Marian Traczyk „Dawińczyk”
Marian Traczyk, pseudonim „Dawińczyk”, Batalion „Gozdawa”.
- Proszę powiedzieć o swoim dzieciństwie, gdzie pan mieszkał, kim byli pańscy rodzice?
Bardzo się cieszę, opowiem, jakie warunki panowały w Warszawie. Urodziłem się na wsi, w 1929 roku rodzice przeprowadzili się do Warszawy, zamieszkali na ulicy Szczęśliwej, to ulica równoległa do Stawek, zatrzymała się przy ulicy Dzikiej, wychodziłem na pole z domu, teraz nie ma śladu po tej ulicy. Następnie stamtąd przeprowadziliśmy się na ulicę Grzybowską naprzeciwko browaru „Haberbusch i Schiele”. W czasie okupacji widziałem, jak budują najpierw duże getto, później małe getto; widziałem jak Żydzi bili Żydów w czasie likwidowania małego getta; widziałem, jak getto było palone, jak Żydów na Stawkach… Byłem na Burakowskiej, była klapa otwarta na dach, nas dwóch wyglądaliśmy, jak Żydzi byli ładowani na
Umschlagplatz do wagonów, według mnie to było dalej od szkoły, bo tory szły teraz równoległe do Jana Pawła, Jana Pawła ulicy nie było, Andersa ulicy nie było.
Oprócz tego była nędza w Warszawie. Większość ludzi mieszkała w takich warunkach, że przypuśćmy dwadzieścia metrów, dwadzieścia pięć, czworo dzieci, rodzice, teściowa. Toaleta przeważnie (jeszcze w latach trzydziestych) to była jedna ogólna, gdzie wchodziło się na deski, bezpośrednio się robiło. Następnie woda, jak była woda doprowadzona do domów, do mieszkań, z dołu szła rura z wodą zimną, na każdym piętrze były zlewy, następnie brudna woda była wylewana do zlewu, spływała na dół, na podwórku było takie korytko, trzy deski, później było to przykryte luźną deską, to wszystko spływało do kanału, do rynsztoka. Rynsztoki były takie „V”, były poprzeczne, miały takie kraty, przez które wszystkie brudy większe były zatrzymywane. Kobiety [nosiły] wtedy modne takie spódnice wąskie, to żeby nie wejść [w nieczystości], gdzie był wjazd do domu, to mężczyźni niektórzy przenosili je między – z jednej strony kanału do drugiego. Następnie Warszawa była jedną wielką społecznością, żaden folksdojcz, żaden ubek (jak po wojnie) nie mieszkał. Złodziej, jeżeli mieszkał, nie kradł w tym domu, gdzie mieszkał; łobuz nie mógł bić teściowej swojej ani matki, bo zawsze starsze kobiety szły do niego, a myśmy na schodach czekali, niechby uderzył moją matkę czy jakąś kobietę, to wtedy myśmy się brali za niego.
- Może pan coś powiedzieć o swojej rodzinie?
Moja rodzina była biedna, bo ojciec był rzemieślnikiem, następnie mieszkaliśmy w takich warunkach, że antresola była, to powiększało trochę. Chodziłem do szkoły na ulicę Chłodną pod 11/13, w kościele Karola Boromeusza brałem Pierwszą Komunię, byłem bierzmowany przez biskupa Kakowskiego. Ta szkoła została wysadzona w czasie Powstania, w czasie Powstania wysadzone [było] prezbiterium kościoła Karola Boromeusza, teraz to on się nazywa Świętego Andrzeja, myśmy wiedzieli, że [to] kościół Karola Boromeusza, teraz jest na Powązkach taka nazwa. Była godzina policyjna w czasie okupacji, było oblężenie Warszawy, pełno było grobów na miejscach, gdzie była trawa, stały groby, krzyż drewniany, więcej nic nie było. Jak Niemcy weszli do Warszawy, to każdy prawie płakał, że Warszawa się poddała. Później to zaczynały się wywożenie SS najgorsze było.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny zapamiętałem, bo byłem na ulicy Chłodnej przy ulicy Wroniej, samoloty leciały, to mówimy: jakaś parada czy coś, nie wiedzieliśmy, że wojna. Dopiero jak później bomby zaczęły lecieć na Warszawę, ogłoszona została mobilizacja, to wtedy dowiedzieliśmy się, że to jest wojna. Wojna była dla nas straszna z powodu tego, że ciemności, ulice nie były oświetlone, tylko chodziło się przy ścianie domu; człowiek na tle nieba widział, czy ktoś idzie, czy nie idzie. Żywność zdobywaliśmy na Towarowej przy Grzybowskiej, tam były magazyny, zboże było, wszystko to się wynosiło, z tym że byli niektórzy ludzie, którzy jak ktoś wynosił worek ze zbożem, nożem na dole przecinał worek, podstawiał swój. Społeczność była w Warszawie zgrana, jeden drugiego znał, bo nie można było nie znać, jak się mieszkało w danej kamienicy. Następne co było: nie było telewizji, to babcie siadały na ławce na podwórku, my bawiliśmy się po wozach, skakaliśmy, to było Śródmieście, tylko nie było takich kamienic jak na Lwowskiej czy gdzieś. Były dwa podwórka, podwórka to były takie, że dziesięć, piętnaście metrów, domy trzypiętrowe, światło na parter i pierwsze piętro nigdy nie dochodziło… Mieszkania były wysokie, wind nie było. Najgorsze były, jak to mówią przednówki, bo najwięcej ludzi pracowało przy budowie domów jako koźlarze, na tych deskach takich nosili, mieli takie pasy, nosili do budowy domów, a tak to ciężko było.
- Czy mieszkał pan przez całą okupację w tym samym miejscu?
Mieszkałem przez całą okupację w tym samym miejscu, tylko tak jak mówię – bomba. Człowiek nie zdawał sobie sprawy, co to jest bomba. Zaczął się nalot, to wszedłem do takiego parterowego domku, patrzę w sufit: „To fajnie – mówię – jestem bezpieczny”. A później na drugi dzień, był nalot, bomba uderzyła w dom, który stał jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów [dalej], w szczytową ścianę, ta ściana przewróciła się na nasze podwórko, wtedy dopiero zobaczyliśmy, co to jest bomba. A tak to się nie bałem, tylko żółty się coraz bardziej robiłem, miałem wtedy piętnaście lat w czasie oblężenia Warszawy. Najważniejsze to jest, że jak Warszawa skapitulowała, to polscy żołnierze płakali, my też, bo człowiek spodziewał się pomocy, a ta pomoc to była [żadna]. Ruscy stanęli, koniec było [pomocy].
- W czasie okupacji kontynuował dalej pan naukę, czym się pan zajmował?
Ze mną była taka sytuacja, była taka organizacja „Strzelec” na wzór organizacji założonej przez Piłsudskiego. Przy tym „Strzelcu” powstała organizacja „Orlęta”, my przy tych „Orlętach” z całej Warszawy chodziliśmy między innymi dlatego, że mleko było, bułki były, człowiek się mógł najeść. Z tych „Orląt”, którzy byli w Warszawie, utworzony był taki orlęcki kurs instruktorski. Byliśmy wychowywani na oficerów, na obozy jeździliśmy.
Nie. To już było przed wojną. Byliśmy wychowywani właśnie na oficerów. Na Hrubieszowskiej była strzelnica, była na Powązkowskiej jak jest tunel, wykop jest kolejowy, domy wojskowe, koszary z czerwonej cegły. Uczyliśmy się wszystko to, co [potrzebne]. Wyjeżdżaliśmy na obozy, na tych obozach były alarmy w nocy, to wszystko. Jeszcze w 1938 roku odbieraliśmy defiladę w Alejach Ujazdowskich przed Śmigłym-Rydzem.
Jeszcze powracam do 1931 roku, miałem wtedy trzynaście lat, to na Polu Mokotowskim był Piłsudski na lawecie, to myśmy poszli z Grzybowskiej, Żelazną do Filtrowej, Filtrową na lewo był las, przez las przeszliśmy, gimnazjalistki stały w granatowych fartuszkach, białe kołnierzyki, a dalej stała laweta z Piłsudskim. Po lewej stronie były dwa duże hangary, bliżej ulicy Polnej. Przecisnąłem się i widziałem właśnie, jak był Piłsudski. Później (chodzi o Śmigłego-Rydza) otwieraliśmy [defiladę], nas było do dwudziestu pięciu albo czterdziestu, zmarzliśmy, bo czekaliśmy na Śniadeckich, bo nie było placu na Rozdrożu, tylko trzy ulice miały swój koniec. My jako pierwsza drużyna otwieraliśmy defiladę przed Rydzem-Śmigłym.
- Potem były kontakty już za okupacji.
W okupację mieliśmy zbiórki, to była tajna grupa, to był wpierw Związek Walki Zbrojnej. My się znaliśmy jeszcze sprzed wojny. Było tylko dwóch takich folksdojczów (jednego syn to pewnie jest w telewizji, nie będę mówił nazwiska). Były spotkania, nas po pięciu, sześciu przychodziło, więcej nie spotykaliśmy się, znaliśmy się jeszcze z czasów obozów, wyjazdów, uczyliśmy się. Był taki wypadek, że jeden z kolegów, który mieszkał przy ulicy Grójeckiej, ojciec jego dowiedział się, że on jest w AK, zabronił mu. Baliśmy się, że jak przestanie przychodzić, to może sypnąć, donieść do gestapo. W związku z tym chodziło nas dwóch, straszyliśmy, że jeżeli nas ktoś sypnie, to rozstrzelamy całą rodzinę. Później po Powstaniu (bo mnie wysłali) miały być największe walki na Pradze, bo armia radziecka miała atakować, Praga miała być najwięcej broniona. Okazuje się, że przed Powstaniem… Jeszcze wrócę do tego lipca, że na Krakowskim Przedmieściu przy pomniku Adama Mickiewicza, przy kościele Świętego Józefa, chodził mężczyzna, mówił, że jest akowcem z Wilna. Nikt mu nie bardzo chciał wierzyć, bo jak Niemcy mogliby pozwolić, żeby chodził. Później nastąpiła taka [sytuacja], uwierzyłem wtedy – jak przed Powstaniem ruska armia doszła koło placu Szembeka, za Radzymińską byli, oni nie wyszli z Warszawy, jak Powstanie wybuchło, to się wszystko cofnęło. Był taki jeden dzień przed tym, jak oni się cofnęli, oddział niemiecki, który był na terenie Monopolu, który miał bronić przed tymi bandytami, to dowódca z dyrektorem Monopolu (nie będę podawał nazwiska) taki pakt został zawarty, że jak Niemcy zwyciężą, to my ich bronimy, jeżeli Rosjanie zwyciężą, to my ich będziemy bronili. Później słyszeliśmy nawoływanie do Powstania.
Jeszcze wrócę do momentu, bo koledzy byli też we młynie, jest pomnik na Białostockiej, ich nakryli, ktoś sypnął, w związku z tym na miejscu zginęło dwóch, później resztę wzięli, nie wiadomo gdzie rozstrzelani – albo w parku Praskim, albo w tych koszarach na 11 Listopada. Nawoływali, Powstanie wybuchło, oni się cofnęli. Następnie samoloty niemieckie latały nad Warszawą, bombardowały, nic nie strzelali do nich ani żadnych samolotów swoich nie przysłali nad Warszawę, żeby bronić. W związku z tym sobie skojarzyłem − Wilno, Warszawa. Jak była ewakuacja Monopolu, to uciekałem z Pragi do Niemiec, bo Niemcy mnie dokąd mogli wywieźć? Do Francji nie, bo stamtąd szła armia zachodnia, a jak mnie ruscy wywiozą, zresztą było z kolegami tak, to nie wrócę stamtąd. Tak trafiłem do Breslau, Festung Breslau.
- Pan w czasie okupacji uczestniczył tylko w zebraniach konspiracyjnych?
Wszystko – spotkania mieliśmy, chodziliśmy właśnie do kolegów, co się załamali. Oprócz tego mieliśmy w Podkowie Leśnej ćwiczenia (w Podkowie Wschodniej), z tym że jeździliśmy nie jedną kolejką, tylko część wsiadała, później zaraz druga część drugą kolejką. Powstanie, okupacja była taka, że człowiek chodził jak zwierzę, bo były polowania, były łapanki, zatrzymywane były tramwaje, wszyscy młodzi byli wygarniani do bud. Taka była sytuacja: szedłem na Stare Miasto ulicą Długą, kobiety szły od strony Starego Miasta, dopiero mnie ostrzegły, że Niemcy stoją na Miodowej, buda stoi na Miodowej, jak szedł ulicą Długą, to kiwał palcem i pan skręcał. Następny człowiek, który szedł za nim, myślał, że on skręcił, bo w tamtym kierunku idzie, dopiero kobiety, które szły od Miodowej, od placu Krasińskich ostrzegły mnie, wszedłem na ulicę Długą na piętro, siedziałem z godzinę.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Powstanie − już byliśmy ze trzy dni czy cztery zmobilizowani na Pradze, bo Powstanie miało wybuchnąć. Siedzieliśmy, czekaliśmy na to wszystko. Najgorsza była sytuacja, że prawie nie było broni; druga sprawa to było to, że koledzy, którzy mieszkali blisko Białostockiej, trzymali we młynie… Oni zginęli, a w domu by przeżyli. Później, tak, jak mówiłem, skojarzyłem sobie Krakowskie Przedmieście z ruskimi, bo była taka sytuacja jeszcze, że jak Powstanie wybuchło, czołgi niemieckie stały róg Targowej i Ząbkowskiej, lufy mieli skierowane w stronę na wschód, a czołgi były za murami, tak że ich nie bardzo było widać. Ruscy stanęli, nie ma Powstania, nie ma nic. Myśmy mieli opanować Monopol, żeby nie było też rabunku. Jak była ewakuacja Monopolu, to postanowiliśmy wyjechać do Niemiec, bo Niemcy byli mniej groźni od ruskich.
- Gdzie pan walczył w czasie Powstania?
Myśmy byli skoncentrowani na Pradze, miały być największe walki. Okazuje się, że Praga może jeden dzień jakieś strzały były, właściwie walki nie było, z tym że baliśmy się, żeby nas nie wywieźli, żeby nas Niemcy nie dorwali. Niemcy już nie byli tak pewni na Pradze jak w Warszawie, dlatego jak dowiedziałem się, to był 9 września, przed wejściem wojsk radzieckich na Pragę, bo oni weszli pewnie 14 września, dwa czy trzy dni przed nimi ewakuowani byliśmy z Monopolem.
Wywieźli nas do Litzmannstadt, to jest Łódź. Była taka sytuacja − z Monopolem wyjechałem, koledzy zostali, ich wcielili do armii polskiej, następnie jako akowców wysłali ich na Wał Pomorski, tam ich zginęło też [sporo]. Później wysłali do Berlina, a później wojna się skończyła, to ich wysłali na bandy UPA. Część kolegów wróciła dopiero w 1948 roku, cztery lata byli.
Uciekałem z Monopolem, z tym że pracownicy Monopolu i rodziny zostały w Łodzi, a nas [zaprowadzili] do obozu w Pabianicach, później wywieźli do Breslau. Byłem zatrudniony w „Hofmann-Werke”, dzisiejszej [fabryce] „Pafawag”. Pracowałem − rano o czwartej była pobudka, następnie było jakieś śniadanie, później o szóstej już zaczynała się praca w fabryce. Kartę się odbijało, było śniadanie, obiad później był też, tylko kartki dostawało się, jak się wchodziło do baraku, to kartki zostawiało się przy wyjściu. Stamtąd wracało się po dwunastu godzinach pracy, z powrotem tramwajem jechało się na groble przy elektrowni, która jeszcze jest. Była duża restauracja i w restauracji wszytko zostało usunięte, postawione były łóżka piętrowe. Takie łóżko piętrowe było w odległości jednego od drugiego jakieś pięćdziesiąt centymetrów, tak że jak chciało się przejść, to trzeba było bokiem przechodzić. Było ze sto osób i nie było światła, było światło tylko, jak wchodziło się do toalety, a tutaj było ciemno. Wychodziłem do toalety, to widziałem, że jest toaleta, to wszedłem, ale później, jak się wychodziło do swego łóżka − nie wiedziałem, gdzie to łóżko, pewnie tu, chciałem wyjść, a tam ktoś spał, bo to nie moje łóżko. Zaczynało się dopiero jakieś słowa brzydkie i jeden zaczynał, i cała sala zaczynała krzyczeć, żeby cicho, i z powrotem. Jak się uciszyło, to dopiero się spało.
- Czy udało się panu zdobyć jakąś broń?
Myśmy zdobyli, jak Niemcy wtedy wyszli, to oni takie niepotrzebne [pozostawiali], tak jak był pistolet, miał drewnianą pochwę. Następnie coś z broni zostawili, ale po granacie, po dwóch i chcieli zdobywać wiadukt kolejowy na Targowej.
Nasze zgrupowanie, nasz pluton czy drużyna. Powiedziałem, że nie pójdę, bo to jest idiotyzm. Bez broni, granatem, zaczym dolecę do tego wiaduktu… Targowa pusta, też było straszenie, że się rozstrzelamy. „To się rozstrzelajcie”.
- Czy pan wtedy był już w stopniu kaprala?
W stopniu kaprala byłem już w czasie okupacji, jeździło się po trzy, cztery czy po pięć osób, do nich do mieszkania, dopiero się ich szkoliło, a tak to nie było adresu, nikt nie wiedział gdzie kto mieszka.
- Dowodził pan grupą ludzi?
Dowodziłem drużyną, ale w czasie okupacji. Później to nie było drużyn właściwie, z początku było, to nazwiska nie będę mówił, a później to wszystko upadło, bo nie było możliwości na Pradze, nie było zaopatrzenia, nie było broni, tylko chcieli zdobywać most Poniatowskiego, otwarta przestrzeń i nie było możliwości. Jak na Targową wyszli, też wrócili wszyscy, prócz tego jeszcze Niemcy stali, nie opuścili wszystkich gmachów. Była jeszcze szkoła przy Kawęczyńskiej, to też takie zgrupowanie było, ale na Pradze walk nie było prawie.
- Ile osób liczył oddział do ochrony Monopolu?
Ile osób − najwyżej sześć, siedem. Z tym że z dyrektorem Monopolu była zawarta umowa. Jeszcze mieszkali koledzy z AK, tak że w każdej chwili mogliśmy liczyć na to, że się powiększy, ale nie było broni, to było najgorsze.
- Czy zdarzało się panom wysyłać jakieś patrole, żeby sprawdzić, czy Rosjanie już nadchodzą?
Nie, to nie do nas należało. Jak Niemcy wpadli do młyna, to dostałem w głowę karabinem i straciłem przytomność, mam pęknięty łuk brwiowy.
- Czy to było w czasie Powstania?
W czasie Powstania i to spowodowało to, co panu mówiłem. Dopiero w 1945 roku objawy i mnie leczyli trzy lata na serce, nie było serca. [wypowiedź niejasna – red.]
- Wspominał pan o wyprawie do młyna.
Byli koledzy, których część mieszkała na Pradze, blisko młyna, a część była z Warszawy. Była taka kwatera, bo było wyjście jeszcze nie tylko przez bramę, było wyjście, jak tory z Dworca Wileńskiego, przerwa była między domami i tamtędy też było wyjście. Oni z tamtej strony weszli, byli zaskoczeni. Oprócz tego była taka sytuacja, że koledzy schowali się w piwnicy i jeden chłopak załamał się i zaczął krzyczeć, żeby wychodzili, bo Niemcy nic nie zrobią. Ich też rozstrzelali, tego rozstrzelali też, który krzyczał, że Niemcy nic nie zrobią.
Była taka sytuacja, bo bali się ludzie nas trzymać i mieszkać. Powiedziałem, że jak broni nie dostanę, nie będę czekał na Pradze na Powstanie. Mnie jednego wzięli i jeszcze jednego kolegę do Monopolu, a tamci koledzy zostali we młynie.
- Pierwotnie panowie byliście we młynie?
To był młyn, z tym że ja byłem też w tym młynie, ale powiedziałem, że jak broni nie dostanę, to idę do Warszawy, bo to było przed Powstaniem. Była taka sytuacja, że koledzy jedni byli z Grodziska i oni też czekali na Powstanie, było ich czterech, nie ma Powstania, to powiedzieli, że idą do Warszawy i wracają do domu. Jak dwóch weszło, a dwóch się wróciło, żeby jeszcze pożegnać się, i zginęli ci, co wrócili. Tamci to z Grodziska byli, to też chłopak zginął, później pojechałem do Grodziska, do jego matki, powiedziałem, jak to było wszystko. Oprócz tego najgorzej baliśmy się po wyzwoleniu.
- Potem stacjonował pan w Monopolu.
Z Monopolem uciekłem przed ruskimi do Niemiec.
- Z jakimi trudnościami i z jakim ryzykiem wiązała się pańska służba ochrony Monopolu?
Dopóki Niemcy byli, myśmy mieli zająć Monopol, Niemcy się wycofali, bo myśmy nie mieli broni i nie było nas tak dużo w Monopolu, bo we młynie została reszta. Wybuchło Powstanie, Niemcy byli jeden dzień, bo ja nazywałem się Marszczak wtedy, i przylatuje do mnie komendant straży pożarnej i mówi: „Panie Marszczak, Niemcy opuścili Monopol”. Myśmy zajęli to, co najważniejsze, a później po dwóch dniach Niemcy wrócili z powrotem, bo Rosjanie nie atakowali, tylko zatrzymali się i cofnęli się, nie było żadnych walk o Pragę.
- Wtedy zawarta została umowa.
Umowa z dyrektorem.
- Umowę ze strony AK pan firmował?
U nas był dowódca, który był mniej więcej we młynie, mówiłem, że jak skończy się wojna, to porozmawiam z nim, żeby zaczęli strzelać, to by jakiś bałagan powstał i na pewno mogliby chłopcy się uratować. To wszystko, mnie się wydaje też, że pomoc radziecka, a to jest [propaganda]. Później po wywiezieniu do Breslau, jak zobaczyliśmy ich po dziewięćdziesięciu dniach obrony, to powiedzieliśmy, jeszcze miesiąc [zostańmy], żebyśmy nie widzieli ruskich. […]
- Co panowie robili podczas zabezpieczania Monopolu?
W ogóle się nie wychylaliśmy, w mieszkaniu siedzieliśmy, bo było dwóch mieszkańców, a nie wychodziłem. Trafiłem do takiego [domu, gdzie] byli rodzice jednego z kolegów i mnie karmili, później moją siostrę. Bo moja siostra była we młynie jako łączniczka i na ten dzień na Grochów pojechała do koleżanki. W tym czasie Niemcy zgarnęli tych kolegów i ona została przyjęta do tych państwa, gdzie byłem. Byliśmy karmieni, spanie mieliśmy, bo tak to już nikt nam [nie pomagał]. Mówiłem: „Ściągnęliście nas na Pragę, dajcie nam jeść”. To oni, jak Szmulowizna jest, poszli, stamtąd przynieśli chleb czy jakieś jedzenie, a tak to siedzieliśmy. Byliśmy bezpieczni, bo na teren Monopolu nikt nie mógł wejść, bo byli przy tym Niemcy. Niemcy do nas się nie dobierali, bo bali się też w razie czego, żeby ich…
- Właściwie spędził pan na takim oczekiwaniu?
To już wtedy nie było oczekiwanie, bo widać było, że Praga już umarła, nie było żadnych walk, tylko było widać, widziałem, jak tą wieżę Prudentialu zbombardowali, widziałem to bombardowanie, widziałem samoloty, które latały, nie widziałem samolotów ruskich, a byli blisko. Specjalnie ruscy zrobili, żeby wyrżnąć Polaków, bardziej się, tak jak mówię, bałem ruskich później niż Niemców.
- Okres oczekiwania trwał przez cały sierpień?
Nie, na wywóz tak, bo wywóz nastąpił trzy dni przed wyzwoleniem Pragi przez wojska radzieckie. Cały Monopol był ewakuowany, znaczy nie maszyny, tylko ludzie w warunkach takich, że luksusowych.
- Ta ewakuacja nastąpiła dopiero w styczniu?
Nie, nie w styczniu, tylko w czasie Powstania. To było 9, bo 14 września, zdaje się, Rosjanie weszli na Pragę, a 9 czy 11 września była ewakuacja Monopolu, myśmy wyjechali stamtąd z pracownikami. Wzięli nas najpierw do Kutna i z Kutna do Łodzi.
- Czy poza innymi Niemcami z Monopolu, którzy zapewniali ochronę Monopolu, miał pan kontakt jeszcze z jakimiś żołnierzami niemieckimi?
Nie. Człowiek w ogóle się nie wychylał, bo bał się, że może zostać zastrzelony czy złapany. Nie mieszkałem przecież na Pradze, tylko w Warszawie.
- Miał pan jakieś kontakty z ludnością cywilną?
Nie mieliśmy kontaktów, bo byliśmy w tym Monopolu. Z tego Monopolu się nie wychodziło. Po pierwsze byli Niemcy przy bramie, a po drugie nie chcieliśmy narażać tych ludzi, u których byliśmy, jako Powstańcy.
Wszystko było, nocleg, wyżywienie, ludzie byli wspaniali. Oni nam uratowali życie.
- Jaka atmosfera panowała w pańskim oddziale?
Przed tym to my wszyscy się znaliśmy w związku z wyjazdami na obozy, defiladą, ale później człowiek nie wychodził na ulicę w ogóle, dopiero zaczęliśmy zaraz po powrocie do Warszawy. Później z powrotem spotkaliśmy się po 1956 roku, bo nie było wiadomo, który ubek, który nie ubek, który sypnie, który nie sypnie.
Tak, przyjaźniłem się, z tym że część chłopaków zginęła, a ci co przeżyli, to później mówiłem, że po wkroczeniu wojsk radzieckich i tej Polski ludowej przestaliśmy utrzymywać kontakty ze sobą, bo nie wiadomo było, partyjny, a w ankietach było takie − czy należałeś do AK, jak coś wypełniał. Dlatego baliśmy się w ogóle mówić o Powstaniu.
- Czy w czasie pobytu pańskiego w Monopolu uczestniczył pan w życiu religijnym?
Religia − do kościoła się nie wychodziło, a ksiądz to nie pamiętam, żeby przyszedł, bo był teren zamknięty, to był Monopol, nikogo nie wpuszczali.
- Czy zdarzało się na przykład, że docierała do państwa jakaś prasa powstańcza?
Nie, właśnie wtedy najwięcej prasy powstańczej to było za okupacji. Jedna Moja siostra była łączniczką, dostarczała prasę, druga też prasę, teraz z prasą była taka historia. U nas była skrzynka kontaktowa w naszym mieszkaniu, Niemcy dowiedzieli się, że w czworoboku − Krochmalna, teraz Gnojna, Grzybowska, Ciepła to znajduje się tajna drukarnia. Podzielili duży kwadrat na cztery małe, zaczęli przeszukiwać. Do nas przyszło dwóch Niemców, bo u nas się zaczęło palić gazetki w mieszkaniu, dym, jak leciał, jeden na piętrze niżej mieszkał, powiedział, że to jest z naszego mieszkania. Przyszło dwóch Niemców, między tymi dwoma Niemcami musiał być jakiś z Austrii, gazetki nie znalazł, śladu po nich nie zostało. Prosiłem, żeby mnie wzięli do partyzantki, bo bałem się mieszkać w tym naszym mieszkaniu, bo uważaliśmy je za spalone. To był jeden Niemiec taki, a drugi Niemiec to rodzinę taką, małżeństwo spotkałem, że w czasie, jak żeśmy byli w Niemczech w Breslau, bo miałem wtedy dwadzieścia lat, mnie przynosili kanapki od czasu do czasu, a reszta to nie było żadnego kontaktu z Niemcami, tylko było –
Aufstehen, antreten, raus, raus – to wszystko. Ale jeszcze wtedy człowiek się nie bał, bo wiadomo było, że nie rozstrzelają, tylko do roboty zmęczonym się przychodziło. […]
- Jakie miał pan najgorsze wspomnienie z okresu Powstania Warszawskiego?
Z okresu okupacji – stałem pod ścianą na ulicy Żelaznej, to jeszcze przed Powstaniem parę tygodni. Wierzyłem w przeznaczenie, to mnie pomagało, zawsze podkreślałem, że jeżeli przeznaczenie mam, to będę żył; jeżeli mam umrzeć, to nie ma cudu. Dlatego wiedziałem, że przeżyję. Tak samo to przeznaczenie sprawdziło się, jak na Żelaznej przy Grzybowskiej wszedłem do podwórka, był kocioł. Pod ścianą stało z dziesięciu zrewidowanych, papiery wzięli, mnie też zgarnęli. Teraz taka sytuacja, jeżeli chodzi o przeznaczenie. Był taki warsztat mechaniczny, były okienka takie, to była konstrukcja z takich kątowników, stałem pod tą ścianą. Okazuje się, że był jeden z Legionowa w tym warsztacie, był Niemiec dowódca drużyny, mnie jednego wyprowadzili stamtąd. W czasie oblężenia, zresztą, to inny temat…
- Jakie było pańskie najlepsze wspomnienie z Powstania?
Z Powstania powiem, że najważniejsze to, że przykro było, że człowiek nie walczył, z drugiej strony, to [cud], że się w ogóle przeżyło to wszystko. Straciłem tylu kolegów, oprócz tego nie było kontaktu z tymi ludźmi, w ogóle. [Szczęściem było], że się przeżyło, że było gdzie nocować, że jedzenie mieliśmy. Obcy ludzie, nie znali nas przecież, tylko ich syn ze mną był, na obozy jeździliśmy jeszcze, a tak to człowiek nie myślał w ogóle o tym, że zginie. Tak jak w Monopolu, wyszedłem, a Monopol otoczyli, zabrali chłopaków, ja, siostra przeżyliśmy.
- Trzy dni przed zajęciem Pragi przez wojska radzieckie zostali państwo ewakuowani?
Ewakuowani z Monopolem, z tym że siostra została na Pradze, starszy od niej byłem, to uciekałem razem z Monopolem.
- Niemcy zaproponowali ewakuację?
Nie, kierownictwo Monopolu, bo oni nie wiedzieli, że my jesteśmy akowcami, przecież nikt nie wiedział, tylko jak była ewakuacja Monopolu, to kierownictwo Monopolu, dyrektor, akowcy.
- Dyrekcja Monopolu zaproponowała ewakuację?
Dyrektor znał nas jako akowców, my, państwo, którzy byliśmy, był majster ten pan, jego syn, to myśmy razem na obozy jeździliśmy z jego synem. Przypomniałem sobie to opowiadanie tego Polaka, co ruscy zrobili z akowcami, w związku z tym wolałem uciekać do Niemców, zostać, być tutaj. Koledzy, którzy zostali, w 1948 roku dopiero wróciła część, a reszta zginęła.
- W jaki sposób przebiegała ewakuacja?
W taki sposób, że w wagonach towarowych były łóżka, stoły, krzesła, spirytus, jedzenie, byliśmy wywożeni, luksus. Jak zajechaliśmy do Kutna, było wódki pełno, krowy były na sąsiednim torze w wagonach, to cielaka takiego upoili, tego cielaka ściągnęli do naszego wagonu, tak w luksusowych warunkach [jechaliśmy].
Siostra moja, która była przy Komendzie AK, „Lala”, była łączniczką z dowództwem, miała codziennie nową przepustkę, to ona dopiero wyszła z całą armią akowską, wzięli ich później do Oberlangen. Byłem teraz tam (była rocznica). Ich najpierw do fabryk [wzięli], a później gimnazjum założyli w Oberlangen.
- Państwo jechali do Poznania a potem?
Później nas wzięli do Łodzi (Litzmannstadt), tyle że był Monopol, tych pracowników z Monopolu przewieźli. My nie byliśmy pracownikami, to nas do obozu w Pabianicach wzięli, z tym że mieliśmy z powrotem dobrze, bo mieliśmy spirytus w takich bańkach dwulitrowych. Komendant obozu, Niemiec robił to, co myśmy chcieli, właściwie, później był wywóz − kto chciał jechać, pojechałem do Breslau.
- Jak długo pan był w Pabianicach?
W Pabianicach to był tydzień może dziesięć dni, stamtąd nas ewakuowali do Wrocławia, jechaliśmy też. Byłem taki, że dawałem sobie radę w życiu.
- Pojechali państwo do Wrocławia?
Do Wrocławia, była najpierw na grobli, co mówiłem, że łóżka stały jedne przy drugim piętrowe. Później wybierali, podałem zawód, którego w ogóle nie znałem, ślusarz, pytali się mistrz czy czeladnik, podałem, że mistrz. Jak mnie wzięli do „Pafawagu” „Hofmann-Werke” to więcej zarabiałem od tego Polaka, który cztery lata był, bo jak do niego się dostałem, to on mówi: „Marian, to się odkręca w tą stronę, to się robi tak…”. Pojęcia nie miałem, ale byłem zanotowany jako mistrz, a on jako czeladnik. W kopertach dawali pieniądze, to więcej dostawałem od niego, a pieniądze… Głód był, moim pragnieniem to było najeść się i wyspać się do syta.
Dziewięćdziesiąt dni, było oblężenie.
W „Pafawagu” od wywiezienia, od września do upadku Breslau, 9 maja zakończenie wojny, właśnie pracowałem, ale się pracowało do stycznia, bo w styczniu już nastąpiła ewakuacja fabryki. Następnie miałem zadowolenie, widząc Niemców, jak ciągnęli na tych wózkach bagaże, dzieci też trzymali, bo taka sama sytuacja była w Warszawie, że ludzie opuszczali miasto, a teraz Niemcy opuszczali. Była jeszcze taka sytuacja, że Niemcy w Breslau nie mieli kontaktu lotniczego, bo żaden samolot nie mógł wylądować. W związku z tym od Kaiserbrücke do Fierstenbrücke przez most Grunwaldzki postanowili zbudować pas startowy, wszystkie domy były wysadzane w odległości jakieś dwieście pięćdziesiąt, trzysta metrów, myśmy gruz usuwali. Później most przeszkadzał, mieli wysadzić, bo most wiszący, most zapadł się, to barki były i same kadłuby, przy brzegu budowało się z podkładów kolejowych filary, później barki podciągnęli, zatopili, a myśmy stemplowali to wszystko, tak że było wesoło.
- Wspomniał pan, że przetrwał pan całe oblężenie Wrocławia.
Tak, dlatego było dobrze, bo w czasie ataku ruskich chowali nas do piwnicy, kazali wchodzić, liczyli, ile weszło, ile wyszło. Piwnice tych niemieckich mieszkańców były tak zawalone wekami, jakiś wek się otworzyło, to człowiek się najadł, a tak to głód był.
- Przebył pan całe dziewięćdziesiąt dni?
Całe dziewięćdziesiąt dni. Później nas przetransportowali na Karłowice, to było Burgweide, była taka wieża strażnicza po drugie piętro, była taka ambona zrobiona, w tym pilnowali. A oprócz tego wpadli na pomysł, żeby kartki na jedzenie wydawać, jak ktoś będzie wracał z pracy. To my robiliśmy, były takie schowania na strychu, gdzie tylko mogliśmy, a później się chodziło, uważało się na Niemców. Wychodziliśmy przed tym, dołączaliśmy do grupy, wychodziliśmy, dostawaliśmy jedzenie, a tak to trzeba było wszystko myśleć, nie bać się. Człowiek był młody, nie bał się.
- W jaki sposób pamięta pan zakończenie wojny?
Zakończenie, cieszyliśmy się, ale jak zobaczyliśmy wojska, to powiedzieliśmy, [że chcemy zostać] jeszcze miesiąc czasu, żebyśmy ich nie widzieli. Po pierwsze mongolskie twarze, po drugie płaszcze postrzępione, po trzecie plecaki, które były zrobione z worka, kartofel jeden w rogu, drugi kartofel, zawiązany sznurkiem było, sznurek zawiązany i góry worka, to plecak ich, a oprócz tego rabunek:
Majesz cziasy. Pasmatri. – mówili i brali to, co chcieli. Mnie chusteczkę wzięli z kieszeni, dlatego powiedzieliśmy, że jeszcze miesiąc oblężenia, żeby ich nie było widać. Rabowali walizki, to lepiej nie mówić o tym, straszne, to było gorsze od oblężenia, Niemiec mógł strzelić, ale nigdy nie upokarzał tak człowieka jak oni.
- Co działo się z panem po wyzwoleniu?
Po wyzwoleniu wróciłem, był taki wywiad ze mną na temat Krochmalnej pod 9. Tam mieszkałem, szkoda, że ze mną nie porozmawiano o historii, bo jak małe getto zostało opróżnione, zamieszkałem w tym [domu] Krochmalna 9, to nazywało się piekiełko. Przed wojną były takie kobiety, złodzieje, paserzy mieszkali, jak powróciłem z Niemiec, to jeden dom tylko został pod dziewiątką, reszta została zniszczona. [Potem tam] mieszkaliśmy, to dwa lata nie było ani światła, ani wody, bo trzeba było odcinać przewody, do każdego domu dokopywać się, zablokować rury, które szły na dom, dalej puścić.
- Czy udało się panu spotkać z rodziną?
Rodzina moja, tak. Jeszcze mogę powiedzieć o armii radzieckiej. Moja matka z moją siostrą, która miała piętnaście lat, zostały wywiezione do Niemiec. Teraz, jak wojska radzieckie wkroczyły, to oni zaczęli gwałcić kobiety, moją siostrę też chcieli zgwałcić, piętnastoletnią, to matka uciekała przez pola tak jak stali, uciekali z miasta Limes. To była miejscowość, gdzie była fabryka, nastąpiło wyzwolenie Limes przez zachodnią armię, wtedy Polacy zaczęli rabować. Niemcy później zdobyli z powrotem Limes, ustawili na rynku, rozstrzelali pierwszą grupę, później drugą ustawili, gdzie była moja matka, siostra, kobiety zaczęły płakać, ich nie rozstrzelali, tylko one uciekały wtedy do Polski, jak tylko mogli. Myśmy wracali w takich warunkach, wracałem do Polski, to całą walizkę jedzenia wiozłem, człowiek bał się głodu. Nie przyszło do głowy mnie, że tam może być jedzenie. Matka była z siostrą, jedna była na Pradze, druga była w Armii Krajowej, którą wywieźli do Oberlangen. […]
- Siostra wróciła z Oberlangen?
Wszyscy wróciliśmy. Siostra jedna została ranna w głowę, to ma szew i dół czaszki [po zranieniu], a druga miała piętnaście lat, trzecia była najbardziej bojowa, ona zawsze z tymi rozkazami chodziła na pierwszą linię, donosiła rozkazy, była w grupie łączności, pani „Regina” była na Grzybowskiej. Powracając do Krochmalnej 9, jeden dom został…
- Zamieszkali państwo całą rodziną na Krochmalnej?
Na Krochmalnej całą rodziną, później, jak Powstanie wybuchło − to ja na Pradze, siostra przy Komendzie, druga też na Pragę jako łączniczka, trzecia z matką były w domu. Później w czasie ewakuacji zostały wywiezione do Limes, pracowały w fabryce. Później była taka sytuacja, nie wiedzieliśmy gdzie, kto jest. Domu nie było, kontaktu nie było, dopiero do znajomych pod Warszawą zaczęliśmy pisać listy, najpóźniej ta jedna siostra wróciła z Niemiec. Tak cała rodzina, to że wszyscy przeżyliśmy, to jest najważniejsze też, ale nędza, nic nie było – światła nie było, wody nie było. Ludzie narzekają, że im ciężko, że nędza, niech przeżyją głód i nędzę, wtedy zobaczą, co jest dzisiaj. Moim pragnieniem było wyspać się, najeść się. Wiem, że w latach po wyzwoleniu, jak jeździłem na delegację, to jadłem, jadłem, bałem się, poza Warszawą, że nie będę miał nic do jedzenia.
- Czy był pan w jakiś sposób represjonowany?
Zmieniłem nazwisko raz, nie byłem szyszką taką, dowódcą, oprócz tego z kolegami przestaliśmy się spotykać, chociaż na obozy jeździliśmy, defilady otwieraliśmy, to dopiero jak nastąpiła odwilż w 1956 roku, zaczęliśmy urządzać spotkania akowców. Wtedy było osiemdziesiąt, sto kolegów, teraz jest czterech, pięciu, dziesięciu, to jeden temat jest − kto umarł, lekarza muszę zmienić, prawie po osiemdziesiątce wszyscy jesteśmy.
- Jak się ułożyły pańskie losy po wyzwoleniu, po powrocie do Warszawy?
Byłem prywatną inicjatywą, bo nie chciałem u nikogo pracować, w związku z tym podawałem, że zatrudniam jednego pracownika, zapłacił zaliczkę podatku co miesiąc, później na koniec roku dostawał taki wydział finansowy jak dziesiątka na Lindleya, że tyle, tyle milionów mają ściągnąć. To temu tyle, temu tyle, ktoś dał łapówkę, to dostawał bardzo mało, była głośna sprawa. Ważne, że prowadziłem pracownię, podłapałem jednego pracownika, na koniec roku dawali mi wyrównanie od czterech.
- Pracownia czym się trudniła?
To była produkcja obuwia. Podawałem jednego, zatrudniałem pięciu, sześciu, później na koniec roku dawali od pięciu wyrównanie. W związku z tym nigdy nie można było podać im faktycznego stanu zatrudnienia, od dochodu. Były takie sytuacje, miałem sklep, musiałem ze sklepu się wyprowadzić, bo milicjant przychodził, brał to, co chciał, w związku z tym przeniosłem się do mieszkania. Klienci wiedzieli, to mieli dzwonek pod listwą, drugi był później przewieszony stopą, a trzecie, najważniejsze to była kłódka i hak jeden w futrynie, drugi w drzwiach. Nie było nakrętki w drzwiach, kłódka zamknięta, dzwonił, otwierałem, kłódka zostawała, on wchodził, zamykałem, przecież nie mógł wejść, bo kłódka jest, zamknięte mieszkanie na kłódkę, takie było życie. Zatrzymywał policjant, pytał się, samochód załadowany towarem, a na towar nie było rachunku, z powrotem towar był ukrywany faktycznie o ten obrót, najpierw prawo jazdy, książka wozu, silnik, a później pan otworzy kufer, a samochód siedzi, jedziemy na komisariat, mówię: „To jedziemy”. Ujechałem sto metrów, daję łapówkę, nie, nie, następne sto metrów podwaja, za trzecim razem mówię, a teraz się nie znamy, takie było życie. Dopiero jak na emeryturę przeszedłem, to jestem wolnym człowiekiem. W wydziale finansowym X na Lindleya to też kolega, który tworzył do syfonów główki, dali mu taki domiar, doszedł do porozumienia z tymi z urzędu skarbowego, powiedział: „Panowie dla was tyle”, żeby to wszystko umorzyli, on się umówił z nimi, zawiadomi UB, spisali wszystkie numery, wtedy była ta głośna sprawa z X wydziału na Lindleya.
Człowiek bał się, że należał do AK, bał się; to był wróg najgorszej szumowiny, jaka przyszła po wyzwoleniu. Tak się człowiek nie bał w czasie okupacji, jak po wyzwoleniu, bo w czasie okupacji jeden drugiego znał, a po wyzwoleniu cholera wie czy w UB, czy nie. Trochę się przeżyło, trochę papiery sfałszowane, do tej pory się żyje.
- Czy chciałby pan powiedzieć coś jeszcze na temat Powstania?
Powstanie dla mnie było wielką tragedią, bo tyle kolegów zginęło. Warszawa była tak zniszczona, zburzona, że człowiek nie poznawał tego miasta, tylko jeszcze zawsze się czekało czy wróci ktoś, czy nie wróci. Był głód, ale było po prostu, już nie było tej jedności takiej jak w czasie okupacji, bo nie wiadomo, czy ubek, czy nie ubek. Z tym że ubecy nie mieszkali między nami, tylko tak jak Bagatela, wszędzie to wszystko. Byłem wezwany też na Koszykową w sprawie AK. Mówię im jak było, oni mówią, że oni znają prawdę. „Jak znacie prawdę, to dlaczego się pytacie?”. Bo oni chcą potwierdzić. Mnie zmusili do tego, powiedzieli, że jak nie podpiszę, to nie wyjdę z Koszykowej. Była sprawa później na Koszykowej, było UB od Chałubińskiego, sędzia pyta się, jak to było. Mówię, tak jak faktycznie to było, mówi: „Świadek pozwoli, to pana podpis?”. – „Tak, mój”. – „A dlaczego świadek podpisał, jak to nieprawda”. – „Bo ten pan, który tam siedzi w czwartym rzędzie – ubek siedział – powiedział, że jak nie podpiszę, to on mnie nie wypuści do końca życia” – mnie zwolnili. Ale też trzeba było myśleć, nie bać się, a tak to inwalidztwo, to wszystko jest, jakoś można żyć.
Dlatego wszystkim mówię: żeby wiedzieć, co to jest głód, trzeba przeżyć to wszystko. Jeszcze dam taki przykład, bo niektórzy kiedyś polowali na majątek, na posag. Był taki przykład: mojego szwagra brat posag dostał, dwa pokoje z kuchnią na Górczewskiej, meble, wszystko, ale wziął taką kobietę, że złoto. To wszystko się spaliło, ona została. On posag wziął [i co z tego], nie posag najważniejszy jest, tylko osoba. Trzeba obserwować ludzi, wiedzieć, co to jest szczęście, cieszyć. Tyle lat choruję, nie narzekam, kochać ludzi, kochać życie, nie dać się bić łobuzowi.
Warszawa, 5 lipca 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek