Wiesław Ostrowski „Argus”, „Bob”
Wiesław Ostrowski pseudonim „Argus”, z kompanii „Gustaw”, z Ochoty, z IV Obwodu.
- W którym roku pan się urodził?
Urodziłem się 27 czerwca 1926 roku w Radzyminie. Mój ojciec brał udział w kampanii obrony Warszawy w 1920 roku. Gonił Armię Czerwoną spod Radzymina. Miałem dobry przykład.
- Gdzie pan chodził do szkoły podstawowej?
W Wawrzyszewie, tam była tylko szkoła trzyklasowa. Później już chodziłem na Bielany, na ulicę Zuga.
- Jaki wpływ na pana wychowanie miała szkoła?
Wielki. Wychowywano nas patriotycznie, ale podbudowa była z domu. Jeszcze nie umiałem czytać i pisać, już mamusia nauczyła mnie wierszyka: „Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały. Czym jest Polska? Mą ojczyzną. Czym zdobyta? Krwią i blizną”. I to musiałem ja czy też moi koledzy deklamować. 15 sierpnia i 11 listopada zawsze była w domu uroczystość, był uroczysty obiad. Albo my kogoś zapraszaliśmy, albo ktoś do nas przychodził. W szkole też zawsze 11 listopada było święto, szło się ze sztandarem do kościoła i później była jakaś akademia. Czasami były lody, co już w tych czasach było ogromną frajdą. Dzisiaj jest to rzecz [zwyczajna], dawniej żyło się dużo biedniej.
- Czym zajmowała się pana rodzina?
Ojciec z tego tytułu, że bronił Radzymina, ale nie miał wykształcenia, a umiał dobrze strzelać, był dowódcą warty. Amunicja była trzymana w dawnych carskich fortach, między innymi w Wawrzyszewie był taki fort, a dokładnie w miejscowości Gać. Był fort gaciński. Jak dostał tę posadę, przeprowadziliśmy się z Radzymina do Wawrzyszewa, a tuż przed okupacją przeprowadziliśmy się na Powązki. Mieszkałem na przedmieściu Powązek – tam dostałem dobrą szkołę życiową.
- Czy może pan coś więcej o tym opowiedzieć?
Przede wszystkim trzeba było umieć radzić sobie samemu. Rodzice byli zapracowani, dużo było bezrobotnych. Po pracy różnie bywało. Po szkole często nie odrabialiśmy lekcji, ale zajmowaliśmy się różnymi zabawami. Podchody albo gra w piłkę. Należałem do 66. WDH, drużyny harcerskiej przy szkole nr 159 na ulicy Elbląskiej. Raz albo dwa razy w tygodniu były zbiórki i różnego typu zabawy. W moim podwórku mieszkało dwanaście rodzin – dwie żydowskie, jedna ewangelików i dziewięć katolickich. Z chwilą, kiedy Niemcy zorganizowali Żydom getto, chodziliśmy do getta i pomagaliśmy naszym sąsiadom. Ta rodzina ewangelików straciła dom, ojca podczas wojny w 1939 roku, matka była niewykształcona, dokuczał im głód, i przyjęli poddaństwo niemieckie. Byli folksdojczami. Dwóch synów tych folksdojczów to byli moi koledzy, jeden chodził do mojej klasy. Mimo że potem nosił mundur ze swastyką, to był dla mnie kolegą, i pomagał, na przykład w przewożeniu broni.
Zacząłem pracować w 1942 roku w zakładach „Bruhn-Werke” na Belwederskiej, które robiły części do samolotów. Tam poznałem brata kolegi, Jerzego Łuczaka, pseudonim „Murzyn”, i on mnie wciągnął do Armii Krajowej.
- Jak zapamiętał pan ostatnie wakacje przed wybuchem wojny?
Najpierw mieliśmy jako harcerze w swoich oddziałach dyżury w komendzie, gdzieś do 12 września. To były jakieś komunikaty, zwykle dość lakoniczne: „Przyszedł”, „Przeszedł” – i tak dalej. Po 12 września Niemcy byli prawie pod Warszawą, mój ojciec szedł na wojnę i pożegnałem się z nim na Dworcu Gdańskim. Dostałem od niego broń – visa i amunicję. Powiedział: „Synku, schowaj to dobrze, tylko nie mów nikomu, nawet matce”. Schowałem, w okupację mi się bardzo przydała.
- Jak zapamiętał pan pierwszych Niemców w Warszawie?
Pierwszych Niemców spotkałem wcześniej, w Kobyłce. 12 sierpnia ciocia zabrała mnie z Powązek, była nauczycielką w Kobyłce, resztę września tam spędziłem. Chyba 16 września Niemcy weszli do Kobyłki, aresztowali inteligencję tej osady – dziedzica i innych wykształconych ludzi, nauczycieli. Poszedłem z ciotką obejrzeć pierwszych Niemców – byli w czarnych mundurach. Ciotka kiedyś pracowała na Pomorzu, i trochę znała. „To jest gestapo. Coś strasznego” – mówi. I tyle. Potem, jak Warszawa się poddała, mama przyszła i zabrała mnie do Warszawy.
- Czym zajmowała się pana rodzina w czasie okupacji?
Ojciec wyjechał na Ukrainę, tu był poszukiwany. Nie wiem skąd, ale Niemcy mieli spis ludzi, którzy byli w jakiś sposób związani z Piłsudskim. [...]. W pierwszych dniach listopada było u nas gestapo i szukało ojca. Nie wiem, czy był w jakiejś armii podziemnej, przyszedł tylko pożegnać się i wyjechał na Ukrainę. Tam walczył chyba z żołnierzami armii Bandery, został powieszony za nogi, no i tam przepadł.
Początkowo byłem takim lumpem, chodziłem wieczorami… Kończyłem siódmą klasę, a rano… Z czegoś trzeba było żyć, matka nie pracowała początkowo – więc handlowałem. Matka chodziła do tak zwanej Rzeszy, kupowała różne produkty, a ja zajmowałem się sprzedawaniem tego. Handlowałem papierosami. Aż w 1942 roku, jeden z tych synów folksdojcza – już się wyprowadzili od nas – mówi: „Ja pracuję w »Bruhn-Werke«. Wiesiek, przyjdź, będziesz miał niezłą pracę, Niemcy nie będą cię chcieli wywieźć do Rzeszy”. Zacząłem się uczyć – uczyłem się jako tokarz metalowy, po niemiecku
ein Drechsler. Przeszedłem półroczne szkolenie i pracowałem na maszynie w tokarni z kilkoma jeszcze kolegami, między innymi z Jerzym Łuczakiem pseudonim „Murzyn”, i on mnie wciągnął do organizacji. Poznał mnie z jeszcze drugim – Krzysiem Wadźmirowskim, pseudonim „Breck”-„Szczęściarz”. Stałem się członkiem Armii Krajowej.
- Jak wyglądał początek pana działalności w konspiracji?
Przede wszystkim trzeba się było nauczyć obchodzenia się z bronią. Ja już umiałem dobrze obchodzić się z bronią – wuj mnie trochę kształcił. Później uczyliśmy się strzelać. Przy strzelaniu jest huk. Część ćwiczeń była w Kabatach, ale ja przez moją ciotkę w Kobyłce nawiązałem kontakt z „Obrożą”, z placówką Wołomin Kobyłka. Tam był Aleksander Stańczak i Waleria Bibrich, i oni nam załatwili u gospodarza, który też był w konspiracji… Jak jest młócka, to jest ogromny huk, hałas, wyprowadza się konie z obory, bo są strachliwe. Myśmy strzelali w tej oborze, nic nie było słychać. Ważną sprawą było przewiezienie do Kobyłki broni, a przede wszystkim amunicji. Amunicji mieliśmy dużo, zaraz powiem skąd. Ojciec Łuczaków – było ich dwóch w naszym plutonie – był strażakiem. Mundurowi byli traktowani dość lekko, Niemcy ich nie rewidowali, nie wyłapywali. Oni dowozili nam tę broń do Kobyłki albo ojciec Łuczaka polecał nam listonosza i listonosz to przewoził – przeważnie amunicję – w torbie. U pani Bibrich żeśmy to zostawiali i ćwiczyliśmy, również z karabinem maszynowym, bo mieliśmy w swoim posiadaniu erkaem, jeszcze z września. Jurek Łuczak go przynosił. Awantura była w domu, bo rzucał go gdzieś na kredens, to mama Łuczaków się denerwowała. Jakoś mieliśmy szczęście. Natomiast na Czerniakowskiej była willa, w której mieszkał podchorąży Nadolski – później był dowódcą naszego plutonu, u niego składałem przysięgę – i tam się przetrzymywało broń, i od nich się brało, jak szliśmy do lasu kabackiego. Trzeba się było nauczyć, jak się zachowywać w terenie, jak padać, jaką pozycję przyjąć, jak się leży, nogi musiały być odpowiednio ustawione, musiały być położone na płasko, bo Niemcy potrafili bardzo dokładnie kosić z karabinu maszynowego.
- Czy w tym czasie kontynuował pan naukę?
Tak, najpierw chodziłem do szkoły zawodowej, nazywała się szkoła zawodowa dla metalowców. Tę szkołę skończyłem w 1944 roku. Po wojnie, nie od razu, w 1946 roku, wstąpiłem do szkoły imienia Stefana Batorego, skończyłem ją w 1947 [roku], bo troszkę w czasie okupacji uczyłem się na kompletach, chodziłem do Szkoły nr 159 na Elbląską – tam były tajne komplety.
- Jak wyglądały zajęcia na takich kompletach?
Trzeba było wchodzić pojedynczo. Na historii pani profesor dyktowała, ale głównie uczyliśmy się tego na pamięć, a te kartki się niszczyło, żeby nie było śladu. Zeszyt nosiło się przeważnie schowany [za pazuchą]. Z matematyką nie było problemu. Języka polskiego mało umiałem.
- Jak wyglądały ostatnie dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego?
Od 25 sierpnia był w Warszawie ogromny bałagan. Niemcy pakowali się na grandę, bo już front podchodził na Pragę, dokładnie było słychać strzały. Niemcy pakowali się i uciekali z Warszawy. Raz znalazłem się w okolicach placu Piłsudskiego, chyba 26 sierpnia, to mogłem brać… Oni rozsypywali jakieś papiery. Podniosłem, patrzę, że jest z pieczęcią, gapą, mówię: „Może się przyda? Jakieś pismo podrobić czy coś”. Nawet Niemiec nie zwrócił na to uwagi. A już 30 sierpnia front stanął i część Niemców cofała się z powrotem. Jak uciekałem z Ochoty do Lasek, dużo Niemców szło z powrotem na Warszawę, prawdopodobnie mieli jakąś wiadomość.
- Czy pamięta pan okoliczności, kiedy dowiedział się pan, że Powstanie wybuchnie?
Rano byłem ranny. Mieliśmy bardzo dużo broni, która była zmagazynowana w wilii podchorążego Nadolskiego, pseudonim „Bem”. To była willa na Czerniakowskiej, ale schowana [w głębi]. Mieszkały tam tylko dwie rodziny. Tam często były zbiórki naszego plutonu – obchodzenie się z bronią, na pusto. Do naszego plutonu należał Jan Galant, tokarz z fabryki „Bruhn-Werke”, i on doniósł, że złodzieje kolejowi okradają wagony z linii kolejowej, która wychodziła z Fortu Bema. To była taka jednotorowa linia, przed wojną wożono tam materiały, pod Bema numer 1 była wytwórnia amunicji. W czasie wojny Niemcy szykowali tam transporty, które jechały na front wschodni. Złodzieje kolejowi mieli układ – jak jechał polski maszynista, zwalniał, a oni skakali na wagony, rozbijali wagon i wyrzucali – raz to były buty, raz płaszcze, mundury, a raz była broń. Od broni każdy uciekał. I ten Galant doniósł, że jest broń. Niemcy ją znajdowali, w okolicznych domach były rewizje, aresztowania, czasem ludzie związani [z konspiracją], wpadali. On nam o tym doniósł i mówi: „Trzeba wejść w kontakt”. Ja mówię: „Na mojej ulicy - mieszkałem na [ulicy] Sybilli, na Powązkach – są chłopaki”. Taki złodziej miał przezwisko „kiciarz”. Mówię: „Są »kiciarze«, i mogę z nimi nawiązać kontakt”. Poszedłem: „Chłopaki, jak jest broń, to będziemy od was brali”. „A bierz, ile chcesz! Bardzo dobrze. Jeszcze flaszkę jakąś zrobisz”. „Niejedną”. Co tam flaszka, bimbru wtedy było. Jak nam się trafiła broń, przewoziliśmy ją rykszą. Przeważnie ja albo Jurek „Murzyn” i jechał z nami folksdojcz w mundurze, właśnie ten z mojego podwórka – Karol Pros. Nie podjeżdżał do samej wilii, tylko zeskakiwał, ja wjeżdżałem kawałek dalej. Był taki Błażej Kopeć, on przeważnie odbierał tę broń albo sam „Bem”, albo dowódca naszej kompanii porucznik Antoszewski, pseudonim „Antoś”.
1 sierpnia, rano, rozwoziłem tę broń i miałem wpadkę, byłem ranny. Przewoziliśmy tę broń do wilii Nadolnego, było jej dużo. Gdyby to Powstanie było lepiej zorganizowane, to na Ochocie chyba każdy miałby pistolet i dużo naboi.
- W jaki sposób pan został ranny?
1 sierpnia rano, przed dziewiątą, wieźliśmy jeden transport na ulicę Kaliską i ten nam się udał. Na Kaliskiej odebrał to Błażej Kopeć i Jerzy „Murzyn”, i szybko rykszą [pojechałem] po następną. Spotkaliśmy patrol złożony z Ukraińca i Niemca, zrobiłem chyba jakiś nerwowy ruch, Karol mówi: „Spokojnie. Nie bój się, jedziemy”. I prosto na nich. Oni:
Halt. Rykszarz stanął, a oni:
Szto w tym czemodan? Trochę mówiłem po ukraińsku, bo byłem na Ukrainie.
Atwieraj. Jak doszedł, to wyciągnąłem rewolwer i strzeliłem do niego, odepchnąłem go. Niemiec nie wiem, czy strzelał, ale strzelał Błażej, czyli Kopeć do tego Niemca, a ja – na płot i chodu. Dostałem lekki postrzał rykoszetem, ale z jakiegoś paskudnego naboju, bo ta rana była okropna. Drugą nogę skaleczyłem na płocie. Po przeskoczeniu dwóch czy trzech płotów uciekałem ulicą Niemcewicza, tam mnie ludzie przygarnęli. „O Boże, pan strasznie krwawi!”. – „Ja mam – mówię – tu, w plecaku, suche opatrunki”. Założyli mi to, zajodynowali, znalazła się woda utleniona, i zmienili mi spodnie, bo były strasznie zakrwawione. Mówię: „Może bym tu zaczekał do Powstania, bo już nie dojdę”. „Dobrze” – mówi. Ale zaczęło się pieczenie i gdzieś koło trzeciej dostałem już wysokiej temperatury. Mówi: „Trzeba do szpitala”. Ja mówię: „Wiem, że jest dobry szpital w Laskach”. Nie miałem orientacji, gdzie jest szpital na Ochocie, dostałem tylko tę kartkę „W”, a już potem nie spotkałem się ze swoim plutonem. Szedłem tam dwie doby, bo tylko nocami. Szedłem z wtorku na środę, i padał straszny deszcz. Przeleżałem zmoknięty gdzieś tam – już nie pamiętam, dochodziłem do Izabelina, tak z boku… Nie, do Gaci doszedłem – tam przenocowałem w polu. Trafiłem, na szczęście, na jakiś zagon marchwi, więc się najadłem, bo byłem głodny. Najgorzej było z piciem. Nad ranem, w czwartek dotarłem do Lasek, tam się mną siostry zajęły.
W Laskach mieszkał inżynier Barański, tam miał swój dom, pracował w fabryce, i przyjaźnił się z moim stryjem. Odszukałem ten jego dom, inżyniera Barańskiego nie było, ale była gosposia. Mówi: „Niech pan sobie tutaj pobędzie, ale lepiej, żeby pan był nie w samym domu, tylko…”. Oni mieli taką
à la szopę,
à la komórkę, i tam głównie spałem.
- Ile czasu spędził pan w Laskach?
Do połowy września.
- Czy próbował się pan kontaktować z rodziną?
Tak. Dałem znać i mama przyszła do Lasek. Mieszkaliśmy tam prawie do momentu, jak Niemcy wyszli, czyli jak Rosjanie weszli do Polski. W sierpniu się już poczułem bardzo [dobrze]. Tam był oddział, nie w samych Laskach, tylko w miejscowości Biecze i dalej – w Kampinosie. Była dobrze zorganizowana grupa – batalion porucznika „Doliny”. „Dolina” przyprowadził tam dobrze uzbrojone wojsko, mieli karabiny maszynowe, mieli nawet lekkie działka przeciwpancerne, ale zostawili.
Na Wileńszczyźnie były trzy bataliony. Jak Rosjanie weszli do Wilna, to nawiązali kontakt z Armią Czerwoną – tak słyszałem od tych żołnierzy „Doliny” – i mieli być wcieleni do Ludowego Wojska Polskiego. Umówili się za Wilnem na polanie, nie wiedzieli, że wpadli w zasadzkę, zostali otoczeni oddziałami z obsługą karabinów maszynowych, i: „Rzućcie broń” – no i – na wagony. Pewnie pojechali na Syberię. Trzech ludzi z tego batalionu uciekło i dali znać pozostałym. Pozostałe dwa [bataliony] już nie poszły na to spotkanie. „Dolina” cofał się do Warszawy i wpadł na pomysł: nawiązał porozumienie z Niemcami. Powiedział, jak wygląda sprawa, i że on teraz chce ochraniać wojsko niemieckie, zna dobrze Rosjan i tak dalej. Niemcy się na to zgodzili. Taka była wersja, jak naprawdę było, nie umiem powiedzieć, ale to potwierdzają też niektórzy z oddziału z Kampinosu. Doszli do Modlina, chyba przez Pragę się przeprawili, doszli do Kampinosu, nawiązali kontakt z żołnierzami Armii Krajowej, no i przeszli wszyscy. Zostawili tylko działa pancerne.
„Doliniacy” chyba dwa razy atakowali Dworzec Gdański i, z tego co mi wiadomo, przechodzili do Powstania. Była taka luka, między dzielnicą Piaski – tam była tylko artyleria formowana, stanowiska ostrzeliwujące Stare Miasto… Mieli chyba też mundury niemieckie, tylko nie nosili gapy, mieli takie kółko na czapce, nie było orła. Nie mieli też na pasach
Gott mit uns, nie było tego niemieckiego orła. Raz się nawet wybrałem, chciałem pójść na Dworzec Gdański. W wilii inżyniera Barańskiego – tam gdzie, ranny, przeczekałem ten okres – widziałem, że była broń. Ale gosposia nic mi nie umiała powiedzieć, a inżyniera nie było, ale raz wpadła tam żona. Powiedziała mi: „Tu jest »parabela«, tu są naboje. Jak chcesz, to bierz”. Ja mówię: „Gdzie jest mąż?”. – „Jest gdzieś w Powstaniu”. Wziąłem to. Na Żoliborzu spotkałem znajomego, Karola Kaczmarka, i on mówi: „Wiesław! Ty chcesz z rewolwerem na pociąg pancerny? Raz tam przeszliśmy, ilu naszych tam naszatkowali!” – i część nie poszła. Zostałem na Żoliborzu, wróciłem z powrotem do Lasek. Skończyła się moja działalność. Noga znów mi zaczęła dokuczać.
Przeczekałem do momentu, jak weszli Rosjanie. Przeprowadziliśmy się na Wawrzyszew, bo na Powązkach wszystko było spalone. Najpierw pracowałem jako robotnik, potem zacząłem uczęszczać do szkoły imienia Stefana Batorego. Mama dostała pracę u cioci, mieliśmy przynajmniej z czego żyć. Skończyłem szkołę imienia Stefana Batorego, poszedłem na studia, na politechnikę.
- Jak zapamiętał pan koniec Powstania? Kiedy dowiedział się pan, że Powstanie upadło?
Przykro. Muszę powiedzieć, że miałem łzy w oczach. Dowiedziałem się o tym w Laskach. Znam to tylko z opowiadań, że niektórzy Niemcy byli jednak okrutni. Ale byli też i tacy, co mieli szacunek do Powstańców. Na przykład – część „Parasola” przedostała się z Woli, i szli do niewoli z flagą biało-czerwoną. Nie zabrali im tej flagi, i Niemcy salutowali, jak „parasolczycy” oddawali broń. Byli wśród nich i żołnierze, ale były i kanalie.
- Jak zapamiętał pan reakcje ludności cywilnej?
Ogromny entuzjazm, ogromny! W ogóle, gdyby nie ludność cywilna… Na Ochocie przewracano tramwaje – jak szedłem z [ulicy] Niemcewicza, to widziałem – wyrywano płyty z chodnika. Jeden z Powstańców mi opowiadał, że był taki moment, kiedy Niemcy zrobili żywą ścianę z kobiet. Schowali się i ciężkie maszyny, i pędzili kobiety z dziećmi na rękach, a te kobiety: „Nie zważajcie na tych drani, strzelajcie”. Jak dowiedzieli się [o tym] inni Powstańcy, to postanowili to pomścić. Chyba na ulicy Grzybowskiej zrobili wieczorem wypad, i paru Niemcom podcięli gardła, zabrali broń. Przyszła później [Dywizja] „Hermann Göring” – taka jednostka, popędzili mocno Powstańców, i zdobyli pierwszą barykadę, ale już ludność cywilna uformowała drugą i trzecią. Zdobyliby tą drugą barykadę, już się zapędzili, ale polskie dziewczyny z boku rzuciły butelki z benzyną, no i było po herbacie. Dziewczyny w Powstaniu odgrywały olbrzymią rolę. I przed Powstaniem był z nich doping. Moja sympatia mówi: „Wiesław, ty należysz do organizacji?”. Ja mówię: „Tak”. „No to chwała Bogu, bo tak, to bym z tobą chyba nie chodziła”. Znam moją koleżankę ze szkoły, która w Kampinosie jako młoda dziewczyna musiała przenosić rozkazy. Grasowali tak zwani własowcy, to byli Azjaci, dzikusy, gwałcili nasze dziewczyny. Jak „własowcy” wchodzili gdzieś – w Laskach na przykład – to młode dziewczyny chowały się.
- Czy do Lasek docierały informacje, co dzieje się w Warszawie w czasie Powstania?
Miałem trochę [informacji] od Powstańców. Jak żołnierze „Doliny” poszli do Powstania, to przyszło dużo rannych. Spotykałem się w Laskach z rannymi żołnierzami.
- Czy docierała do pana w Laskach jakaś prasa drukowana? Czy słuchali państwo radia?
Nie. Radia trochę słuchaliśmy. U państwa Barańskich było radio. Prasa nie.
- Czy pamięta pan, co to były za audycje?
Zagrzewające do boju, a jednocześnie informujące, jaka jest tragedia, co dzieje się w mieście. Alianci chyba nie za bardzo wierzyli. Pamiętam też nalot we wrześniu, jak przylecieli alianci. Nie mogli lądować za Wisłą, więc tylko zrzucili… Niebo było amarantowo niebieskie, spadochronów było usiane masę, w tych spadochronach była broń i żywność. Dużo poleciało za Wisłę, tak że Rosjanie się tym pożywili. Ale część – jak słyszałem od kolegów – spadła i do kotła, do Śródmieścia.
- Jak wyglądał pana dzień w Laskach, czym się pan zajmował?
Bo ja wiem? Trochę czytałem, jak jeszcze nie mogłem chodzić. A tak to próbowałem zdobyć żywność, bo był głód. Wieczorami chodziłem i kradłem z pola ziemniaki czy warzywa. Nie było co jeść, pieniędzy też nie mieliśmy wiele.
- Co działo się z panem po upadku Powstania a jeszcze przed końcem wojny?
Czasami były takie wyjazdy do Warszawy. Zabierano robotników i rabowano, palono Warszawę. Pojechałem raz z tego względu, że można tam było zdobyć ubrania. Byłem w letnim ubraniu. Zdobyłem tam raz płaszcz, ale już później… Uważałem, że to jest trochę obrzydliwe. Siedziałem tam, nieraz grałem w karty ze znajomymi. Tak durnie spędzałem ten okres.
- Czy pana udział w Powstaniu miał wpływ na pana późniejsze życie?
Na psychikę tak. Przede wszystkim byłem zobowiązany przysięgą. Powołano mnie później do wojska, do Zegrza. Ponieważ studiowałem na politechnice, przydał się w wojsku taki student, bo mógł już prowadzić zajęcia, kształcić podoficerów. Uciekłem przed przysięgą. Myślę sobie: „Głupio przysięgać drugi raz. Przysięgałem tam, w wolnej Polsce”. Ukrywałem się jakiś czas, no ale później wpadłem i zesłali mnie do kopalni „Halemba”, do kompanii karnej, ale tam byłem krótko. Miałem bardzo mądrego sztygara. Mówi: „Nie muszę cię wpisywać na listę, nie dali dokładnej listy. Jedź z powrotem”. Dotarłem. Mama mieszkała w Wawrzyszewie, ale ja już [tam] nie nocowałem, tylko na Bielanach, u znajomych.
Zacząłem pracować w elektrowni warszawskiej, później dostałem się do „Batorego”. W „Batorym” był taki napis, żeby się ujawniać. No, to ja naiwnie poszedłem i się ujawniłem. Nawet zaniosłem broń, bo miałem w domu na Powązkach, schowaną dobrze w puszce po rybie. W dzień się ujawniłem, a w nocy mnie aresztowali, i zabrali na Pragę. Dostałem dobre baty, że niby się ujawniłem, bo wiedziałem, że i tak będę aresztowany. I żebym wydał kogoś, i gdzie należę. Powiedziałem, że nie należę. Siedziałem tam prawie dwa tygodnie, dwa razy byłem mocno przesłuchiwany. Miałem szczęście. Mój stryjeczny brat służył w Ludowym Wojsku Polskim, znalazł się na Lubelszczyźnie. Przyszedł po więźniów do roboty, ja szedłem taki skatowany z przesłuchania, on mnie nie poznał. Mówię: „Cześć, Mieciu”. On mówi: „Wiesiu, to ty?!”. Odpiął kaburę i – do tego strażnika, co mnie prowadził… Kopnął w jakieś drzwi, tam jakiś oficer kogoś przesłuchiwał, wyrzucił. „Siedź tu, z tym więźniem, bo jak cię znajdę, to zakatrupię”. Przyniósł mi przepustkę, ogolono mnie, doprowadzono do porządku, jakieś ciuchy dostałem. Musiałem się tylko meldować na milicji, jak wyjeżdżałem z Warszawy, na przykład, jak jechałem do Jeleniej Góry… To trwało bardzo długo. Jak na pierwszym roku jechałem obozem studenckim do Świeradowa, to w Jeleniej Górze zameldowałem się na posterunku. Oni już wiedzieli, już [do nich] przedzwonili. „W porządku, gdzie pan jest?”. Mówię: „W Świeradowie, w tym i tym domu”. „Pan będzie wyjeżdżał, proszę zgłosić”. Chodziłem tak później na Marymoncką do komisariatu i się meldowałem. Chyba dopiero w 1956 roku to zostało skasowane.
- Czy był pan jeszcze w jakiś inny sposób represjonowany za przynależność do Armii Krajowej?
Tuż zaraz po studiach – dobrze się uczyłem – chciałem wyjechać do CERN-u, tego szwajcarskiego ośrodka. Studiowałem na specjalności fizyka przemysłowa, stosowana. Odrzucili mnie, powiedzieli, że jak tam pojadę, to nie wrócę. Chciałem się też [dostać] do Szkoły Łączności, do Zegrza, jako wykładowca, bo tam dobrze płacili (trochę miałem biedę, żona nauczycielka). Personalny przejrzał [akta] i powiedział, że nie. Chciałem zdobyć asystenturę w Wojskowej Akademii Technicznej, która wtedy powstawała. Wojsko dostało ogromne pieniądze, mogłem naprawdę szybko się rozwijać. Pracowałem tam miesiąc czasu i komendant Owczynnikow, który bardzo słabo mówił po polsku, mówi: Ty strielał naszym w plecy. Ty swołocz, a nie... Uchodi. Ja mówię: „A ty
durak. Bo w boju się nie strzela, w boju każdy jest towarzysz, nie ma poglądów politycznych. Ochrania jeden drugiego”. Miałem to szczęście, że w maju był na politechnice minister łączności, profesor Szymanowski, który był z listy Stronnictwa Demokratycznego, i ja mu to wszystko mówię. „I co? Do WAT-u cię nie przyjęli?”. Mówię: „Przyjęli i wyrzucili”. – „To chodź do nas”. Zostałem asystentem na politechnice i tam już pracowałem długi czas, aż do emerytury.
- Jak teraz, po ponad sześćdziesięciu latach, wspomina pan Powstanie? Jak pan je ocenia?
Nie można powiedzieć, że Powstanie było niepotrzebne. Gdyby dowództwo [go] nie zarządziło i tak by chyba musiało się coś zrobić, dlatego że byliśmy napompowani. Przede wszystkim byliśmy żądni zemsty, bo Niemcy poniewierali nas okropnie. Byli i tacy, co chcieli przeżyć i szybko zejść… Ja na przykład przed Powstaniem, gdzieś 20 [lipca] zostałem złapany, i musiałem aż do Nowego Dworu dźwigać Niemcom dwa ciężkie plecaki. Niemcy spod Warszawy nie szli szosami, bo tam niebo było opanowane przez Rosjan, którzy przy pomocy pocisków rozbijali. Szli bocznymi drogami. I te dwa plecaki do Nowego Dworu przyniosłem. Byłem ogromnie zmęczony. Oni zasnęli, a gospodyni mnie budzi: „Uciekaj, bo oni śpią”. Mówię: „To zabiorę im pistolet”. – „Zgłupiałeś? Oni nas rozstrzelają”. Dotarłem z powrotem do mamy i mama nie mogła mnie poznać, byłem w okropnym stanie.
- Czy coś panu szczególnie utkwiło w pamięci z okresu Powstania?
Ten pierwszy dzień, kiedy wszyscy ruszyli do Powstania. Nie tylko żołnierze, ale i cała ludność. Każdy Powstaniec był hołubiony, witany jak nie wiem kto. Po 1945 roku szacunek dla Powstańców. Stalin jeszcze tak nie naciskał, bo to było kilkaset tysięcy dobrze zorganizowanych żołnierzy; dobrze się z tym liczył, więc tak gładko nam to przechodziło. Dużo ludzi ukrywało się w lasach, nie wracali do domów. A potem zaczęło się już wygarnianie.
- Czy chciałby pan na koniec jakoś podsumować tę całą wypowiedź?
Chciałbym powiedzieć, że Powstanie musiało się odbyć. Dowódcy byli mocno naciskani, by zrobić to Powstanie, a my [to] sobie troszkę inaczej wyobrażaliśmy. Ja szedłem jak na bal. Nie zdawałem sobie sprawy. Byliśmy do tego dobrze przygotowani duchowo, patriotycznie. I na każdym kroku… Moja matka – jak wpadłem między jednym a drugim transportem – mówi: „Masz kartkę”. – „Wiem. Siedemnasta – godzina »W« – mówię. – Mamo, już nie wrócę do ciebie. O piątej będzie Powstanie. Pobłogosław mnie, chciałem się pożegnać”. Moja mama w płacz. Mówi: „Synku! Ojca zamordowali Ukraińcy, jeden stryj w Miednoje, ty jesteś już ostatni z rodu”. Ja mówię: „To zamknij mnie w szafie”. Mama mówi: „Nie. Dałam ci jedno życie, nie dawaj go za byle co. Synku, twój ojciec i dziad zawsze szli piersią do przodu. Ty też nie masz prawa się cofać”. Ucałowała mnie, dała chlebak, no i – do widzenia.
Warszawa, 12 sierpnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski