Hanna Wajnert „Maria Ostrowska”

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Hanna Wajnert, moje panieńskie nazwisko Strzałkowska, pseudonim „Maria”.

  • Jak pani trafiła do konspiracji?

Poprzez brata, którego wciągnął kolega. Ja cośkolwiek usłyszałam na ten temat. W tajemnicy przed rodzicami też się zgłosiłam. Chodziłam na szkolenie teoretyczne na ulicę Powązkowską (numeru domu nie pamiętam) jako sanitariuszka, bo zawsze chciałam nią być. I tak się stopniowo zaczęło. Potem chodziłam do... To nie był „Chrobry”, to był „Miecz i Pług” wtedy – tak się nazywała ta organizacja. Tam składałam przysięgę, na Powązkowskiej, i [uczyłam się] teorii. Potem, jak skończyłam, posłali mnie do Szpitala Dzieciątka Jezus. W ambulatorium, w suterenie pracowałam.
Jeszcze w międzyczasie roznosiłam gazetki, a brałam je z ratusza. Ktoś mi je dawał – nie znałam tej osoby, ani nazwiska, absolutnie nic. Po prostu dostawałam paczkę, gdzieś te gazetki chowałam, na sobie układałam – gdzieś na brzuchu, a jak miałam długie buty, to tam – i roznosiłam do różnych mieszkań. Pamiętam, [że chodziłam] na Chmielną (chyba numer 100), [na] Czerwonego Krzyża i do Szpitala Ujazdowskiego, gdzie leżeli wtedy jeńcy, polscy oczywiście. I tam przynosiłam gazetki, w podane miejsca. Te miejsca się zmieniały. Na Chmielną przynosiłam do zakładu stolarskiego. I ten ktoś tam rozdawał. On nie wnikał [w to], kto ja jestem. Kładłam w ustalone miejsce. Na [ulicy] Czerwonego Krzyża było prywatne mieszkanie. Szłam od kuchni, [gazetki] przyjmowała bardzo miła pani, która chyba też działała, ale o tym nie było mowy. Zawsze mnie herbatką poczęstowała, i szłam dalej. I tak minęło. A że chodziłam wtedy na komplety – zapisali mnie... Niestety, nie zawsze chodziłam na te komplety, bo czasowo się nie mieściłam. Tak mijały dni.

  • Mam taką notatkę, że w organizacji „Miecz i Pług” była jakaś wsypa. Jak to się stało?

Ponieważ myśmy dostali nowe papiery, żeby nie podawać swoich nazwisk, i koleżanka zapomniała zlikwidować swoje prawdziwe dane – bo mieliśmy te kenkarty... Tak się stało, że gdzieś w tramwaju, czy jak wychodziła z tramwaju, ktoś podszedł do niej i została aresztowana. No i była wsypa. Do mnie przyszli wtedy, jakiś mężczyzna. Tylko powiedział, że muszę koniecznie wyjechać z Warszawy, co natychmiast zrobiłam. Bałam się. Pojechałam gdzieś w Opoczyńskie do pewnych gospodarzy i tam posiedziałam trochę, aż sprawa ucichła.
A do „Chrobrego” dostałam się… Powstanie jak wybuchło, [to] przed moim domem była zbiórka. Od razu miałam przygotowany taki neseser z opatrunkami, ze wszystkim. Od razu z bratem zeszliśmy, i tak się zaczęło Powstanie.

  • Wspominała pani, że była pani w jakimś szpitalu, gdzie przechodziła pani jeszcze szkolenie sanitarne?

Tak, pracowałam w Szpitalu Dzieciątka Jezus. To tam była praktyka. [Zostałam skierowana] z organizacji, pod innym nazwiskiem. Lekarz wiedział, kim jesteśmy, bo domyślam się, że też był [z konspiracji], ale nigdy na ten temat się nie rozmawiało. We trzy tam pracowałyśmy.

  • Wspominała pani o nowych dokumentach. Czy pani już dostała dokumenty na pseudonim „Maria Ostrowska”?

[Tak, wręczono mi na ul. Powązkowskiej, numeru domu nie pamiętam.]„Maria Ostrowska” miałam. Już ich nie mam [zabrali Niemcy przy rewizji w obozie Lamsdorf].

  • Już ten dokument wystawiony w szpitalu?

[Nie, dostałam na ul. Powązkowskiej, tam gdzie składałam przysięgę.] Tak i pod tym [pracowałam].

  • No dobrze. Jesteśmy w „Chrobrym”. I co dalej?

Radość była, możemy sobie wyobrazić. Było to szalone przeżycie, bo wydawało nam się, że ta wolność jest tuż-tuż.

  • Czy pani zgłosiła się do „Chrobrego” z własnej inicjatywy?

Tak, tak [dołączyłam do „Chrobrego” na ulicy Twardej].

  • Nie zgłosiła panią organizacja?

Nie. Mnie nie było dłuższy czas w Warszawie, bo się ukrywałam. Kiedy wróciłam do domu [nie pamiętam dokładnie daty], nie umiem powiedzieć. Wiem, że dłuższy czas siedziałam tam u nich. Żeby być w porządku, to [niby] żeby podleczyć się trochę. Czy oni się domyślali, nie wiem – nie było tematu.

  • Czy pani wróciła spod Opoczna na ten adres, gdzie pani mieszkała z rodzicami?

Nie, do przyjaciół mojej mamy na ul. Nowy Świat. Potem, po jakimś czasie sprowadziliśmy się na ul. Twardą 27 [chyba dobry numer]. To też była jeszcze jedna sprawa, bo nas Niemcy wyrzucili z ulicy Bartoszewicza, to jest ulica koło Teatru Polskiego, koło Kopernika. Dosłownie wyrzucili [zrobili dzielnicę niemiecką], tak że nie było nawet gdzie wstawić mebli... Straszna była historia. Ja [byłam] z mamusią, a panowie też się ukrywali gdzieś w rodzinie. Mieszkanie nam mieli przydzielić Niemcy, i przydzielili w końcu na Twardej, vis-à-vis getta, które jeszcze wtedy istniało – tak zwane małe getto. Przewidzieliśmy, że będzie Powstanie, bo kontakty były przecież nieoficjalne, ale się wiedziało, że Powstanie jest tuż-tuż. Jak zobaczyłam, że już idą, to razem z bratem na dół z mieszkania polecieliśmy i tak zostałam. I brat też.

  • Jak było w „Chrobrym”?

Były tak zwane wypady w różne miejsca, nawet nas prowadzili na Ogród Saski, ale było ostrzeżenie, że nie damy rady, bo jest za dużo Niemców, którzy go bronią. Dowódca chciał oczyścić Ogród Saski z Niemców, żeby mieć dojście do Starówki. Wybierali się, ale przyszło odgórne ostrzeżenie, zwłaszcza że już zginęli po drodze – cekaem i dwóch kolegów, którzy broń [go] obsługiwali. Taka ważna broń przestała istnieć, była roztrzaskana.
Szliśmy w różne miejsca, prowadzili nas. My jako sanitariuszki – ja byłam patrolem z koleżanką - Zosią pseudonim „Zośka”, która niestety nie żyje – zbierałyśmy rannych. Pierwszy opatrunek się dawało, a potem zanosiłyśmy na Śliską, do szpitala. Tam był taki szpital. Nie wiem, czy on był zrobiony [doraźnie], czy był wcześniej, tego nie powiem. Nie pamiętam.

  • Czy pani pamięta może pseudonim albo nazwisko dowódcy?

Tak, dowódcą naszego plutonu był porucznik „Mścisław”, to był jego pseudonim. Nazwisko pamiętałam, ale już nie pamiętam. Dowódcą kompanii „Warszawianka” był kapitan „Zawadzki” [...]. [Pseudonim „Zawadzki” – Piotr Zacharewicz, dowódca kompanii „Warszawianka”.]

  • Ile was dziewczyn było, sanitariuszek?

W praktyce to byłyśmy dwie – Zosia, która obecnie nie żyje, i ja – więc to był duży ciężar [oczywiście było nas więcej w plutonie]. Dobrze, jak czasem jakiś wolny kolega się znalazł i pomógł nieść. Najgorsze było przeżycie, jak trzeba było przejść z noszami nie górą, a piwnicami, które były łączone, bo były porobione przejścia. W początkowym okresie to był szalony entuzjazm ludzi siedzących w piwnicy: wołali „Brawo!” – wielki entuzjazm. A później tak się niegrzecznie już do nas odzywali, jakbyśmy były winne temu, że jest Powstanie. Bardzo wówczas była niesympatyczna ludność cywilna.
I tak szło... Był bardzo wspaniały dzień, to było chyba 3 sierpnia, jak się znaleźliśmy na placu Napoleona (wtedy tak się nazywał). Tam był lombard. Myśmy byli na dole, w piwnicach. I przeszliśmy do Prudentialu (bo tak się nazywał ten wysoki budynek), w drapaczu chmur był oddział „Kilińskiego”, któremu mieliśmy w razie potrzeby udzielić pomocy. A zdobywali Pocztę Główną, którą zdobyli. Proszę sobie wyobrazić, w tym „pałacu kultury” (on się Prudential nazywał) byliśmy wraz z „Kilińskim”. Było spotkanie, kolega grał wszystkie te zakazane piosenki. Radość była wielka, ale krótka. Przyszedł jakiś oddział niemiecki i musieliśmy stamtąd iść. Wiem, że ja nawet z tej radości gdzieś zgubiłam pantofle letnie, boso byłam, i żeśmy się zatrzymali koło jakiegoś budynku – na Zgoda chyba – i do któregoś mieszkania zapukałam, czy mają pantofle, bo nie miałam w czym chodzić. To był piękny dzień, no ale niestety, potem tak...

  • To był początek?

3 sierpnia.

  • A dalej? Jak się życie układało?

A dalej… Jak gdzieś dalej szliśmy, to patrol [też] szedł. Jeżeli były walki bliżej, to nasz dowódca, porucznik „Mścisław” [mówił]: „Patrol! Po rannego!”. Najgorsze było zabieranie z barykad, jak był któryś ranny, bo to było dla nas bardzo niebezpieczne, [szczególnie] ściąganie [z barykad]. Trzeba było pierwszy opatrunek zrobić, a jak nie dawało rady, to i do szpitala pójść. To były przykre momenty. Jak oni umierali, jak chcieli żyć – to są przykre wspomnienia.
Ale dużo było radości, jak się coś zdobywało! Byliśmy na Jasnej i stacjonowaliśmy w mieszkaniu Mierzejewskiego. Był taki kapelusznik, znany chyba na całą Polskę. I myśmy tam, w jego mieszkaniu, byli. Stamtąd szliśmy znowuż na jakieś wypady. Tak naprawdę trudno mi już powiedzieć, [jaka to była] ulica, [chyba Bracka 18]. Nasze macierzyste miejsce to był Dom Kolejowy. Byliśmy w kinie „Palladium”. I tam też trzeba było jakąś drogą przejść do Nowego Światu. W tamtym kierunku się szło przejściami zrobionymi, bo była tam jakaś akcja, na pomoc. Ale to wszystko było takie… Chyliło się już niestety. No, był entuzjazm, jak coś zdobyli koledzy, jakiś dom, jak wyrzucili Niemców.
I właśnie tam na Brackiej pod osiemnastym numerem, gdzie myśmy stacjonowali, przez ścianę byli Niemcy. Myśmy słyszeli, jak oni rozmawiają. Oni myśleli podobno, że mamy tutaj bardzo dużo broni, ludzi. A naprawdę tak dużo nie było. [Był z nami] jeden pluton, no i oczywiście patrol sanitarny, bo wszędzie żeśmy musiały chodzić. No i tam było i śmiechu trochę, bo każdy przymierzał kapelusze, które tam były. Młodzi byliśmy, więc też były momenty radości, śmiechu, ale były i przykre, jak ktoś zginął, a ginęli ciągle [źle się wyraziłam - nie ginęli ciągle ale niestety bywało].

  • Jak zaczęło się Powstanie i znalazła się pani w „Chrobrym”, gdzie wtedy kwaterowaliście?

Dom Kolejowy to był nasz punkt. Jeżeli się szło na przykład na ulicę Zgoda, tam było kino „Palladium” [ulica Złota], to mieszkania były puste. Tam się zatrzymywali i [stamtąd] chłopcy szli na, jak to się określało, wypad.

  • Którędy szliście do kina „Palladium”?

Przez Marszałkowską i to tak prawie na kolanach, bo takie były ostrzały. Tam zginęła koleżanka. Wiem, że miała pseudonim „Danuta” [nie pamiętam, „u kogo” była].

  • Nie było żadnego rowu, żadnego przejścia tego typu?

[Były rowy, szło się taką drogą, aby szybko przebiec.] Nie! Górą, górą się szło. I tam dolecieliśmy, ale jakoś szczęśliwie. Właściwie to kino „Palladium” na Złotej, które wspomniałam, to było już ostatnie miejsce, gdzie dowiedzieliśmy się, że Warszawa padła. I stamtąd wędrowaliśmy już ulicami do Ożarowa. Bardzo smutny to był okres, bardzo przykry, płaczący.

  • Wspomina pani parę adresów. Jak to chronologicznie wyglądało? Z Chmielnej, z Domu Kolejowego dokąd pani się przeniosła?

„Dom Kolejowy” to było miejsce stałe. Mieszkania były puste. Zajmowało się te mieszkania. [Nie przenosiliśmy się, tylko na rozkaz dowódcy chłopcy szli na akcje i patrol sanitarny. Jaka była kolejność ulic nie pamiętam.]
  • Gdzie?

Na przykład na Jasnej. Nie pamiętam tej ulicy. Nie, przepraszam, na Brackiej [mieszkanie prywatne] był kapelusznik Mieszkowski. Tam myśmy kwaterowali i to chyba z tydzień. Ja już tak nie mogę wszystkiego [pamiętać], co do dnia, daty, bo to się pozacierało.

  • Nie chodzi o daty. Chodzi o kolejność. Co po czym następowało?

Myśmy byli w tym lombardzie. To był początek. Stamtąd wędrowaliśmy na Jasną. Tam nawet brata mojego [Zbyszka – „Dalibóg”] spotkałam w oddziale, ale on był pod innym [dowództwem]. Przeniósł się, bo – to już taka dygresja – nerwowo nie wytrzymywał, że ja gdzieś idę z tym patrolem. I ciągle mi: „Poczekaj, poczekaj!”. Ja mówię: „Albo się rozstajemy, bo tak nie może być. Po to jestem, żeby coś robić, a nie drżeć ze strachu”.
Tam na Brackiej… Nie pamiętam, chyba po placu Napoleona. Myśmy tam się znaleźli u Mieszkowskiego. Tam byliśmy z tydzień na pewno. Mówiłam, że obok byli Niemcy [dzieliła nas ściana], i chodziło [nam] o wywalenie ich stamtąd [na tym polegała ta akcja]. Nie bardzo to się udało i musieliśmy się wycofać. Ale stamtąd... Wiem, że jeszcze po drodze była Jasna, potem chyba czy przed tym.. A potem była Bracka? Nie notowało się…[Nie pamiętam dokładnie.]

  • Była i Jasna, i Bracka?

O, tak! No i potem była Złota, tam gdzie kino „Palladium”, tam żeśmy stacjonowali. Tam zginął kolega. Nie był naszym dowódcą, ale też był w randze porucznika. Naprawdę trudno mi tak [wszystko sobie przypomnieć]. Gdybym może wiedziała, o co chodzi, to może w domu jakoś poszeregowałabym to wszystko. My nie wspominamy tych czasów… Jest parę nas osób jeszcze…

  • Ciekawą rzecz pani powiedziała, że pani kwaterowała przy kinie „Palladium”?

Tak, tam myśmy byli pod koniec Powstania.

  • W pierwszej chwili zrozumiałem, że pani gdzieś z Chmielnej, z tego Domu Kolejowego, była wysłana na akcję?

No tam właśnie [szliśmy] na akcję. To była nasza taka przejściowa kwatera. I stamtąd szliśmy na akcje, jak myśmy je określali – na wypad.

  • Zrozumiałem, że pani szła z Chmielnej na pomoc rannym?

Nie. To musiało być bliżej. Nie można tak pójść, żeby nie było patrolu z noszami pod ręką. Tak nie można było. Jak szliśmy razem, a musiał być zawsze patrol sanitarny, i był po drodze ranny, to trzeba było go opatrzyć, jeśli można było. Jeśli był w [ciężkim] stanie, to trzeba było go [zanieść] na Śliską, bo to był nasz szpital. I tam, prawda, w miarę możliwości…
Ale byliśmy na małym getcie też tam […] Już nie było Żydów, już ich zabrali. I też tam chodziło o zdobycie tego miejsca… Doszliśmy nawet do Leszna. To się Leszno nazywało wtedy, ta ulica, gdzie sądy były. Tam też byliśmy, w jakimś mieszkaniu prywatnym [stacjonowaliśmy], bo trzeba było mieć miejsce, gdzie można było na te dwie godziny cupnąć, przespać się, odpocząć. Wody nie było, więc tam mycie było żadne. Z jedzeniem też były problemy.

  • Widzę, że pani oddział był właściwie w całym Śródmieściu. I na Złotej…

[Mnie trudno odpowiedzieć czy w całym Śródmieściu.] Tak, tak. I na Złotej, i przecież [na] placu Napoleona. To była nasza pierwsza wędrówka, do tego lombardu. No i potem ta wielka, co opowiadałam, radość.

  • Czy pani utrwaliło się w pamięci jakieś przeżycie, które pamięta się do końca?

No to tego 3 sierpnia. Pamiętam, jak żeśmy śpiewali. Zdawało się nam, że Warszawa już nasza będzie, jak wyrzucili Niemców z Poczty Głównej. Widziałam, jak ich wyprowadzali. Proszę sobie wyobrazić, jaka to radość, widzieć po tylu latach okupacji Niemca z podniesionymi rękami. I to cała gromada wyszła. To już byli jeńcy.
Jeszcze muszę powiedzieć, że bardzo ładnie zachowywało się nasze wojsko w stosunku do Niemców. Myśmy same nosiły im kotły z jedzeniem przez Marszałkowską z Domu Kolejowego. Jedzenie było, jakie było, to już o tym nie będę mówiła, ale zawsze się coś zanosiło Niemcom w kotle, [który] dwie osoby musiały nieść.

  • Gdzie byli jeńcy?

Po drugiej stronie Marszałkowskiej. Nie po stronie tej, gdzie myśmy byli, tylko po drugiej, w jakimś budynku, ale tego nie powiem, nie pamiętam. Tam ich pilnowali koledzy. Było ich tam może pięciu, może dziesięciu. Myśmy stawiały te kotły i odchodziły. Przez Marszałkowską się szło.

  • A bezpośrednio z Niemcami, że tak powiem „oko w oko”, nie spotykała się pani?

Nie. Tylko widziałam, jak na placu Napoleona wychodzili do niewoli z podniesionymi rękami.

  • Ale z rannymi pani nie miała nic wspólnego?

Z Niemcami – nie. Naprawdę nie było czasu. Myśmy bardzo były zajęte. Nie wiem, czy tam się spało godzinę, dwie. Naprawdę to była ciężka praca.

  • Czy spotykała pani tak zwanych ukraińców, „własowców”?

Nie, Bogu dzięki. Oni byli na Woli. Do nas dochodziło, co oni robią. Jednak jakoś bronili się nasi chłopcy, że do nas oni nie dotarli.

  • Jak wyglądał dzień pracy, dzień służby?

Tam nie było nocy, tam nie było dnia. Po prostu przychodzi porucznik. Ustawiają nas. [Była odprawa.] Idziemy i koniec. Czy chciał, czy nie chciał. Chłopcy byli bardzo zmęczeni, przy tym niedojedzeni, niedokarmieni. To już jest inna sprawa, że jedzenia nie było.

  • Właśnie, jak było z jedzeniem?

Tragicznie. Przykro mówić, bo bardzo kocham psy, ale no niestety... Przecież psy i tak by ginęły. Przy tej strzelaninie nie raz się widziało… No to przyniósł zabitego [psa] i gotowało się zupę [tym zajmowała się koleżanka Zosia „Zosikowa”]. A potem sobie szczekali, na przykład. Zupełnie inna atmosfera jest wtedy. Nie ma: ”Fu, brzydzę się, nie będę jadł!”. To był cały młyn roboty. Tam nie było nocy: „Muszę się przespać! Muszę się umyć!”. A skąd! Woda była prawie że jak na lekarstwo.

  • Czy miałyście jakąś pomoc?

Proszę sobie wyobrazić, jakie szczęście było, bo: „O! Będą zrzuty”. Raz Rosja zrzuciła suchary nie do gryzienia [bardzo twarde] w ogóle. Potem Anglicy zrzucili, niestety na miejsce, gdzie byli Niemcy, nie udało się. Tak że myśmy poza tymi sucharami… Zrzucali jakąś margarynę podobno. Do nas to nic nie dotarło.
Jeszcze byliśmy, tak sobie w rozmowie przypominam, w Alejach Jerozolimskich. Tam był ten Dom Turystyczny, [w którym] byli Niemcy. Nasi chłopcy piętro po piętrze [ów budynek] zdobywali i tych Niemców zabijali. Dość wysoki był ten budynek. Wreszcie chyba na drugim czy trzecim piętrze, już nie powiem, wycofywaliśmy się, bo zginęło naszych chłopaków kilku. No niestety, trzeba było ich zabrać przecież… Porucznik kazał się wycofywać. Tam też byłyśmy. Trzeba było przebiec przez Aleje Jerozolimskie górą, a na Starynkiewicza byli Niemcy, więc też było to bardzo [niebezpieczne].

  • Czyli szpital był już po stronie niemieckiej?

Nie. Szpital był na Śliskiej.

  • Ja mówię o tym Szpitalu Dzieciątka Jezus.

A, tam! Tam myśmy nie mieli [szpitala]. Myśmy mieli na Śliskiej. Szpital był na Alejach Ujazdowskich, „Szpital Ujazdowski”, o którym wspominałam na początku, ale tam nie, [ponieważ] nie było dojścia, absolutnie. Takich nawet dwóch miałam podopiecznych młodych, i jeden piękny pierścionek mi zrobił ze szczoteczki do zębów. Wtedy były nie te sztuczne, tylko włosie. I prosił mnie, żebym przyniosła mu czerwono-białą szczoteczkę do zębów. Myślę: „Po co ci taki kolor akurat mam szukać?”. Ale on tak chciał. I z tej rączki pierścionek zrobił. Z orzełkiem! Niemcy mi zabrali, jak już nas wzięli do niewoli. Nieopatrznie miałam na palcu…

  • Kończy się Powstanie. Gdzie pani wtedy jest?

[To co ja pamiętam , to z ul. Złotej koło kina „Palladium”.] Idziemy do niewoli… ulicą Wolską dochodzimy do Kercelaku i tu chłopcy muszą oddać broń.

  • Z jakiego miejsca? Z jakiej ulicy?

[Idziemy ulicą Wolską.] Ze Złotej, ale jakimi ulicami to ja już nie powiem. Szliśmy na piechotę do Ożarowa.

  • I co dalej w Ożarowie?

No i tam nas rzucili do…, to był barak taki, na podłogę, bo nic nie było. Tam żeśmy sobie musiały egzystować, czekać na transport, ale gdzie, co, jak, nic nie było wiadomo. I przyszedł moment… Nie wiem, może dwa, trzy dni [tam byliśmy]. Głód był straszny, bo nic nie miałyśmy. Niektóre dziewczyny były ranne, więc płakały, jęczały. Przyjechał pociąg towarowy i w te bydlęce wagony pięćdziesiąt dwie dziewczyny, ale były tam jeszcze jakieś dodatkowe [dziewczyny] i [łącznie] władowali pięćdziesiąt cztery. To był bardzo ciężki okres, bo nie wiedziałyśmy, gdzie nas wywożą, i głodne byłyśmy.

  • Jak długo jechałyście?

Chyba kilka dni albo tydzień. Postoje w nocy były, bo gdzieś były bombardowania, więc oni nas zatrzymali. Potem było jakieś pole, no bo trzeba było swoje potrzeby fizjologiczne po paru dniach [załatwić]. I bardzo zimno się już zrobiło, a nie było ubrania. Wypuścili nas. Było pole, i tam rosły cebule. No to wszystkie się tam rzuciły do tych cebul. No to powiedzieli, że mamy wracać, bo będą strzelać. A nam chodziło o to, żeby jak najwięcej tych cebul zebrać. Ja kilka zdobyłam, każda zdobyła kilka, a to witamina „C”, no i zawsze coś w ten żołądek weszło. W sumie nas około czterech, pięciu dni wieźli do Lamsdorfu. A tam siedziałyśmy chyba z półtora miesiąca, w listopadzie, do początku grudnia.
Była tam mykwa do kąpieli [to znaczy umywalnia]. Dziewczyny się bardzo bały, a niestety pokazywały się wszy, szczególnie jak jechałyśmy tym towarowym pociągiem. [Niemcy] brali nasze ubrania do parówki. Potem, no nie wiadomo, to się myliło, które ubranie której. A my gołe, skurczone i czekamy, aż nam dadzą [ubrania]. To był bardzo przykry okres.

  • Mieszkałyście w barakach?

W barakach, ale tam były prycze.

  • Robactwa nie było?

Było! Wszy w głowach! Jak sprawdzali i zobaczyli, że któraś miała wszy, to obcinali do łysego. Miałam tam taką przyjaciółkę [Zosię ps.”Zosikowa”], ona starsza ode mnie była, miała włosy do pasa, i jej [„Zosik”] mąż, który razem z nią był, mówił: „Zosiu, pamiętaj! Nie wolno ci włosów obcinać!”. Tak aż jej krzyknął. I ja jej ściągałam, przepraszam, te gnidy, a ona mnie. Ja sobie obcięłam króciutko, jak się dało, więc miała mniej roboty. Tak że myśmy się uchowały, że nas nie ogolili. No to był bardzo paskudny okres.
Stamtąd wywieźli nas do Mühlbergu [obóz międzynarodowy]. Okropne warunki, bo nie było pryczy. Później nam je dali, a na początku spałyśmy na podłodze, garstka słomy może była. I głód. Moja przyjaciółka [Zosia „Zosikowa”] „Z miała ze sobą małą buteleczkę przypraw ziołowych. Tak sobie brałyśmy trochę palcami, one takie słone były, na język, że coś tam mamlać. No ale potem się zorganizowało [jedzenie], bo obok był obóz męski międzynarodowy w Mühlbergu. Oni tam jak usłyszeli, że Polki, Powstanki, to się przylepiali do parkanu. Między innymi byli tam Polacy z 1939 roku, tak podejrzewałyśmy, że to z 1939 roku. I nawet Niemcy patrzyli na to przez palce, nie zauważali tego. Która się przylepiła bliżej, to dostała kawałek chleba. Myśmy nie miały tego szczęścia.
Tam był bardzo zły okres, bo były szalone wiatry i nie było w ogóle się w czym myć. A już śnieg spadł, więc ten śnieg się rozpuszczało, żeby się chociaż troszkę umyć, [chociaż] buzię.
  • Czy to było jeszcze przed Świętami?

Przed Świętami. Później dali nam prycze… Nie, to już żeśmy wyjechały stamtąd chyba do Altenburga… Już nie pamiętam.
Oni przyszli do nas i powiedzieli, że która chce się zgłosić do fabryki maszyn do szycia w Altenburgu, dostanie podwójną porcję chleba, bo tu dawali siedemnaście deko, a miałyśmy dostać już podwójną porcję i litr zupy na dzień. To już coś było, bo to co dawali, to było głodowe. Takie były momenty i śmieszne. Żeśmy czasami się zaśmiewały z byle czego. Młode to wszystko było. I myśmy się zgodziły na wyjazd. Potem powiedzieli nam, że nawet gdybyśmy się nie zgodziły, to i tak by nas zabrali. Byliśmy objęci konwencją genewską, że nie wolno nas ruszać, musimy się zgodzić. I myśmy się zgodziły.
Człowiek tak siedział na tej pryczy i właściwie: „Co robić?”. Te myśli się kotłowały, każdy myślał o swojej rodzinie, co się stało z nimi, każdy przecież kogoś zostawił. No i ja między innymi, i ta właśnie Zosia „Zosikowa”. Wzięli nas. Potem [była] komisja. Ja należałam do tych takich rosłych, teraz troszkę zmalałam, więc byłam do cięższej roboty. Bardzo ciężko tam pracowałam. Ta moja przyjaciółka była drobna – do lżejszej pracy. Okazało się, że to była fabryka V-2. Myśmy te części robiły. Ale tam był rygor… Minutki nie wolno było usiąść. Dwanaście godzin ciężkiej pracy i wcale nie dawali nam więcej jedzenia.
Jak otworzyły się te wielkie bramy do obozu pan major, nie pamiętam jego nazwiska, Niemiec, powiedział: „Teraz nie ma tu ojca, tylko jest ojczym”. „O! – myślimy sobie – zdaje się, że nas dobrze tutaj oszukali. Co nam tutaj zrobią?”. A sto dwadzieścia dziewczyn [liczyła] nasza grupa w tym mieście, w Altenburgu [koło Lipska].

  • Co to miał ten „ojczym” znaczyć?

Takie odniosłyśmy wrażenie, że będzie zły dla nas, nie będzie dla nas dobry, nie będzie „tatusiem”, tylko „złym ojczymem”. Z nami była komendantka, która się zdegradowała z oficera, bo oficerowie szli do oflagu, na sierżanta, i nami się opiekowała, tą grupą stu dwudziestu [osób]. Wspaniała pani. Ona była porucznikiem, ale zdegradowała się do sierżanta. „Regina” miała na imię [to był pseudonim]. [Nie znałyśmy jej nazwiska, nie wiemy co się z nią stało.] Cudowny człowiek. Znana postać. Ona robiła bardzo dużo dobrego, bardzo nas broniła.
No ale przyjechałyśmy tam, nie było rady. I do tej ciężkiej pracy na dwanaście godzin na stojąco, a minuty nie wolno było usiąść. O głodzie, bo dawali ten litr na początku, a to była woda z brukwi. Obrzydliwa, obrzydliwa! I taki kawałek chleba, może nie siedemnaście deko, może dwadzieścia. Koleżanka sprzedała palto. Ja nie miałam co sprzedać. Tak jakoś się tam przebidowało. [W dalszym ciągu byłyśmy w niewoli, w miejscowości Altenburg.] Potem bombardowali nas Anglicy. Pewnie nie wiedzieli, że tu są Polki. Nie mam pojęcia. Ale Anglicy nam dali piękne mundury [wojskowe. Trochę zaczęli się nami opiekować.]

  • Chciałbym wrócić jeszcze do spraw w Powstaniu. Ostatnie dni, mówi pani, że byłyście panie na Złotej. Jak dowiedziałyście się, że Powstanie padło?

[Byli razem z nami chłopcy z plutonu 2. „Warszawianka”. Był dowódca, o ile dobrze pamiętam, ppor. „Mścisław”. Wiadomość została szybko podana.] Dzień przed tym już komendant, dowódca nasz, powiedział: „Kochani, niestety pójdziemy do niewoli”. „Jak to? – coś tam się mądrzyli wszyscy razem. – Nie ma, ja nie pójdę!” A on, że tak nie może być, musimy iść wszyscy razem. Następnego dnia przyszedł oficjalny komunikat, że idziemy do niewoli.

  • Jak to się odbyło?

Czwórkami nas ustawili i marsz w nieznane… Tak po prostu. Były płacze straszne. Nawet ja z daleka na ulicy zobaczyłam moją mamę, wiedziała, gdzie ja jestem… To było po tej stronie drugiej, po stronie Marszałkowskiej, to była Złota. A myśmy przeszli, przecież było zawieszenie broni, normalnie górą przez Marszałkowską, bo innej [drogi] nie było. I tam ulicami jakimiś [chyba Wolską] szło się do miejsca gdzie chłopcy musieli oddać broń [bardzo przykry moment] i do Ożarowa. Ja już nie pamiętam tego. To było takie przeżycie straszne, taki żal okropny, że nawet nie wiem, [jakimi ulicami szliśmy, wiele sytuacji nie pamiętam]. Wiem, że dwadzieścia kilometrów tak nas tam prowadzili, tyle mniej więcej to było. [Ludność cywilna dawała owoce i wodę. Byliśmy sympatycznie…] No i po drodze (też już nie pamiętam, na jakiej to było ulicy, to w telewizji czasami pokazywali w czasie rocznic) [chyba na ul. Kierbedzia] było składanie broni. To było bardzo przykre. Niektórzy Niemcy, a bardzo dużo ich było, taki szpaler tych Niemców stał, mieli minę złośliwą, zwycięzców. A niektórzy rzeczywiście z taką przykrością patrzyli, bo wiedzieli, co się narobiliśmy [przez] te sześćdziesiąt trzy dni Powstania. I nic. Warszawa płonie. To Niemcy podpalali to wszystko, co zostało, miotaczem ognia.

  • Wspominała pani kilka razy imię Zosia. Czy może to była pani przyjaciółka?

Więc ja miałam dwie. Ta Zosia, z którą miałam patrol to „Zośka”… Tamta była Zosikowa, która była moją przyjaciółką. Ona jeszcze żyje. Jest starsza [ode mnie]. Ma dziś dziewięćdziesiąt trzy lata, tak że jak są jakieś uroczystości, to ona już w nich udziału nie bierze. [Wcześniej] ja ją przywoziłam, ale już od dwóch lat nie daje rady. W Warszawie mieszka. A tamta, z którą miałam patrol, Zosia „Zośka”, bardzo dzielna dziewczyna, umarła.

  • Umarła czy zginęła?

Umarła. Wyszła za mąż, miała pięcioro dzieci. Umarła na Alzheimera. […] Przykre to było. Jeszcze w niewoli byłyśmy razem. No i tak jest… Sporo umarło…

  • Czy pani pamięta może kogoś, kto zalazł pani za skórę, dokuczył?

Nie. Wszyscy byliśmy jak rodzina. Człowiek każdego opłakał, który był ranny, a nie daj Boże, jak był zabity. Strasznie. To było jak rodzina. Czy koleżanki, czy chłopcy, to były naprawdę bardzo sympatyczne, serdeczne stosunki. Jeszcze ileś lat temu, dwadzieścia może, spotykaliśmy się razem, to nasze Zgrupowanie „Chrobry II” [II pluton „Warszawianka”]. Kiedyś było na Pankiewicza, od Alej Jerozolimskich ulica jest, blisko hotelu „Polonia”. Tam się spotykaliśmy. Dużo było osób zupełnie nieznanych, ale to już inna sprawa.

  • Ale to teraz już po wojnie?

Po wojnie, tak. To już było lat temu trzydzieści, dwadzieścia parę? Już nie pamiętam. A potem się przenieśli na Koszykową. Druga część [towarzystwa] jest na Długiej. Ich więcej tam jest. Ale ponieważ niektórzy koledzy, jeszcze koleżanki się przeniosły na Koszykową, no to ja tam z nimi. Ale się spotykaliśmy. Były bardzo dobre stosunki. Nie było żadnych nieprzyjemnych złośliwości, w czasie Powstania mówię, nie było tego.

  • Wróćmy wobec tego do spraw jenieckich. Przerwałem pani w momencie, jak Anglicy dali wam umundurowanie. Jak do tego doszło?

Kompletne [umundurowanie]. Przyjechała komisja, jak pracowałyśmy w tej fabryce broni V-2 [dobrze pamiętam].

  • Jeszcze nie, komisja później dopiero była. Ale chodzi mi o samo spotkanie, samo wyzwolenie obozu przez Anglików.

Amerykanów. Nas oswobodzili Amerykanie.

  • Jak to się odbyło?

Myśmy tam w tym Altenburgu [koło Lipska] właśnie były, gdzie pracowałyśmy. No i słyszymy… Planowano [wyzwolenie], bo już tak blisko Amerykanie podchodzą! To była strefa amerykańska. Były dwie: jedna angielska, jedna amerykańska. Ja byłam w strefie amerykańskiej. Tak że byłyśmy już pewne, że [zostaniemy uwolnione]. Niemcy przyszli w nocy. Była dwunasta, może jedenasta. Ciemno już było w każdym razie. [Powiedzieli], że idziemy do pociągu. Cała grupa nasza, chyba sto dwadzieścia osób. Niemcy byli paskudni. Tam dwóch takich było... Myśmy kombinowały chleb, więc się coś tam sprzedało. Koleżanka miała palto, to sprzedała za chleb. I, nie daj Boże, jak Niemiec złapał, no to do więzienia [jeniec] szedł. Jak do więzienia taka dziewczyna poszła, no to już bieda jej była, bo nie zawsze wypuszczali ją do tego miejsca, skąd zabrali. Nie wiadomo, co się stało. Taka była dziewczyna, a ona po prostu sprzedała Francuzowi, który też tam pracował w tej fabryce V-2, jakiś ciuch, i dostała za to chleb.
I nas zawiadomili, że mamy wyruszać. „Gdzie?” – komendantka pyta, ta wspaniała pani porucznik Regina. Do pociągu. I nas napchali nie do pociągu żadnego, tylko piechotą konwojowali nas dwadzieścia pięć kilometrów lasem, lasem, lasem… Aż zatrzymaliśmy się w [ „Burgu”, mała osada niemiecka]. Niektóre dziewczyny miały rany na nogach, słabe były, przecież byłyśmy niedokarmione. I tam się zatrzymały. Powiedziała komendantka: „Dalej nie idziemy”. A jeszcze nie było Amerykanów, ale już tuż-tuż się ich słyszało. Podobno tak tam mówili. [Amerykanie nas oswobodzili po paru dniach. To było ogromne szczęście. Po paru dniach wywieźli nas ciężarówkami do miasteczka Burg, dowieźli z różnych miejscowości też Powstanki, dziewczyny.] No i nas wsadzili do takiego budynku, w którym kiedyś była fabryka czegoś, nie wiemy czego. Olbrzymie sale były. A dowódcą tych dziewczyn wszystkich to była słynna major „Kazik” [nie znam nazwiska , nie pamiętam]. Bardzo ostra, bardzo sroga.

  • To była Polka?

Polka, tak. Ona była w oflagu, ale została przydzielona tutaj, do dziewczyn. Dziewczyn się zebrało, bo były też z innych miejsc w Burgu, podobno pięćset czy coś takiego. W każdym razie nie tylko myśmy tam były. No i całą taką olbrzymią salę tam naładowali. Łóżka były. To była duża fabryka. I tam zaczęłyśmy siedzieć. A mnie ciągle chodziło po głowie: „Gdzie jest ten mój brat?”.

  • Czy tam, w tej fabryce, w Burgu czekaliście na Amerykanów?

Już Amerykanie przyszli, dlatego tam się zatrzymaliśmy. Amerykanie, wzięli to wszystko w [swoje] ręce. Może nieprzyjemnie to będzie brzmiało, ale dla nas to była wielka satysfakcja, jak wzięli do niewoli tych, którzy się nami „opiekowali” w fabryce V-2. [Amerykanie] dotarli z nimi, z tymi naszymi „opiekunami”, łącznie z tym „ojczymem”. Tak go potem nazywałyśmy „ojczymem”. On w był randze majora. Jeepem ich przywieźli, na razie dwóch, i pyta się nasz ten dowódca amerykański: „Czy to ci, którzy was tak źle traktowali?”. „No, oczywiście” – mówimy, że tak. Byli już rozbrojeni. Wzięli ich tak za budynek i tylko słyszę strzały. „Już was nie będą męczyć” – [powiedzieli]. Było dwóch bardzo porządnych, których uznaliśmy, że nie zdradzimy, bo naprawdę przez palce patrzyli. Postmani tak do nich się zwracano, ci, którzy nami się opiekowali, ale tacy porządni [byli], tzn. nic nam złego nie robili, tak że nawet jakoś tam przechowali się. No a tamci zostali rozstrzelani przez Amerykanów.
Amerykanie powiedzieli, że nie ma żadnego spotykania się z żołnierzami amerykańskimi. Jeżeli któraś się będzie spotykała (bo to jest niebezpieczne, to są frontowi żołnierze), to będzie ogolona głowa. No i niestety dwie dziewczyny nie posłuchały. Całą noc je szukali, cały dzień. [Amerykanie] znaleźli [je] w końcu i zostały ogolone [przez] nasze dziewczyny. Taki tam był rygor. To, [o czym] mówię w tej chwili, to było już w Burgu.

  • I co było dalej?

Amerykanie pilnowali nas bardzo. To się nazywał klasztor [tak to miejsce nazywałyśmy]. Nigdzie nie wolno było nam wychodzić. Był duży rygor.

  • A później, w następnych dniach? Jak długo to trwało?

No trwało. Ze trzy miesiące.

  • W tej fabryce?

Tak. Tam zostało jeszcze dużo dziewczyn. Była tam z nami porucznik Regina, która, jak mówiłam, zdegradowała się do sierżanta. Ona znała mojego brata, bo brat był właśnie razem z nią [w oddziale]. On też był w „Chrobrym II”, ale pod innym dowódcą [inna kompania]. Nie pamiętam nazwiska w tej chwili. I ja mówię do tej naszej wspaniałej Reginy, że chciałabym znaleźć brata, bo na pewno on mnie szuka. Mnie go łatwiej [będzie znaleźć], bo przecież prawdopodobnie jest w Lubece, tam było bardzo dużo [polskich jeńców]. Major „Kazik”, która się nami opiekowała, nie chciała się zgodzić, żebym ja wyszła. I dzięki słowu Reginy [pozwolili mi wyjść]. Dałam słowo zresztą, że za tydzień wrócę, ale chcę znaleźć brata, bo podejrzewam, że jest w Lubece.
Ale czym jechać? Stopem nie można było, bo niebezpiecznie. Przypadek zrządził, że ta moja bliska przyjaciółka Zosia „Zosikowa” , która była cały czas ze mną, spotkała znajomych, [z którymi] razem mieszkała w Warszawie. Oni mieli samochód, ale nie mieli benzyny. I ona mówi do nich: „Słuchaj, weź koleżankę. Ona chce jechać do Lubeki” – a to była strefa angielska. A on mówi: „My nie mamy benzyny”. To my, ja i ona, ukradłyśmy [przepraszam za takie określenie] trzy czy cztery baki z benzyną, bo Amerykanie mieli. Stały tam pod jakąś szopą czy gdzieś tam. Myśmy to przytargały w nocy pod łóżko. Potem im dałyśmy na następny dzień, znowuż jak było ciemno, i o drugiej w nocy przez płot przeszłam, i pojechałam z nimi. Ona [przyjaciółka, to jest „Zosikowa”] ich dobrze znała, że krzywda mi się nie stanie. I tym samochodem żeśmy jechali, jechali przez Westfalię. Wreszcie oni powiedzieli (ich było dwóch), że ja już się czuję zmęczona, że dziś się musimy zatrzymać u Niemców. Ja mówię, że się trochę boję. Mówią [mi]: „Nie bój się”. No i był taki dom, jak to Niemcy, porządek mają wszędzie, to trzeba im przyznać. Zatrzymaliśmy się, i on [znajomy] powiedział, że my jedziemy dalej, ale noc musimy przespać. Tutaj chodziło o mnie niby. „Ale jeżeli się cokolwiek stanie, to wy zginiecie wszyscy i dom będzie spalony – [powiedział]”. O, Jezusie kochany! Jak ja to usłyszałam... I rzeczywiście, jak się położyłam w te puchy spać, myślę sobie: „Boże!”. Wreszcie normalnie spałam po tylu miesiącach. Rano dali śniadanie. Bardzo grzecznie, uprzejmie. Ja mówię: „Ja nie mam żadnych pieniędzy”. A oni tam jakieś mieli dolary czy marki, już nie pamiętam, coś tam dali. I tak pojechałam. [Jechałam] przez Meppen (to był Maczków), tam się zatrzymałam. Oni się już tam zatrzymali, bo tam mieli jechać. Ja tam zostałam. Stamtąd do Lubeki jechała poczta. Poczekałam dwa dni tam u nich. [Potem] pojechałam [z] tą pocztą do Lubeki. Jak poczta przyjechała, to tam kupa chłopaków się zebrała: „Może coś?”. Ja patrzę – podobny do brata – ale to chyba nie on? No i to był on. Brat powiedział, że mowy nie ma, żebym ja wyjeżdżała. Wyśle pocztą do tej Reginy list z przeprosinami, ale siostry już nie puści.
  • Czy ci ludzie, z którymi pani jechała tam do Lubeki, czy to byli Polacy?

Polacy. Tak!

  • A skąd mieli samochód? To byli cywile?

Z obozu cywilnego. A skąd mieli samochód, nie wiem. Nie pytałam się, bo to już mnie nie obchodziło. [Byłam] szczęśliwa, że może znajdę brata. Młoda byłam, tak się nie zastanawiałam. Miałam dwadzieścia lat. W każdym razie na pewno powiedziała mi ta moja przyjaciółka, że nic się złego nie stanie, bo zna tych ludzi. I rzeczywiście.

  • I brat napisał list?

Tak, wysłał pocztą znowuż taką samą, [list] z przeprosinami do Reginy, ale że powinna zrozumieć, że przecież trudno, żebym się rozstawała z nim. No i tam byłam razem z bratem potem.

  • Jakie były dalej pani dzieje na terenie Niemiec?

Oj, dużo było! Potem ich przenosili. W Lubece ten olbrzymi obóz to były takie koszary. Ja byłam z bratem, więc warunki on mi tam stworzył, wykombinował jakiś pokój. Karmił mnie przede wszystkim, żeby mnie trochę odkarmić. Oni tam mieli lepsze warunki. Paczki dostawali czy coś.

  • Ale to była sama Lubeka czy jakaś miejscowość obok?

Sama Lubeka. To było znane. Na pewno pan musiał słyszeć.

  • Tam w okolicy były również obozy?

Były. Ale byliśmy w samej Lubece, w samym tym wielkim zbiorowisku, w koszarach. I później… Ich rozdzielili na różne poszczególne miejsca. Nie chciał się zgodzić (taki był pułkownik, [nazwiska nie pamiętam, zwracałam się panie pułkowniku, chyba to był stopień] ), że tam będą sami podchorążowie i nie mogę [z nimi] być. „Czym się zajmowałam w Powstaniu?” – on mnie się pyta. No ja mówię, że byłam sanitariuszką. – „No to jeżeli koleżanka się zgodzi prowadzić sanitariat, to proszę bardzo”. Ja się chętnie zgodziłam, że jakieś zajęcie będę miała, no i będę w tym samym miejscu [co brat], Wahe. Tam jest też taka bardzo znana osada. No i tam zostałam.

  • Długo?

[Byłam pół roku.] No tak. Ja wróciłam do kraju (brat później po mnie wrócił) pod koniec 1946 roku.

  • I cały czas pani tam była?

Tak. Prowadziłam ten sanitariat. Były jakieś zmiany chyba w dowództwie, jakie - nie pamiętam... To była osada strasznych typów – esesmanów [ta miejscowość nazywała się Wahe].

  • Czyli to był obóz niemiecki dla SS?

To nie był obóz. To była osada, tak jak wieś u nas. Tylko to była taka osada. Było idealnie czysto. Porządek był szalony. I ich potem przenieśli do tego Wahe na przykład. To już tak właśnie blisko było, to już nic ważnego nie było. Tam miałam swój pokój. Tam ten sanitariat prowadziłam. A stamtąd chciałam wracać, ale tyle przychodziło wiadomości. Zresztą mamusia nam pisała: […] „Nie przerywajcie nauki, jeszcze skończcie”. Tak dawała nam do zrozumienia: „Nie wracajcie”, bo akowców tutaj jednak trochę łapali. Zresztą moja mama była trzy razy wzywana na UB. Wszystko wiedzieli dokładnie. Ja miałam dwóch braci. Jeden był w lesie [w partyzantce], a drugi – razem ze mną. Tak że wszystko wiedzieli. Mamusia w związku z tym tak nam pisała. Ale ja nie wytrzymywałam już, już nie mogłam. Nerwowo nie wytrzymywałam tego siedzenia. No i wróciłam.

  • Jak wyglądała droga powrotna? Morzem czy lądem?

Pociągiem! Tak, bo tam nie ja jedna wracałam. Tam wracało więcej osób. To trwało już koło roku, jak już zaczęli wyjeżdżać do kraju. Ale jednak dochodziły nas wiadomości, że strach wracać…

  • 1946 rok?

Tak, to był październik czy listopad. Czy koniec października [1946 roku].

  • Gdzie pani przekraczała granicę? Pamięta pani tą miejscowość?

Szczecin? Nie. Gdzieś na zachodzie. Myśmy jechali do Poznania. A w Poznaniu [wsiadaliśmy] do pociągu na Dworzec Gdański. Proszę sobie wyobrazić, wsiadamy tam, jeszcze było dwóch, trzech kolegów, i usiadł koło nas kolejarz, i mówi: „Po co wy tu wracacie?”. – Domyślił się. Skąd? Mieliśmy mundury, bo nic innego nie było do włożenia, więc się zorientował, o co chodzi. – „Po co wy tu wracacie?”. Nam się trochę łyso zrobiło, ale już odwrotu nie ma. I z Poznania na Dworzec Gdański. O tak było. No ale jakoś przetrwaliśmy…

  • I co w Warszawie?

I w Warszawie… No, chciałam pracować. Sama jeszcze nie wiedziałam, co ja chcę. Znajoma pracowała w służbie zdrowia. Ja też chciałam w służbie zdrowia. Oczywiście nie ujawniłam siebie zupełnie, bo się bałam, ponieważ wywozili wtedy [do] Korei. Tam była wojna, zdaje się. Chyba tak. I sanitariuszki zabierali. Kilka moich koleżanek, od matek wiem, że wzięli i wywieźli. Tam gadania nie było dużego. Ja się nie ujawniłam, tylko już byłam wzięta [do] roboty. A co oni wiedzieli? Podejrzewam, że wszystko wiedzieli, bo jak mamusię wzywali trzy razy na UB, to wiedzieli dokładnie wszystko. Ale nikt nic nie protestował i tak zostałam tam pracować.

  • Przyjechała pani do matki?

Tak. Szczęśliwa.

  • Ojca nie było?

Zginął w Powstaniu.

  • Wróciła pani do matki i szukała pani pracy. Nie kontynuowała pani nauki?

Właśnie [nie], dlatego że ja zaraz wyszłam za mąż. A jak wyszłam za mąż, to potem ciąża i dziecko. I tu przerwałam [naukę]. A marzyłam o medycynie zawsze, dlatego się kręciłam wokół tego. Mam sobie do zarzucenia, ale już trudno, tak się stało.

  • Czy jak pani szukała pracy, nie spotykała się pani z jakimiś szykanami? Wspomniała pani, że pani się nie ujawniała.

Nie no, musiałam. Ale nie podałam, gdzie byłam tyle czasu. Przecież tam się zatrzymaliśmy… PUR – Państwowy Urząd Repatriacyjny. Takie jeszcze mam do tej pory zaświadczenie. Musiałam się tam zameldować, że z robót wracam. […] To tak trudno powiedzieć. Człowiek był taki po tych wszystkich [przeżyciach], bo to koło trzech lat trwało, dwóch i pół z Powstaniem…

  • Gdzie pani zaczęła pracować?

W służbie zdrowia na Bagateli 10.

  • Tam był ośrodek zdrowia.

No nie, to inaczej się nazywało oficjalnie. Ja mówię, służba zdrowia. Ale tam trochę dobrego robiłam.

  • Jak pani zaczęła tam pracować, nie pytano panią, nie wzywano na rozmowę?

Tak! Personalną. Taki garbaty był, to mnie ciągle prosił do siebie. Może nie ciągle, ale ile razy! Prosił, żebym ja do partii się zapisała. A ja mówię: „Tak, ale na razie nie. Jestem młoda. Teraz za mąż wychodzę”. Ale tam trajlowałam coś. On dobrze się orientował, że ja nie chcę. Człowiek się bał, żeby nie złapali. Ile moich koleżanek złapali, kolegów! Więc też się bałam. Ja już byłam zmęczona tym wszystkim, tą działalnością, tą pracą. Chciałam normalnego, spokojnego domu.

  • I później już pani praca, pani życie układało się normalnie?

Najpierw praca, później dzieci. Normalnie już później. Żadnych nie było przykrości.

  • Długo pani pracowała na Bagateli?

Ja na Bagateli pracowałam trzy lata, cztery? Trzy i pół. Nawet już dziecko pierwsze miałam. A potem córka druga, ale bardzo chore dziecko było, jak się urodziła, bo z konfliktu serologicznego. […] Grupa krwi się nie zgadzała. I wymagała specjalnej [opieki], więc musiałam przerwać pracę i się nią zająć, żeby ratować. I tak poszło życie.




Warszawa, 31 maja 2010 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki
Hanna Wajnert Pseudonim: „Maria Ostrowska” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Północne, Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter