Andrzej Urbanowicz „Bąk”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Andrzej Urbanowicz, urodzony w Poznaniu. W wieku jakichś dziesięciu lat byłem w Sulejówku [1932-1941] i w Warszawie [1943-1944].

  • Niech pan nam powie, jak wyglądało pańskie życie przed wojną. Czy były jakieś tradycje niepodległościowe w domu? Czy ktoś z rodziny walczył w jakiejś wcześniejszej wojnie albo działał w jakichś organizacjach?

Mój wujek był w „strzelcach” [Związek Strzelecki „Strzelec”? – red.]. On był w jakiejś organizacji wojskowej. W ogóle nasza rodzina był patriotyczna. W czasie wojny więcej to się wyjaśniło. Przed wojną nie byliśmy w stanie tego zrealizować, ale podczas wojny mój wujek brał udział w obronie Warszawy. Moja matka i wujek również należeli do AK podczas wojny. Ja byłem u księży marianów w internacie. Do szesnastu lat nie byłem w ogóle w stanie używać normalnego życia. Dopiero mając lat szesnaście, dołączyłem do AK. To po prostu były takie zbiórki w mieście. Wybuchło Powstanie i nasza mała komórka pięciu ludzi w ogóle bez żadnego przygotowania znalazła się w środku Powstania. To było bardzo interesujące.

  • Pamięta pan może, jak Niemcy wkroczyli do Polski? Obronę Warszawy?

Myśmy żyli w tym czasie w Sulejówku. Doszły do nas rodziny, które uciekały z Warszawy. Myśmy opuścili Sulejówek, chcieliśmy jechać na wschód, aby odejść od frontu. Doszliśmy do Lublina i tam nas wojna złapała, dlatego że tam już Niemcy doszli. Ale pamiętam, jak w czasie ucieczki przejeżdżaliśmy przez wsie, które były popalone. Były olbrzymie zniszczenia od lotnictwa, ze względu na to że w 1939 roku nie było żadnej obrony przeciwlotniczej. Samoloty latały, jak chciały. Bombardowały wsie. Nie było żadnej obrony. Były może jakieś armaty przeciwlotnicze, ale nie było samolotów, niczego. W pewnym momencie myśmy opuścili Lublin, bo było niebezpiecznie. Bombardowali, paliły się domy i myśmy myśleli, że może na wieś wyjedziemy, będzie bezpieczniej. Pamiętam, myśmy wynajęli furmankę i pojechali na pole i nagle wojsko polskie zaczęło angażować Niemców, a my byliśmy w środku między nimi. Tak że pociski latały i nie wiadomo było, co robić. Wiem, że moja mama poszła i gotowała zupę. Przyniosła zupę. Polacy po jednej stronie, Niemcy po drugiej stronie i myśmy w środku byli, i tam jedliśmy zupę. Wieczorem był atak kawalerii na czołgi i Polacy zostali rozbici.
Tak że mamy takie wspomnienia tej kampanii trzydziestego dziewiątego roku. W tym czasie miałem dwanaście lat. Byłem dzieckiem jeszcze. Widziałem te zniszczenia i wszystko. Jak wróciliśmy do Lublina, to już Niemcy tam byli. Wiem, że moja siostra płakała, bo to było stracenie wolności. Później podczas okupacji ja za bardzo po mieście nie chodziłem. W Warszawie byłem na Bielanach, później byłem na Grochowskiej. Ale unikaliśmy chodzenia po ulicach ze względu na to, że były łapanki i można było być wywiezionym z Polski czy coś. Mimo że żyłem dłuższy czas w Warszawie, jakieś przynajmniej pięć lat, bo poprzednio w Sulejówku, to Warszawy za dużo nie znałem, bo nie chodziłem po Warszawie. Tylko to, co trzeba było zrobić. Do szkoły na przykład chodziłem w ostatnim roku przed Powstaniem. Chodziłem do szkoły na Krakowskim Przedmieściu. Pałac Staszica. Tylko do szkoły i do domu. Później, jak dołączyłem do AK, to wysyłali nas na różne przeniesienia broni czy papierów, to w ten czas chodziliśmy w jakieś nieznane miejsca. Ale w rzeczywistości bardzo mało znałem Warszawę.

  • A pamięta pan, może coś się zdarzyło przy takich próbach przenoszenia broni?

Mam takie wspomnienie. Szedłem z kolegą. To był kolega z Bielan – Jurek Gurzęda. Myśmy razem szli i mieliśmy pod paltami pistolety. Każdy po dwa pistolety. Przenosiliśmy z jednej części miasta do drugiej. Szliśmy ulicą i szedł patrol niemiecki esesmanów. Oni przechodzą przez ulicę i patrzą się. Nas dwóch idzie, normalnie nikt na to nie zwracałby uwagi, ale jemu się sznurowadło rozwiązało i ukląkł, i zaczyna sznurowadło [zawiązywać]. Naturalnie Niemcy patrzą na nas. Więc ja mówię: „Śpiesz się, wariacie”. I faktycznie on skończył. Niemcy popatrzyli, dwóch takich smarkaczy, to stracili zainteresowanie, ale gdyby oni zobaczyli, co my mamy, to byśmy skończyli na Pawiaku. To była taka przygoda, że ja myślę sobie: „Słuchaj, na Pawiaku to by cię zamordowali”. To były takie nietrudne zajęcia, ale mimo wszystko to było niebezpieczeństwo. Również te mieszkania, w których myśmy się spotykali... Ktokolwiek pozwolił, był w niebezpieczeństwie. Mój kuzyn, którego w Polsce nie znałem, ale później spotkałem w Kanadzie, był aresztowany za takie głupstwa i spędził dwa lata w obozie koncentracyjnym. To były takie niebohaterskie dokonania, a mimo wszystko były bardzo niebezpieczne. Nie tylko dla ciebie, ale również dla rodziny, bo na przykład gdyby mnie złapali, byliby również zainteresowani w mojej rodzinie. To było życie bardzo niebezpieczne.
Jako Polacy czuliśmy się poniżeni. To był bunt. Młodzież – tak jak każda młodzież w każdym narodzie – buntuje się w takiej sytuacji. My się buntowaliśmy patriotycznie. To była patriotyczna buta: „My się nie zgadzamy być niewolnikami”. To prowadziło do takiej głupoty. Pod koniec Powstania to już żeśmy mówiliśmy sobie: „Jak mogliśmy w taką głupotę wejść?”. Dlatego że były beznadziejne sytuacje. Ale w takich beznadziejnych sytuacjach to ludzie reagują w ten sposób, że ryzykują własne życie, ryzykują wszystko. Jeśli chodzi o moją rodzinę, to mój tata jako oficer wojskowy był rozstrzelany w Katyniu, moja matka prowadziła szpital AK.

  • Gdzie konkretnie?

Ja nie wiem za dużo, bo nikt tego nie opowiadał, nikt tego nie mówił. To była tajemnica. Po wojnie się dowiedzieliśmy. Mój wujek mi opowiadał. On na przykład mi opowiadał, że należał do organizacji i oni sądzili zdrajców polskich, i rozstrzeliwali. Był w jakiejś komórce, nie wiem w jakiej. Przed Powstaniem był postrzelony. Była jakaś walka jakiejś grupy podziemnej z Niemcami i on był postrzelony. Ponieważ nie mógł uciekać, to go aresztowali i wzięli do Pawiaka. Później znowuż jakaś grupa Polaków zabiła jakiegoś generała. Stu bodajże Polaków wzięli i rozstrzelili, jak oni to regularnie robili. I jego właśnie na noszach rozstrzelili, bo był ranny. I nigdy nie wiedziałem, czy on należał właściwie do AK, czy do jakiejś innej organizacji, ale był w podziemiu.
Mając lat jakieś szesnaście, moja matka zmarła od choroby, raka, mój wujek był rozstrzelany. Nie miałem żadnych kontaktów, [żeby] dostać się do AK. Chodziłem do szkoły, do pałacu Staszica na Krakowskim Przedmieściu i chciałem jakoś się dostać do AK. Był jeden taki uczeń, który przychodził. On rzadko uczęszczał. Zawsze dobrze ubrany. Myśmy podejrzewali, że to był szpieg, dlatego że rzadko przychodził. Trochę starszy był niż my. Ale okazało się, że on należał do podziemia. On mi powiedział „Andrzej, czy chcesz się dołączyć do podziemia?”. A ja mówię: „Tak”. Ale się bałem, dlatego że nie byłem pewien, czy on mnie nie zamelduje na gestapo. Ale mimo wszystko, ponieważ ja chciałem tak bardzo się dołączyć do tego, powiedziałem „tak”. I właśnie w ten sposób ja zacząłem. To był styczeń, w zimie 1944 r. Ja tego Jurka Gurzędę, kolegę ze szkoły, w to włączyłem. Razem, on i ja, byliśmy w tej samej grupie. I swoją siostrę włączyłem. Ona w jakiejś innej grupie była. I w ten sposób byliśmy zaangażowani. Siedemnaście lat skończyłem przed Powstaniem, w czerwcu. Ale w ciągu tego pół roku kiedy należałem do AK, to na żadne wyjazdy, ćwiczenia [nie wyjeżdżałem].

  • Żadnych ćwiczeń pan nie miał? A w domach, na jakichś spotkaniach?

Myśmy mieli tylko zbiórki. Ćwiczyli nas, mówili na przykład, jak rozbierać broń, o organizacji wojska, jak na zbiórkę przyjść, żeby nikt za tobą nie szedł i żeby do tego mieszkania nie przyszedł. Trzeba było ukrywać wszystko. Nawet nie wiedziałem nic o innych członkach tej grupy. Wiedziałem tylko o tym koledze, co myśmy razem byli. To była głupota, bo myśmy nie powinni być razem. Bo jakby mnie złapali w tym czasie, gdy w dwójkę szliśmy z bronią, to po torturach mógłbym go wydać. Jak ci zęby wyciągają, paznokcie wyciągają – w takim bólu to nie wiadomo, czy wytrzymasz.
Dlatego jestem zainteresowany szukaniem wiadomości o tych ludziach, bo w tym czasie nic nie wiedziałem o nikim. Nasz dowódca grupy to był młody chłopak. Może miał osiemnaście, dziewiętnaście lat. On był kierownikiem tej grupy. Moi koledzy – nas było pięciu w komórce – byli w moim wieku, siedemnaście, osiemnaście [lat]. Ten nasz dowódca może miał osiemnaście, dziewiętnaście lat. Tak że to wszystko młodzi ludzie. W ogóle nie wiedzieliśmy o niczym. Nawet nie jestem w stanie powiedzieć, czy mój pseudonim jest w jakichś oficjalnych papierach. Nawet jak Powstanie się zaczęło, my byliśmy w takiej komórce i czekaliśmy na rozkaz, nikt do nas nie przyszedł. Prawdopodobnie nasz kierownik był ranny po drodze, bo były w tym czasie trudności by zebrać się razem. Jak Powstanie się zaczęło, my czekamy na naszego dowódcę. On miał przyjść z bronią. Nigdy nie przyszedł. Żadnej broni nie dostaliśmy. Pięciu nas było na drugim piętrze. Powstanie już się zaczęło, już strzelają.

  • Przepraszam, że przerwę. Wiedział pan, że zacznie się Powstanie? To było dużo wcześniej wiadomo, czy dopiero w ostatniej chwili się pan dowiedział?

My się spodziewaliśmy, że będzie Powstanie.

  • Ale dużo wcześniej?

Jakiś tydzień wcześniej. Tydzień, może dwa tygodnie wcześniej były rumory, że już front się zbliża, że Rosjanie już przychodzą. Wtenczas wiadomo było, że nas wprowadzą do jakiejś walki. W tych ostatnich dniach rozkaz był, żeby być w domu i czekać na rozkaz. Wiem, że moja siostra poszła wpierw. Gdzieś. Bo nigdy nie mówiła. Ja jeszcze czekałem. Ponieważ ja żyłem na Pradze, na ulicy Grochowskiej, to się bałem, że o mnie zapomną. W ostatniej chwili już przyszła łączniczka i mówi: „Na drugi dzień meldować się na Moniuszki”. Dwunasta, jedenasta – już nie pamiętam. Następnego dnia szybko do mostu Poniatowskiego. Zamknięty. Barykady, Niemcy, ludzie starają się przejść. Były oddziały. Tak samo jak ja dużo młodych ludzi starało się przejść, żeby się dołączyć do Warszawy. W ostatniej chwili zaczęli puszczać. Więc poszedłem i mnie przepuścili. I byłem w stanie dołączyć się do Powstania. Inaczej nie brałbym udziału w Powstaniu. Ja nie wiem, co było w Pradze, ale wiem, że mój rozkaz [brzmiał], by dołączyć do mojego oddziału.
Właściwie my nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. My nie wiedzieliśmy, czy to będzie Powstanie, czy coś. Czy będziemy szli do lasów. To była wszystko tajemnica. Były podziemne gazety i tak dalej, ale w rzeczywistości były plotki. Dowództwo nam nie mówiło za dużo. Tylko rozkaz: „To rób” – i to się robiło. Myśmy w ogóle nie byli wyćwiczeni czy przygotowani. Ciekawe było, że gdy Powstanie się zaczęło, myśmy zeszli na dół i mówimy: „My jesteśmy grupą AK” – i nikt tego nie kwestionował.

  • Zeszli panowie z piętra, na którym czekaliście na oddział, tak?

Tak. Myśmy byli w mieszkaniu na drugim piętrze i okazuje się, że nikt nie przyszedł. Zeszliśmy na dół, nikt nas o nic nie pytał. Opaski dostaliśmy. Ja już lata nad tym myślałem – skąd oni wiedzieli? Ale oni się spodziewali, że ta komórka tam jest, czeka. Myśmy zeszli na dół i z miejsca do roboty. Ponieważ my byliśmy nieuzbrojeni, niewyćwiczeni, to zaczęliśmy budować barykady, robić to, robić tamto, chodzić na warty. Całe Powstanie to była jedna robota za drugą. Naturalnie dostaliśmy broń. Ale broni nie było. Ja dostałem taki damski pistolet i dwa naboje. I z tym pistoletem jakieś pół Powstania ja nie mogłem strzelać, bo miałem tylko dwa naboje – [nie mogłem] w sytuacjach, [w których] Niemcy w każdym momencie mogli atakować. Czyli to było takie samobójstwo. Ale mimo wszystko to robiłem. Modliłem się, ale to robiłem. Pod koniec Powstania dostawaliśmy broń po Niemcach. Bo jak zabito Niemca, dostałeś broń. Jednocześnie koledzy ginęli, to ich broń [się dostawało]. Tak że w końcu później było więcej broni, ale mniej naboi. Tak czy inaczej nie byliśmy bardzo uzbrojeni. Nawet nie wiedziałem, czy nasza komórka należała do tej kompanii, do której się podłączyłem, kompanii „Koszta”. Ale tak myślę, bo ona tam była.
Oni byli bardzo dobrze wyćwiczeni. Dobrze uzbrojeni ludzie, dobrze wyćwiczeni. Oni wiedzieli, co robili. Nie tak jak nas pięciu, którzy byliśmy po prostu rekrutami. Ale w końcu nas angażowali do różnych walk. Byliśmy dużo na pozycjach. Niemcy specjalnie nie atakowali. To jest podobne do tego, co robili z żydowskim gettem – oni burzyli i dopiero jak wyburzyli, to zajmowali tą ziemię. Powstanie by nie trwało dwa i pół miesiąca, gdyby Niemcy atakowali. Niemcy czekali i burzyli, i byli więcej zainteresowani burzeniem aniżeli zajmowaniem terenu. Nawet później, jak się Powstanie skończyło, oni w dalszym ciągu burzyli. Większość Warszawy była zburzona po Powstaniu. Myśmy bardzo często byli na jakimś terenie, żeby nie był pusty. Bardzo często byliśmy samotnie na warcie w jakiejś części miasta, żeby szpiedzy nie uciekali do Niemców, bo było dużo folksdojczy, żeby „gołębiarze” nie przychodzili od Niemców. Ty byłeś sam na takiej warcie i jedyną możliwością było wystrzelić te dwa naboje i że ktoś przyjdzie pomóc. Bo w rzeczywistości nie miałeś szans przeżycia, jakby przyszedł jakiś patrol niemiecki. Bo byłeś sam.
  • Mówił pan o powstaniu w getcie. Widział pan to powstanie? Miał pan styczność z tym gettem przed powstaniem?

Ponieważ ja byłem na Bielanach w szkole, tramwaj jechał przez getto. Jechałem [tamtędy] na Grochowską, gdzie mieszkała moja rodzina. Czyli bardzo często przejeżdżałem przez getto. Widziałem Żydów. Jak tramwaj przyjeżdżał, przy każdym wejściu do tramwaju na schodach stał Niemiec. Żydzi nie mogli skoczyć, a Polacy nic im rzucić. Tak że widziałem żydowskie getto przez cały czas wojny.
Ja mieszkałem w Sulejówku. Blisko Sulejówka była Miłosna. Miłosna miała jakieś dziewięćdziesiąt procent ludności żydowskiej. Jak w 1939 r. Niemcy przyszli, to były pustki, bo wszystkich Żydów wzięli do getta. Naturalnie warszawskie getto było takim punktem, gdzie Żydów przywieźli i wywozili do obozów koncentracyjnych. Z różnych części Polski tych Żydów przywozili i później [wywozili] pociągami. Każdy wiedział, że były obozy koncentracyjne, że Żydów zabijali. To było powszechnie znane. Podczas wojny, jak przejeżdżałem przez getto, widać było, że ci ludzie byli głodni, zaniedbani, że faktycznie cierpieli. Ale było trudno pomóc. AK pomagało, ale było bardzo trudno pomóc. A jeśli chodzi o kończenie getta – później już nie można było [przejeżdżać] przez getto, trzeba było naokoło – to widziałem te niemieckie oddziały. One nie były zainteresowane wzięciem terenu. Oni po prostu niszczyli i zabijali. To była taka ich taktyka. To samo było podczas Powstania Warszawskiego. Niemcy gdyby chcieli [zaatakować] czołgami i wszystkim, to mogli ten teren bardzo szybko wziąć, ale oni nie byli zainteresowani. Oni bardziej byli zainteresowani mordowaniem i burzeniem. Dlatego Powstanie tak długo trwało. Faktycznie, jeśli chodzi o czołgi używane w mieście, to koktajle Mołotowa są bardzo skuteczne. Nie mogli tak pojedynczo wjeżdżać. Ale jeśli chodzi o taki masowy, frontowy atak, to oni mogli nas wykończyć szybko. Ale oni nie byli tym zainteresowani. Właśnie dlatego mówię, że dużo naszych zajęć to było trzymanie terenów. Nie można było gołębiarzy [puścić], szpiegów, ludzi, którzy będą obserwowali i podawali artylerii kierunek, gdzie strzelać.

  • Udało się może złapać takiego szpiega czy folksdojcza?

W pierwszych dniach Powstania dużo Niemców było zaskoczonych tymi wydarzeniami i starali się uciekać. I faktycznie, jak byliśmy na wartach, musieliśmy wszystkim sprawdzać dokumenty. I w jednej takiej sytuacji widzimy, jak jakiś człowiek od bramy do bramy ucieka. Zatrzymaliśmy, sprawdziliśmy dokumenty. To był Niemiec, sprzedawca z firmy niemieckiej, który się znalazł w Warszawie. On nie miał do czynienia z wojskiem, ale był jako handlowiec. Myśmy go złapali, zobaczyliśmy dokumenty – Niemiec. No to co z nim zrobić? Normalnie jak łapaliśmy Niemców, to byli używani do roboty: do budowania barykad, noszenia trupów. Normalnie Wehrmacht był bardzo dobrze traktowany. Jest olbrzymia różnica między hitlerowcami i Niemcami. Normalni wojskowi niemieccy nie byli wrogo nastawieni do cywilnej ludności. Oni po prostu byli w wojsku, bo [to był ich zawód], tak że Wehrmacht był ludzki. Tak samo Luftwaffe, to znaczy lotnictwo, było również zupełnie ludzkie. Ale były oddziały żandarmerii, SS, które były po prostu bestialskie.

  • A co się stało z tym Niemcem, którego złapaliście?

Jemu zaczynamy papiery sprawdzać i mówimy: „To jest Niemiec”. Byli cywile koło tego, i cywil przychodzi, trzepie go w twarz. Myśmy tego cywila odepchnęli. Dałem mu chusteczkę, żeby sobie krew wytarł i mówię jemu: „Nie bój się, my ciebie będziemy traktowali dobrze”. Bo ja trochę po niemiecku mówiłem w tym czasie. Podczas wojny myśmy brali lekcje niemieckiego. Ja przez cztery lata uczyłem się niemieckiego. I faktycznie go dołączyliśmy. Biedy chłopak, bo on nic nie był z tym związany. On był po prostu handlowcem.
Przy innej okazji złapaliśmy gościa, który szedł, był taki dumny i pewny siebie. Sprawdzamy dokumenty i się okazuje, że folksdojcz. Ale się okazuje, że był lekarzem. To było w okolicy naszej kompanii, tam był sztab i tak dalej. My to meldujemy. Powiedzieli: „Lekarz?” – i z miejsca go wzięli do pracy w szpitalu, bo było lekarzy.

  • Leczył ludzi? Przeprowadzał operacje?

Tak. Operacje robił. Chociaż folksdojcz. A normalnie folksdojcza byśmy też używali do robót. Co więcej?

  • Doszliśmy do tego, że Niemcy nie byli do końca źli, tylko te oddziały do zdobywania Warszawy.

Jak Powstanie się skończyło, myśmy mieli umowę, że nie będziemy wzięci do niewoli przez SS, tylko przez Wehrmacht. Wehrmacht to była regularna armia. Oni nas traktowali dobrze. Traktowali nas jak wojsko.

  • Pamięta pan jakieś szczególne wydarzenia z Powstania?

Większość przeżyć wiązała się z bombardowaniami. Każdego dnia ktoś został zabity.

  • Może potrafi pan powiedzieć coś ciekawego w związku z tymi bombardowaniami?

Bombardowania były prowadzone przez sztukasy. Sztukasy to były te samoloty, które nurkowały. Normalnie one krążyły na pewnej wysokości, patrząc, gdzie jest jakiś ruch ludzki. Jak oni zobaczyli, że są jacyś ludzie, to bombardowali te tereny. Chodzi o to, że AK to była jakby policja jednocześnie. Bo ludzie poruszali się normalnie, a chodziło o to, żeby jednocześnie nie zagrażać naszym pozycjom. Moim zadaniem było w tym momencie oczyścić ulicę – jak tylko samoloty się zbliżą, żeby wszyscy się schowali. I faktycznie, słyszymy samoloty. Więc zebrałem wszystkich. Taka brama była i pokój i myśmy tam stali. Ale widocznie oni coś zauważyli, bo te samoloty zaczęły nurkować na nasze pozycje. Ja za dużo nie pamiętam. Rzucili trzy bomby i jedna bomba szczęśliwie nie wybuchła, te dwie pozostałe wybuchły i cały budynek zaczął się walić. Cały ten tłum cywilów wypycha się. Ja byłem prawie że w bramie, bez pokrycia, bo nie było miejsca, co było niebezpieczne z powodu odłamków. Byłem na zewnątrz. Jak ten tłum popędził, to ja upadłem i [on przebiegł] po mnie. Straciłem karabin (w tym czasie miałem już karabin i hełm), moją dumę; jak ja mogę stracić moją broń. Więc ja z powrotem na czworakach idę, a to wszystko się wali. W końcu było tak duszno, że na czworakach wyszedłem. Byłem pokryty kurzem tak, że musieli mi ogolić wszystkie włosy. Ogolili mi wszystkie włosy. Później koledzy zawsze żartowali, że ja jestem bohaterem, bo zabiłem pięćdziesięciu ludzi. Nigdy nikogo nie zabiłem tam i większość wyszła. Nie wiemy, ile [osób] zostało zasypanych, ale koledzy zawsze żartowali: „»Bąk« jest bohaterem, zabił pięćdziesięciu ludzi”. –„Niemców?”. – „Nie, Polaków”. Ale to był taki żart.
To była jedna taka sytuacja. Większość to były takie posterunki, warty, przebywanie na froncie. Bo właściwie front to były pozycje, gdzie myśmy oczekiwali ataku, a, jak mówię, Niemcy nie byli zainteresowani atakiem.

  • Jeśli chodzi o proces burzenia, to miał pan może do czynienia z działem kolejowym, „Grubą Bertą”?

Był taki przypadek. Byłem na straży, w takich polach. Normalnie to było otwarte miejsce. Większe zainteresowanie było oglądaniem tego, czy ktoś nie chodzi w tych dzielnicach, czy ktoś nie stara się przedrzeć, czy coś. Tak że byłeś zajęty, ciągle obserwowałeś, co się dzieje naokoło. I nagle to działo kolejowe, „Gruba Berta”, zaczęło strzelać. Jeden wybuch, nawet nie zwracałem uwagi. Potem drugi, trzeci. Ale zbliżał się. Zacząłem myśleć: „To w moim kierunku idzie”. A jeden wybuch co jakieś dziesięć minut. To było tysiąc kilo pocisk. Żeby naładować to działo, to trwało dziesięć minut. Każde dziesięć minut – nowy pocisk. I te pociski przychodziły w moim kierunku. To już jak się zbliżyły, to byłem bardzo zaniepokojony. W końcu bardzo blisko uderzył. Mówię: „Jak będzie drugi, to już tu”. Myślę sobie: „Co? Uciec?”. Ale mówię sobie: „Nie, nie będę tego robił”. Czekam, czekam, serce wali, ale nigdy ten pocisk nie przyszedł. To był ostatni pocisk. Armata przestała strzelać w tym dniu.
Kiedyś pisałem takie wspomnienia i było siedem razy w moim życiu, że myślałem, że zginę. To było w ostatnich dniach Powstania. Co Niemcy robili? Oni burzyli, burzyli, ale później wzięli ten teren. Wzięli Mokotów, wzięli Stare Miasto, wzięli Żoliborz. Doszło do tego, że byliśmy w Warszawie Północ i wiedzieliśmy, że teraz oni nas wezmą. Tak że sztab opuścił [to miejsce], szpitale opuściły, cywile opuścili. A co z nas zostało – a już nie było dużo, bo każdego dnia ktoś ginął – to myśmy tak czekali na te czołgi. I ja wiem, że co jakieś sto metrów jeden. Tak leżałeś w tej pozycji jakieś dwanaście godzin, później wymienili cię. Tak czekałeś. Czekaliśmy tydzień, Powstanie się skończyło. Ja myślałem, że zginę. Taką myśl miałem: „Jakbym chciał być ptakiem, żebym mógł uciec, wylecieć”. I tak myślałem: „Taki jeszcze młody jestem i muszę ginąć”. Ale myśmy czekali i ja bym nie uciekł. Nigdy nie ucieknę. Dlatego jak wyszedłem z Powstania do niewoli, to czułem się winny. Jak ja mogę żyć, gdzie tylu lepszych ode mnie zginęło. To ciekawa rzecz, bo nasza kompania miała mniej więcej stu ludzi. Wyszło nas do niewoli dziesięciu, a trzech, czterech właściwie to byli żołnierze, którzy brali udział w każdej bitwie. To byli doświadczeni żołnierze. I oni przeżyli z tych stu. I wszyscy my, którzyśmy poszli do niewoli, to trafiliśmy tam cudem. To był taki cud.

  • Mówił pan, że miał wiele razy szczęście. Czy zdarzyło się może, że jakiś Powstaniec coś zrobił, że pan uniknął śmierci? Jakieś zabawy z bronią?

To nie było blisko śmierci. Ale była taka historia. Myśmy poszli do drapacza PAST-a. Chodziło o wodę, podczas Powstania było bardzo mało wody. Myśmy chodzili po wodę do gotowania, żeby dać posiłki żołnierzom. W tym budynku była w głębokich piwnicach pompa, którą ręcznie pompowałeś. Wyobraź sobie olbrzymi budynek i w piwnicach jest pompa. Widocznie to przygotowali właśnie na taką historię. W takiej małej przestrzeni czterech nas było i pompowaliśmy wodę. Jeden chłopak wyjął pistolet i strzelił. W tej małej przestrzeni. Kula rykoszetowała naokoło. Niektórzy ludzie byli wariaci. Byli ludzie, którzy byli bardzo odważni, ale jednocześnie nie bardzo mądrzy.

  • A pamięta pan, jak się nazywał ten chłopak?

„Waldek”. Jego pseudonim był „Waldek”. Później byłem jego dobrym kolegą w niewoli. On wyszedł i on właśnie był jednym z takich młodych chłopaków, który był doświadczonym żołnierzem.

  • Czemu był doświadczony?

On brał udział w akcjach. Opowiadał na przykład, że rozstrzeliwał zdrajców polskich, czyli był brany do zadań podczas okupacji. A to młody chłopak był. Bardzo przystojny chłopak.

  • A wspominał może o jakiejś konkretnej akcji?

Była historia o takiej pannie, która podawała Niemcom [informacje] o AK, o różnych ludziach. Widocznie coś zrobiła, co zostało osądzone przez AK. I był wyrok śmierci dla niej. To oni poszli do mieszkania i w prysznicu ją rozstrzelali. On to opowiadał. Mówił, że to w gazety [??], żeby nie pobrudzić. I oni ją zabili tam. Ale to było legalnie robione, bo był wyrok i właściwie za zdradę. Podczas okupacji było dużo Polaków, którzy mimo wszystko zdradzali i wydawali innych. Tak jak wspomniałem o swoim kuzynie, Maćku Morawskim. On spędził dwa lata w obozie koncentracyjnym, ponieważ też panna wydała go. Tak że nie można powiedzieć, że w ludności polskiej wszyscy to byli patrioci. Był także element zdrajców.

  • A brał pan udział w wyciąganiu rannych czy zmarłych spod ostrzału?

W jednej sytuacji upadały bomby fosforowe. Przy jednej takiej okazji myśmy poszli po wybuchu czegoś takiego. Nie wiem ilu ludzi, ale wiem, że na noszach wynosiliśmy. Trzeba było rękawice mieć, bo to wszystko było oblane fosforem i ci ludzie byli żywcem spaleni.

  • To znaczy, że po wybuchu fosfor był jeszcze cały czas aktywny?

Tak, on wybuchał i ten fosfor pokrywał ciała, i to powodowało palenie. To było takie palenie żywcem. Niemcy tego używali. Była taka sytuacja, że nas zawołali, żeby ich wziąć. Naturalnie ruch po ulicach Warszawy był bardzo niebezpieczny. Dlatego że byli cały czas „gołębiarze”. Musiałeś unikać. Było bardzo niebezpiecznie się poruszać. Nawet być na warcie gdzieś. Co prawda „gołębiarze” szukali oficera, nie byli zainteresowani w jakimś człowieku czy żołnierzu. To było bardzo niebezpiecznie dla nich strzelać. Bo naturalnie każdy obserwował, gdzie co jest, i przeciwko nim wysyłano ludzi, żeby ich usunąć. Ale w ogóle ruch po ulicach był bardzo niebezpieczny. Większość cywilów nie wychodziła na ulicę, tylko [chroniła się] w bramach. To było dwa i pół miesiąca i ja tej ludności cywilnej współczuję, dlatego że oni byli w strasznych warunkach. W piwnicach. Trudno było mieć prowiant. To były niesamowite warunki dla ludności cywilnej. Ale mimo to oni byli jeszcze przykryci przed tymi pociskami. Na wierzchu, gdzie myśmy byli, było bardzo niebezpiecznie. Nawet jak nosiłeś rannych czy nosze, czy coś, to musiałeś unikać, pod barykadami przechodzić. Ale normalnie nikt by nie wyszedł, żeby się poruszać.

  • Ale nie dokończył pan mówić o tych zabitych bombami.

My braliśmy ich na jakieś miejsce do pochowania. To było wszystko, co [można było zrobić] w tej sytuacji. Ale była inna okazja. Myśmy byli na froncie. Były miejsca, gdzie leżałeś z karabinem i czekałeś, aż ewentualnie będzie jakiś atak. Ja tam byłem do jakiejś drugiej godziny w nocy. Zwolnili mnie. Inna jakaś warta przyszła. Nagle budzą nas. Iść na tę pozycję, na której byłem. Wartownik został postrzelony. Rozstrzelali mu kolano. Straszny ból. Myśmy na noszach go do szpitala wzięli. On błagał nas, byśmy jego żywcem nie operowali. Więc jak przynieśliśmy go do szpitala, mówimy lekarzowi: „Proszę go żywcem nie operować”. A on mówi do nas: „On ma słabe serce. Jak ja jemu dam jakieś narkotyki, to on może umrzeć”. My mówimy do tego rannego: „Czy się na to zgadzasz?”. On mówi: „Ja raczej narkotyki aniżeli żywcem”.
Było bardzo mało tych narkotyków i ludzie byli operowani żywcem. On był szczęśliwy, bo dostał ten narkotyk, ale jednocześnie ze względu na serce zmarł. Myśmy tam byli. Tam była olbrzymia kupa pokryta tarpolinem, taka góra. Z ciekawości odkryłem, żeby zobaczyć, co tam jest, i się okazało, że to były ręce, nogi. Od operacji w szpitalu.

  • Amputowane?

Amputowane. Cała masa. Mówiłem o u wody. Nie było właściwie szpitali. Było tylu ludzi rannych, że po ulicach na noszach leżeli. Jak bardzo często żeśmy przychodzili, to ranni wołali o wodę. A nie było wody. Trzeba byłoby gdzieś iść, szukać. My mieliśmy rozkaz, zawsze robiliśmy, co nam powiedzieli, żeby robić. Tak że nie mogłeś pomóc tym ludziom. A mimo wszystko jutro mogłeś być sam w tej samej sytuacji. To były bardzo ciężkie warunki. Być rannym było gorzej aniżeli być zabitym. Ja raczej się modliłem, żeby zginąć niż być rannym.
  • A były takie przypadki, że ranni prosili, żeby ich dobić albo się umawiali między sobą, żeby jeden drugiego dobił w razie, gdyby znalazł się w krytycznym stanie?

Tak. Była taka umowa między nami: „Jak mnie zranią, to wykończ mnie”. Jak byłeś już tak [ciężko] ranny, to wielu chciało, żeby ich zastrzelić, bo już takie męczenie w szpitalach, leżenie na ulicach, to nie była przyjemność. Myśmy musieli się poruszać po tych ulicach i wszędzie trupy leżały. Pod osłoną nocy te trupy zbierali. To Niemcy, niewolnicy, to robili. Ja byłem kiedyś na warcie i było tak ciemno, że nie było nic widać. Po jakimś czasie jakaś grupa przychodzi. Znali hasło, więc im pozwalam dojść. Oni zebrali cztery trupy koło mnie. To są takie sytuacje w tych czasach. To było normalnym życiem w czasie tych dwóch i pół miesiąca.

  • A czy miał pan taką sytuację, że ktoś prosił, żeby go dobić.

Nie to że sam słyszałem, ale koledzy mi mówili, że był taki ranny. Krew mu leciała z głowy. Myśleli, że już wykończony, więc bierze gość pistolet, żeby go wykończyć. Lekarz przechodzi, mówi: „Poczekaj, poczekaj”. Okazało się, że tylko była zadrapana skóra, czaszka nie była uszkodzona. By chłopaka zabił po nic. Ale mimo wszystko takie było nastawienie. Jeśli chodzi o SS, oni nie brali niewolników. Oni każdego z AK, ranny, czy inaczej, zabijali. Tak samo myśmy SS do niewoli nie brali. Ale Wehrmacht braliśmy. Regularną armię myśmy brali do niewoli.

  • Pamięta pan, jak się zakończyło Powstanie. Pan cały czas leżał na posterunku. Przyszedł rozkaz, czy się zorientowaliście, że już Powstanie się zakończyło?

Przyszedł nie tyle rozkaz, ale taka wiadomość, że jest jakaś umowa między Niemcami a Polakami, że coś się dzieje. Myśmy tak czekali i później dostaliśmy wiadomość, że Powstanie się skończyło, upadło, że zostaliśmy uznani za wojsko regularne. Bo przedtem myśmy byli uważani za bandytów. A w tym czasie zostaliśmy uznani regularnym wojskiem. Mieliśmy się poddać regularnemu wojsku. Wehrmachtowi. Jakieś parę dni było i myśmy wychodzili do niewoli. Koło nas był taki zakład zegarków. I nasze oddziały ostrzegały te sklepy. Żeby nikt nie rabował. Ale w ostatnich dniach dowództwo otworzyło te sklepy. Każdy z nas dostał dwa zegarki. Mi się udało przeszmuglować jeden. Jeden mi zabrali. Również podczas Powstania był ten nalot amerykański, który zrzucił zrzuty do Warszawy. Naturalnie większość wpadła w niemieckie ręce, ale myśmy dostali trochę broni. Dostaliśmy również, jak myśmy to nazywali, małpi tłuszcz.

  • A dlaczego?

To był tłuszcz do gotowania. Nie wiem, dlaczego oni to zrzucili. Ale mimo wszystko. Myśmy jak szli do niewoli każdy dostał kostki cukru, dostaliśmy ten „małpi tłuszcz”, i dostaliśmy po dwa zegarki, bo już nie było co zostawiać. Cokolwiek było tam, to już Niemcy zniszczą. Myśmy wyszli do niewoli, rzucili tę broń. To było jakbyśmy byli we śnie, bo nie można było uwierzyć, że to się dzieje. Myśmy się spodziewali, że w tych ostatnich dniach to już nie było wyjścia. Już my się spodziewaliśmy pewnej śmierci. Bo ilu nas tam było? Nie było dużo. Co jakieś sto metrów jeden. Jakby czołgi przyszły, to nie było szans. Nie mieliśmy dużo naboi, nie mieliśmy żadnej broni przeciwpancernej. To był właśnie cud, który się stał. Że nas nie wykończyli, a byliśmy zupełnie przygotowani, że to zrobią.
Jak byłem w Polsce w 1995 roku, mój szwagier opowiadał o siostrze. Bo moja siostra należała do AK. Ona była na Mokotowie. Ja tego nie wiedziałem. Bo wiem, że jak opuściła dom, to szła gdzieś, ale nie wiedziałem gdzie. Ona była na Mokotowie. Mokotów upadł. Naturalnie Niemcy zebrali tych akowców i rozstrzelali. Nie wiem, czy ktoś z tego wyszedł. Ale od szwagra wiem o jej oddziale. Mojej siostrze udało się uciec. Jak? Niemiecki oficer pokazał jej drogę ucieczki. Dał jej uciec. A inni zostali rozstrzelani. Tak że myśmy się nie spodziewali z Powstania wyjść żywcem. Wiadomo, że jak Rosjanie zatrzymali się, to myśmy nie mieli szansy wygrać. To było już wiadomo.

  • A pamięta pan, jak wyglądało to wychodzenie? Gdzie pan później trafił po wyjściu z Powstania, gdy Niemcy wzięli pana do niewoli.

To było ciekawe. Pierwsze nasze dojście to było do Ożarowa. Moja matka pracowała w fabryce kabli w Ożarowie i nawet tam pracowałem jako student. Pracowałem tam podczas wakacji. Jak przyjechaliśmy do Ożarowa właśnie w tej fabryce byliśmy. Ludność przyszła i mnie rozpoznali. Mówią: „Andrzej, chcesz uciekać? My ci znajdziemy tutaj miejsce”. A ja mówię: „Nie, ja chcę na Zachód jechać” – bo nie chciałem dostać się w rosyjskie ręce. Bo Rosjanie nie byli przyjaźni do AK, tak że nie było szans w zostać w Polsce. Trzeba było iść na Zachód. Taka przygoda.
I stamtąd my żeśmy pojechali na Lamsdorf. To było gdzieś na Śląsku. Nie wiem dokładnie, jak to jest, bo nas wagonami dla bydła przewieźli, tam nie było okiem. Jak przyjechaliśmy do tego obozu, to był taki upalny dzień. Myśmy w takich kolumnach maszerowali, a Niemcy nas popychali i w ogóle traktowali nas bardzo źle. Karabinami nas popychali. Prawie że musieliśmy lecieć. Tak że byliśmy trochę zdziwieni tym traktowaniem, bo nie spodziewaliśmy się tego od Wehrmachtu. Wiem, że jeden gość upadł i mnie i jeszcze innemu kazali go wlec, a on był taki ciężki, że nie mogliśmy tego zrobić. Tak że jak tylko nie patrzyli, to my dołączyliśmy do grupy i przyjechaliśmy do tego obozu. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Na takim olbrzymim placu zebraliśmy się i czekamy, co będzie. Przychodzi sierżant i zaczyna: „Dzieci Warszawy...”. Po polsku: „Dzieci Warszawy...”. I tak jak ojciec dla nas. Sytuacja się zupełnie zmieniła. Oni nas tak zaczęli dobrze traktować, że to było wielkie zaskoczenie. To był obóz, w którym Polki, kobiety z AK, były z nami. Przy pewnych ograniczeniach, ale były z nami. [Działały] całe orkiestry. Nic nie likwidowali. Tak że ludzie przyszli z instrumentami muzycznymi. Były wszelkiego rodzaju rzeczy.
Rozdzielili nas do różnych baraków, ale każdego wieczoru żeśmy mieli przedstawienia. Mieliśmy orkiestry, śpiewy, coś niesamowitego. Przez trzy tygodnie myśmy mieli wolność i byliśmy w stanie wyrazić naszą polskość. Coś niesamowitego, ja bym nigdy nie uwierzył, jak to się zdarzyło. Szczególnie kontrast między naszym przybyciem i tymi trzema tygodniami pobytu. Naturalnie zaczął się głód. Gdy skończył się cukier i małpi tłuszcz, zaczęliśmy odczuwać głód. Niemcy nas rozbili wszystkich: zabrali oficerów od nas, zabrali kobiety do innych obozów. A myśmy dostali numery. Każdy żołnierz dostał numer i nas rozbili zupełnie, dlatego że wyciągali numery i jak wyciągnęli jakąś ilość numerów, to ta paczka jechała do innego obozu. Tak że tych ludzi, których się znało, to już nie było. Nagle byłeś zupełnie w innym gronie ludzi. My żeśmy zostali wysłani do obozu w Austrii – Markt Pongau. To był obóz, w którym „Bór” Komorowski był trzymany. Ja o tym nie wiedziałem, nikt o tym nie wiedział, ale to był ten sam obóz. Z tego obozu wywozili co jakieś sześć tygodni gdzieś indziej. To była taka metoda, żeby nie było możliwości zorganizować się. Nigdy nie byłeś z tymi samymi ludźmi. Tak że co jakieś sześć tygodni byłeś w innej grupie ludzi.
Ale jedna rzecz była dobra. Był głód, było zimno, bo to była zima, ale jedna rzecz była dobra: większość akowców to byli studenci. To była dobra, kulturalna ludność. Tak że poczucie było dobre, bo myśmy sobie pomagali.

  • A nie zdarzało się tak, że ludzie sobie niestety kradli jedzenie?

Tak. Po zabraniu oficerów stał się olbrzymi bałagan. Wewnątrz nas, między Polakami. Bo Niemcy trzymali zewnętrzną kontrolę, ale jeśli chodzi o nas, wewnątrz baraków, to stał się nagle olbrzymi bałagan. Tam byli ludzie, którzy kradli, obili cię. Dostałeś tą zupę i kawałek chleba i ci ukradli. Po jakichś kilku tygodniach podoficerowie, którzy byli z nami, się zorganizowali, zrobili komendę, przejęli wewnętrzną kontrolę. Jak złapano złodzieja, który był jednym z nas, akowców, to był sąd wieczorem w baraku i dostawał lanie. Na ławce go kradli, związali nogi, ręce i dostał w tyłek dziesięć pasów czy coś. I wszystko było normalnie od tego czasu. Ale w każdym społeczeństwie są ludzie, którzy ignorują prawo. To było takie ludzkie podejście między akowcami.

  • A jakieś ciekawe historie związane z jedzeniem czy głodem?

Jak myśmy jechali do niewoli, dużo ludzi mówi: „My nie będziemy pracować dla Niemców”. Ale Niemcy mieli dobrą metodę – nudy, głód i zimno. To były niesamowite warunki. Myśmy byli w górach, w Alpach, podczas zimy. To była bardzo surowa zima. Mało ubrań. To były niesamowicie złe warunki. Nie mieliśmy dobrego ubrania, nie mieliśmy dobrego wyżywienia. I w tych barakach byliśmy. Po jakimś czasie było lepiej pójść do roboty, bo przynajmniej byłeś zajęty, coś robiłem i dostałeś lepsze jedzenie czy coś. Tak że później myśmy na ochotnika wyjeżdżali do jakichś robót. Ja się zgłosiłem, żeby iść do robót. Wysłali mnie do miasta Salzburg. Ja myślałem, że dla mnie wojna już się skończyła, ale tutaj bombardowali Amerykanie. I co dnia amerykańskie zrzuty i bombardowania. Myśmy tam pracowali, wykopywaliśmy kanalizację w zimie. Nie można było tego gruntu prawie że [kopać], bo był jak skała. Ale myśmy kopali te doły, żeby dostać się do kanalizacji i reperować ją. Myśmy gazety kładli w buty, gdziekolwiek, żeby trzymać się ciepła. Myśmy tam dostali paczkę od Czerwonego Krzyża. Jako żołnierze w niewoli otrzymywaliśmy co jakiś czas paczki. To była nasza pierwsza paczka. Byliśmy w takich barakach i pamiętam, że nasze baraki zbombardowali. Ale jeśli chodzi o nasze bezpieczeństwo, to było w porządku, dlatego że nas Niemcy brali w tunele, a tunele były w skałach. Jak bombardowanie było, to nas brali w te tunele i jak tylko się skończyło, wychodziliśmy z powrotem do pracy. Naturalnie Amerykanie bombardowali czasowymi bombami. One wbiły się w grunt i siedziały, nie wybuchły, tylko siedziały. Tak że w ciągu następnych nocy i dni co i raz jakaś bomba wybuchła. Oni używali jeńców z obozów koncentracyjnych do rozbrajania tych bomb. Ponieważ ci jeńcy mieli bardzo niebezpieczną robotę, dobrze ich żywili. Dostałem od więźnia obozu koncentracyjnego kawałek chleba, który mi dał, bo oni mieli lepiej tam niż my. Ale oni mogli umrzeć w każdej chwili, bo te bomby wybuchały.
Jeśli chodzi o te tunele, to też miałem przygodę. Byliśmy w tym tunelu i nagle coś zaczęło syczeć. Ktoś krzyknął: „Gaz!”. Cały tłum do wejścia. I mnie przewrócili. Leżałem na ziemi, nogami [przebiegli] po mnie. Ja wstałem, nic nie było złego. Ale mówię, że myśleliśmy, że po Powstaniu już będzie wszystko w porządku, a się okazało, że wojna w dalszym ciągu była i mimo wszystko byliśmy w niebezpieczeństwie.
W ostatnich dniach wojny byliśmy w górach. Wspaniała okolica. Byliśmy w takim miejscu między Szwajcarią, Włochami i Austrią. Koło Innsbrucku, wspaniała okolica. Myśmy tam pracowali, budowali kolej. Nas było jakichś dwustu więźniów, wszystko Polacy. Zaczęło się, że myśmy robili, ale robiliśmy bardzo wolno, to Niemcy przyszli do nas i mówią: „Szybciej to róbcie”. A my mówimy: „Dobrze, my podwoimy. Jak zrobimy dziesięć zamiast pięciu kolejek, to wolno iść do domu”. On mówi: „Jak podwoicie, to możecie kończyć”. Mieliśmy taką umowę. To myśmy pracowali jak dzicy i o dwunastej w południe myśmy już do baraków szli, bo myśmy skończyli, co było do zrobienia.
Ale okazało się, że wojna się kończyła. Amerykanie zabierali więcej terenów niemieckich. I w nasze tereny żandarmeria ukraińska, SS – wszystko weszło w te tereny, dlatego że uciekali od tego. A Amerykanie do nas nigdy nie przyszli, bo byliśmy tak głęboko w Niemczech, że w ogóle nikt tam nie przyszedł. W końcu wyszło, że ta żandarmeria nas pilnowała. I była taka sytuacja, że oni przyszli i jak żeśmy skończyli z naszą pracą, mówią: „Pracuj więcej”. Naturalnie Polacy są bardzo ambitni i z miejsca mówią: „Nie, my nie będziemy pracować”. Oni nas w taki rząd postawili, mówią: „No to dobrze. Wy mówicie, że nie będziecie pracować? No to dobrze”. W taką kolumnę nas wdrożyli i naturalnie my się spodziewaliśmy, że coś tam dobrego z tego nie wyjdzie. Tak że ludzie zaczęli uciekać z czoła kolumny do tyłu. I to wstyd był. Nas trzech stało i mówimy: „My nie uciekamy”. Ja nie będę im dawał satysfakcji, że my się poniżymy. I co się okazało? Nas trzech zostało w pierwszej linii kolumny, a wszyscy za nami. I nas trzech wybrali do rozstrzelania. Oni nas mieli rozstrzelać. I faktycznie byłem w tej sytuacji. Trzech nas, żołnierze z karabinami, celują na nas. No i strzelili. Ja się macam, czy krew. I się okazuje, że ślepymi nabojami strzelali w nas. Ale mimo wszystko – ślepe naboje czy nie – dla mnie było to bardzo realne.
I się okazało, że oni powiedzieli: „No to dobrze, nie rozstrzelamy was, ale wyślemy was do obozu koncentracyjnego”. Wzięli nas z powrotem do obozu i mówią: „Będą transporty, wezmą was z powrotem do obozu koncentracyjnego”. I czekaliśmy na te transporty i nigdy nie przyszły. Wojna się skończyła. To tak jak z Powstaniem, że my się spodziewaliśmy jak najgorszego i to się nie stało. [Koniec] wojny nas uratował. Ponieważ alianci nie przyszli, nikt nie przyszedł, to Niemcy nas dali do Szwajcarii. Wysłali nas do Szwajcarii i sami się poddali.
Znalazłem się w Szwajcarii. Co było gorsze, to że w pewnym momencie rząd szwajcarski uznał komunistyczny rząd i oni byli przygotowani nas wszystkich wysłać do Polski, co nie było właściwie moim celem, dlatego że ja się obawiałem, że w Polsce nie będę miał dobrego przyjęcia. Myślałem, że jako akowiec nie będę w stanie iść na uniwersytet czy coś. Tak że myśmy uciekli. Nas było dwudziestu chłopaków. Żeśmy uciekli do Włoch, żeby się przyłączyć do polskiej armii, bo była polska armia Andersa we Włoszech. To było o tyle ryzykowne, że granica była zamknięta. Przez ostatnie pół roku nikt nie był w stanie tam przejść. Każdego, kto próbował, złapali. A za to była kara: rok więzienia. Tak że to było niebezpieczne. Ale ja chciałem iść do szkół, a mi powiedzieli, że są szkoły w polskiej armii. Ja myślę: „Dobrze”. I taki żołnierz, który był szmuglerem zegarków, on nas za pieniądze wziął za granicę. Myśmy przez całą noc drapali się w takim strumyku, w wodzie, żeby psy nas nie wywęszyły. Jakoś on wiedział, co robił. Byliśmy pierwsi po pół roku, którym udało się uciec ze Szwajcarii. Dzięki temu byłem w stanie ewentualnie dołączyć do polskiego wojska, Polaków służących w armii angielskiej. To był korpus generała Andersa. Był [także] drugi korpus generała Maczka w Niemczech. Były dwie polskie armie za granicą. To było już po Powstaniu.

  • Wracając jeszcze do głodu obozowego. Pamięta pan jeszcze jakieś ciekawe historie?

Właśnie. Jak byliśmy w obozie w Lamsdorf i mówiłem, że stopniowo głód się zbliżał. Myśmy czekali tam i mały kotek chodził między nami. Chłopcy złapali kotka i przyszli do mnie [zapytać] o tłuszcz. Bo ja miałem „małpi tłuszcz” z tego zrzutu amerykańskiego. Usmażyli kotka, ja dostałem jedną nóżkę i to sobie ssałem, bo tam bardzo mało mięsa było. Ale właśnie mówię, że jak będzie głód, to się wszystko zje. W obozach była możliwość pracowania w kuchniach. Przy obieraniu kartofli, czy coś. Dużo ochotników na to było. Ja, chociaż byłem ochotnikiem, nigdy takiej pracy nie dostałem. Bo już trzeba było mieć chody, żeby się tam dostać. Ale jak się pracowało w kuchni, to zawsze się coś więcej dostało jeść.

  • Mam jeszcze pytanie na koniec. Nie zdecydował się pan wrócić do Polski, tylko wyemigrował na Zachód. Dlaczego nie zdecydował się pan? Czy chodziło o ustrój, który zapanował?

Były dwa powody. Jeden rodzinny. Nie chciałem być ciężarem dla mojej rodziny. Potrzebowałem gdzieś mieszkać, chodzić do szkoły. Uważałem, że chcę to osiągnąć na własną rękę, nie kosztem mojej rodziny. To była jedna rzecz. Druga rzecz: obawiałem się, że Rosjanie nie byli zbyt przyjaźni dla AK. Jeden mój krewny, on wrócił do Polski i został wysłany na dziesięć lat do Syberii. To był akowiec. On się ożenił tam, miał nawet dwoje dzieci. Po dziesięciu latach był w stanie wrócić do Polski. Ale ja nie byłem zainteresowany w tych propozycjach. Tak że myślałem, że na Zachodzie mam lepsze szanse. Druga rzecz: na Zachodzie były armie polskie. W Anglii szczególnie było dużo Polaków. Zawsze miałem jakąś nadzieję, że będzie można wrócić do Polski, ale w innych warunkach. Miałem nadzieję, że może ten polski rząd, polska armia, może wrócić na jakimś poziomie. Ale zawsze myślałem, że będzie jakaś możliwość powrotu. Jak to się wszystko wlekło, to w końcu doszliśmy do wniosku, że nie było możliwości, jak długo był tam komunizm. Ja nie uważałem, że komunizm był wolnością Polski. Po zaborze nie byłem w stanie przyjąć drugiego zaboru. Bo moim zdaniem my spodziewamy się mieć własny kraj. Tak że ja w końcu zdecydowałem się pozostać za granicą.




Warszawa, 9 lipca 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Andrzej Urbanowicz Pseudonim: „Bąk” Stopień: strzelec, służby pomocnicze Formacja: Kompania „Koszta” Dzielnica: Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter