Nazywam się Mieczysław Malinowski, urodziłem się 15 maja 1936 roku w Warszawie, a dokładnie na ulicy Karowej.
Ojciec pochodził z Wołynia. Przyjechał tutaj w latach trzydziestych, zatrudnił się w Filtrach Warszawskich. Potem poznał moją matkę, która pochodzi z Mazowsza, z Nowego Miasta nad Pilicą. Moja matka była opiekunką dzieci. No i poznali się tutaj, wzięli ślub i zamieszkali na ulicy Towarowej 32.
Matka nazywała się Zofia Baran, ojciec Marian Malinowski. Ojciec miał trzech braci i jedną siostrę.
Ja byłem do 1946 roku jednym dzieckiem, urodził mi się braciszek w 1946 roku. Zachorował na zapalenie płuc, a że nie było odpowiednich leków, nie mówiąc już o jakichś antybiotykach, więc niestety mój braciszek zmarł po 8 miesiącach i zostałem jedynakiem.
Swoje dzieciństwo w Warszawie, powiem szczerze, mało pamiętam, bo to trudno, bo wyjechaliśmy jako dziecko ośmioletnie. Ale mam jakiś wielki sentyment w ogóle do Warszawy. W Krakowie czuję się lokatorem, ale tutaj zawsze chętnie przyjeżdżam, no i jestem bardzo związany z Warszawą. Dzieciństwo w zasadzie pamiętam jak przez mgłę. 1939 rok – jak wybuchła wojna, to ojciec na wezwanie tutaj pułkownika Umiastowskiego opuścił Warszawę i wyjechał na Kresy, ja zostałem sam z matką. Mieszkaliśmy na Towarowej [32], to było blisko Dworca Głównego. Oczywiście Niemcy bombardowali węzły kolejowe i ulicę Towarową też bardzo zaczęli bombardować. Moja matka doszła do wniosku, że trzeba stamtąd uciekać, i w czasie oblężenia Warszawy uciekła do swego brata, który mieszkał na Wilczej 8, i tam zamieszkaliśmy. Dlatego o tym mówię, bo stamtąd pamiętam taką jedną scenę jako dziecko. Wpadła bomba na podwórko, byli tam żołnierze, kwaterowali, były konie. I do tej pory mam przed oczami rozerwane konie, na podwórku. To jest moje takie jakby jedyne wspomnienie z 1939 roku. Potem z czasów okupacji to bym pamiętał… No, chodziłem do tak zwanego ogródka jordanowskiego, na Polu Mokotowskim. Najpierw mnie rodzice prowadzili, potem była opiekunka. No i pamiętam takie zabawy właśnie na tym Polu Mokotowskim. Tak z życia codziennego no to mogę tylko powiedzieć, że pamiętam, jak jako dziecko kiedyś odkręciłem żarówkę z nocnej lampki, wsadziłem rękę i prąd mnie chwycił, a jak prąd chwyta, to następuje skurcz mięśni. No i zacząłem krzyczeć, nie mogąc puścić tej lampki. Przybiegła matka, chwyciła mnie i też ją chwycił skurcz. Potem wyciągnęła jakoś z kontaktu tę lampkę. Do tej pory mam ślady wypalone tutaj [na dłoni], bo to aż do kości mi się wypaliło. Poza tym jeszcze pamiętam, jak matka raz (no dziwne to zdarzenie) wyszła ze mną, nastawiła ciasto do wyrośnięcia i jak przyszliśmy, to ciasto wyciekło aż na podłogę. Taki dziwny moment.
Ojciec wyjechał, ale powiem, że wrócił jeszcze w roku 1939. Przekroczył nielegalnie (ja go podziwiam, nawet nie przepytałem za dużo na ten temat) Bug i wrócił do Warszawy. Jak myśmy wrócili po kapitulacji w 1939 roku, to historia była taka, że pół naszego budynku zostało zniszczone, pół ocalało, ale w naszym mieszkaniu nie było drzwi i okien. No a myśmy się nie mieli gdzie podziać, to matka pozabijała kocami czy tam czymś okna, bo tamta zima była bardzo groźna i niskie temperatury były. I pod koniec roku, to był gdzieś tak listopad chyba, ojciec wrócił z Wołynia i wtedy zaczął szukać okien, jakoś oszklili. Ale jednak ten dom się nie nadawał do zamieszkania, a że mieli już rodzice oszczędności, bo przed wojną mieli sklep na Koszykowej, w związku z tym kupili mieszkanie na Wilczej i tam się przeprowadziliśmy, na Wilczą [45 mieszkania 21].
Tak jest. W ogóle sklep rodziców bardzo dobrze prosperował, na tyle, że zatrudniali pracowników. A ponieważ w tamtych czasach było przez Niemców bardzo kontrolowane zużycie papieru, bo wiadomo, na jakie cele był, w związku z tym rodzice się zajęli produkcją torebek i najbliższą rodzinę jeszcze dodatkowo zatrudniali do ręcznego klejenia torebek. Ojciec to sprzedawał, rodzice sprzedawali do tych nawet znanych domów towarowych, Pakulskiego i innych…
I Jabłkowskich i dlatego – pokazywałem to zdjęcie – ojciec rozwoził rikszą rowerową te torebki właśnie do tych domów.
Typowym papierniczym. Ale właściwie potem była tylko produkcja tych torebek. No i na tyle to było dochodowe, że w czasie wojny… Znaczy w 1939 roku jak już kupili to mieszkanie, to jak na tamte czasy, to [było duże]. Mieszkanie coś około 80 metrów, trzypokojowe, były piece, ale była łazienka, był telefon. Nie wiem, jak to się stało, że zachowała się ojca wizytówka. Pamiętam nawet numer telefonu, 8-56-92 – taki mieliśmy telefon na Wilczej.
Kamienica była czteropiętrowa, mieszkaliśmy na czwartym piętrze tej kamienicy. Była od strony podwórka, ale podwórko było takie duże, że w środku był duży klomb. Jak na przykład wozy konne wjeżdżały, to pamiętam, to mogły tym wozem konnym objechać ten klomb i wyjechać. Budynek miał bramę wejściową od ulicy Wilczej i miał również taką bramę z drugiej strony, prowadzącą na taki teren, [gdzie] była fabryka bateryjek do latarek. Dlatego to wspominam, bo później nawiążę do tego.
Sąsiednie domy zostały albo spalone, albo zburzone. Ocalał nasz budynek po Powstaniu i ocalał budynek Wilcza 43, a myśmy mieli 45. Ale Niemcy w ramach akcji niszczenia Warszawy nasz budynek najpierw spalili, potem wysadzili w powietrze i została tylko sterta gruzu. W związku z tym między ulicą Marszałkowską a Poznańską ocalał (właściwie nie wiem, dlaczego nie zburzyli) tylko jeden budynek, Wilcza 43. Ten budynek do tej pory tam istnieje i to jest jedyny stary budynek tam.
Tak.
Pamiętam. Proszę sobie wyobrazić, to był chyba drugi czy trzeci dzień Powstania, ja jako dziecko dosyć ruchliwe wszędzie chodziłem, goniłem, a ponieważ centrum Warszawy było dosyć odległe od pozycji niemieckich, to jak się zaczęło Powstanie, to ludzie normalnie po ulicach chodzili. No ale zaczęli przygotowywać barykady. No i zaczęli między Wilczą i Marszałkowską – ludzie zaczęli przewracać tramwaj na barykadę i krzyczeli: „Łuuu, huuu”. Ja się tym zainteresowałem i poleciałem, też próbowałem ten tramwaj przewracać, ale oczywiście matka zaraz przybiegła za mną. I to jest właśnie taki jeden z elementów, który pamiętam, taki spokojny, bo inne rzeczy w czasie Powstania, które pamiętam, to te, które wywarły na mnie jakieś wielkie wrażenie. [Wspomnienia] dnia codziennego – niektóre rzeczy tylko.
No to cofnę się trochę z historią, mianowicie ojca cała rodzina pochodziła z Wołynia. No i jak zaczął się 1943 rok i palenie wsi, niszczenie tam Polaków przez Ukraińców, jeden z naszych krewnych, nazywał się Zenon Jaworski, miał dwie córki i doszedł do wniosku, że trzeba te córki ratować. No, traf chciał, że on był bardzo znanym człowiekiem, był delegatem na sejmik wołyński, przed wojną zajmował się eksportem zboża z Wołynia – był bardzo bogaty i był wójtem gminy Rożyszcze. W związku z tym był bogaty i miał dużo znajomości. No i poznał jednego Ukraińca, który pracował w organizacji Todta, w mundurze niemieckim był, i ten się zobowiązał jedną z tych córek wziąć i przywieźć do Warszawy. Miał przywieźć tą, potem miał przyjechać po drugą. No i wziął rzeczywiście tą jedną córkę, Halinę Jaworską, przywiózł ją do nas. Proszę sobie wyobrazić scenę: w pewnym momencie ktoś stuka do drzwi, w drzwiach pokazuje się Niemiec, mężczyzna w mundurze niemieckim z tą dziewczyną osiemnastoletnią, którą rodzice nie za bardzo nawet znali. Ale rodzice byli z nimi w kontakcie. No i okazuje się, że to on przywiózł Halinę Jaworską do nas. To był tak gdzieś wrzesień 1943 roku. No i ona u nas zamieszkała, mną się już opiekowała i potem poszła do Powstania Warszawskiego, była łączniczką pod pseudonimem „Sowa”. Ale tutaj jeszcze historia dalsza. Ten Ukrainiec, oczywiście jak to bywa wśród mężczyzn, szczególnie tych z Kresów Wschodnich, jak siedli do stołu, to siedzieli do rana. Ojciec znał bardzo dobrze ukraiński, a on Ukrainiec, no to tam się bardzo dogadali, ale rano wyszedł i poszedł. No, pożegnali się, [ojciec] poprosił, żeby już nie przychodził, bo to, wie pani, mogli nawet Polacy powiedzieć, że kolaborujemy z Niemcami czy coś takiego. I proszę sobie wyobrazić historię, wiosną 1944 roku ktoś puka do drzwi, przychodzi ten Ukrainiec, też w mundurze oczywiście. I mówi tak: „Wam to na pewno się przyda. Ja tu wam przywiozłem coś”. Otwiera taką dużą torbę, stawia na stole pistolet parabellum, duży pojemnik nabojów i mówi: „No, nie będę tutaj z wami długo siedział, bo w ogóle nas tu zaczęli kontrolować Niemcy i tak dalej, ale wyrwałem się, udało mi się to” i przywiózł ojcu to, zostawił, pożegnali się, odjechał. Ojciec mówi: „No co ja z tym robię? Znowu był Niemiec, znowu doniosą. Albo akowcy przyjdą, albo Niemcy, zrobią rewizję”. No i ojciec mówi: „No to ja ten pistolet wezmę, wyniosę na halę, na Koszykową, tam są piwnice, ja tam schowam w piwnicy”. No i na tyle był mądry, że zawsze w konspiracji jak przenoszono broń, to przenoszono w torbach czy w takich teczkach. Ojciec mówi: „Ja to tak nie wezmę”. Wziął papier, zawinął ten pistolet z tymi nabojami w papier, no i poszedł w kierunku hali na Koszykowej. Jest już prawie przy hali Koszykowej, idzie patrol niemiecki, ci blacharze tacy. Ojcu zrobiło się słabo, wzrok wręcz opuścił, mokry, spocił się z wrażenia. I ojciec powoli idzie, i Niemcy idą do ojca. W pewnym momencie ojciec, jeszcze nie patrząc na nich… Jeden z Niemców mówi: Guten Morgen. Ojciec podnosi wzrok, mówi [nam potem]: „Tak, to znajomy Niemiec, bo on chodzi często tu na patrole”. I jak ojciec chodził do pracy, to mówili sobie wzajemnie Guten Morgen i ten Niemiec poznał ojca. No i Guten Morgen i sobie przeszli ci Niemcy. A ojciec potem mówił, że nie mógł zrobić kroku do przodu, takie to wielkie wrażenie. Schował ten pistolet. No i pani pytała, jak potem było z ojcem. Więc ojciec potem wziął ten pistolet i poszedł razem z Haliną Jaworską na plac Trzech Krzyży i tam jako ochotnicy wstąpili do Armii Krajowej i tam ojciec tylko przez okres Powstania był w AK, wcześniej nie był.
Nie był w konspiracji, nie. Halina też nie była, bo z tego Wołynia wróciła, była z nami.
Pojawiali się, dostawali przepustki. No i w związku z tymi przepustkami też były różne historie. Na przykład w połowie Powstania żołnierze na placu Trzech Krzyży, różne oddziały, zdobyły budynek YMCA. Tam było dużo różnych zapasów żywności i ojciec między innymi wziął stamtąd trzy butelki litrowe soku i mówi, zaniesie dziecku, żeby miało sok. No też nie pomyślał, że nam bardziej brakowało wody niż soku. Ale przygoda ojca jeszcze była taka, że miał plecak, te trzy butelki w wystającymi szyjkami, przebiegał schylony przez Aleje Ujazdowskie, był tam ostrzał, ojcu odstrzelili [szyjki] tej butelki, ten sok się rozlał częściowo. Ojciec przebiegł i krzyczy do nich: „Jestem ranny, krew mi płynie”. Macają, a to nie krew, tylko ten sok. Przyniósł ten sok i matka mówi: „No, nam wody brakuje”. No i ojciec wtedy poszedł, tam była taka studnia na Wilczej (już nie pamiętam ile, na niższych numerach), przyniósł z takiej studni wody. A ten sok matka rozdała, bo co nam po soku – woda była potrzebna.
No i Halina też przychodziła do nas. Też była taka przygoda pewna, jak ona wyszła, to było bardzo ciepło w tym czasie, 1 [sierpnia]. Potem po około miesiącu zrobiło się zimno i mówi, że przyszła, żeby wziąć jakieś ciepłe ubrania. Myśmy cały czas mieszkali w swojej piwnicy na Wilczej. Tam były łóżka, matka miała, ja miałem, tam żeśmy spali, posiłki [matka] gotowała na podwórku na ognisku. Ale to były takie piwnice indywidualne i tam nie było takiego jakiegoś większego pomieszczenia, natomiast dwa domy dalej była piwnica, gdzie ludzie się spotykali, bo taka większa przestrzeń była, no i ja tam często z matką chodziłem.
Piwnicami wszędzie można było chodzić, po całym Śródmieściu. No i w tamtej piwnicy ona nas odnalazła, wróciła z nami po tę ciepłą odzież. Proszę sobie wyobrazić, że w tym momencie nadleciały bombowce, zbombardowały ten budynek. Wszyscy, co byli w tej piwnicy, gdzie myśmy byli, to wszyscy zginęli. Halina mówi: „Ja was uratowałam od śmierci”. Taki przypadek dziwny był.
A tak, nawet pamiętam nazwiska, Perkowscy, Goncikowscy, takie były nazwiska. Tam mieszkał krawiec, mieszkał taki jeden przedsiębiorca, rzeźnik. W czasie okupacji wszyscy tam się zawsze spotykali, oczywiście przy alkoholu. Pamiętam ich do czasów powojennych, myśmy z nimi utrzymywali kontakty. Oni potem gdzie indziej mieszkali, myśmy już w Warszawie nie mieszkali.
Byli tam rówieśnicy, z którymi ja się bawiłem w czasie Powstania, też matka mnie nie mogła upilnować. Tam, jak wspomniałem, była taka brama przejściowa na teren fabryki. I też taki przypadek mogę powiedzieć: Tam były takie różne magazyny, bo to przy fabryce, no i myśmy z chłopakami tam szperali po tym wszystkim. Proszę sobie wyobrazić, że myśmy znaleźli tam beczkę z benzyną. Oczywiście zawiadomiliśmy, bo tam pod czterdziestym pierwszym była poczta powstańcza. Tam nawet do tej pory tablica jest. Tam wszyscy harcerze się zbierali, odbierali przesyłki. Oczywiście polecieliśmy tam powiedzieć Powstańcom, wzięli tę beczkę. Na pewno się tam przydała do odpowiednich celów.
Nie, nie pamiętam kolegów.
Na Wilczej myśmy byli do końca Powstania, do kapitulacji. W pierwszym dniu kapitulacji ojciec przyszedł z placu Trzech Krzyży do nas. Miał do wyboru albo iść z oddziałem, albo z ludnością cywilną. Zdecydował iść z ludnością cywilną, zostawił legitymację, wszystko. W ogóle ojciec jeszcze przed wojną miał aparat fotograficzny, robił dużo zdjęć. Między innymi robił – bardzo tego żałuję – w czasie Powstania robił bardzo dużo zdjęć na placu Trzech Krzyży i tych filmów wywołać tam nie było gdzie, zakopał i potem po Powstaniu niestety tego nie znalazł.
Nie, ojciec zakopał te zdjęcia w Instytucie Głuchoniemych, na placu Trzech Krzyży, to [koło] takiego tak zwanego domu ogrodnika (tam jest taki budynek, tam chyba jakaś ambasada jest obecnie). Potem okazało się, że Niemcy tam przygotowywali się do ofensywy i przekopywali, okopy robili, możliwe, że wykopali, może coś tam się stało. No ale powiem pani, że jeszcze z czasu Powstania to pamiętam takie momenty, które wywarły na mnie bardzo duże wrażenie.
No i jeden z takich momentów to był taki, że jako chłopak, jak mówiłem, mogłem chodzić piwnicami gdzieś i między innymi przeszedłem do tego budynku, gdzie mieściła się poczta harcerska, pod Wilczą 41. Tam oczywiście był bardzo duży ruch. Wchodzili powstańcy, wchodzili listonosze, chłopcy starsi trochę ode mnie, no i to było dla mnie ciekawe. No i oczywiście przed takim ważniejszym budynkiem zawsze stoi wartownik, no i ten wartownik […] stał przy bramie. Przed bramą, koło bramy? Ja tak z nim rozmawiałem, oglądałem, co tam mnie zaciekawiło (nie pamiętam, czy miał pistolet, czy karabin, tego już nie pamiętam, i pewnym momencie… W ogóle jeszcze wspomnę to, że w czasie Powstania cały czas nie było ciszy, tylko zawsze coś wybuchało, coś się waliło, [jakieś] budynki, czyli poszczególnych [strzałów] to nie było słychać, jak ktoś na przykład z pistoletu gdzieś strzelił. Ja rozmawiam z tym wartownikiem, w pewnym momencie on się przewraca na mnie i mu leci krew ze skroni. On się chyba wychylił za bardzo przed bramę i postrzelił go „gołębiarz”. Do tej pory widzę tego chłopaka leżącego na podłodze w kałuży krwi. Ja zacząłem krzyczeć, wołać tych akowców, bo ich tam było pełno, ale chłopak był nie do uratowania.
I to jeden z takich momentów mi utkwił. Kolejny to był taki, że naprzeciwko naszego domu, tak trochę skosem, był taki duży budynek, w którym znajdowała się biblioteka, dzielnicowa czy tam jakaś. W pewnym momencie niedaleko spadła bomba zapalająca i ten budynek się zaczął palić. Z sąsiedniego budynku od naszego wybiegł jakiś mężczyzna, żeby ratować wartościowe książki, i na środku Wilczej go postrzelili. Ja to widziałem, jak ten mężczyzna upada. [To było ode mnie], nie wiem, może pięćdziesiąt metrów. Żona jego wybiegła za nim i krzyczy: „Ratujcie go, ratujcie”, a ludzie mówią: „Niech pani ratuje, to pani mąż”. Ona tak krzyczała, krzyczała i naprzeciwko naszego domu znowu był oddział, kwatera Szarych Szeregów, też jest taka tabliczka tam do tej pory. Proszę sobie wyobrazić, taka młoda dziewczyna wyskoczyła z tego budynku, wzięła tego mężczyznę na plecy i wciągnęła tam. Starzy się bali, mężczyźni się bali, żona się bała, a taka dziewczyna, harcerka wybiegła. Było to dla mnie bardzo wzruszające. To jest taki moment… czyli utkwiły mi w pamięci takie przeżycia dosyć ostre.
I ostatnie takie, co bym powiedział, przeżycie. Tak było dosyć spokojnie, któregoś dnia w czasie Powstania ojciec mówi: „To ja idę zobaczyć, co tam się na hali dzieje”, bo przyszedł wtedy do nas z placu Trzech Krzyży. No a ja mówię: „Tato, pójdę z tobą, weź mnie z sobą, weź mnie z sobą”. Matka nie, ojciec tak, matka nie, no wiadomo. Ale jednak matka uległa i ojciec mnie wziął. Przeszliśmy piwnicami od Wilczej do Poznańskiej, od Poznańskiej do Koszykowej i tam trzeba było przebiec Koszykową na drugą stronę, tam mieści się Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej. I w momencie jak myśmy przebiegali, też przypadek, nadleciały dwa samoloty niemieckie, sztukasy, i zrzuciły bomby. Do tej pory ja widzę, jak te bomby lecą. Te bomby leciały wzdłuż ulicy Koszykowej. Przebiegliśmy, ojciec chce wchodzić do tego budynku Architektury – drzwi zamknięte. Bije, stuka, zamknięte drzwi, no to otoczył mnie rękami, schylił głowę i przycisnął do muru. Bomby upadły może sto, dwieście, ileś tam metrów od nas – cisza. A bomby padły. To były bomby zapalające, które nie wybuchały, tylko od razu takie płomienie koło nich, a że spadły na ulicę, no to nic nie uszkodziły, tylko [leżały] na ulicy. I ten moment jeszcze jeden pamiętam z czasów Powstania. No i potem jeszcze pamiętam wyjście.
Tak.
Szedłem z matką i z ojcem, przeszliśmy barykadę przy Politechnice Warszawskiej. Tam była taka szeroka barykada. Budynki Politechniki od połowy Powstania były zajęte już przez Niemców. No i tam była barykada i myśmy tamtędy szli do Dworca Zachodniego, w kolumnie takiej nas prowadzili. Tam od czasu do czasu stali Niemcy. W pewnym momencie któryś z tych Niemców dochodzi do tej kolumny, bierze matkę, mówi: Komm, komm, komm, komm, komm. No to matka zostawiła mnie, a on mówi: Nein, nein i pokazuje: Kinder, z dzieckiem. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Matka wzięła mnie, stanęła przy tej kolumnie, ojciec został sam, chciał też iść. Nie, ojciec został. No i ten Niemiec wziął matkę [ze mną], przeprowadził na drugą stronę ulicy, wskazał palcem taką dużą plantację pomidorów i powiedział, żeby sobie nazbierała tych pomidorów dla dziecka. Matka w strachu, no ile tam… No, mogła dużo zbierać, ale wie pani, jak to wręcz pod karabinem, no to zebrała, ile tam mogła do ręki wziąć, i kazał potem wrócić do kolumny. No i ten moment pamiętam i te pomidory właśnie, jak żeśmy te pomidory zbierali. Potem doszliśmy do Dworca [Zachodniego], z Dworca [Zachodniego] zawieźli nas do Pruszkowa, tam byliśmy chyba cztery czy pięć dni.
Tak, starszy brat to był Edmund Malinowski, ten, który był dowódcą Plutonu Głuchoniemych na placu Trzech Krzyży. I ponieważ ojciec poszedł na plac Trzech Krzyży, brat mówi: „No, Marian, no przecież ja ciebie jako brata nie mogę przyjąć do oddziału, bo jak by to było”, chociaż w oddziale byli słyszący. No i dlatego ojciec był w innym oddziale. No i był właśnie Edmund Malinowski, brat mojego ojca, który prowadził ten Pluton Głuchoniemych.
No, losy były takie, że po skończeniu Powstania on z grupą chyba połowy tych głuchoniemych poszedł do niewoli. [Potem ich] rozdzielili, bo brat ojca, Edmund, pseudonim „Mundek”, poszedł do oflagu, a tamci do stalagu. No i został wyzwolony, proszę sobie wyobrazić, przez oddziały Maczka. […]
O. I tam był przez chyba pół roku i wrócił do Polski. Ale że nie widział już siebie w Warszawie, pojechał na Wybrzeże, no i tam udało mu się załatwić, dostał ogrodnictwo. Bo był zawsze ogrodnikiem. Na terenie instytutu na placu Trzech Krzyży był nauczycielem przed wojną i prowadził takie nauki techniki ogrodnictwa, prac ręcznych, o takich rzeczy. No i po tym wszystkim, jak pojechał do Gdańska Oliwy, to tam przy ulicy Opackiej 8 dostał taki budynek, poniemieckie ogrodnictwo i tam zajął się ogrodnictwem. Był jeszcze dodatkowo zarządcą cmentarza okolicznego w Gdańsku Oliwie.
Tak.
W Pruszkowie była segregacja. Ci zdolni do pracy jechali do Niemiec. Ci podejrzani, młodzi, [jeśli] widać było, że chyba walczyli w Powstaniu, to od razu do obozów koncentracyjnych. I to spotkało naszą kuzynkę Halinę, która była z nami, ale to… No nie, to mogę powiedzieć.
Ona wyszła z ludnością cywilną, nie z nami. Ona wyszła z placu Trzech Krzyży […]. Ojciec od dłuższego czasu chorował na żylaki i miał otwarte rany na nogach. I jak szedł do selekcji, to Niemcy sprawdzali możliwości fizyczne. Ojciec pokazał te otwarte rany, no to przydzielili ojca do matek z dziećmi. No i pociągiem z Pruszkowa pojechaliśmy do miejscowości Koniecpol koło Częstochowy i tam nas wszystkich rozpuścili. Stamtąd wróciliśmy (to nawet dosyć długo trwało) do [Gostomi koło] Nowego Miasta nad Pilicą, do rodziny i tam doczekaliśmy wyzwolenia.
Więc tak, rodzice po wyzwoleniu zostawili mnie i wrócili do Warszawy. Okazało się, że budynku nie ma. Nie ma, no to co robić? Gdyby może dużo wcześniej wrócili, to może znaleźliby jeszcze jakieś tam miejsce, ale w zasadzie nie było już w bliskiej okolicy nawet jakichś wypalonych mieszkań czy coś. [Doszli do wniosku], że chyba trudno będzie w tej Warszawie zamieszkać. Przez jakiś czas mieli mieszkanie, ale okazało się, że to mieszkanie potem przejęli inni. Różne tam takie były historie, że rodzice nie byli w stanie zatrzymać się na terenie Warszawy. I tu powiem jedną może ciekawą rzecz. Cofnę się aż do czasu, kiedy moja matka była dzieckiem. Jak moi dziadkowie ze strony matki brali ślub, to zaraz po ślubie pojechali do Częstochowy. W Częstochowie sobie kupili taką porcelanową figurkę i ta figurka stała zawsze u dziadków. Jak moja matka szła na swoje, jak to się mówiło, to powiedziała, że: „Z domu ja tylko bym chciała wziąć tę figurkę”. No i ta figurka cały czas była z matką. Ta figurka była na ulicy Towarowej, tam gdzie pół domu się zawaliło, ta figurka też tam ocalała na Towarowej. Potem ta figurka była z nami i nawet mamy takie zdjęcia: mój ojciec z Haliną i w tle akurat przypadkowo ta figurka.
Na Wilczej. I tę figurkę mieliśmy na Wilczej, ale oczywiście jak wychodziliśmy, kto by figurkę ze sobą brał. Matka tylko suchary wzięła i tak dalej. I tu wracam właśnie do tego, jak rodzice wrócili do Warszawy po wyzwoleniu. Proszę sobie wyobrazić, znaleźli stertę gruzu po domu i matka na szczycie tych wszystkich gruzów znalazła tę figurkę niepopękaną, nieuszkodzoną, tylko okopconą, popaloną. Oczyściła ją, wyczyściła, ja ją mam do tej pory. Ona już ma chyba ze 125 lat.
Nie, […] Matka Boska stojąca na takim globusiku, z takim wężykiem na dole, tak mniej więcej. No jeszcze tam ślady, trochę tak sadzy jest, co nie można było doczyścić. Stoi ta figurka u mnie na honorowym miejscu. Była u mojej matki, potem matka zmarła, to ją przejąłem, a powiedziałem, że jak ja umrę, no to córka przejmie.
Jedyna pamiątka. Jeszcze zdjęcia, co pani tu pokazałem, to są wszystko zdjęcia od innych krewnych naszych czy znajomych, bo ojciec dużo robił zdjęć i rozdawał te zdjęcia, no i dzięki temu, że rozdawał te zdjęcia, to one się uchowały.
Nic, nic się nie zachowało. Do piwnicy nawet dostać się nie można, bo to wszystko było zburzone, zawalone. Nic się nie zachowało, tylko ta jedna figurka.
Nie, nie. Najpierw pojechaliśmy znowu za naszym stryjem Edmundem do Gdańska Oliwy, ale tam rodzicom się nie podobało. Powiedział: „Okolica piękna, ale – mówią – taka architektura niepolska, my tam byśmy się źle czuli”. No i co, doszli do wniosku, że chyba pojedziemy do Łodzi. Tam mieli jakiegoś znajomego, takie mieszkanie stare na parterze, nieużywane. Rodzice to jakoś odremontowali. Ponieważ ojciec zawsze mówił, że jego zawód to jest handlowiec, rodzice uruchomili sklep w Łodzi. Tam żeśmy zostali. Ja tam skończyłem szkołę średnią, skończyłem studia, no i do końca mojego, że tak powiem, stanu kawalerskiego mieszkałem właśnie w Łodzi z rodzicami.
Matka zmarła w 1994, a ojciec w [1971] roku. Ojciec miał 63 lata. A jeszcze tutaj nie wspomniałem jednej rzeczy, to może się cofnę.
Bo to jest przeżycie moje, ale ja tego nie pamiętam, wiem tylko z opowieści matki. W czasie Powstania, już nie pamiętam, w jakim to było okresie, Niemcy uruchomili te pociski moździerzowe, „krowy”, i te „krowy” spadły na fabrykę bateryjek, które były zaraz za naszą bramą. I tą bramą właśnie, tą drugą od tego wybuchu „krów”, który tam nastąpił, bo to były burząco-zapalające, był taki podmuch powietrza, że… Ja akurat stałem w bramie, tej od ulicy Wilczej, […] była połowa tylko otwarta – ten pęd powietrza tam mną rzucił o tę bramę, że straciłem przytomność. Matka mnie wzięła, podobno bardzo długi czas nie odzyskiwałem przytomności – jakoś uderzyłem plecami, głową, nie wiem, czym. No i proszę sobie wyobrazić, potem jakoś mnie docucili, w jakiś sposób, powoli, powoli, wracałem do rzeczywistości. Ale skończyło się to tym, że zacząłem się bardzo jąkać. Już jak wychodziliśmy z Warszawy, się jąkałem. Zaczęła się szkoła, jąkałem się. Tak dobrnąłem jakoś… Powiem „dobrnąłem”, dlatego że nauczyciele mi zadawali pytania na piśmie, bo ja nie mogłem się wypowiedzieć. Człowiek jak się zadławi swoim głosem, to potem słowa nie może wykrztusić. I tak dobrnąłem do piątej klasy szkoły powszechnej, jąkając się. Jedna z nauczycielek języka polskiego powiedziała, że się mną zajmie, i po lekcjach brała mnie do siebie i uczyła wymawiać, uczyła, jak należy wymawiać prawidłowo, tak jakby zastąpiła logopedę. Przez prawie chyba rok ona tak mną się opiekowała. Pamiętam nawet jej nazwisko, nauczycielka, pani Jagielska, której córka chodziła do tej samej klasy, co ja. Z tą córką ja utrzymywałem potem kontakt do jej śmierci, zmarła w zeszłym roku. I z tą jej córką i z nią, potem jak już chodziłem na studia, to się spotykałem, dziękowałem za to, że mnie wyprowadziła. I powiem, że szóstą i siódmą klasę to już bez problemu zaliczałem i skończyłem z tym jąkaniem.
W Łodzi na ulicy Kopcińskiego, szkoła numer 33, pamiętam do tej pory.
Oj, historię, jaką mogę sobie przypomnieć z czasów Powstania Warszawskiego, to już…
Dla mnie zapamiętane te najmocniejsze, które utkwiły mnie w pamięci, częściowo z opisów najbliższych. Jeszcze mogę dodać, że moja rodzina bardzo, bardzo szeroko uczestniczyła w sposób niezawiniony w różnych nieprzyjemnych sytuacjach II wojny światowej. Drugi brat mega ojca – to też historia, tak może tylko w dwóch słowach powiem – przed wojną był kierowcą Wedla.
Stanisław, Stach na niego mówili. I woził Wedla. I zapamiętane zostało coś takiego przez rodzinę, jak Wedel mówił do niego: „Pan jest od szybkiej jazdy, a ja jestem od płacenia mandatów”. No ale on też tragicznie zginął. Potem kolejny brat mego ojca, Piotr, był marynarzem, wojna go zastała w portach alianckich w Londynie i cały czas pływał w konwojach atlantyckich do Murmańska. Pływał na Morzu Śródziemnym, pływał na statku steamship SS Narwik, taki statek, którego dowódcą był kapitan Zawada, a mój stryj był mechanikiem. No i tu też mogę powiedzieć, taka ciekawa historia związana właśnie z tym Narwikiem. Okazało się, że oni, kiedy płynęli w okolicach Kapsztadu, Afryki Południowej, tam w okolicy został storpedowany australijski statek [pasażerki], który wiózł żołnierzy, a że najbliżej był ten statek Narwik, tamci wezwali pomocy, kapitan Zawada doszedł do wniosku, że trzeba ratować tych rozbitków. Podpłynęli tam po pewnym czasie oczywiście. Z tym że tamci jeszcze zawiadomili flotę tych samolotów Catalina, takie były, żeby pilnowały miejsce rozbitków. I ten Narwik dopływał, a oczywiście cały czas w okolicy był ten okręt podwodny, który storpedował… Bo było w zwyczaju, że ten, co płynie ratować, to jego się też torpeduje. Z niewiadomych powodów, może z powodów tych, że latały te samoloty nad tym miejscem, ten Narwik uratował 1150 rozbitków, co się okazało, [było] największą akcją ratunkową II wojny światowej. Ta historia została opisana w książce, wydana… Nie pamiętam nazwiska tego komandora, który był w Wyższej Szkole Morskiej w Szczecinie, napisał książkę i opisał mojego stryja dokładnie, jak on się zaokrętował, jak pływał. Bo stryj nie lubił opowiadać, a ja potem wszystkiego z tej książki się dowiedziałem i tę książkę właśnie mam, dzięki temu mogłem uzupełnić historię. Ja opisałem wojenne historie rodziny w dwóch takich dużych tomach, opisałem wszystkie te dzieje, na przykład moich dwóch wujków, którzy zostali zesłani na Syberię. Ci na Syberii, jak już umowa taka była, że zwalniają zesłańców, Sikorski – Majski podpisali to i wszyscy garnęli się do polskiego wojska, to jeden wuj zdążył do Andersa, drugi nie zdążył, załapał się, że tak powiem, do Berlinga. No i jeden przeszedł cały szlak, łącznie z Monte Cassino, z Andersem, a drugi wujek od Kiwerc był tutaj… Bo on był w oddziale moździerzy, takich osiemdziesięcioośmiomilimetrowych, i między innymi był pod Warszawą. Jak Berling wysłał swoich żołnierzy, żeby ratować Powstańców, to mój wujek tutaj był, ale z drugiej strony Wisły, był z tym oddziałem moździerzy. Potem walczył o Wał Pomorski, walczył o Kołobrzeg i pod Berlinem został ranny. I tu powiem jako ciekawostkę, rodzina tego wujka, co walczył z Berlingiem, nie była zainteresowana tymi opowieściami, a [mnie] to bardzo ciekawiło. Ten wujek przekazał mi spisane w czterech grubych zeszytach swoje wszystkie wspomnienia, począwszy do zesłania na Syberię, aż do walki o Berlin. Już [ich] nie mam, ale powiem, dlaczego nie mam. To było w czterech tomach, ja to cyfrowo skopiowałem, mam to w komputerze, a te cztery zeszyty przekazałem do Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu, bo on opisał bardzo dokładnie bitwę o Kołobrzeg.
To była rodzina mojej babci, Dąbrowscy.
Ze strony mojego ojca. Miałem tyle materiałów różnych o tych moich krewnych, którzy w różnych miejscach uczestniczyli, że musiałem to jakoś zebrać i zebrałem to, i opisałem i mam to wszystko. Już wreszcie mam spokój, mam to udokumentowane, ku pamięci dla moich dzieci, wnuków.
Warszawa, 16 listopada 2022 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk