Henryk Piotrowski „Edek”
Urodziłem się w 1930 roku w Warszawie, na Bielanach, w osiedlu Zdobycz Robotnicza, którą to nazwę teraz ponownie przywrócono.
- Co pan powie o rodzicach, kim byli, czym się zajmowali?
Mój ojciec, można rzec, od najmłodszych lat był żołnierzem. Brał udział w walkach w roku 1918 jako tak zwany piłsudczyk. Po tej wojnie brał udział w wojnie 1920 roku i w tej właśnie nawale bolszewickiej.
- Czym się ojciec zajmował?
Właśnie chciałbym do tego też dojść. Po wojnie w 1920 roku, powołano ojca do wojska jako zawodowego i był w żandarmerii wojskowej. W 1926 roku brał czynny udział w walkach przewrotu majowego. To co zapamiętałem, to ojciec, będąc w cywilu, miał ciągły kontakt z wojskiem. Wiem, że często-gęsto jeździł właśnie do Belwederu i tam były jakieś spotkania.
- Czyli w 1939 roku ojciec nie był w czynnej służbie?
W czynnej nie był, natomiast wiem, że cały czas ojciec nosił ze sobą broń i jak by nie było kontakty z wojskiem, z policją miał stałe. Natomiast mama zajmowała się tylko domem, bo ojciec zarabiał widocznie wystarczająco. A było nas trzech takich urwisów i [mama] zajmowała się tylko domem.
- W 1939 roku pan miał dziewięć lat. Czy pan zapamiętał wybuch wojny?
Tak.
Ojciec zanim jeszcze odszedł na wojnę, to wiem, że zakładał opaskę i tam były napisy, zdaje się OPL czy jakieś inne i chodził właśnie po całej dzielnicy Bielan, nakazywał kopanie rowów, schronów, zaklejanie szyb na krzyż. Tak że ojciec był cały czas czynny. A żegnał się z nami ojciec, odchodząc do wojska 29 sierpnia. Wtedy to już było nasze ostatnie pożegnanie i ostatni raz widziałem ojca. Ponieważ ojciec był bardzo rozkochany we mnie, kochał mnie najbardziej, tak że można rzec, że mogłem ojcu jeździć na głowie. Zawsze miałem do niego dostęp i wiem, że kiedy się żegnał, to mnie wziął właśnie na ostatni moment. Kiedy już się wycałował z mamą, z braćmi, to mnie rzucił sobie na pierś i wtedy ostatnie jego wyrazy były takie: „Łepuś, – bo ojciec tak do mnie mówił – byłem na dwóch wojnach, byłem ranny, ale wyleczyłem się i wróciłem. Czuję, że z tej wojny już nie wrócę”.
- Rozumiem, że matka została sama z wami, z rodziną.
Tak.
Ponieważ myśmy mieszkali na Bielanach, to opinia była taka, że jeżeli chodzi o ataki, bombardowania, że Niemcy będą niszczyć miasto. A niedaleko była wieś Wawrzyszew i tam mieszkało dwóch rodzonych braci mamy. Dziś ta ulica nazywa się Wolumen i tam wujek miał dom jeden, magiel, sklep. Powiedzmy sto metrów dalej, miał drugi dom, piętrowy, duży już i że to jako wieś, to mama uznała, że tam będzie bardziej bezpiecznie i tam żeśmy właśnie do wujka uciekli. Mama wzięła tobołki różne i tam żeśmy byli. W piwnicach żeśmy byli po prostu aż do wejścia Niemców. Tak że w tym czasie, kiedy walki były o Polskę, o Warszawę, to jeszcze można było wychodzić, a niedaleko nas przecież było lotnisko bielańskie. Tak że my takie brzdące, to żeśmy uciekali z piwnicy i czy tu, czy tam się gdzieś jeszcze chcieliśmy zabawić. Zapamiętałem, to już był może dwudziesty siódmy, dwudziesty ósmy września, myśmy sobie podeszli na sam skraj lotniska i od lasu, od Młocin jechały te duże czołgi niemieckie. Co jakiś czas tylko: „Pum! Pum!”, a wycofywały się maleńkie czołgi, nazywali je… jakoś dziwnie… tankietki czy jakoś tak. Według tamtych czołgów to były pluskiewki. Żeby oddać strzał, to musiały się te czołgi polskie zatrzymywać. Wypluł nabój i potem znów w tył. Czyli one uciekały w stronę tego małego parku bielańskiego, który dzisiaj jest też. Bo ten duży park to jest właśnie tam, gdzie jest ulica Dewajtis, a mały park jest właśnie, jak się przedłuży ulicę Wolumen, aż do ulicy Twardowskiej. W tym parku teraz mamy Szpital Bielański. Te malutkie czołgi polskie uciekały w kierunku małego parku. Wiem, że wtedy mama wysłała mnie, ponieważ z tego Wawrzyszewa do ulicy, gdzie myśmy mieszkali…
- Czy pamięta pan, na jakiej ulicy?
Oczywiście, Przybyszewskiego. Od naszej ulicy aż do samego Wawrzyszewa rósł wtedy zagajnik i tam ukryła się jakaś część armii polskiej. Oni właśnie w tym zagajniku, nie wiem, oczekiwali chyba na rozkazy dalsze czy jak i tego wojska było dosyć dużo. Ten moment do dzisiaj zapamiętany jest mi, że mama na drogę dała mi placuszek upieczony na blasze, z mąki. Jakoś ulepiony, położony na blachę i on się tak lekko przypiekł. Z tym placuszkiem szedłem w stronę Bielan. Kiedy szedłem przez ten zagajnik, jeden z tych żołnierzy we wiaderku z płótna zielonego niósł wodę. Jak zobaczył, że jem ten placuszek, to zatrzymał mnie i mówi: „Czy nie masz jeszcze jednego takiego?”. A ja mówię: „No nie”. Ale jeszcze była część tego placuszka i widziałem, że ten żołnierz z takim żalem mówi: „No to idź”. Dopiero sobie później po prostu wziąłem na myśl, że ten żołnierz był bardzo wygłodzony, że on by nawet chętnie wziął ode mnie ten malutki okruch, który jeszcze miałem, a ja mu go nie dałem. To do dzisiaj mnie dręczy.
- To były pana przeżycia z okresu 1939 roku?
Tak.
- W jaki sposób jako chłopiec już czasie wojny, w czasie okupacji, jak pan się zetknął z konspiracją? Czy w ogóle się pan zetknął?
Tu musiałbym jeszcze wrócić do całego okresu okupacji. Jak już weszły wojska niemieckie, to nie wiem dlaczego, mama nie wróciła do naszego dawnego mieszkania, tylko zamieszkaliśmy na ulicy Barcickiej i tam mieszkaliśmy około dwóch lat. Rodzina [mieszkała] w tej willi, to była Barcicka 42. To była willa, bo to jest cały ciąg tylko samych willi. Ta rodzina była rodziną bardzo inteligencką. Nie wiem jakie mieli środki do życia, ale ten gospodarz przyszedł właśnie któregoś dnia do mamy i mówi: „Ja muszę tę willę sprzedać, bo nie mamy z czego żyć i musi się pani wyprowadzić”. Wtedy dał nam jakiś okres, żebyśmy mogli sobie mieszkanie gdzieś znaleźć i mama znalazła mieszkanie na ulicy Podliczewskiej 36. Tam mama wynajęła takie już skromne mieszkanie, mały pokoik z kuchnią.
- Czy byliście wszyscy trzej bracia znowu?
Jeszcze wtedy tak. [To było] właśnie w tym okresie, kiedy jeszcze byliśmy trzej, więc mama musiała cały obowiązek, ciężar utrzymania nas i domu wziąć na swoje barki.
- Pan był który z kolei, najstarszy, najmłodszy?
Drugi byłem. W tym czasie mama się wzięła za handel. Mama w pierwszych latach od zaraz wzięła się za handel. Ponieważ była osobą zaradną, więc jeździła po różnych bazarach, skupowała różne takie artykuły, jak bieliznę damską, męską, igły, zapałki i inne, z tym wyjeżdżała na wsie i stamtąd brała artykuły żywnościowe. Wracała po prostu obarczona tym wszystkim. Ale chętnych i na kury, na jajka, na masło i na serki było przecież [wielu], więc to szybko się rozchodziło, tym bardziej że myśmy mieli co jeść. Ale mogła tak tylko robić zimą albo wiosną. Latem mama wzięła się za owoce. Na Bielanach do dzisiaj jest ten plac, on się nazywa plac Konfederacji. Tam teraz jest wybudowany duży kościół pod wezwaniem Świętego Zygmunta i ten plac ma już teraz inny wygląd, ale przedtem jeszcze było zakole, tam gdzie był sklep „Społem”, cukiernia i poczta. Właśnie przy tych oknach mama sobie ustawiała stragan. Pierwsze owoce [zdobywała tak], że jeździła po prostu w Aleje Jerozolimskie do Dworca Głównego i brała od wieśniaków. Ale po jabłka, grusze to jeździliśmy za Błonie do miejscowości Boża Wola. Już wtedy jeździł brat najstarszy i ja, bo to worki już były i trzeba było to nieść, a jednocześnie to przewozić. Wtedy wagony były takie, że wzdłuż wagonu była długa ława, że można było worek ułożyć na tej ławie, okrakiem wziąć, trzymać się za rączki i cały czas aż do Warszawy trzeba było stać i ten worek nogami trzymać. Później to się donosiło. Ale to był zysk bardzo mały, bo jak by nie było ten owoc się przecież psuł i ceny były też niewysokie.
Dopiero po 1942 roku najmłodszy braciszek nam umarł i zostało nas już tylko dwóch. My już byliśmy tacy obeznani w tych zagadnieniach życia w Warszawie okupowanej, tak że mama już miała do nas takie większe zaufanie. Na Bielanach i na Wawrzyszewie, bo to przecież były miejscowości bardzo bliskie sobie, powstały „paki”, tak to myśmy nazywali. Bo odkryli, że jest bardzo dobry handel mięsem, które można kupić za Bugiem. Wtedy, już po napaści Niemiec na Rosję, to Niemcy zajęli właśnie tamten obszar Polski, który zajęli w 1939 roku Rosjanie. Za Bugiem to przecież były kiedyś ziemie nasze i tam mieszkali Polacy, a Rosjanie wszystko tam wykradli.
- Czy w czasie okupacji miał pan jakiś kontakt z konspiracją?
Nie.
Tak, podczas Powstania.
- Jak zaczęło się Powstanie dla pana? Jak pan zorientował się, że to jest Powstanie?
Dobrze, więc już przedtem nadmieniłem, że mama radziła sobie, bo jeździła później za Bug, przywoziła rąbankę i z tego był dosyć dobry dochód. Ale przyszedł kwiecień 1944 roku, mama będąc na mieście, zostaje złapana. I jak tablice w Warszawie są rozwieszone, że egzekucja była, zabito dwieście osób, zabito sto osób, zabito tyle. Mamę jak złapali i oczywiście [była] egzekucja uliczna, zabili mamę. To było w kwietniu 1944 roku. Niemcy oddali nam ciało tylko dzięki temu, że wujek pracował w firmie polskiej, ale ta firma pracowała dla wojska SS, które było w koszarach na ulicy Rakowieckiej. Ten zakład robił tam jakieś wyroby. Po odbiór tych wyrobów przyjeżdżał zawsze jakiś wyższej rangi oficer SS. Ponieważ to było dzień albo dwa może po tej właśnie egzekucji, kiedy nam zabili mamę, to właściciel tej firmy, on nazywał się pan Dzierla, a ten zakład mieścił się na ulicy Kazimierzowskiej… Właściciel tej właśnie firmy opowiedział temu oficerowi, że wydarzenie było takie i takie i że właśnie pracownik chciałby odzyskać ciało swojej kuzynki i że pytali się tu i tam i że nikt nie chce po prostu opowiedzieć się nawet, gdzie to ciało jest teraz. On mówi: „Niewiele mogę zrobić, ale mam znajomych w alei Szucha w gestapo i zobaczę, może tam się coś uda”. I właśnie dzięki niemu po dwóch czy też może po trzech dniach dali wujkowi znać, że ciało będziemy mogli odebrać na ulicy Oczki w zakładzie medycyny sądowej. Dzięki temu oddali nam ciało i żeśmy mogli mamę pochować na Wawrzyszewie.
Kiedy już pogrzeb się odbył, ponieważ byłem wtedy najmłodszy, ciotka jedna, najstarsza siostra mojej mamy, chciała tak jakby ofiarować się i chciała nas obu wziąć do siebie. Ale najstarszy brat mówi: „Ja rodzinnej łaski nie potrzebuję i nie chcę uzależnienia też od nich. A ty jak chcesz”. Ponieważ miałem czternaście lat, ciotka sama też mówi: „Nie słuchaj się brata, tylko chodź do mnie i ja się tobą będę opiekować i będziesz u mnie”. Ponieważ mamę zabili w kwietniu, to ja jeszcze do szkoły na Bielany przyjeżdżałem tramwajem i zakończyłem rok szkolny. Ale jak nastały wakacje, to mi ciotka powiedziała: „Synku, ja bym chciała, żebyś mi dokładał trochę do wyżywienia, bo za ciężko jest nam”. Ponieważ brat był cwaniaczek warszawski, on się wziął za handel fajeczkami. Papieroskami handlowało się na pętli, i w tramwajach, i na Marszałkowskiej. Wziąłem z niego wzór i wziąłem się też za handel papierosami i musiałem ciotce część tego zarobionego dawać.
1 sierpnia, tak jak w inne normalne dni, pojechałem do ciotki na obiad. Ciotka mieszkała na ulicy Fabrycznej. Pojechałem na obiad, zjadłem obiad, walizeczkę pod pachę i miałem jechać na miasto robić jeszcze utarg. Miałem dwie drogi. Do tramwajów, do ulicy Czerniakowskiej albo iść ulicą Piusa do Alei Ujazdowskich i tam „dziewiątką” albo innym tramwajem dojechać sobie do centrum. Poszedłem właśnie do Piusa. Jak wszedłem już w ulicę Rozbrat, to trzeba było zaraz wejść w ulicę Górnośląską, a na rogu (ten budynek do dzisiaj ocalał, bo dalszy ciąg to jest liceum imienia Batorego) była szkoła handlowa, zdaje się. Dzisiaj tam są różne szkoły zawodowe, licea też. Idąc właśnie koło tych szkół po schodkach, doszedłem do ulicy Piusa i później już miałem Aleje [Ujazdowskie]. Dochodzę do Alej, a przystanek właśnie był na samym rogu Piusa i Alej Ujazdowskich. Od placu Trzech Krzyży jechał cały czas tabor konny. Żołnierze, widać było, wymęczeni, zarośnięci, brudni, porozpinani, bez czapek i na tych wozach konnych ośmiu, dziesięciu siedziało, leżało i ten tabor jechał cały czas. Raptem od placu Trzech Krzyży odezwały się strzały. No to ci Niemcy podnieśli głowy, co tu się dzieje. Te strzały zaczęły się nasilać, no to oni nie wiedzieli, co [się dzieje]. Ponieważ na tych wozach mieli też broń maszynową i zaczęli na oślep pruć po całych chodnikach. Więc ludzie zaczęli uciekać i ja też. Myślę sobie: dokąd teraz uciekać? Do Pięknej? Nie, bo bym się oddalał od domu, ale Piusa musiałbym biec koło tych szkół, gdzie mieszkali żandarmi i „żółtki”, myśmy tak mówili właśnie na te oddziały SA. Kiedy dobiegłem do tych schodków, to już ci żandarmi wylegli i kto tylko biegł, to oni strzelali. Jakoś mi się udało koło nich przebiec. Dobiegam do ulicy Rozbrat, to tych „żółtków” tam też wyległo kilkunastu i tak samo „bili” już do wszystkich ludzi. Nie wiem, jak to się stało, że żadna kula mnie nie sięgnęła. Wiem, że się dwa razy przewróciłem. Tą walizeczkę z fajeczkami gdzieś zgubiłem. Drewniaki miałem, też mi spadły z nóg i na bosaka, na skos i do ulicy Fabrycznej. Dobiegłem do domu i cały byłem, bez żadnej dziury, bez żadnego postrzału. […]
- Jak pan trafił do oddziału powstańczego?
Właśnie kiedy już nastał wieczór, to myśmy jeszcze chcieli wychylić się na ulicę i [przejść] kawałek dalej. Więc tak jak uciekałem koło szkoły z ulicy Górnośląskiej, to już na ulicy Rozbrat leżało zabitych cztery albo pięć osób. A przy samym naszym domu leżał zabity właściciel restauracji, niejaki pan Serafin. Myśmy wtedy już jak się zrobił półmrok, to kilku nas wyległo na ulicę zobaczyć, co się dzieje. Patrzymy, tu idzie grupka ludzi, niosą jeden karabin czy dwa, inny butelkę, inny znów pistolet, a kilku bez niczego. Pytamy się: „Co to jest?”. A tu: „Powstanie! Nie wiecie co? Powstanie wybuchło!”. Tak że myśmy wiedzieli już wieczorem. Wieczorem przyszedł do nas patrol trzyosobowy, w tym był porucznik i nakazał, żeby zabarykadować bramę, czym się tylko da, i pilnować domu, żeby czasem nie weszli Niemcy. Myśmy to od razu uczynili. Co kto miał, jakąś szafkę, szafę, nawet ławy, krzesła, a mężczyźni wyrywali – podwórko było wybrukowane „kocimi łbami” – te kamulce wyrywali i w te meble rzucaliśmy, żeby bramę po prostu osłonić, jakby chcieli Niemcy wejść, żeby już się…
Aha, no i noc. Noc już była, że tak jak ja i jeszcze inni całą noc żeśmy chodzili, bo walki już było widać, i tu strzały, i tam strzały, że walki są w całym mieście. Więc myśmy nie mogli iść się gdzieś rozłożyć i czekać, co to będzie. Chcieliśmy być świadkami, co się dzieje, i jak to się wszystko będzie dalej dziać. Ja tej nocy nie spałem, a rano już widzę te oddziały, większe grupki tu i tam. I co? Rozkazy: „Kopać rowy. Kopać przejścia i budujemy barykady”. Blisko nas były dwa tramwaje. Dopchnęliśmy je między ulicę Fabryczną a Górnośląską, przewróciliśmy i potem kamulce, jakieś dechy, drzwi skądś, ludzie to znosili i zrobiliśmy barykadę, przegradzając ulicę Czerniakowską. Ale żołnierze od razu mówią: „Trzeba też zrobić wykop przy samym wylocie ulicy Fabrycznej”. Tam żeśmy wykopali też rów i ja wtedy jako pędrak jeszcze, gdzie tylko co mogłem, czy jaką dechę, czy jakiś kamień donosiłem. Tak że od razu, od 2 sierpnia cały czas czynny byłem i gdzie tylko co [mogłem robić], to już brałem czynny udział. Było dużo właśnie ludzi rannych, więc czy po prostu pomoc komuś dać, czy też wykryć „gołębiarzy”. Tam właśnie między 2 a 7 sierpnia myśmy wykryli – takie właśnie wyrostki jak ja byli w tym najlepsi. Bo oni co? Ci właśnie „folksdojcze” ukrywali się i na strychach, i w swoich nawet mieszkaniach też, w jakichś kącikach, zaułkach. Oni mieli broń i strzelali do przechodniów. Udało nam się wykryć sześciu takich. Oczywiście jak żeśmy to wykryli, to się od razu zameldowało do żołnierzy i wtedy oni już ich załatwiali. Tak że sześciu takich właśnie „folksdojczów” żeśmy wykryli, przy czym brałem czynny udział.
Co by jeszcze trzeba było zaznaczyć? 3 sierpnia w nocy Niemcy, widocznie albo owinęli sobie buty jakimiś szmatami, bo po cichutku weszli w głąb ulicy Fabrycznej i doszli niemal do ulicy Czerniakowskiej. Jak zawrócili do wszystkich okien niemal, gdzie tylko mogli, rzucali granaty. Tak że zapalili wtedy chyba cztery domy i zrobili zniszczenia, jeżeli chodzi o mieszkania. Więc to dało już [taki efekt], że ulica Fabryczna jest po prostu wolna, że Niemcy mogą sobie wejść. Ale jeszcze dowództwo jakoś to zlekceważyło i 6 albo 7 sierpnia odważyli się… Ponieważ na naszej ulicy mieszkało dużo dorożkarzy, pod numerem czternastym mieszkało tych dorożkarzy dziesięciu do dwunastu może nawet. Oni konie trzymali w swoim podwórzu. Natomiast siano mieli… Po drugiej stronie ulicy był wolny plac, aż do ulicy Przemysłowej. Tam był duży zakład, który w 1939 roku Niemcy zburzyli, i po tym zakładzie nie było już nic i tam były działki, ludzie sobie porobili działeczki. Tak że był wolny plac aż do samej ulicy Przemysłowej i przy samej ulicy mieli ci dorożkarze siano w małych stogach. Niemcy wiedzieli o tym, a że też mieli konie, to chcieli tego siana sobie wziąć dla koni. A że ulica była wolna, to wjechali dużym wozem konnym i zaczęli to siano sobie ładować. Nasi wykryli to, że tam zajechały te „żółtki” i poczęstowali ich takim dobrym ogniem. Tak że tam na pewno było kilku rannych, bo ich tam było może pięciu, sześciu. Tak że na pewno dwóch albo trzech było albo zabitych, albo rannych. Oni wtedy podcięli konie i oczywiście uciekli. Ale po tym wydarzeniu, że Niemcy pozwolili sobie wejść w nocy i zrobili takie zniszczenie i teraz znów przyjechali po to siano, czyli że ulica jest pusta, wolna, dowództwo zarządziło, żeby właśnie zrobić na środku ulicy przekop, żeby było przejście z jednej strony na drugą, a jednocześnie jak ten wykop będzie, to będzie też zapora dla czołgów.
Jednocześnie pobudowano w tym wykopie bunkier. Skądś wzięli bale dwucalowe chyba i zbili bunkier, obłożono jeszcze płytami chodnikowymi, ziemią obsypaliśmy i ja też w tym brałem czynny udział. Dowodził wtedy nami porucznik, pseudonim miał „Jelito”. Dowodził nami, w jaki sposób kopać, bo myśmy byli pod stałym ogniem. Niemcy z tego ogrodzenia… nawet jakby dzisiaj ktoś chciał pójść, to od strony ulicy Rozbrat ten mur jest otynkowany. Natomiast od strony szkoły ten otwór jest tylko zamurowany, ale widać, że tam był wykuty otwór i właśnie tam Niemcy ustawili sobie cekaem, a jednocześnie też [był] strzelec wyborowy. Cały czas naszą ulicę mieli pod ogniem. Więc jak myśmy tam chcieli robić wykop, to od razu nam zranili dwóch ludzi. Właśnie ten porucznik pouczał nas, w jaki sposób kopać, w jaki sposób pracować, żeby nie było więcej ofiar. Dzięki niemu wykopaliśmy ten wykop, ten rów i nasyp, że jak by czołg chciał wjechać, to by musiał wjechać na ten wał ziemi, a potem by opadł do rowu. Jednocześnie ten bunkier i żeśmy mieli ostrzał, podgląd na ulicę Rozbrat. Wtedy co? Właśnie ten porucznik ustanowił, że trzeba tutaj po prostu dać obsadę. Ale żołnierz musi mieć też łącznika i wtedy tak zawołał: „Który z was jest chętny tutaj pełnić służbę łącznika?!”. A ja od razu: „Ja!”. I za mną jeszcze drugi Zbyszek, z tego samego domu właśnie, bo ja mieszkałem wtedy u ciotki. To on mówi: „Dobrze, mianuję was teraz łącznikami i tu macie na zmianę pełnić służbę. Żołnierze tu będą przychodzić, a wy macie podlegać im i jakie rozkazy wam dadzą, takie macie wykonywać”. Dał nam jeszcze opaski i mówi: „Macie teraz być tu już łącznikami”. Ale zobaczyli też jeszcze, że ten budynek nasz był wysoki, że by się przydało, żeby jeszcze na górze była jakaś placówka. Weszli na górę, upatrzyli i mówią tak: „Trzeba tu zrobić i na górze stanowisko”. Wykuli cztery małe otworki na samym poddaszu i stamtąd żeśmy mieli podgląd na naszą ulicę i na ulicę Rozbrat, i na szkołę Batorego, i na tę handlówkę nawet.
Z góry, z góry. I wtedy już ten sam porucznik mówi: „Będziecie się dzielić. Jeden tu, a drugi tu, ewentualnie na zamianę”. Myśmy już pełnili tą właśnie czynność łączników na tych dwóch stanowiskach.
- Czy pan pamięta, którego dnia to było?
To mogło być 16, 17 sierpnia. Ale jeżeli chodzi o mój udział w takich różnych czynnościach, to już od 2 sierpnia byłem wciąż tam właśnie na usługach.
- Rozumiem, mnie chodziło właśnie o to, kiedy pan przystał do regularnych oddziałów. Właśnie w połowie sierpnia?
To już tak, połowa sierpnia.
- Jak dalej się układała pana służba?
Jeżeli chodziło o to, to wolałem pełnić służbę na poddaszu. Tam przynieśliśmy sobie kołdry, żeśmy sobie rozpostarli przy tych otworach i leżało się na brzuchu i tylko lornetowało się przez te otwory, czy jest jakiś ruch. Co jakiś czas do żołnierza mówiłem: „Tam widać Niemca”. On tylko lornetkę i do niego pyk. Wiele razy było widać, jak Niemiec w jakimś oknie albo na poddaszu w szkole, dostał postrzał i upadał, czyli że nasze patrzenie dawało coś, że co jakiś czas jakiś szkop został albo zabity, albo ranny. Ale oprócz tego pełniliśmy jeszcze też właśnie czynności takie, że nasz rejon był po prostu ostrzeliwany i to bardzo mocno. Bo ulica Łazienkowska była przecież bardzo bliziutko. Obecny Stadion Wojska Polskiego, tam Niemcy mieli rozstawione armaty i tak zwane krowy i stamtąd bili do poszczególnych domów. Jak z takich pięciu luf padło pięć takich pocisków, to dom się rozsypywał i wtedy cały dom zawalony. Wiele razy żołnierz nasz mówi: „Biegnijcie teraz tam, bo trzeba po prostu dopomóc odwalać gruz czy po prostu ratować rannych”.
Przypominam sobie, to było między 17 a 20 sierpnia, na naszej ulicy był najwyższy budynek Fabryczna 10. On miał chyba dziesięć albo dwanaście pięter. Pobudowany był w kształt zamkniętej studni. Jak tam padły pociski, to ścięło dosłownie chyba z trzy piętra, cztery może nawet. Zaraz obok stała oficyna niska, piętrowa tylko. A ponieważ ten wysoki budynek był narażony na to, że zawsze jakiś ostrzał może być, więc ludzie z mieszkań, z tego wysokiego budynku liczyli, że w tej niskiej oficynie będą bardziej bezpieczni. A gruz z tego wysokiego domu jak się zwalił, to tą oficynę zawalił całkiem. Tam było kilkadziesiąt osób nawet. Wtedy właśnie powstał wielki krzyk, alarm, żeby ratować, bo spod tego rumowiska dochodziły wołania, krzyki, jęki, Czyli że ludzie żyli tam jeszcze. Wtedy nas też ten żołnierz wypędził i mówi: „Macie tam iść ratować”. Myśmy wtedy, co kto mógł, cegły, belki, deski się odwalało, żeby się do tych ludzi dostać. Wtedy zapamiętałem, kilkanaście osób wydobyliśmy żywych jeszcze, ale aż siedemnaście martwych. Tak że takie działania to robiliśmy co jakiś czas, bo tam ostrzał był częsty i to taki, powiedziałbym, masowy.
Oprócz tego biła też do nas tak zwana Berta. To było działo, gdzie pocisk miał chyba nawet około pięciuset kilogramów. Potworny, duży pocisk. Jak padł, to każdy dom się rozsypywał. Albo jak w barykadę, gdzie byłem świadkiem.… Nie wiem co tam padło, ale w tą barykadę przy samym wylocie ulicy Fabrycznej w Czerniakowską. Tam się zrobił olbrzymi lej i jak tam wszedłem, to widziało się kawałki ludzkiego ciała. Oberwana ręka, noga, rozszarpany tułów czy coś, tak że widok był okropny. Jak opowiadali inni żołnierze, załoga tej właśnie barykady liczyła wtedy sześć osób.
- Czy pan jest zorientowany, skąd padały strzały z „Berty”?
Przypuszczam, że właśnie z Łazienkowskiej, bo „krowy” to wiem, że na pewno.
- Czy to było działo przejeżdżające?
Więc tam mogli je dowieźć, bo jak by nie było „Agrykola” i cały ten park, to było wszystko w rękach niemieckich, więc tam mogli dowieźć to działo. Albo mogli też dowieźć, bo wzdłuż Wisły był tor kolejowy…
Tak.
- Do elektrowni był ten tor.
Tak.
- Tak właśnie przypuszczałem, że ta „Berta” to było raczej działo kolejowe.
Tak mówią właśnie opisy, ale z Dworca Gdańskiego to by było za daleko chyba. A może i nie. Albo Pragę, przecież oni mieli całą zajętą, więc tam mogli też i z okolic Dworca Wileńskiego też bić. A to tylko szerokość Wisły.
- To jest to, co się panu utrwaliło w pamięci z tych pierwszych dni swojej służby?
Tak.
- Czy był pan zaprzysiężony?
To było takie, powiedziałbym, ustne. Przyjął od nas przyrzeczenie, że będziemy służyć i że będziemy wykonywać rozkazy.
- Czy był pan jakoś uzbrojony?
Nie.
- Chodził pan do jakichś akcji specjalnych, wspólnych z dorosłymi żołnierzami, brał pan udział w takich akcjach?
Owszem, było takie coś, kiedy czołgi wjechały w ulicę Rozbrat i wtedy dali nam znać, że właśnie czołgi dwa wjechały i że biją do bloków, te bloki to nazywali bankowców, na Fabrycznej i wzdłuż ulicy Rozbrat i że trzeba tam dopomóc, żeby te czołgi zniszczyć. Wtedy kilku żołnierzy tam biegło i nasz strzelec mówi: „Biegnijcie i wy, bo możecie się tam przydać”. Wiem, że byłem na samej linii frontu, bo jezdnią jechały czołgi, po drugiej stronie już były „żółtki”, a my byliśmy po lewej stronie, od strony Wisły. Nas dzieliło tylko kilka metrów od czołgów, cztery metry, pięć najwyżej. I co? Rzucaliśmy butelkami wtedy.
Jeden czołg został spalony, a drugi wycofał się. Tak że przestali bić, bo się wycofali wtedy.
- Czy z tego spalonego Niemcy zdążyli uciec?
Oni mieli chęć, ale który tylko wychylił się, to dostał kulę i padał.
- Ten czołg został tam spalony?
Tak. A później Niemcy wzięli go na hol, bo czołgiem podjechali, założyli linę i go wyciągnęli, ale już był spalony. A ci żołnierze, to który tylko chciał uciec, który się wychylił, to dostał od razu nie jedną kulę, tylko ileś i już padał.
- Czy w czasie tych walk spotykał się pan z jeńcami niemieckimi?
Prawdę mówiąc z jeńcami to tylko tymi, którzy się ukrywali, folksdojcze, to tylko z tymi.
- A z armią, z żołnierzami?
Nie.
- A kontakt z tymi folksdojczami jaki miał charakter, jak to wyglądało?
A to, że jak ktoś doniósł, że tu i tu mieszkał, bo myśmy na nich mówili „fokstroty”, że tu mieszkał „fokstrot” i że trzeba by zajrzeć do niego, czy on jest, a tym bardziej że oni mieli przecież broń. Więc byłem raz właśnie przy takim czymś, kiedy był oddział złożony z czterech żołnierzy i nas łączników było może trzech albo dwóch tylko, może nawet i ja byłem też wśród nich. Weszliśmy do jego mieszkania, więc jak zobaczył, że stoi przy drzwiach żołnierz w hełmie i ma opaskę, to chciał szybko zamknąć drzwi. Ale ich było czterech, więc szarpnęli za drzwi, wyrwali i go tak niezbyt grzecznie za grdykę do ściany: „Jak się nazywasz?!”. On mówi, że tak i tak. „Dokumenty pokaż!”. Pokazuje, a tam napisane, pieczątka niemiecka, że przyjął poddaństwo. „No i co szpiclu, co tu robisz jeszcze do tej pory?”. „No jak to co? Ukrywam się, siedzę tutaj i czekam, aż się to wszystko zakończy”. – „A masz broń?”. – „Nie mam”. – „Jak to, nie masz broni?”. A jeden z tych żołnierzy mówi: „Wiemy, że wy macie broń”. – „Ale ja nie mam”. – „No to zobaczymy”. I zaczęli szukać. I co pierwsze? Do szafy. Zaglądają, a w rogu karabin stoi, z lunetą nawet. Zaglądają: „A to co?”. – „Zapomniałem o tym, że ja go mam”. Jeden od razu odciągnął magazynek, a z niego jeszcze dymek się ulatniał i mówi: „A ty… ¬– taki nie taki. – Kiedyś go ostatnio używał, jak tu jeszcze dym z niego wychodzi?”. No i on wtedy zaczął plątać się i mówią: „No tak”. Powąchali, że to niedawno jeszcze oddawał strzał, no i wtedy: „Ach ty sukinsynu! To tu się zapierasz, a tu dowód mamy, że żeś używał nie tak dawno”. I od razu go zgarnęli, ręce do tyłu związali i go zabrali dokądś. A jego żona zaczęła biadolić, płakać, a jeden z tych żołnierzy mówi: „Zabrać i ją też”. I ją też zabrali. Jak tylko wyszli, to ludzie do tego mieszkania, żeby okraść, żeby to wszystko wziąć. Ale cóż, i tak wszystko później tu zostało przecież [zniszczone]. Więc taki też był moment, że właśnie byłem przy czymś takim. A tak jak już wcześniej zaznaczyłem, że minimum pięciu albo sześciu, wspólnie żeśmy to wykryli na takich właśnie poddaszach czy w jakichś zakątkach, gdzie właśnie akurat podczas akcji byli i zostali zgarnięci.
- Czy jak tych pięciu, sześciu panu się udało wykryć, czuł pan jakieś zadowolenie, satysfakcję?
Oczywiście, tak. Pomimo tego, że byłem pędrakiem, to wiedziałem, że już go związali, to bodaj mu boksa dać. Wiem, że podchodziłem od tyłu i ile miałem siły: „A masz ty szkopie!”. Jak się coś robiło, to był ten zapał, ta chęć, żeby uczestniczyć, żeby coś z siebie dać. To nie było to, że to był mus, nie. To coś człowieka pchało.
- Wspominał pan na samym początku, jeszcze zanim zaczęliśmy rozmowę, że pan był ranny, nawet dwukrotnie.
Tak.
- Niech pan coś opowie. Jak to się stało, kiedy, przy jakiej okazji, jaka to była rana?
[…]To było już chyba 20, 21 albo 22 sierpnia i noc była taka bardziej niespokojna. Odgłosy strzałów były bardzo bliskie i żołnierz, który ze mną pełnił służbę, mówi: „Wiesz co? Ja mam za mało naboi, a tu widzę, że coś się zaczyna szykować i bardzo możliwe, że będę musiał też używać broni. To skocz do dowództwa i po prostu powiedz, jaki punkt obserwacyjny i żeby ci dali więcej kul, naboi. Ale jak będziesz biegł, to na pewno cię będą chcieli zatrzymać. Więc dzisiaj obowiązuje hasło »drewnica«, odzew »derkacz«” – to do dzisiaj zapamiętałem. Sobie biegnę, bo myśmy mieli przejścia poprzez podwórza, mieszkania, piwnice, żeby bezpieczne były. Biegnę i oczywiście pytali się mnie, kto biegnie, więc hasło i dobiegłem już do komendy. Komenda miała wtedy miejsce przy Fabrycznej numer 1. Dobiegam i wartownik mówi: „Do kogo?”. A ja mówię: „Do dowódcy naszego odcinka”. No to mówi: „Nie wiem, czy będą cię tam chcieli teraz przyjąć, bo jest narada”. Ale za minutkę wrócił i mówi: „To wejdź”. Wszedłem i wtedy przy stole oświetlonym świeczkami, oczywiście naszego dowódcę „Tura” poznałem, w stopniu kapitana. Pierwszy raz wtedy zobaczyłem, że siedzą jeszcze wyżsi oficerowie, jakaś narada była. Podniósł się oficer, nasz dowódca „Tur” i mówi: „O co ci chodzi? Czegoś chciał?”. A ja mówię, że stanowisko z Fabrycznej 16, z poddasza prosi o większą ilość naboi, bo żołnierz zauważył, że tam się dzieje jakiś ruch i boi się, że ma za mało naboi. Kapitan „Tur” podszedł do jakiejś szafki i podał mi tylko jeden magazynek, pięć kul i powiedział: „Masz, tylko tyle mogę ci dać”. Wziąłem i mówię: „Tylko tyle?”. A on mówi: „Tak, tylko tyle, bo musicie po prostu oszczędzać”. Już mam wychodzić, a on zawołał mnie: „A poczekaj jeszcze chwilkę. Ty jesteś z tego punktu Fabryczna 16?”. A ja mówię: „Tak”. – „Z poddasza?”. – „Tak”. On się tak patrzy na mnie i mówi: „To między innymi i ciebie nakryliśmy, jak żeście spali w nocy”. Mówię: „Tak jest”. Po prostu oblałem się rumieńcem, że mnie przypomniał sobie dowódca. A rzeczywiście było tak. Patrol wszedł, trzech oficerów, na nasze stanowiska. Przychodzili w nocy szczególnie, patrzeć, czy my nie śpimy, czy czuwamy dobrze. Wtedy myśmy sobie obaj usnęli, ten żołnierz i ja. Jak nas obudzili… Wtedy sobie przypomniał dowódca „Tur”, że wśród tych właśnie dwóch, których wtedy nakryli, byłem i ja też. Ale tak przygarnął mnie i mówi: „Nie przejmuj się, każdemu się coś zdarzy. Biegnij teraz, bo może potrzebne będą te naboje”. Stamtąd wybiegam, jestem już na ulicy Czerniakowskiej i raptem poczułem, że mnie coś uderzyło w nogę. Nie wiem, czy to był ból, czy też jakieś inne odczucie, że sobie usiadłem. Później tak biorę ręką, a ręka mokra. Dopiero za jakiś moment poczułem ból. Tak siedzę sobie i wracały dziewczyny, sanitariuszki, bo one miały kwaterę na ulicy Mącznej. Wśród nich jedna była Marylka, którą znałem osobiście już nawet i ona [pyta]: „Co ci się stało?”. A ja mówię: „Nie wiem, ale coś mnie zabolała noga”. A ona patrzy i mówi: „Dziurkę masz”. Wzięła mi czymś zawinęła i mówi: „Chodź”. Na Zagórnej był szpital. „Chodź, zobaczymy, bo kula może siedzi, to trzeba ją wyjąć”. Tam mnie wzięli, zaprowadziły mnie i zaraz na punkcie opatrunkowym zajrzeli mi. Był lekarz w wieku może czterdziestu lat i lekarka dużo młodsza od niego i on mówi: „Ty idź się tamtym zajmij, a ja tutaj u niego zobaczę, co jest”. Wziął, zobaczył, a kula sobie wyszła obok zaraz. Tak że obmacał i szczypcami tylko obmył, zawinął i mówi: „To do domu wracaj”. A ja musiałem tam iść, bo te kulki miałem w kieszeni. Wróciłem i do tego żołnierza mówię, że oberwałem. A on mówi: „W coś oberwał?”. – „W nogę”. – „To niestety, wypadki są takie. No i cóż, boli cię?”. – „Nie bardzo”. Tak że mogłem nadal pełnić służbę.
- Dobrze że kości całe zostały.
Tak, bo akurat tak poszła obok kości. Później, drugi raz, to już było 12 września. Też byłem wysłany z jakimś zadaniem i też byłem na ulicy Czerniakowskiej. A te „krowy” zanim nastąpił wybuch, to wyły. Jak było: „Wuuuuuuuu”, to już było wiadome, że za minutkę albo dwie już będzie gdzieś wybuch, więc ludzie od razu uciekali do bramy i ja też uciekłem do bramy. Akurat pociski padły w ten sam dom i zawaliło nas. Jak nas zawaliło, to cóż? Ten dom miał sklepienia na belki jeszcze z drewna i te belki, dechy i ten gruz, jak to wszystko opadło, to zasypało nas tam wtedy kilka osób. Pierwsze [uczucie] to było takie, że się człowiek zaczął dusić, bo ten pył węglowy i inne pyły zaczęły lecieć i do oczu, i do gardła. Uczucie było takie, że się udusi już człowiek. Ale jakoś wytrzymałem to i kiedy już ten kurz osiadł, to nie wiem, czy stękałem, czy może wołałem o pomoc, ale zobaczyłem gdzieś otworek, po prostu prześwit, że światełko jest. Więc ta myśl, że jestem blisko wierzchu, że mnie może jeszcze odkopią, odgrzebią. Rzeczywiście tak było, usłyszałem właśnie, że odwalają cegły, belki i dechy, które tam zalegały. Kiedy mnie wyciągnięto, to byłem cały zakurzony, brudny, ale nie mogłem się ruszyć. Byłem tak obolały, że… Ale ponieważ ta akcja ratownicza była już dłuższy czas, tak że już tam były też pielęgniarki i kogo tylko wyciągnęli, a jeszcze żył, to od razu na nosze i odnosili do szpitala. Wiem, że tylko mnie opatrzyli trochę, obmyła mi oczy, usta, żebym mógł tylko oddech brać. Zobaczyła i jedna z nich mówi: „No, tu najbardziej boimy się o jego głowę”. Wtedy czułem ogólny ból, a nie czułem, że mnie boli też głowa. Kiedy zaniosły mnie do szpitala, to oczywiście pierwsze było takie… [Trzeba było] odkurzyć mnie z tego wszystkiego. Miałem wybity staw, że kość była obok, tak jakby ten staw był wysunięty całkiem. Ręka też tak jak jest, ale czułem potworny ból. Później jak się oglądałem, to byłem cały w sińcach. Ale rzeczywiście najgorsze było w głowie. Jeszcze mam szew i jest uskok, bo albo jakaś belka, albo cegła wbiła się w czaszkę i ten uskok jest wyraźny i szew.
- Czyli to nie była jedna rana, tylko to był cały szereg urazów?
Cały byłem potłuczony, a najgorzej noga i głowa. Bo rękę to mi obandażowano i mogłem nawet ruszać palcami.
Nie, była tylko wybita.
Tak, ale tutaj miałem to jabłko obok, tak że to… Jak naciągali, to mi zrobili potworny ból, bo nawet teraz mogę pokazać… Tutaj gdzie ta miseczka pękła… żeby staw wyskoczył, to ta miseczka pękła i staw wysunął się przecież. Więc kiedy mi lekarz naciągał, to nie wiem, czy to był sanitariusz, że mnie trzymał za nogę, a lekarz szarpnął i wtedy naskoczyło. To był potworny ból, ale chodziło właśnie o głowę. Podszedł jeszcze drugi lekarz i obaj się zastanawiali, co zrobić, i ten jeden mówi: „No co my możemy? Przecież my tu nie mamy warunków, żeby go operować. Kość pękła, zapadła się. Ale otwierać czaszki możliwości nie mamy. Jeżeli wytrzyma, to będzie żył”. I tak mnie zostawili. Tylko zrobili opatrunek i do dzisiaj ten uskok jest i ta szrama. Później po dwóch dniach, po prostu obandażowany i ledwo chodzący… 14 września zajęli nasz dom Niemcy i oczywiście do obozów.
- Czyli 14 września dostał się pan do niewoli?
W łapy niemieckie już.
- Czy wiedział pan o jakichś zrzutach? Jakieś zrzuty może dochodziły?
Dochodziły zrzuty, tak. Były właśnie wiadomości i to takie dosyć jawne, że… Myśmy byli na cyplu, to się nazywało cypel czerniakowski. Jak jest odnoga, wejście do portu Czerniakowskiego, to Wisła zakręca w lewo i jest odnóżka cienka do portu. Ten teren zielony aż do stacji pomp to był dziki, luźny, zarośnięty. Wiem od tych, którzy pod te zrzuty chcieli tam właśnie dojść, że to był teren niemiecki. Ale chodziło o to, żeby Niemcom ich nie dać, tylko żeby zdobyć, bo przecież chodziło o broń, amunicję, żywność, więc każdy taki balon, który tam spadł, to była wielka wartość. Opowiadali właśnie, że tam spadły dwa albo trzy takie balony i że właśnie udawali się po to, żeby ściągnąć i chyba dwa im się udało z tego cypla wziąć pomimo tego, że był to teren niemiecki.
Jeszcze ważne było to, że właśnie podczas pełnienia moich służb, to już było koło 20 lub może po 20 sierpnia… Pełniłem wtedy dyżur w tym bunkrze i wtedy właśnie co jakiś czas żołnierz lornetkę brał, bo tam był otwór tylko w kierunku ulicy Rozbrat i co jakiś czas podchodził i po prostu patrzył, bo na wprost w tym wybitym otworze można było dojrzeć twarz Niemca. Wtedy można było do niego puknąć. On patrzył przez lornetę i widocznie ujrzał, że ma tam Niemca. Wtedy odwiesił lornetę, za karabin wziął i chciał wycelować. Stał, mierzył i Niemiec ubiegł go. Patrzę, a on zamiast oddać strzał, opuścił karabin, potoczył się na bok i potem upadł. Patrzę, mówię: „Rany Boskie! Co on? Dostał chyba”. Patrzę, rzeczywiście w brodę dostał i palce jak on trzymał karabin, to kula mu poszła po palcach i to jeszcze w brodę dostał. Te palce niemal oberwane, cztery palce, a kciuk cały. Jak patrzę, że on dostał, to od razu myśl, że trzeba pomóc. Wyskoczyłem i [pobiegłem] przejściem do ulicy Czerniakowskiej, żeby tam zameldować. Przy tamtej barykadzie zastałem porucznika (nie pamiętam, jakie miał pseudo) i jemu zameldowałem, że w tym bunkrze jest ranny żołnierz. On zaraz odwrócił się do tych żołnierzy, którzy byli na tej barykadzie i do jednego mówi: „Ty biegnij z tym łącznikiem, bo musisz tam zastąpić tego rannego żołnierza. A ja zaraz zawołam sanitariuszki, żeby się tamtym zajęły”. Ten żołnierz razem ze mną tam pobiegł i już przy tamtym rannym była sanitariuszka. Od kogoś się musiała dowiedzieć i już przy nim była. My z tym żołnierzem weszliśmy do bunkra i on patrzy, gdzie jest, bo tam jeszcze nie był. Krew jeszcze była na piasku, butem zasypał to i oczywiście chciał zobaczyć, co się dzieje przed bunkrem. Podszedł tylko do tego okienka i dosłownie za parę sekund osuwa się i upadł znów. Mówię: „Rany Boskie! Drugi ranny”. Pytam się jego coś, a on tylko: „Aaaa”. Dopiero patrzę, a jemu z szyi wycieka krew, czyli dostał w samą szyję.
Ten drugi, tak.
- Pierwszy też dostał taki strzał?
W brodę i palce, a ten dostał w szyję. Ja wtedy już nie wiedziałem, co robić. Miałem bandaż w kieszonce, wyciągnąłem go, zawinąłem mu tylko tak lekko i zapiąłem mu, żeby ten bandaż przy tym był i biegnę znów do barykady przy Czerniakowskiej. Ten porucznik co przedtem był, jeszcze tam był i jemu mówię znów, że drugi żołnierz ranny jest. A on mówi: „Do cholery jasnej, wygłupiasz się!”. Ja mówię: „Nie wygłupiam się, tylko jest tak!”. On wtedy ze mną pobiegł i rzeczywiście patrzy, że ten leży w samym rogu bunkra. Odpiął mu hełm jeszcze i pyta się go, ale on nie mógł nic wypowiedzieć, tylko syczał. Więc wziął hełm jego na lufę i podsunął pod ten otwór. Dosłownie w tej samej sekundzie pyk, kula brzdęk. Patrzymy, otwór jest w tym hełmie. Ten porucznik mówi: „To sukinsyn, tu wstrzelił się” – i do mnie mówi: „Nie podchodź już do tego okna”. Od razu zajął się tym, żeby tego rannego wziąć i mówi: „A ty to na górę zmykaj”. Czyli wiedział o tym, że my tu mamy dyżury w tym bunkrze i tam na górze, bo mnie od razu mówi: „A ty na górę zmykaj, żebyś tu nie podchodził do tego otworu”. Ale później tam też pilnowali i też pełnili dyżury.
Tak, do końca.
- A udało się tamtego Niemca zlikwidować?
Nie wiem, bo jego [rannego kolegę] zaraz do szpitala wzięli. Do szpitala chodziłem tyle tylko, żeby tam po prostu odwiedzić kogoś, a tego żołnierza to nie widziałem.
- Ale czy tego Niemca udało się jakoś sprzątnąć?
Chyba nie, bo jak ten drugi ranny był, to do wieczora bunkier był pusty. Dopiero dali żołnierza wieczorem. Chodziło o to, żeby może przyszedł inny tam, że nie będzie takim wyborowym strzelcem.
- No dobrze, został pan ranny z tego zasypania. Mówił pan, że poszedł pan do domu, tam gdzie pan mieszkał? Tak zrozumiałem. I wtedy Niemcy już opanowali…
Nie poszedłem do domu, nie. Poszedłem na górę.
Na górę poszedłem, bo tam mogłem leżeć i mogłem obserwować. Głowę miałem owiniętą, [ramię] miałem owinięte i mogłem. 14 września rano potworne walki były na ulicy Rozbrat. Tam olbrzymią siłą atakowali Niemcy na te bloki i było widać, że tam żołnierze walczą bardzo intensywnie. Kilku rannych przechodziło właśnie przez nasz przekop, to było widać, że ogorzali byli, czarni, niemal czarni od dymu, od prochu czy też może od kurzu, bo tam Niemcy bili z czołgów. Potem jak już zaczęli zajmować poszczególne bloki, idąc w kierunku ulicy Czerniakowskiej… Bo tam są te bloki odbudowane, tam ich chyba jest pięć bloków wzdłuż, od samej ulicy Rozbrat. Jak poszczególne bloki poddawali nasi, to już było wiadome, że Niemcy będą teraz szli dalej. Ten żołnierz, który ze mną pełnił wtedy na górze ten dyżur, służbę właściwie, wysłał mnie, żeby zobaczyć, co dzieje się za nami. Czy tamci już uciekli, czy też jeszcze nie. Przeszedłem do tego budynku „czternastki”, potem „dwunastki” i tam widzę, że nasi jeszcze są. To chciałem zawrócić do naszych, żeby po prostu zobaczyć… Nie to, że zawracam, [tylko] żeby po prostu dać znać temu żołnierzowi, jaki jest tam stan za nami. Między „czternastką” a „szesnastką”, w tym przejściu w murze był wykuty otwór, przez który trzeba było przejść. Wpadam w ten otwór, a tu mnie raptem:
Hände hoch! – i kilka luf mnie pod żebra. Tak patrzę, hełmy są i jeszcze do nich mówię: „Czego się wygłupiacie! Ja jestem swój!”. Myślałem, że to są nasi, bo przecież nasi już wtedy mieli hełmy, mundury. I tak jeszcze raz do nich mówię: „Ja jestem swój!”. A tu:
Hände hoch! Dopiero patrzę, rany boskie, a to Niemcy. Oni już weszli do naszego budynku i już na górę nie mogłem wejść i nie wiem, co się stało z tym żołnierzem, a już Niemcy wypędzali ludzi z mieszkań, piwnic na podwórko. Ponieważ miałem owiniętą głowę i jeszcze czterech, pięciu mężczyzn wzięli, że są młodzi, to:
Banditen Warschau – i pod bok nas.
Potem kiedy nas wypędzali, to wypędzili nas na ulicę poza wykop i pędzili już nas w kierunku ulicy Rozbrat. A nas kilku już oddzielnie jako
Banditen Warschau. Kiedy nas dopędzili do ulicy Rozbrat, to nas dopędzono do rogu Myśliwieckiej, Myśliwiecką i do sejmu. Wpędzili nas do sejmu, a ludność pędzili dalej i tak jak zauważyłem, przepędzali ich potem przez park Ujazdowski. Tam był szpital, zdaje się, też jeszcze i tą właśnie Aleją przez park ich pędzili w kierunku alei Szucha. Rzeczywiście tak było, bo jak później nas wypędzili z sejmu, to już nas wzięli nie przez ten park, tylko do Alej, do rogu i pędzili już nas przez Aleje Ujazdowskie i też do alei Szucha. Tam już nas oddzielono całkowicie, że było już tam nas parędziesiąt osób. Czyli już w sejmie mieli innych odebranych ludzi, których uważali, że są bandytami warszawskimi. Potem za jakiś czas przepędzili ludzi dalej w kierunku placu Unii, a nas za tymi ludźmi, oczywiście obstawieni byliśmy i do Rakowieckiej. Tam ci ludzie szli Rakowiecką dalej, a nas wpędzono do koszar i byliśmy na tym placu. Tylko nie wiem, czy ten budynek co był przedtem jest i teraz też. Właśnie przed tym budynkiem dużym żeśmy nocowali, oczywiście bez żadnego posiłku, a rano dopędzono jeszcze do nas może trzysta osób skądś, nie wiem skąd. Rano nam dali po pajdce razowca i po kubku czarnej kawy. Potem nas w samochody, na Okęcie, w wagony i do Niemiec.
- Czy ci, których trzystu doprowadzili jeszcze, czy to byli Powstańcy, czy cywile?
Tak jak zorientowałem się później, że to byli różni ludzie, że tam też byli ludzie z okolicznych ulic, których też uważano za bandytów.
- A do Niemiec jak wywieźli, to dokąd wywieźli?
Pierwszy nasz rzut był do Frankfurtu nad Odrą i nas wzięto do jakiegoś budynku, gdzie można było się wykapać, więc tam nas wszystkich wpędzono, oczywiście grupami do łaźni. Trzeba się było do naga rozebrać, do łaźni, umyć się i w sali dosyć dużej były rozstawione stoły w kształcie litery „C”. Tam siedziało pięciu lekarzy chyba i myśmy na golasa musieli do każdego lekarza podejść, podnosić ręce, zadzierać nogi, pokazywać tyłek, wszystko. Każdy lekarz miał tak jakby inną czynność. Potem oni określali, do jakiej grupy kogo przydzielić. Wiem, że mnie przydzielono do grupy siedemdziesięciu ośmiu ludzi pomimo tego, że jeszcze miałem opuchnięte [nogi]. Ale żeby się umyć, to musiałem to odwinąć i tam rana jeszcze była, ale mogłem jako tako iść. Bo ta noga pomimo tego, że ją chciałem utrzymywać na sztywno, ale jakoś mogłem iść. Jak mnie przydzielono do grupy siedemdziesięciu ośmiu osób… Oczywiście odzież naszą i bagaż jaki kto miał, to musiał zostawić. Na szczęście nie miałem nic, bo jak wypowiedziałem się, mnie złapano w tym otworze, że tak jak stałem, w majteczkach tylko i w koszulce, tak mnie zabrano do Niemiec, bez żadnego bagażu, bez niczego. Nie mogłem ani do mieszkania dojść, ani do ciotki dojść, ani cośkolwiek wziąć, nic.
Kiedy nas rozdzielono do poszczególnych grup, mnie wzięto do tej grupy, która liczyła siedemdziesiąt osiem osób. Następnego dnia, właściwie chyba jeszcze tego samego dnia, bo to już była noc, wpakowano nas do dwóch samochodów wojskowych i dokądś nas wywieziono. Nie wiedzieliśmy dokąd. Dopiero później się zorientowaliśmy, to była miejscowość Neuzelle Möbiskruge. Jak żeśmy wysiedli z tych samochodów, patrzymy, gdzie jesteśmy. Wszędzie wkoło pełno niemieckiego wojska, baraki, cały rząd baraków i oczywiście namioty. Namioty duże, kwadratowe.
A to było to, że tam Niemcy szykowali linię obronną, żeby przeciwstawić się najazdowi bolszewickiemu w drodze na Berlin. Tam nas właśnie używano do wykopów gniazd pod armaty, pod czołgi, samochody, przejścia, rowy różne. Gdzie tylko było wykopane takie gniazdo, wieczorem wprowadzali już samochód, czołg i maskowali. To wszystko było od razu przykryte zielonymi siatkami maskującymi, że to jest tak jakby las. Całe setki metrów tych gniazd było, gdzie były rozstawiane armaty i to takie armaty, gdzie niektóra lufa miała cztery metry długości. Potężne armaciska i mniejsze też, i samochody, i oczywiście amunicja. Amunicja do czołgów, do armat i to wszystko było zamaskowane. Później, już kiedy tam żeśmy pracowali ponad miesiąc, to nas… Aha, w tym całym skupisku to dla nas był przygotowany malutki obozik, odrutowany kolczastym drutem i dwa blaszaki, coś tak jakby małe hangary. To było tylko z blachy falistej i tam były tylko prycze, po jednym kocu. To było nasze lokum. Dawano nam tylko raz dziennie jeść i oczywiście, kiedy już żeśmy wypracowali przy tych gniazdach, przy rowach, przy wykopach, to nas wzięto do budowy zapór na szosie biegnącej na Berlin. […]
- Czyli to nie był żaden obóz jeniecki, tylko Niemcy szykowali miejsce oporu.
Tak, a myśmy byli jako więźniowie.
Tak.
- Mówi pan, że jako więźniowie. Czy w tym maleńkim obozie gdzie wyście nocowali, była jakaś warta?
Oczywiście, tak.
- A mieliście numery jakieś nadane może?
Nie.
- Bo może to był podobóz jakiegoś dużego obozu koncentracyjnego?
Dopiero później nas wzięli do Berlina, ale to jeszcze później. Najpierw budowaliśmy jeszcze zapory na szosie biegnącej właśnie do Berlina. Żeśmy musieli kuć asfalt, beton, co dwadzieścia metrów. Kuło się tak jak była jezdnia od jednej strony do połowy na jakieś trzy metry i w to wpuszczaliśmy pale sosnowe, które wystawały około cztery metry ponad asfalt. Trzeba było to obsypać i usypać jeszcze pagór, wał. Rolnicy musieli dowozić ziemię i kamienie. Od jednej strony była jedna zapora, za dwadzieścia metrów od drugiej strony. Tak że czołg czy samochód jechał wężykiem. Ale było to, że te zapory jak był ostrzał armatni czy jakiś, to już kula padała w tę zaporę, a czołg albo samochód mógł sobie jechać. Tam właśnie, ponieważ byłem najmłodszy, to do mnie koledzy mówili: „»Edek«, kamienie bierz tylko te mniejsze, bo przepukliny dostaniesz jeszcze”. Więc robiłem, ale oczywiście nie tak jak ci inni. Z tych, którzy nas pilnowali (to byli esesmani), uznał, że ja za wolno pracuję i chciał mnie ukarać. A jak? Im wolno było spoliczkować, kopnąć, zastrzelić, opluć i nawet wolno było wieszać. Oni mieli wolną rękę. Ten uznając mnie, że za wolno pracuję, że się po prostu oszczędzam, to chciał mnie właśnie ukarać. Zawołał mnie i doprowadził mnie do pobliskiego drzewa, a z szopy wyjął sznur i kazał mi podnieść do góry ręce. Wziąłem do góry ręce i on mnie oplótł do tego pnia. Kiedy już mnie oplątał, to wziął jedną nogę, potem drugą nogę i jeszcze przewiązał od tyłu, tak że wisiałem tylko na tym splocie. Tak sobie wisiałem może jakieś dwadzieścia minut. Już mi się wykręciły stawy tak, że już byłem całkowicie wykończony i bliski już byłem omdlenia nawet. Kiedy on widział, że już jestem wykończony, to wyjął pistolet, że mnie zastrzeli. Już oparł sobie na ręku i już miał do mnie strzelić, a na ten moment na koniu podjechał do nas dowódca tych wszystkich wojsk, a tam różne były jednostki. Byli ci czarni i byli SS, i był Wehrmacht. Jak tu podjechał sam dowódca, to ten co już chciał do mnie strzelić, to szybko musiał broń schować i przed nim
Heil Hitler musiał zrobić. Ten dowódca zapytał się go, dlaczego daje taki wyrok na mnie. Ten mu odpowiedział co i jak, a dowódca machnął ręką tylko i zrozumiałem tylko wyraz
frei, – żeby mnie puścił wolnym. Ten esesman wściekły taki… Aha, ten oficer odjechał, bo dał mu polecenie, co ma zrobić i sobie odjechał, bo uważał, że rozkaz będzie wykonany. Ten co chciał mnie tak załatwić, wściekły taki, że jego zamysł spalony jest, więc podszedł do mnie, opluł mnie jeszcze, coś wygadywał. Wziął nóż i żeby mi odciął najpierw nogi, to mógłbym jeszcze na nogach stanąć, ale nogi miałem oplecione do tyłu, a on mi odciął ręce. Ponieważ stawy były wykręcone, a poza tym wisiałem już minimum dwadzieścia minut albo i więcej może, to już byłem całkowicie wykończony. Jak nogi jeszcze były zawiązane, to moje ciało poleciało jak ta decha. Jak padłem na ziemię, to bez żadnej amortyzacji, że upadłem na twarz i mnie krew poszła nosem, gardłem i prawym uchem. Ten jeszcze, zapamiętałem, kopnął mnie raz i:
Edek, aufstehen – kopnął mnie drugi raz –
Edek, aufstehen. Wiem, że cztery razy dostałem kopa jeszcze, żebym się podniósł, a ja byłem po prostu prawie martwy przecież. Widząc, że nie podnoszę się, to odszedł i myślał, że już się wykończę sam. Wtedy dopiero ci robotnicy… obserwowali to całe zajście, gdy już ten odszedł, bo gdyby oni chcieli ratować mnie, kiedy on był jeszcze blisko mnie, to by mógł ich zastrzelić. A tak to czekali, aż on odejdzie. Kiedy oni dobiegli do mnie, zobaczyli, że się duszę, charchot, bo krew zastygła mi już w gardle. Jeden z nich wziął mi paluchami wygarnął tą krew, a do drugiego mówi: „Podaj wodę”. Jeszcze mnie oblali i jakoś doprowadzili mnie, że zacząłem oddychać. Wzięli mnie na takie uboczne miejsce zanieśli, okryli mnie bluzami swoimi, bo to już było w listopadzie, listopad 1944 roku. Właśnie ten zbir podszedł jeszcze wtedy do mnie i
Edek, arbeit – a mnie już było wszystko obojętne, czy mnie zabije, czy nie i w ogóle żadnego polecenia nie wykonałem. Do końca, do fajrantu siedziałem. Potem do tego oboziku naszego zanieśli mnie i jako tako doszedłem, a następnego dnia musiałem iść do pracy. Tak że miałem już, powiedziałbym, taki pełny wyrok.
Po tym wydarzeniu, kiedy już był na mnie jakby wyrok, tam żeśmy jeszcze pracowali do końca lutego 1945 roku. Potem wysłano nas do Berlina i wzięto nas na pierwszy okres do podobozu obozu Sachsenhausen w Berlinie, dzielnica Zehlendorf. Tam żeśmy musieli pracować, ale już nas zostało tylko trzydziestu iluś, z tych siedemdziesięciu ośmiu. Tam nas wzięto do likwidacji tego właśnie obozu, bo ten obóz już był prawie pusty i w barakach były jeszcze tylko prycze, sienniki i brudy różne, to żeśmy wynosili i paliliśmy sienniki. A prycze trzeba było rozbijać i to gdzieś [wynosić], żeby oni mogli to wywieźć. Później stamtąd przeniesiono nas do tej samej dzielnicy, to już był obóz pracy przy zakładach „Telefunken”. Tak samo Berlin Zehlendorf. Tak że w Berlinie byłem dwa miesiące.
- Jak pan się dostał później do kraju, w maju jak już Berlin padł, już po wojnie?
30 kwietnia 1945 roku, ponieważ walki już były prawie o miasto, wywieziono nas już niemal ostatnim pociągiem, który jeszcze mógł odejść z Berlina i zawieziono nas do Magdeburga. Tam ci Niemcy, którzy nas mieli pilnować, uciekli, bo już były odgłosy walk o miasto.
Zostaliśmy sami. O miasto Amerykanie walczyli cztery doby. Amerykanie weszli dopiero 5 maja do Magdeburga, a my przez te cztery doby musieliśmy się… Aha, ci Niemcy, którzy nas pilnowali, otworzyli nam tylko drzwi i sami dokądś uciekli. Zobaczyliśmy, że tu popłoch już taki jest, że ludzie uciekają tu i tam, no to my też. Ale co? Żandarmi niemieccy chodzili i jak zobaczyli tylko jakiegoś więźnia, to zabijali od razu. Więc myśmy musieli się kryć jak te szczury i każdy już wtedy na swoją rękę, dokąd kto mógł, żeby się chować. Ukrywałem się cztery doby na dworcu, gdzie tylko mogłem. A ostatnio zobaczyłem, że na peronach stoją wózki towarowe elektryczne i zobaczyłem, że na chodzie są. Te paki gdzie były akumulatory, to były prawie że do samej ziemi, więc zasłona była bardzo dobra. Jednym takim wózkiem podjechałem pod róg, zaułek, gdzie miałem dwie ściany. Wcisnąłem się za ten wózek i tam miałem na nocleg i w ciągu dnia. I co było? Kwas, który się wydzielał z baterii, to nawet nie dał, żeby pies mnie wykrył. Bo jak patrol żandarmerii szedł, to oni tylko szukali, gdzie kogo mogą złapać i po prostu zastrzelić. A tu przechodzili obok tego wózka i pies nie wyczuł mnie, bo ten kwas z baterii po prostu miał taką moc, że pies mnie nie wyczuł.
- Jak pan się dostał do Polski?
Stamtąd… Wycieńczony byłem tak mocno… Dopiero 5 maja patrol amerykański znalazł mnie na dworcu, prawie martwego już, bo byłem taki wycieńczony. Wzięto mnie do sanitarki i zawieźli do szpitala do Hanoweru. Tam dwa miesiące leczony byłem, bo już miałem nawet chorobę płuc też i tam mnie dwa miesiące leczono. Potem kiedy już czułem się dosyć pewnie, przewieziono mnie do obozu za Hanower, do miejscowości Hildesheim.
To już był wolny polski obóz, bo to już było po wyzwoleniu. To była miejscowość Hildesheimer Wald. Tam była fabryka zbrojeniowa jakaś i tak jak się później dowiedziałem, w tamtym rejonie było pięć fabryk zbrojeniowych. Tam właśnie były obozy pracy, więc gdzie tych ludzi mieli podziać. W takim jednym obozie był obóz, ale to już był jako wolny obóz. W tym obozie było ponad siedem tysięcy ludzi, większość była Polaków, ale byli też Ukraińcy, Rosjanie i byliśmy pod opieka UNRRA. Wtedy w naszym obozie zawiązała się już taka organizacja, że był zarząd, policja była polska, polska szkoła, harcerstwo było. Wtedy wstąpiłem właśnie do harcerstwa, ukończyłem pierwszą klasę gimnazjum i tam byłem do 1946 roku, do lipca. Ale wcześniej UNRRA zrobiła w naszym obozie listę pełnych sierot (wśród nich i ja, bo przecież byłem pełną sierotą) na wyjazd do Anglii i do Szwecji. Już byłem w autobusie na wyjazd do Anglii. Dosłownie na pięć minut przed odjazdem wyskoczyłem z tego autobusu i powiedziałem: „Nie jadę do Anglii, wracam do Polski”.
- Kiedy pan wrócił do Polski?
Wróciłem w lipcu 1946 roku. Wróciłem do Polski, oczywiście serce mi się ścisnęło, a nie tylko mnie, bo jak żeśmy wysiedli, ten budynek do dzisiaj jest z tym napisem: „Warszawa Główna”. Jak żeśmy zobaczyli, że to nie jest dawny dworzec, tylko że to jest właśnie przed tym dworcem i jak żeśmy wyszli na plac Zawiszy, to dosłownie większość z nas uklęknęła i ręce złożyła, jak ta nasza Warszawa wygląda.
- Niech pan opowie o wojskach Berlinga, które przyszły na Czerniaków. Czy pan coś wie o tym?
Wiem tylko, że desant był, ale ponieważ mnie Niemcy zgarnęli 14 września, to był dopiero tak jakby zaczątek tych desantów. Tak że osobiście ich nie widziałem.
Jeszcze mogę dodać, że jak wróciłem, no to nie miałem się po prostu gdzie podziać i nie miałem ani rodziny, ani domu, ani nic absolutnie. Pięć lat jak ten bezdomny pies wałęsałem się tu i tam. Jedna z moich ciotek jak wróciłem, to mi tak powiedziała, jak tam wszedłem: „O! Żyjesz? Wróciłeś?” – i zaniemówiła. Nie było pytania, gdzie mieszkam, czy będę miał gdzie mieszkać, czy jakieś inne. Zaniemówiła. Wyszedłem od tej ciotki i mówię: „Rany Boskie, jeżeli rodzina tak mnie przyjmuje, to ja od rodziny łaski żadnej nie chcę”. Sobie tak zapowiedziałem, że do rodziny nie wyciągnę ręki. Plątałem się tu i tam. Dopiero w PCK, gdzie musiałem się zarejestrować, że wróciłem z Niemiec, tam mi dali znać, że na Żoliborzu w alei Wojska Polskiego jest Towarzystwo Gniazd Sierocych. Tam się udałem i dali mi pomoc, że wysłali mnie za Leszno Wielkopolskie, do miejscowości Wilkowice. Opiekun Towarzystwa Gniazd Sierocych mówi: „Tam znajdziesz swoich ludzi”. No i rzeczywiście znalazłem tam jednostkę wojskową, Powstańców samych! To jeden kapitan Sławomir Stępień zebrał z sierot, którzy brali udział podczas Powstania. Wystarał się jakoś od UNRRA mundury, broń nawet, żywność i tam zajął pałac poniemiecki. Oni mieli nazwę „Orlęta Warszawy”. Tam myśmy byli. Jak zobaczyłem, to mówię: „Jestem wśród swoich”. I co? Rzeczywiście znalazłem tam czterech kolegów szkolnych. Na Bielanach do dzisiaj jest sierociniec pod nazwą „Nasz Dom”. Z tego domu trzech chłopaków chodziło razem ze mną do jednej klasy, a czwarty z Marymontu, niejaki Andrzej Wróbel. Jak miałem tych czterech kumpli i samych Powstańców, to mówię: „Nareszcie jestem wśród naszych”.
Ale co?! 5 listopada UB aresztowało nam dowódcę, a za tydzień przyjechało wojsko KBW, ale to chyba batalion wojska, okrążyli cały nasz teren, dali nam piętnaście minut. „Macie się ubrać i na plac apelowy”. Na tym placu powiedzieli: „Ustawcie się plutonami”. Poszczególne plutony do samochodów i zawieźli nas do koszar do Leszna Wielkopolskiego. Oczywiście umieścili nas w oddzielnym bloku. Codziennie agitacja i aplikowanie nam właśnie tych wartości komunistycznych i żeby podpisać lojalki, że wstąpimy do Ludowego Wojska Polskiego i że ukończymy szkoły oficerskie w Ludowym Wojsku Polskim. Tam żeśmy zaczęli się buntować, bo tej agitacji żeśmy mieli już dość i zaczęliśmy uciekać. Między innymi uciekłem ja też. Jak uciekłem, to było 6 grudnia, udało mi się jakoś do Warszawy dojechać i potem przez prawie pięć lat wałęsałem się jak ten szczur tu i tam, żeby jakoś żyć.
Warszawa, lipca 2010 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki