Marina Zapalska „Siostra Maria”

Archiwum Historii Mówionej

Imię: Marina Nazwisko: Zapalska Nazwisko w Powstaniu: Pieniążkiewicz Pseudonim: „Siostra Maria” Rocznik: 1921 Funkcja: sanitariuszka, lekarz Stopień: bez stopnia Formacja: Obwód V Mokotów Dzielnica: Mokotów Rozmowę prowadziła: Małgorzata Rafalska-Dubek Miejsce rozmowy: Warszawa Data rozmowy: 2016-07-06 Nazywam się Marina Zapalska, z domu Pieniążkiewicz. W czasie Powstania byłam cały czas w dzielnicy Mokotów, w trzech miejscach. Zaczęłam od domu w przejściu między Kielecką i Łowicką, tam mieszkała pani doktor Skokowska-Rudolf, z którą ja pracowałam w ośrodku zdrowia przed Powstaniem. Tego dnia dali nam deputat żywnościowy i ja postanowiłam [go] jej odwieźć. No i jak już odwiozłam, to tam zostałam.

  • Bo wybuchło Powstanie, tak?


Bo wybuchło Powstanie. I zaczęli Niemcy likwidować tę dzielnicę 11 czy 12 sierpnia. Ja z profesorem Lothem, tym anatomem, i jego żoną, oni wzięli nosze i na noszach swoje rzeczy. Ja byłam… Bo ja się poruszałam do ośrodka i z ośrodka w fartuchu i w czepku, ponieważ była likwidacja getta, ja pracowałam po drugiej stronie muru, na Świętojerskiej (po jednej stronie było getto, po drugiej stronie był V Ośrodek Zdrowia przy ulicy Świętojerskiej, miejski ośrodek zdrowia), w poradni przeciwgruźliczej właśnie z panią doktor Skokowską-Rudolf. Tam pojechałam jej odwieźć to tak ja stałam, w fartuchu, w czepku, [dlatego] tak zostałam, w jednych pantoflach, w jednych majtkach, we wszystkim zostałam tam.

  • Może zaczniemy chronologicznie, od pani wspomnień przedwojennych.


Przed wojną w trzydziestym dziewiątym roku zdałam maturę.

  • Gdzie pani mieszkała?


Mieszkałam od roku trzydziestego szóstego, czyli od śmierci mojego ojczyma, na Mokotowskiej 11/23. Tego domu nie ma, tam stoi barak Teatru Współczesnego, a tam był dom, kamienica i w poprzecznej oficynie, na drugim piętrze, mieszkałam z matką i bratem. Ponieważ mój ojczym umarł w trzydziestym szóstym roku, myśmy się przeprowadzili z dużego, czteropokojowego mieszkania, bo matka nie była w stanie z emerytury mojego ojca, [to znaczy] którą dostała po ojcu, utrzymać dwójki dzieci. Emerytura była nieduża, więc tamto mieszkanie żeśmy wzięli odstępne i szukaliśmy mieszkania jakiegoś dwupokojowego. To było właściwie takie dwupokojowe mieszkanie, ale jeszcze z dużego pokoju do małego pokoju i do alkowy. Takiej alkowy, która wychodziła na ulicę Jaworzyńską, ale nie było okna. I mój dziadek, który był jednym z zastępców komendanta Policji Państwowej…

  • Nazywał się Pieniążkiewicz?


Nie, nie. Nazywał się Galle, bo to był ojciec mojej matki. Przysłał nam policjanta, który… On już był [chyba] na emeryturze, ale miał tam, prawda, jakieś dojścia, przysłał nam policjanta i ten policjant wybił okno, takie spore, i ono w tej ścianie jeszcze do dzisiaj jest.

  • Bo dom się zachował?


Nie. Jeden jedyny dom tam na Mokotowskiej, który został zburzony. Po drugiej stronie przecież nie ma, tam stoi barak Teatru Współczesnego. No i ten dom stał jeszcze w listopadzie, bo ja wyszedłszy z Powstania, i jak mnie z Pola Mokotowskiego wywozili do Milanówka, to jeszcze ubłagałam ludzi, żeby poszli ze mną do domu, i wtedy wzięłam dokumenty, a to swoją maturę, swoje podanie o przyjęcie na Uniwersytet Józefa Piłsudskiego (wtedy Uniwersytet Warszawski tak się nazywał). No, wzięłam, prawda, metryki mamy, no to, co mogłam złapać, co mogłam unieść. No i żeśmy w strachu, bo to Niemcy, przecież już Warszawa była pusta, żeśmy przeszli z Pola Mokotowskiego, gdzie nas, prawda, trzymali na bocznicy kolejowej tam dalej, nie pamiętam już, ile dni. No i ja wzięłam te dokumenty i nas wywieźli do Milanówka.

  • Ale wróćmy jeszcze do [czasów] sprzed wojny.


Ojczym umarł w trzydziestym szóstym roku, myśmy się przeprowadzili na Mokotowską. Mojego brata w czasie okupacji wzięli do obozu i on siedział najpierw na Pawiaku, potem na Majdanku, a potem w Buchenwaldzie.

  • A dlaczego?


Złapali go, z łapanki ulicznej go wzięli. On miał wtedy szesnaście lat.

  • Jaką szkołę pani kończyła?


Kończyłam gimnazjum Królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży, a potem gimnazjum imienia Krystyny Malczewskiej na rogu Wspólnej i Marszałkowskiej. Skończyłam liceum przyrodnicze i 5 września, już w czasie wojny, zaniosłam obie matury i podanie o przyjęcie na Wydział Lekarski uniwersytetu, bo chciałam iść na Wydział Lekarski.

  • Uniwersytet działał i przyjęto pani podanie, tak?


Tak, oczywiście, przyjęto moje podanie. Potem to podanie walało się na podwórku, bo przyszedł woźny z uniwersytetu, przyniósł według adresu, tak że mam matury obie, to znaczy małą, bo wtedy były dwie, małą i dużą maturę, i to podanie, które się zachowało do dzisiaj, prawda, że proszę o przyjęcie na wydział i tam życiorys, że ojczym umarł, że mam brata, że to, że sio, że śmamto, i że skończyłam gimnazjum takie, siakie i tak dalej. No i tu się zaczęło. Uniwersytetu nie było, z tej emerytury było bardzo ciężko i bardzo źle, i żeby mnie trochę odpaść, to wzięli mnie do Otwocka. Pan doktór Sznitowski to był koleżanki niższej ojciec i ona potrzebowała [korepetycji], bo matury nie zrobiła, bo ona została w klasie, i [chciano], żebym ja ją poduczyła, bo ja się uczyłam nie najgorzej. No i pojechałam tam na całe lato, mieszkałam w tym szpitalu, to był szpital zakaźny, mi tam wejść nie można było, więc ona jak uciekała z lekcji i nie chciała się ze mną uczyć, to leciała do szpitala i przez okno grała mi na nosie, że ja nic nie mogę zrobić. I ona mówi: „A wiesz co, a może by tak do szkoły pielęgniarskiej pójść?”. I ona w końcu nie poszła, a ja myślę sobie: „Miałam iść na medycynę, spróbuję”.

I poszłam na Koszykową do Warszawskiej Szkoły Pielęgniarskiej w czterdziestym pierwszym roku, od stycznia się zaczynał turnus, dwuipółletnia szkoła, więc w czterdziestym trzecim (nawet wcześniej, bo dwa lata i trzy miesiące) dostałam dyplom.

  • To była legalnie działająca szkoła?


Legalnie działająca szkoła pielęgniarska. W tym budynku, w szkole pielęgniarskiej zrobili szpital. Zostawili tylko internat na samej górze, na ostatnim piętrze, a w całym gmachu był szpital.

  • Szpital dla Niemców?


Nie, nie.

  • Taki ogólnodostępny?


Polski szpital tam właśnie zrobili i tam żeśmy miały praktykę, no bo szpital zrobili. Poza tym chodziłyśmy na praktykę do szpitala Dzieciątka Jezus, do interny, która jest wzdłuż Chałubińskiego, taki długi dom, tam był wydział interny, więc tam chodziłyśmy. Chirurgię miałyśmy u siebie. No i oczywiście praktyka, czy na sali operacyjnej, czy tu, czy siu. Skończyłam tę szkołę w czterdziestym trzecim roku, i nie pamiętam, od którego miesiąca, maja czy coś, zaczęłam pracować w V Ośrodku Zdrowia przy ulicy Świętojerskiej (to był miejski ośrodek zdrowia) w poradni przeciwgruźliczej z panią doktor Rudolf-Skokowską.

 

  • Proszę pani, a jeszcze zapytam, czy ta legitymacja to była legitymacja szkolna?


Tak.

  • Czy ona dawała pani poczucie bezpieczeństwa na ulicy w Warszawie?


Tak, oczywiście.

  • Pani brat został schwytany, więc pani mogła mieć obawy.


Nie, nie, absolutnie nie.

  • To chroniło.


Chroniło. Niemcy do nas do domu przychodzili, dlatego że zrobili u nas tę dzielnicę niemiecką i z naszego domu wysiedlili cztery czy coś rodziny, a tam zamieszkali Niemcy. No i oczywiście pod nami zamieszkali Niemcy. Taką przyjaciółkę pana doktora Bryndzy-Nackiego, który miał szpital ginekologiczny na Marszałkowskiej, tuż za placem Zbawiciela… Tam gdzie teraz jest AGD, tam jest taki cofnięty dom, to tam była klinika położniczo-ginekologiczna pana doktora Bryndzy-Nackiego, a tam na boku mieszkała jego przyjaciółka w takich samych dwóch pokojach z wnęką. No i tam ich wysiedlili, tam się osiedliło małżeństwo folksdojczów – oczywiście i tu folksdojcze, i tu folksdojcze. Naprzeciwko nas też wysiedlili taką panią starszą z opiekunką i zasiedlili tu znowu, naprzeciwko nas, małżeństwo z chłopcem, któremu ja nawet zastrzyki robiłam.

  • A jakie były stosunki między tymi nowo osiedlonymi folksdojczami a resztą mieszkańców?


Więc te dzieci, żeby pokazać, prawda, że one tutaj istnieją, to one na schody wychodziły, żeby pokazać, że one się uczą, bo one niemieckiego pewno znały tyle, co ja, nie wiem, jak to tam było. W każdym razie siedziały na klatce schodowej, na podeście, pod nami i słychać ich było: Ich bin, du bist, er ist – one się uczyły, prawda, niemieckiego. Natomiast na trzecim piętrze, nie nad nami, tylko naprzeciwko, mieszkały dwie panie. Jedna była wdową i miała syna w CWSanie. Wie pani, co to był CWSan?

  • Nie.


Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, czyli taka medycyna wojskowa w Warszawie. Oni mieli Szpital Ujazdowski, tam praktykowali i tak dalej, to był szpital CWSan. I tam był właśnie student tego CWSanu. No, on oczywiście mieszkał tam, bo wszyscy byli skoszarowani. A jej [wdowy] siostra była taka potężna, przystojna… Tamta była taka chuda, cieniutka, [a ta] przystojna, duża blondyna. I tam przychodzili niestety panowie Niemcy, bo ona się zajmowała najstarszym zawodem świata. Właśnie ukochała sobie taki sposób, to znaczy, żeby byli Niemcy. No i ja zaczęłam pracować w tym ośrodku zdrowia i tak pracowałam tam do Powstania. Przeżyłam tam likwidację getta.

  • No właśnie, proszę o tym opowiedzieć.

 

Tak, przeżyłam likwidację getta. Bo byłam naprzeciwko olbrzymiej kamienicy na Świętojerskiej, przepięknej, z takiej cegły żółtej (wie pani, jak jest na rogu Skorupki taki dom, to tam była przepiękna kamienica z eleganckimi mieszkaniami, pięciopiętrowa), i byłam świadkiem, jak przez okno matka wyrzuciła po kolei trójkę dzieci i sama skoczyła. Ośrodek był czynny, więc przychodziliśmy do pracy. Ponieważ to była granica getta, to ja zawsze wychodziłam w fartuchu i czepku, i wracałam w fartuchu i czepku, żeby było wiadomo, że ja idę, że tak powiem, służbowo. No i tego dnia, kiedy się zaczęła likwidacja getta, to ja akurat miałam dyżur w poradni mlecznej, bo myśmy wydawali mleko niemowlętom, matki przychodziły takie, mleko tam z bańki [dostawały]. I ja miałam akurat dyżur i szłam w tym czepku i w tym [fartuchu], i w pelerynie, bo to oblewali, bo to był drugi dzień Świąt. Oblewali, więc ja włożyłam, jak dziś pamiętam, taki żółty płaszcz przeciwdeszczowy z takiej ceratki i szłam w tym, żeby mnie nie oblali. No i przyszłam do ośrodka i zaczęła się właśnie ta likwidacja getta. Co raz to tam łapali, bo kanałem przedostawali się na naszą stronę [Żydzi], więc oczywiście Niemcy zaraz łapali tych [Żydów]. No, zburzyli getto i, proszę pani, zaczęli likwidować. Ten dom był zburzony, ale stał cały do góry i oni go doburzali. I wzięli na liny winkiel, bardzo takie porządne mury, wszystko, i to się przewróciło na nasz ośrodek. A ośrodek był w jednej części piętrowy, w drugiej części był parterowy. I w tej parterowej części była poradnia dla malutkich dzieci, w której pracowała pani doktor Walencka, której mąż był też lekarzem i pracował jako główny lekarz w urzędzie miejskim. I ona siedziała przy biurku, pielęgniarka wyszła po jakieś papiery, a w rogu była matka, która przewijała niemowlę. I w pewnym momencie jak oni ciągnęli linami, to ten narożnik przewrócił się na naszą część parterową i pani doktor Walencka zginęła na miejscu, gdzie matce z dzieckiem nie stało się nic, bo ona była w tym rogu. No, oczywiście [wszystko] zburzone i potem pamiętam, no, straszny widok, jak ona tam leżała i przyszedł mąż i dwójka dzieci. No, dzieci były tam, nie wiem, dwanaście, czternaście [lat], ale w każdym razie dwójka dzieci przyszła i ta matka z kością od nogi na wierzchu, prawda, i strasznie… bo jak to trzasnęło, taka kamienica. Oczywiście nam zburzyła tę całą poradnię. No bo oni rozbierali cały czas ten „interes”.

  • Czy pani zetknęła się z ludnością żydowską, gdzieś na ulicy pani widziała jeszcze przed likwidacją getta?


No, widziałam, jak wychodzili, prawda. Czasem wychodzili, tam koło nas przechodzili, bo tam niedaleko był jakiś taki kanał, przejście niedaleko tego [ośrodka]. Bo to wszystko przecież się odbywało z kanałami, cała ewakuacja Starego Miasta była przecież kanałami. No więc tyle się stykałam [z Żydami]. No a przedtem to widziałam, jak oni tam istnieli, bo długi czas to getto tam istniało. Bo jak ja poszłam tam pracować, to getto już było, bo ja poszłam w czterdziestym trzecim roku.

  • A te karuzele, o których tak dużo się mówi? Widziała pani te karuzele?


Tak, oczywiście. Szłam, proszę pani, właśnie w to święto do ośrodka na dyżur i karuzela [była] na placu Krasińskich. Bo to trzeba było dojść kawałek od tramwaju, bo ja mieszkałam na placu Zbawiciela, więc dojeżdżałam z placu Zbawiciela.

 

  • Czy pani była w konspiracji w czasie okupacji?


Nie. Ja byłam tylko w pomocy moim koleżankom, o których wiedziałam, że są [w konspiracji]. Ja nie miałam, proszę pani, czasu, dlatego że ja musiałam zarobić. Bo moja mama miała, przepraszam, guzik nie emeryturę, a mojego brata zamknęli w obozie i moja matka, jak to matka, kochała bardzo drugiego męża, lepiej, więc i tego synka kochała, więc ja musiałam pracować, żeby jemu co tydzień paczkę wysłać. Więc a to chleb, a to chodziłam do znajomych, żeby suchary zrobili z chleba, no żeby doszedł, prawda i tak dalej. Chodziłam do znajomych, do dyrektora banku, który był naszym znajomym, właściwie dziadka mojego. Jego żoną była siostra dawnego senatora Rzeczpospolitej (w tej chwili mi [nazwisko] uciekło z pamięci, nieważne), która potem żyła i ja do nich w czasie okupacji jeździłam, bo mieli taki mająteczek pod Warszawą, żeby mnie trochę odpaśli, bo głód był straszny. Jak sobie przypomnę ten straszny głód, to naprawdę… Potem, już jak zaczęłam zarabiać, to już było trochę lepiej, ale na początku to był straszny głód. Ja w tej szkole pielęgniarskiej te trochę zupy wieczorem [zjadłam, którą], prawda, chorzy dostawali. Jak gdzieś zostało troszeczkę, to człowiek był cały szczęśliwy, że mógł te dwie łyżki zupy zjeść. Więc ja tylko koleżankom pomagałam w ten sposób – wiedziałam, że one są, pomagałam w ten sposób, że [przynosiłam] jakieś tam materiały opatrunkowe, bo to się szykowało, prawda, do Powstania. No, coś tam, nie całe torby, ale wie pani, co mogłam, to tam z tego szpitala wynosiłam. Poza tym tam pomagałam im w różnych sprawach, bo miałam lepiej, bo byłam, prawda, najpierw w tej szkole, a potem pracowałam w ośrodku. I właśnie tego 1 sierpnia dali nam ten deputat.

  • Czy pani pamięta, co to było?


Kasza jakaś, trochę mąki, jakiś tłuszcz, ale nie pamiętam jaki, jakieś takie coś, no nawet spora paczka, proszę pani, tak że chciałam zawieźć po prostu pani doktor, żeby ona też miała, bo głód był zdrowy, prawda. No więc tam pojechałam z tym swoim [deputatem] i już nie wróciłam do domu, zostałam tam. Pani doktor tam zorganizowała punkt sanitarny, ja zaczęłam w tym punkcie pracować. Przynieśli nam tam chłopaka, który się czołgał po polu i postrzelili go w rękę, ale wdał się tężec, bo on po polu się czołgał. I umierał na moich rękach. To była taka pierwsza śmierć. No, w szpitalu widziałam, jak w czasie tej praktyki pielęgniarskiej… Umierał na moich rękach w strasznych drgawkach, to było coś okropnego. Ja go trzymałam cały czas za język, żeby on się nie udławił. No, on umarł w końcu potem i potem Niemcy zaczęli likwidować.

  • To był taki samorzutnie zorganizowany punkt sanitarny?


Tak, tak, punkt pani doktor, właśnie pani Skokowska to zorganizowała. I pan profesor Loth z żoną i na noszach [wynieśli] trochę dobytku, postanowił przejść do tej polskiej części [Mokotowa] i ja poszłam z nimi, w fartuchu, w czepku, tak jak byłam. Poszliśmy tam i jak tam przyszliśmy, to pan profesor Loth z żoną zamieszkał na ulicy Wejnerta 38, gdzie zginął któregoś tam dnia. Już nie pamiętam, którego, ale zginął tam…

  • 15 września.


Tak, uderzył tam pocisk i pan profesor zginął tam. A ja trafiłam na taką kwaterę prywatną do willi [przy ulicy] Krasickiego 20 i do filii szpitala Elżbietanek, która się mieściła na Malczewskiego, tam w willi olbrzymiej zrobili filię. Oprócz tego w moim domu miałam skład środków aptecznych, więc wydawałam szczotki apteczne i do szpitala, i do tego punktu, i na placówki jakieś.

  • Skąd ten skład apteczny? On tam po prostu był, tak?


Nie, tam pościągali z aptek, z tego – po prostu zrobili taki duży skład apteczny.

  • Ale pani wtedy, jakby przystępując do tego punktu sanitarnego, zgodziła się na uczestniczenie w Powstaniu, tak? Czy pani myślała, że to na chwilę, a później pani wróci do domu?


Nie, nie, ja się zgodziłam i zostałam zaprzysiężona.

  • Czy pani pamięta, jak to się odbyło?


Nie, nie pamiętam absolutnie. Ja w ogóle mało pamiętam ten moment, jakoś on się nie wrył w moją pamięć. I już zaczęłam pracować, bardzo niedługo po tym, dostałam pseudonim Siostra Maria.

  • I została pani żołnierzem Armii Krajowej.


Tak. Tak, bez stopnia. I potem w tym zaistniała potrzeba, bardzo dużo było rannych cywilów i nie było gdzie [ich trzymać], wojskowe szpitale, do widzenia i mowy nie ma, więc powiedzieli mi: „Słuchaj, może byś ty tak szpital zrobiła?”. No więc ja poszłam po ludziach: „Dajcie prześcieradło, dajcie łóżko, dajcie tego”. Znaleźliśmy właśnie tę fabrykę Wita, tam była duża sala…

  • Proszę powiedzieć, gdzie to było.


Puławska 140.

  • To jest róg Woronicza, tak?

 

Tak, to jest róg Woronicza. A z tyłu była wtedy szkoła podstawowa i tam się mieścił oddział akowski. Ta fabryka Wita miała też taką dużą salę w podwórzu i w tej sali zorganizowałam szpital, gdzie przenieśli tych chronicznie chorych. W Królikarni siostry się zajmowały [rannymi] i tam im to wszystko zburzyli, i siostra przyszła do mnie, czy nie można by było tu jakoś i tak dalej, więc tam myśmy zrobili tę salę. Bardzo niemile wspominam te czasy, bo te panie – siostry miały same kobiety – te panie dostawały od nas jeść i tam trochę przychodziłyśmy, bo mało… Bo tutaj chorych cała sala olbrzymia, nie wiem, trzydzieści osób, więc było co robić. I co Niemcy weszli potem i tam poszli, to one się skarżyły, że my bardzo mało się nimi zajmujemy.

  • Niemcom się tak skarżyły?


Tak, Niemcom, Niemcom, proszę pani, się skarżyły. Więc byłam bardzo… Myślę sobie: „Boże, tu człowiek ich przygarnął, tu daje jeść, gotuje…”, bo taką kucharkę miałyśmy… A proszę pomyśleć, że trzeba było dla tych wszystkich ludzi zdobyć jedzenie i ta kucharka pod kulami chodziła. Bo zaraz za Woronicza były pola, więc chodziła po kartofle, po pomidory, po coś tam, no jakąś taką zupinę, byle co się gotowało, nic więcej. Co na śniadanie, to już by mnie pani zabiła, to ja w tej chwili nie pamiętam, co tam się dawało, czy na kolację się też coś dawało, czy nie dawało. W każdym razie potem, jak zostałyśmy tylko dwie z tą siostrą i z resztą chorych, to zupę też tylko gotowałyśmy.

  • To już kucharki nie było, tylko panie gotowały?


A skąd, w ogóle nas zostało w tym szpitalu tylko dwie. Ja zostałam. Powiedziałam, że ja nie zostawię chorych, i została ze mną ta sanitariuszka z I wojny światowej, pani Julia, która była już osobą taką, powiedziałabym…

  • Starszą?


Wtedy w moim pojęciu. Ja miałam dwadzieścia trzy lata czy jeszcze [dwadzieścia] dwa, więc w moim pojęciu to była w ogóle prawie że staruszka, tak. No i ona została ze mną i myśmy tak tu gotowały trochę jakiejś zupiny, żeby im dać, nie wiem, czy nie raz dziennie dostawali. Potem się Niemcy zaczęli coraz bardziej zacieśniać ten, ludzie się przesuwali, moi wszyscy poszli bardziej na północ, do tych polskich części Mokotowa. I jeszcze ja pamiętam ostatnie słowa: „Słuchajcie, powiedzcie, że myśmy tu jeszcze zostali”.

  • Pani tak mówiła do tych, którzy odchodzili, tak?


Odchodzili, tak. I przy jakimś czasie przyszedł jakiś pan z panią i powiedział, że ich dom jest zburzony, że oni nie mają co zrobić, jeszcze jego matka niewidoma, że czy oni by mogli, żeby mi pomóc, bo widzą, że my się tu tak we dwie miotamy, bo przecież trzeba ugotować, w nocy, proszę pani, też czuwać i nas jest tylko dwie, no na nos padałyśmy dosłownie, bo tak byłyśmy ponad tydzień. Więc myślę sobie: „Z nieba mi spadli”, prawda? No ale o ile pan coś tam troszkę [się] zaangażował, ja do pani mówię: „Niech pani idzie z siostrą Julią znieść zupę”. – „Nie będę, bo na sali śmierdzi”. „Niech pani idzie coś tam zrobić”. – „Nie będę, bo coś tam”. No i potem się okazało, jak ja ją spotkałam w Krakowie, przyszła do tego szpitala, gdzie ja byłam, i do jakichś znajomych, i potem ja tego chorego pytam, mówię: „Proszę pana, a ta pani to co?”. – „A, ta pani… – on mówi. – Proszę pani, ona w domu to kartofli nie obrała, więc co ona by miała pani pomagać, jak ona siedziała w charakterze hrabiny w domu?”.

No i jak oni tam przyszli, to Niemcy wpadli, a oni siedzieli w piwnicy. Niemiec wpadł: Raus, raus, raus! . Ten pan nie wyszedł, tylko się schował gdzieś w kącie. Niemiec wyjął pistolet – ciach, mach – pana [zastrzelił]. No i tu się zaczęło, bo ta matka zaczęła [krzyczeć]: „A te szkopy!”, a to to, a to śmo, prawda, drze się. Ja mówię: „Proszę pani, niech pani się uspokoi, bo przylecą tutaj, jak usłyszą, co pani tam mówi i co pani tego, to jak nas wszystkich tu powystrzelają, to tego. Niech pani się w tej chwili [uspokoi]”. – „No tak, ale…” No, mniejsza z tym. No ale w końcu ja myślę sobie, ona taka w szoku, męża zastrzelili, trzeba jakoś nią potrząsnąć. Więc stanęłam nad nią i mówię tak: „Dosyć tego! Nie będę pani za darmo karmiła. Proszę bardzo, marsz do pracy!”. No więc, rada, nie rada, poszła nam tam pomagać, bo my dwie jesteśmy, prawda. Więc bardzo tam delikatnie, żeby rączek nie pobrudzić, ale coś tam pomagała. Bo to przecież trzeba – zostali tylko leżący chorzy, niech każdy zrobi dwa razy, z przeproszeniem, siusiu albo co innego, to pani już ma tyle basenów do wywiezienia. Trzeba im cokolwiek ugotować chociaż raz dziennie, żeby coś zjedli, a nie tego. Ten dom ma tak, że okno jest na wysokości podłogi, dół okna i tam ten Wit miał magazyn. Myśmy z tego magazynu korzystali, ale Niemcy jak tam zajrzeli, zobaczyli worek mąki, jeszcze tam coś, więc zaraz podjechali samochodem i wwalali. No to ja do nich, przepraszam, z gębą: „Proszę zostawić, tu jest szpital, my musimy jeść” i tak dalej. No to ten Niemiec na mnie popatrzył, mówi: „Słuchaj, do szpitala do Niemiec by się nam przydała taka tego. Już, dawaj, szykuj się”. Ja mówię: „Nigdzie nie pójdę, tu jest tyle chorych i my jesteśmy dwie”. No i szczęśliwie… Ale co którzy przyszli, to z tej piwnicy ciągle chcieli wyciągać i ja nic, tylko latałam i się z nimi tam chandryczyłam.

 

  • Tam były jakieś zapasy?


Tak.

  • Oprócz tego był miód sztuczny, prawda?


No tak, tak. No, jego tak „och, ach” dużo nie było, ale tam był, proszę pani, cały olbrzymi kocioł wody, więc myśmy potem z tej wody korzystali.
No, Niemcy wpadali, wypadali, tam do tej piwnicy zaglądali, nam tam tego, no ale na razie nas jako tako zostawiali. I już jak zaczęli likwidować Warszawę, to tam coraz to ktoś wpadał i późno, bo chyba 5 czy 6 października dopiero, podjechały furmanki i wszystkich chorych wsadzili na furmanki, no i mnie z tą siostrą Julią.

Ja przewidująco przeszłam się po mieszkaniach, wzięłam kołdrę, wzięłam dwa koce, wzięłam poduszkę czy dwie poduszki, już nie pamiętam, a nie wzięłam żadnych butów i wyszłam. W pewnym momencie znalazłam jakieś trochę większe kapcie ranne, takie kryte, i włożyłam te kapcie ranne i tak poszłam – jeszcze w listopadzie w nich chodziłam. No i nas wsadzili na te furmanki z tymi chorymi, ja tam właśnie z tymi piernatami i coś tam jeszcze wzięłam, no w każdym razie co mogłam, to wzięłam. A… Poszłam, sobie wzięłam gdzieś z któregoś mieszkania, jak dziś pamiętam, taką kurtkę na lisach. To widocznie jakiś myśliwy sobie zrobił, bo tu z kieszeniami, tu z kieszeniami. I [miałam] na lisach taką porządną kurtkę, która mi sięgała prawie do kolan. Mam nawet w tej kurtce zdjęcie w „Ekspresie Wieczornym”, jak ładuję śnieg na samochód i jest napisane, a ja w akademickiej czapce: „Młodzież chwyciła za łopaty i nauka poszła w kąt”, bo młodzież, prawda, chwyciła za łopaty.

  • To już po wojnie?


Tak, tak. Ale ja nie z uniwersytetu odśnieżałam, tylko nasza instytucja, Warszawska Dyrekcja Odbudowy, w której pracowałam, odśnieżała i właśnie myśmy ten śnieg ładowały. Bo ja spotkałam po Powstaniu swoją nauczycielkę geografii, która nie wiedziała, że ja idę na medycynę, piątkę miałam z geologii i ona uważała, że ja powinnam [iść] na geografię. Ja ją spotkałam, ona mówi: „Słuchaj, Różycki – potem on był profesorem na uniwersytecie i u niego robiłam dyplom – Różycki założył pracownię fizjograficzną w Szpitalu Ujazdowskim – bo tam był BOS, Biuro Odbudowy Stolicy – to idź do niego i powiedz, że ja cię tam kieruję”. – „No dobrze”. Potem jej mąż był dyrektorem Instytutu Geologicznego, profesor Rühle, a to była Rühlowa. No i zaczęłam tam pracować w BOS-ie.

  • Ale to już po wojnie, a zostańmy jeszcze przy Powstaniu. Proszę mi powiedzieć, ten szpital się mieścił na którymś piętrze w tym budynku?


Nie, na parterze. Tylko na parterze.

  • Aha, na parterze, w tych pomieszczeniach magazynów Wita, tak?


Nie, magazyny były w podziemiu. Koniec okna [był] na wysokości chodnika, bo to był właśnie dużo wyższy parter i tak jest teraz, niech pani się przyjrzy…

  • To w jakimś mieszkaniu ten szpital był, tak? W jakimś opuszczonym mieszkaniu?


Nie, w fabryce Wita. Mówię pani, w fabryce. Fabryka Wita, miodu.

  • Czy pani pamięta, od kiedy ten szpital działał?


Od 1 września. Od 1 września organizowałam ten szpital.

  • Do 1 września była pani w tym szpitalu, filii na Malczewskiego, tak?


Tak, a mieszkałam na kwaterze z tą Kinią, która potem zresztą też przeszła ze mną do tego szpitala, bo myśmy tak wędrowały od Mokotowa razem z profesorem Lothem i jego żoną.

  • Czy pani jeszcze miała do czynienia z profesorem Lothem?


Nie, już więcej nie.

  • Tylko wtedy przeszliście z tego miejsca.


Tak.

  • I pani już więcej z Lothem się nie spotkała.

 

Nie, nie spotkałam się z profesorem Lothem więcej. Tylko przeszliśmy razem, oni na noszach nieśli swój dobytek, ja w białym fartuchu, w czepku i żeśmy przeszli.

  • To była ta filia szpitala na Malczewskiego, to była filia szpitala Elżbietanek?


Tak.

  • Jakieś stamtąd dostawałyście zaopatrzenie, środki medyczne? Skąd to wszystko było?


Tak, tak, ze szpitala głównego. I tam było też paru Niemców w tym szpitalu na Malczewskiego i opiekowaliśmy się nimi normalnie tak jak, prawda, wszystkimi chorymi.

  • A później, jak szpital Elżbietanek został zbombardowany, pani otworzyła tę filię na Puławskiej 140 tylko dla ludności cywilnej, tak?


To nie była filia szpitala, tylko to w ogóle był nowy szpital, od początku tylko dla ludności cywilnej.

  • Skąd pani miała środki opatrunkowe?


No, środki opatrunkowe to wzięłam stamtąd, z Krasickiego. Poza tym gdzieś tam jeszcze w jakichś aptekach czy w czymś tam się [znalazło], no minimalnie tego było, leków też było minimalnie.

  • Czy tam był jakiś lekarz?


Tak, pan doktor Radwan, którego ja znałam jeszcze ze szkoły pielęgniarskiej, bo on u nas pracował, i pan doktor Chmielewski, a trzeciego nazwiska nie pamiętam. I oni przychodzili i pamiętam, Radwan się zachował bardzo nieładnie, bo przyszedł na salę, ponieważ ja kierowałam tym szpitalem, więc obchodziłam z lekarzami wszystko, więc obchodzę, obchodzę i mówię: „Panie doktorze, ja temu choremu to dałam coś tam, bo…”, a on mi mówi: „Pani to najwyżej może tam basen umyć” albo coś w tym guście. Tak mi tam, przepraszam, przysrał. No więc ja popatrzyłam na niego, ale myślę sobie: „No co będę, prawda, z nim dyskutować. Nie będę dyskutować”. No więc taki miałam nieprzyjemny incydent z tym Radwanem.
No ale potem, prawda, funkcjonowaliśmy do 25 września, kiedy się zaczął ostry atak na Mokotów, ze wszystkich stron zaczęli nacierać. A poprzedniego dnia ja sobie tam wieczorkiem siadłam z jednym z chłopaków i zaczęliśmy sobie rozmawiać, on tam chyba miał jakąś gitarę czy coś tam, żeśmy sobie siedzieli na schodkach w szpitalu, rozmawiali. Ja mówię: „To słuchaj, to jutro…”. A jutro już nie było, bo było 25 września i oni się zaczęli wycofywać, absolutnie, i cały szpital, chodzący [pacjenci] i wszyscy lekarze poszli. Ja mówię: „No, zostawiacie nas tu…”. Nikt nic nie mówił, każdy, prawda, swojego nosa [pilnuje]. I polecieli i myśmy z tą siostrą Julią zostały dwie, chorzy chodzący odeszli, [zostali] tylko leżący.

  • Czy pani może przypomnieć nam, ile jeszcze osób zostało, tych chorych?


Na sali, no ja wiem, proszę pani… Na tej dużej sali to zostało pewno koło trzydziestu osób, a tam jeszcze były te panie [od sióstr zakonnych].

  • A siostry zakonne się nie opiekowały tymi kobietami? Czy te kobiety również zostały zabrane, jak cały ten szpital ewakuowano?


Nie, nie, nie, one nie chodziły. One bardzo marnie chodziły, bo to były takie starsze [kobiety], już tam były na „dożywociu”. I one tylko właśnie co Niemcy [przyszli], bo ciągle Niemcy wpadali, to one się, prawda, skarżyły, że jakie to one są biedne, nieszczęśliwe i tak dalej. A my we dwie, proszę pani, na tyle osób ugotować, baseny podać, lekarstwa i opatrunki – oszaleć można, prawda? Potem przyszła właśnie ta pani z tym mężem, no i on tam pomagał, ona nie, ona nie będzie, bo ona tego nie i tamtego nie, bo ona w życiu tego, no ale potem troszkę pomagała. No i ciągle wpadali Niemcy, właśnie do piwnicy, tam chcieli wyciągać te zapasy.

  • Ale pani wiedziała, co Niemcy zrobili ze szpitalem Elżbietanek, prawda? Tam szpital został zbombardowany, to tutaj i tak łagodnie ci Niemcy szpital potraktowali.


Tak, no ale to już było po kapitulacji Powstania. Oczywiście. 25 [września] to oni tam jeszcze nie przyszli, przyszli dwudziestego szóstego i potem była kapitulacja. Myśmy jeszcze długi czas byli, ja nie wiem, szósty chyba czy siódmy.

  • To czy pani się nie obawiała, że przyjdą Niemcy i zastrzelą was?


Nie, nie, już wtedy to nie. Zastrzelili tylko tego pana, który się chował, i nikogo więcej.

  • Gdzieś wyczytałam, że w tym szpitalu na Puławskiej 140 pracowali jako lekarze, jako sanitariusze, Żydzi. Czy pani się zetknęła z tym?


Nie. Absolutnie, sanitariuszy nie było żadnych, była siostra Julia, byłam ja, była ta Kinia, była pielęgniarka dyplomowana, która ofiarowała, że ona będzie tylko w nocy przychodziła, taka siostra Maria, taka starszawa już trochę, [to znaczy] wtedy mi się tak wydawało, bo ona podobno była w średnim [wieku] albo nawet poniżej średniego. I ona przychodziła tylko na noc, i myśmy już miały noce spokojne, bo przychodziła ona wieczorem, [zostawała] do rana, no i po tym się zaczynał normalny dzień szpitalny.

 

  • Czy pani miała kontakt z Powstańcami przez czas Powstania?


A oczywiście, bo ciągle ktoś wpadał, żeby pomóc, żeby lecieć tam do tej placówki, bo przynieśli rannego i tak dalej, no i pewnego dnia, właśnie już było natarcie na Mokotów i przyleciał chłopak, i mówi: „Słuchaj, weź strzykawkę, idź, zrób zastrzyk znieczulający, bo naszemu koledze rozerwało wnętrzności, wszystko jest na wierzchu, a on strasznie cierpi”. A ja mu na to mówię: „Ale ja nie mam wygotowanej strzykawki”. I on wziął mnie za ramiona, potrząsnął mną jak workiem kartofli i powiedział: „Ty idiotko, czy ty w ogóle słyszysz, co ty mówisz? W tej chwili marsz!”. No i ja, prawda, wzięłam tę strzykawkę niewygotowaną… Aha, jeszcze mu powiedziałam: „Słuchaj, jeżeli się coś stanie, to będzie twoja wina, bo mnie w szkole nauczyli, że ja nie mam prawa zrobić zastrzyku”, bo wtedy nie było jednorazówek, tylko były gotowane strzykawki. No więc taką miałam przygodę potem. No i zaczęło się to natarcie i oni już odchodzili, najpierw moi odchodzili, ja mówię: „Powiedzcie, że ja tutaj jeszcze [zostanę]”. No oczywiście nikt nawet tam [nie powiedział] – no co mieli, komu mieli powiedzieć i co mieli powiedzieć i jak? No i Niemcy wpadali, wypadali, ciągle tę mąkę chcieli wyciągać. Ja nie wiedziałam, ile ja jeszcze tam będę siedziała, to przecież tym chorym trzeba coś dać chociaż raz dziennie. Dostawali zupę, no bo co miałam zrobić.

  • Bo pani opowiadała, że wielkie wrażenie zrobił na pani ten pierwszy umierający ranny. Czy potem pani się oswoiła z ranami, ze śmiercią?


Oczywiście.

  • Czy pani myślała, że pani może też zginąć?


Nie, nigdy nie miałam takich [myśli]. Chodziłam ze szpitala zawsze w białym fartuchu i w czepku. No oczywiście, trochę tam wychodziłam. Spotkałam akurat kuzynów swoich dalszych, którzy mieszkali na Malczewskiego. Kiedyś poszłam do nich, żeśmy tam siedzieli, rozmawiali, oni w piwnicy, wysoka kamienica, pięć pięter i ja mówię: „To ciociu, to ja przyjdę jutro”. Jutra już nie było, dlatego że trafił pocisk olbrzymi, bomba i z kamienicy została kupka gruzu, pod którymi zginęli ci moi krewni.

  • Czy pani miała kontakt ze swoją matką przez czas Powstania?


Absolutnie [nie]. Mama była na Powiślu i bardzo szybko [znalazła się] na Sowiej i bardzo szybko ją zgarnęli. Potem służyła jako „ochrona” na czołgach niemieckich, jak czołgi [jechały na] Stare Miasto i tam jechały po prostu te kobiety na czołgach. I potem mamę wywieźli i mama dotarła do Piotrkowa. Tam się znalazła u jakiegoś szewca i spała na podłodze pod jego zydlem, gdzie on siedział i tego. Więc w nocy spała pod tym zydlem, a w dzień się zbierała, no i pomyślała, że trzeba coś przecież jeść, żyć i tak dalej, więc poszła, najpierw jakieś ulęgałki skądś wzięła, potem chodziła na targ i co mogła, to czymś tam handlowała. Moja mama, która była z bardzo dobrego domu, która skończyła pensję dla tak zwanych Błagorodnych Dziewic, czyli tych dobrze urodzonych panienek w Petersburgu, no i potem, prawda, nie parała się nigdy żadną pracą, bo miała najpierw jednego męża, potem miała drugiego męża, a tu – na targu, proszę bardzo. Ale moja mama była osobą bardzo przedsiębiorczą, no więc tam trochę… Potem moja mama dała ogłoszenie w gazecie, że szuka, i ja [je] przeczytałam.

  • Już po Powstaniu, tak?


Tak, tak, po Powstaniu, to był listopad. Akurat ten oddział Szpitala Ujazdowskiego umieścił się w Milanówku, myśmy byli na sali w kinie Oaza, na sali były sienniki i chorzy. Takie były loże w kinie trzystopniowe, więc na jednym stopniu spał Piotrek Słonimski, ten…

  • Biochemik?


Ten biochemik, tak, tak, on. Wtedy on był studentem medycyny, nieżyjący już zresztą, we Francji był, mieszkał… no, wszystko jedno (ja z nim się nie kontaktowałam, powiem). Potem był drugi też – to byli wszystko studenci medycyny – Zdzisiek Chustecki, który potem skończył medycynę i pracował jako lekarz gdzieś w jakimś ośrodku. I trzeci, Poldek Pawłowski, z którym ja już się potem nie spotkałam. Ja tę kołdrę podścieliłam na dół, były dwa koce, więc oni wszyscy trzej pod jednym, ja pod drugim kocem; dwie poduszki, więc na nich trzech jedna poduszka, na mnie druga poduszka. I myśmy tak na tej podłodze w tym kinie spali, a w dzień zajmowaliśmy się tymi chorymi. No i tam przylatywali Niemcy, że jakiś Niemiec, tam gdzieś go postrzelili, żeby poszedł któryś z tych chłopaków, prawda. Bo tam też jakiś lekarz był, ale już nie pamiętam, kto tam był, ale przeważnie [byli] ci studenci. I na sali tak pokotem [leżały] te wszystkie sienniki, na sali kinowej, mycie na podwórzu, zimna woda w misce… no co jeszcze… Jedzenie, raz dziennie jakaś zupa i jeszcze coś tam, no i to była filia Szpitala Ujazdowskiego.

  • A jak się pani znalazła w tej filii Szpitala Ujazdowskiego? Kiedy przyszli ci Niemcy po rannych, żeby ewakuować ten szpital, i gdzie panią wywieźli?


No, wywieźli mnie właśnie na Pole Mokotowskie i tam był Szpital Ujazdowski.

  • Aha, wtedy się pani jakby połączyła.


Tak, bo oni wzięli tych rannych naszych i wszystkich, tam właśnie w tej sali kinowej Oaza zrobili szpital.

  • A czy pani słyszała jeszcze w czasie Powstania, co się dzieje w innych dzielnicach?


Nie, nie miałam czasu, proszę pani. Ja absolutnie nie miałam czasu, ja nie miałam żadnych kontaktów, ja nie wiedziałam, co z matką ani nic, co z moim dziadkiem, który cały czas czekał, że ja wrócę, i niestety umarł w czasie Powstania i już myśmy nie dotarli do dziadka. Cały czas, prawda, pisał listy na Mokotowską, dostawał odpowiedź, że wyszli 1 [września], nikt nie przyszedł, bo matki nie było, mnie nie było, a brat był w obozie.

  • Pani miała dużą styczność z ludnością cywilną.


Tak.

  • Jak oni reagowali na Powstanie, co oni mówili? Czy pani pamięta nastroje tych ludzi?


Proszę pani, powiem pani szczerze, że ja nie miałam czasu do nastrojów się tego… Ja zawsze miałam tyle roboty, że nie wiedziałam, czy ja mam ręce włożyć do łokcia czy poza łokieć. Więc minimalnie, proszę pani, wiedziałam o czymkolwiek.

  • A jakie były pani odczucia? Co pani sobie myślała, jak to Powstanie wybuchło?


No Boże, no wybuchło. Że się szykuje, to wiedziałam, bo miałam kontakt z moimi koleżankami. Kiedy [miało wybuchnąć], nie wiedziałam, dlatego pojechałam do pani doktor Skokowskiej, bo inaczej bym, prawda, pojechała sobie do domu. Tu dziadka miałam na Wilczej, więc niedaleko, bym mogła i nim się opiekować. Tak że z ludnością cywilną to ja, proszę pani, minimalnie miałam do czynienia w czasie Powstania.

  • Ci ranni, którzy u pani byli, czy chorzy, to była ludność cywilna, prawda?


Tak, była. Przecież ja z nimi nie rozmawiałam, proszę pani, bo ja nie miałam kiedy z nimi rozmawiać. Trzeba było im zapewnić warunki bytowe, prawda?

  • A czy jak to Powstanie trwało coraz dłużej, pani czuła, że to się ma ku takiemu złemu zakończeniu, czy pani miała…


Nie, nie, ja po prostu żyłam dniem codziennym i tą robotą, którą miałam do wykonania, nic więcej. A potem, jak myśmy zostały dwie, proszę pani, to myśmy nie miały czasu się podrapać, nie mówiąc już o śnie czy o czymkolwiek, tylko na okrągło pani [pracowała]. Przyszła potem ta pani, to ona, wie pani, [pomagała].

  • Czy pani miała opaskę Czerwonego Krzyża na tym swoim białym fartuchu?


Nie. Czepek.

  • A ten szpital był jakoś oznakowany?


Nie, nie był, absolutnie nie był oznakowany. Przecież to było na parterze, przecież ta kamienica ma, nie wiem, ile tam, cztery piętra czy ile.

  • Czy było jakieś życie religijne wokoło pani? Czy pani widziała księdza przez czas Powstania?


Nie.

  • Czy jakieś msze gdzieś się odbywały?


Nie. Msze się odbywały w szpitalu Elżbietanek.

  • Czy pani miała czas wolny przez cały czas Powstania, nie tylko ten koniec, kiedy była pani naprawdę bardzo zajęta? Czy były jakieś chwile wolne?


Tak, tak, oczywiście. No wtedy co właśnie poszłam szukać, a to tych kuzynów odnalazłam, a to przyszedł chłopak, to usiadłam sobie na schodkach tam, porozmawiałam, a to co jeszcze… No, właściwie to człowiek siedział, no bo gdzie miał pójść, prawda?

  • Nie zetknęła się pani z żadnymi koncertami dla Powstańców, jakimiś wieczorkami poetyckimi, nic takiego?


Nie, absolutnie nie. Nie, ja byłam przy tym szpitalu już potem od 1 [września], a przedtem właśnie w tym domu na Krasickiego 20. Tam potem zbombardowali ten dom i ci właściciele mieszkania zginęli – w piwnicy siedzieli i zginęli, bo do samego końca trzasnęło. A mnie nie było. A nie, ten pan ocalał, bo on przyszedł po… Zdaje się, grali chyba w brydża i on przyszedł po coś, przyszedł po papierosy czy coś. W każdym razie przyszedł na górę, a zawaliło się tak, że w piwnicy oni wszyscy poszli, a myśmy zostali. Tam kawał, prawda, potem było widać – to było pierwsze piętro, to było widać ziemię.

  • Czy ma pani jakieś pamiętne wspomnienie z Powstania? Co pani najbardziej utkwiło w pamięci?


No pierwsze, właśnie ta śmierć tego pierwszego [rannego]. Mimo że ja się zetknęłam w szpitalu przecież podczas praktyk z niejedną śmiercią, ale tutaj jakoś tak na mnie to bardzo marnie wpłynęło. Bo ja wiem… Te wszystkie dni były tak pełne różnych rzeczy, że wie pani, to naprawdę to wszystko… Każdy dzień to był jakiś swoisty i można by powiedzieć, że był najważniejszy.

  • Gdzie pani była do wyzwolenia Warszawy? Cały czas w Milanówku?


Nie, nie. Do wyzwolenia Warszawy właśnie ten oddział Szpitala Ujazdowskiego był w Milanówku. W pewnym momencie komendant Szpitala Ujazdowskiego (uciekło mi w tej chwili nazwisko), który głównie się zajmował, jako główny tego szpitala, zebrał… Akurat ja się dowiedziałam, że moja matka [napisała ogłoszenie], ogłoszenie przeczytałam, [więc] napisałam do matki, że… Nie. Jak to było? Ja się dowiedziałam od kogoś chyba, w każdym razie się skontaktowałam i mama miała przyjechać do mnie. Pan doktór, dyrektor tego szpitala zawezwał nas wszystkich, znaczy personel, i mówi, że przenosimy się do Krakowa za dwa dni. Ja zawsze byłam wybuchowa osoba, więc momentalnie zamiast potem mu coś powiedzieć, [że] czekam, [aż] mama przyjedzie, [powiedziałam]: „A ja nie pojadę”. – „Nie pojedzie pani? Proszę bardzo. Do widzenia, od dzisiaj pani nie pracuje”. Matko Boska, no gdzie pójdę? No ale moja mama przyjechała i moja mama była ogromną dyplomatką całe swoje życie. Poszła do pana dyrektora i zaczęła, prawda, ćwierkać do niego. I nie dość, że ja zostałam, to jeszcze została z nami moja mama.

  • Jako pracownik?


Nie, no jako przy córce. I nas ewakuowali do Krakowa i umieścili nas naprzeciwko szpitala, tego wielkiego (już ja tam nie pamiętam, jak on się nazywał). Tam był klasztor jezuitów i w tym klasztorze urządzili szpital. Zrobili taką dużą salę, gdzie te wszystkie pielęgniarki i moja mama spały (nas było tam dwanaście osób) i zrobili szpital w tym [klasztorze]. Właśnie tam spotkałam tę panią, która przyszła kogoś tam odwiedzić. A moja mama, osoba bardzo przedsiębiorcza, pomyślała, co ona tu będzie siedzieć, to założyła biały fartuszek, poszła na miasto, kupiła jakiejś tam wody mineralnej, jakieś tam drożdżówki, czorta, diabła, owa, wzięła tacę, przeszła po salach i się zapytała, kto co, a kto chce wysłać list, a kto chce znaczek, a kto chce kichnąć, a kto chce co. I moja mama w charakterze tego rodzaju obsługi zaczęła biegać po tym [szpitalu], a nocowałyśmy, prawda, te dwanaście osób w jednej sali. I tak było do wyzwolenia.

  • Do wyzwolenia, czyli do końca wojny?


Tak, tak.

  • Czy do wyzwolenia Krakowa?


Nie, do końca wojny, bo myśmy jeszcze pod koniec wojny [tam przebywały]. Myśmy przyjechały do Warszawy dopiero, proszę pani, chyba w marcu.

  • Czy już jak pani była w Milanówku, to czy to była płatna praca, czy pani dostawała jakieś pieniądze?


A skąd. Nie. Jeść, nic więcej. Nic więcej, tylko jeść, żadnych pieniędzy. Warunki takie, że właśnie mycie w misce na dworze, wucet chyba też na dworze.

  • Jak mieszkańcy Krakowa odnosili się do warszawiaków, do Powstańców? Czy pani się zetknęła z jakimiś reakcjami?


Nie, nie, ja siedziałam w szpitalu, była mama, więc ja byłam cała szczęśliwa i nie potrzebowałam nigdzie chodzić. Tak że raczej się nie stykałam.

  • Moment wyzwolenia Krakowa, przyszli Rosjanie – widziała pani tych żołnierzy?


Nie.

  • Dla pani niewiele się zmieniło. Byli chorzy i trzeba było się nimi zajmować.


Byli chorzy i dla mnie się nie zmieniło nic, proszę pani, dalej siedziałam w tym szpitalu. Jak dziś pamiętam, na Boże Narodzenie żeśmy zorganizowali taki kolędowy wieczór, tego, owego, i pamiętam, że śpiewałam „Lulajże, Jezuniu” solo na tle chóru. Bo w szkole należałam do chóru międzyszkolnego z Batorym, jak byłam [w gimnazjum] Królowej Jadwigi, a potem jak przeniosłam się do [gimnazjum] Malczewskiej, to też należałam do chóru.

  • W marcu pani wróciła i dom był w takim stanie, że nie można było w nim mieszkać?


Gruzy. W mieszkaniu dziadka już [jacyś ludzie] mieszkali, przyjechali wcześniej. I tutaj całe życie sobie wyrzucałam, że źle zrobiłam, bo trzeba było w tym mieszkaniu zostać. Bo oni powiedzieli: „Proszę bardzo – dziadek miał cztery pokoje – my w jednym frontowym, tym najlepszym, siedzimy, a proszę bardzo sobie wziąć [pozostałe]”.

  • To tak było, że jak ktoś przychodził pierwszy do cudzego mieszkania…


Tak. Ich mieszkanie zburzyli na górze. I oni po prostu przyszli pierwsi, kozę przez okno, w dużym pokoju, z balkonem, osiedli. Pozwolili nam potem zabrać wszystkie meble. To jest mojego dziadka, tamta szafka jest mojego dziadka. I co tam jeszcze jest? No, w kuchni fotel mojej babci, no sporo rzeczy, podnóżek, sporo rzeczy z tego mieszkania. Potem myśmy [je] zabrały, żeśmy się z mamą umeblowały. I najpierw zamieszkałyśmy u znajomej w alei 3 Maja, to była żona znajomego adwokata, a potem pokój wynajęłyśmy u pani doktor Cylichowskiej, która była pediatrą. Mieszkała sama, miała trzy pokoje i w jednym pokoju mieszkałyśmy my, w drugim pokoju mieszkała jedna siostra, w drugim druga siostra z dzieckiem, najpierw z mężem, potem już tylko z dzieckiem, pani doktor w służbówce. Kuchnia wspólna, łazienka wspólna. W tym mieszkaniu urodził się mój syn, bo ja wyszłam za mąż. Urodził się mój syn i potem żeśmy wyjechali do Łowicza, bo tam się przeniosła fabryka Leszczków, tego sukna bardzo znanego przed wojną (była taka fabryka Leszczków, leszczkowskie materiały, miałam nawet taką pelisę, bo dostałam taki kupon).

  • Gdzie mieściła się ta fabryka?


Ona się mieściła gdzieś, proszę pani, na obrzeżach wschodnich i oni się stamtąd przenieśli. Mimo że to było w obrębie Polski, ale oni się przenieśli i się osiedlili w Łowiczu. Fabryka Leszczków się osiedliła w Łowiczu, tam te sukna dalej produkowali i mój mąż został kierownikiem administracyjnym tej fabryki. Ja się tam przeniosłam i tam urodziłam dziecko. A ja zaczęłam studia, te studia potem przerwałam, wyszłam za mąż i pojechałam do tego Łowicza.

  • Jakie studia pani zaczęła? Czy tę geografię?


Geografię, właśnie, bo dlaczego… Bo ja się dostałam do BOS-u, do Biura Odbudowy Stolicy, do profesora Różyckiego, no i myślę sobie, jak ja pójdę na medycynę, to on mnie zaraz wytego. A ja jedyne źródło utrzymania, mama nie ma z czego żyć. Potem mama zaczęła pracować w szkole i na uniwersytecie, miała lektorat rosyjskiego i francuskiego, i uczyła w gimnazjach francuskiego i rosyjskiego. Moja mama, która nigdy w życiu nie pracowała, no ale…

  • Taka była potrzeba.


Tak. Mieszkałyśmy właśnie w tym jednym pokoju i tam się urodził mój syn, w zbiorowym mieszkaniu. Syn się urodził na Solcu, w tym szpitalu, bo to było najbliżej. No i mama dostała, bo to przecież przydział taki do spółdzielni, [mieszkanie] na Mokotowie, na Dąbrowskiego. I myśmy tam dostali dwa pokoje z kuchnią i przenieśliśmy się tam. Tam się przenieśliśmy, ale moje małżeństwo się bardzo szybko rozpadło, no, z różnych względów. Mąż był ranny w czasie Powstania, ranny w głowę, w związku z tym był bardzo zmieniony charakterologicznie, ciągle miał ataki padaczki i albo panią całował w piętę, albo wymyślał różnymi słowami, prawda, i talerz z zupą leciał przez okno. No więc ja trochę wytrzymałam, potem powiedziałam: „Wracam do mamy i do widzenia”. No i właśnie dostałyśmy mieszkanie na Mokotowie, na Dąbrowskiego, te dwa pokoje, no i tam mieszkałam z mamą.

  • Jak na panią wpłynęła zmiana ustroju Polski, czy to jakoś panią dotknęło?


Kiedy?

  • Po czterdziestym piątym roku. Jak to pani odebrała?


Co ja miałam odbierać, proszę pani…

  • Trzeba było żyć.


Trzeba było żyć. Byłam wściekła, że mi szyki [pokrzyżowano], że tylko mogę popatrzeć, że pisałam podanie na Wydział Lekarski. Poszłam na tę geografię, pracując, bo wszyscy wtedy pracowali. U nas na roku była jedna jedyna dziewczyna, która nie pracowała. Wszyscyśmy pracowali – a to w Instytucie Geologicznym, a to w meteorologii, a to w BOS-ie, potem w Warszawskiej Dyrekcji Odbudowy. Tam poznałam mojego męża, wyszłam za mąż, właśnie przestałam na chwilę [studiować], potem to wszystko się rozpadło, ja wróciłam, wróciłam na studia, pracując oczywiście. Pracowałam od kwietnia, a na studia poszłam w październiku.

  • Czy ten udział w Powstaniu miał wpływ na pani dalsze życie?


No oczywiście, bo gdyby nie było Powstania, proszę pani, to ja bym poszła na medycynę i zupełnie inaczej potoczyłoby się moje życie, żyłabym sobie spokojnie z mamą i potem pracowała. To, co chciałam robić… No, skończyłam tę szkołę pielęgniarską, na tym się moja praktyka potem skończyła, po wojnie już nie pracowałam w tym zawodzie. Dostałam właśnie u Różyckiego [posadę], tamta nauczycielka dała. Ja tylko dorabiałam sobie, a to bańki postawiłam, a to zastrzyk zrobiłam, żeby trochę ulżyć, żeby trochę, prawda, zarabiać. A oprócz tego pracowałam najpierw w Warszawskiej Dyrekcji Odbudowy.

  • Co pani robiła?


Zajmowałam się sprawami fizjografii, to znaczy środowiska przyrodniczego. Bo tak zaczynałam, od pana profesora, późniejszego profesora, Różyckiego w BOS-ie. Potem jak pojechałam, z tego WDO poszłam, wyszłam za mąż, pomieszkałam w Łowiczu rok, wróciłam i wzięła mnie do siebie w kwietniu w czterdziestym dziewiątym roku pani profesorowa Różycka, która założyła pracownię fizjograficzną w Biurze Studiów i Projektów Budownictwa Miejskiego, które mieściło się na parterze na placu Teatralnym. No i tam zrobiła pracownię fizjograficzną, ściągnęła tych wszystkich geografów studiujących, i myśmy zaczęli robić, prawda, opracowania pod budownictwo, tam te wiercenia i tak dalej, i tak dalej. Ja tam byłam kierownikiem pracowni hydrogeologicznej, robiliśmy różne opracowania hydrogeologiczne, pracowało u mnie kilka osób. Jednym z moich pracowników to był taki Dowgiałło, który był kiedyś ambasadorem w Izraelu nawet. Janek Dowgiałło, on był po geologii i jak dziś pamiętam, był najzdolniejszy i wszyscy dostali takie jakieś bzdety akordowe, a Janek dostał do opracowania Lądek Zdrój czy… Już nie pamiętam, jakiś Zdrój. No i tam to było na pensji, więc tego, ale on był taki ambitny chłopak, więc tam bardzo działał w tym Lądku i tak dalej.

  • Jakie wrażenie na pani zrobiła Warszawa, jak pani wróciła w marcu czterdziestego piątego roku?


Jezus Maria, no to w ogóle to nie ma o czym mówić. Człowiek stanął, oczy otworzył i… Dom nasz, no niestety, jeden jedyny – kupka gruzu. U dziadka obcy i zamiast tam zostać, proszę pani, idiotka, to myśmy wzięły [meble] i [mieszkały] w cudzym mieszkaniu, w pokoju północnym od mostu Poniatowskiego, na pierwszym piętrze, Aleje [Jerozolimskie] 2. I proszę pani, tam na pierwszym piętrze, od mostu ciemno, słońca ani co, dziecko. No, makabra.

  • Co teraz pani sądzi o tej decyzji wywołania Powstania? Jak pani teraz ocenia to po latach?


Proszę pani, myśmy mieli naprawdę dosyć tego życia.

  • Ale życia którego, przed Powstaniem?


Tak, przed Powstaniem, w czasie okupacji, proszę pani. Przecież te ciągłe łapanki, nie wiadomo, czy człowiek wróci do domu, czy nie wróci. Najpierw ten głód straszny, nim ja zaczęłam pracować w tym ośrodku… I też, co ja tam zarabiałam? Potem moja mama właśnie z tą znajomą, [u] której najpierw zatrzymałyśmy się po okupacji, żoną adwokata, otworzyły sklep z naczyniami kuchennymi na ulicy Sowiej i moja mama tam sprzedawała, prawda, garnki, talerze i te różne inne rzeczy. Tam przychodził mój brat, który… Mówi się o zmarłych dobrze albo wcale, ale mój brat dokuczył mi bardzo w moim życiu (nie żyje już, w zeszłym roku umarł). On przychodził tam do sklepu mamy i do kasy, do kasy.

  • To jego wypuścili w czasie okupacji?


A, nie, nie, jego dopiero aresztowali w czterdziestym trzecim. On, proszę pani, tam chodził, mamusi wyciągał z tego, a oprócz tego wynosił wszystko z domu, co tylko było możliwe, i sprzedawał, tak że raz obudziłam się rano i nie było mojej spódnicy, on wyniósł. Więc z nim to miałyśmy duży kłopot. Potem go zabrali właśnie do Buchenwaldu i on siedział do czterdziestego piątego roku. W czterdziestym piątym roku wrócił.

  • Czy pani uważa, że nastroje w Warszawie były takie, że to Powstanie musiało wybuchnąć?


Tak, bo jednak gotowało się, proszę pani, naprawdę się gotowało. Potem jak człowiek patrzył na tę likwidację getta, na to, jak ta matka przez okno wyrzucała trójkę dzieci, potem skakała sama, potem jak to się wszystko paliło. Przecież to wszystko [działo się] na moich oczach, bo ja byłam za murem. Potem trzasnął ten róg, pani doktor Walencka [zginęła].

  • Czy pani nie myślała sobie, że z Polakami zrobią to samo, że mogą tak zniszczyć Polaków?


Proszę pani, ja mówię pani: ja nie miałam czasu myśleć. Jak poszłam do szkoły pielęgniarskiej, to ja już byłam na full zajęta, bo tu do szkoły, tu nocne dyżury w szkole, tu dzienne dyżury w szkole, tu jak jest moment, to parę zastrzyków, żeby parę złotych [zdobyć]. Potem przyszedł ośrodek, więc pracowałam do południa w ośrodku. Ponieważ ja zawsze jakoś bardzo dobrze z ludźmi żyłam, bardzo dobrze żyłam z naszymi woźnymi, więc jeżeli trzeba było jakąś pielęgniarkę do czegoś tam, to zawsze one trafiły do mnie, więc ja miałam bardzo dużo i takich prywatnych pacjentów, tak trochę na boku, prawda, człowiek sobie dorobił. No, potem mama miała ten sklep, no więc jednak troszkę tam się poprawiło. I Powstanie mamę zastało tam w tym sklepie, a mnie u pani doktor Skokowskiej…

Warszawa, 6 lipca 2016 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek

Marina Zapalska Pseudonim: „Siostra Maria” Stopień: sanitariuszka, lekarz Formacja: Obwód V Mokotów Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter