Maria Uliszewska-Kaden „Mirka”
Maria Uliszewska-Kaden, urodziłam się 18 maja 1921 we Wrześni. W czasie Powstania miałam pseudonim „Mirka” i miałam stopień porucznika. [Byłam w] „Baszcie” na Mokotowie.
- Proszę powiedzieć parę słów o pani dzieciństwie, gdzie pani mieszkała? Gdzie pani chodziła do szkoły?
Mieszkałam we Wrześni, aż do matury byłam we Wrześni. Parę dni po maturze zostałam z całą rodziną wysiedlona do Białaczowa pod Janów Lubelski.
- Czym zajmowali się pani rodzice przed wojną?
Mój ojciec był lekarzem, a mama w domu.
Florian Uliszewski.
Nie, jestem sama. Maturę zdawałam 10 maja 1939 we Wrześni.
Liceum klasyczne. Składałam papiery na medycynę do Poznania, dostałam dokument przyjęcia, byłam przyjęta na Uniwersytet Poznański, nie zdążyłam studiować.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 rok?
Dosyć niespodziewanie, mówiło się ciągle o wojnie, ale Września to małe miasteczko, nie odczuwało się ruchów wojsk. Dopiero jak przyszli rano 10 maja 1940 roku, to zrozumiałam, co się dzieje. [Musieliśmy] wszystko zostawić. Zawieźli nas do Poznania, obóz był na Głównej. W obozie byłam razem z ojcem, bo mama akurat była wtedy poza Wrześnią.
Byliśmy w obozie aż do wywiezienia do Polichna. W obozie na Głównej byliśmy koło dwóch tygodni. Nie przeżyłam tego specjalnie, jeszcze byłam za głupia, żeby rozumieć, co się dzieje. Dopiero od momentu wejścia ludzi [zrozumiałam]. Myśmy mieszkali we Wrześni w ładniej, dużej willi. Zostawienie tego wszystkiego było pewnym szokiem, przecież wyszło się z niczym.
- Niemcy wysiedlali wszystkich Polaków?
Tylko tych Polaków, gdzie mogli zająć lokale, mieszkania. Wszystkich co w willach mieszkali, zamożnych [wysiedlali] i oczywiście Żydów, ale Żydów to zaraz wywozili gdzie indziej.
- Dużo Żydów było przed wojną we Wrześni?
Był adwokat Żyd, krawiec Żyd, zegarmistrz, z tych co znałam, co ich dzieci chodziły ze mną do szkoły, a więcej to nie pamiętam.
- Jak układały się stosunki przed wojną między Polakami, Żydami a Niemcami we Wrześni?
Nie było żadnych animozji. Chodziłam do szkoły z Niemką i z Greczynką, i z Żydówką. W ogóle nie odczuwałam różnicy. Powiedzmy, że w czasie religii one siedziały w innej ławce, nawet nie wychodziły. Nie było żadnych tarć. Jak przyjeżdżałam do Poznania, bo często jeździłam tutaj, to się widziało pewne rzeczy: okupywanie sklepów czy niszczenie, ale we Wrześni nie. Potem w Polichnie ojciec został od razu zaangażowany przez gminę [do] ośrodka zdrowia. Tam byliśmy jakiś czas. W tym czasie moja mama już wyjechała swoją własną drogą, już nie wracała do Wrześni tylko wróciła do Warszawy. Znalazła nam mieszkanie i zamieszkaliśmy w Warszawie.
- Gdzie w Warszawie państwo zamieszkali?
Na ulicy Krasińskiego, na Żoliborzu mieszkaliśmy. Po roku wstąpiłam na Uniwersytet Warszawski.
Studiowałam medycynę. W międzyczasie na uniwersytecie zawiązało się koło akowskie, tak że stamtąd trafiłam [do konspiracji].
- Ktoś pani zaproponował, koledzy?
Koledzy, nie pamiętam kto, nas była cała grupa. Zresztą później razem żeśmy się dostali na Mokotów, bośmy się razem trzymali. Tam zrobiłam trzy lata na medycynie. Pracowałam w szpitalu Dzieciątka Jezus. Zaczęło się Powstanie.
- Przechodziła pani kursy wojskowe w konspiracji?
Nie, medycynę studiowałam, ale tu muszę zaznaczyć, to była tak zwana szkoła Zaorskiego. Myśmy mieli legitymacje pracowników sanitarnych, legitymacje tylko dla Niemców. Wprawdzie wszystko się odbywało na gmachu uniwersytetu, ale to był taki pozór, że to jest tylko szkoła Zaorskiego.
- Czy oprócz studiów były inne kursy?
Nie, tylko mieliśmy kursy sanitarne, pogadanki na temat przygotowania do ewentualnego czegoś takiego. O Powstaniu się jeszcze wtedy nie mówiło.
- Co tata robił wtedy w Warszawie?
Ojciec był komendantem szpitala Ujazdowskiego na Sadybie, tam był szpital Ujazdowski filia. Ojciec tam był dyrektorem, cały czas w Warszawie.
- W którym miejscu był szpital na Sadybie?
Mieszkałam na Morszyńskiej 13, a to było przy Okrężnej. Na Morszyńskiej 13 mieszkaliśmy w willi. Polski pułkownik był na wojnie i u jego żony wynajęliśmy willę.
- Tata też dział w konspiracji?
Tylko w tym szpitalu.
- Przyjmował rannych akowców?
We wszystkich podręcznikach, które ukazały się po Powstaniu, jest jego nazwisko, mojego nie ma w ogóle, a on wszędzie figuruje. To był szpital powstańczy, tam normalnych ludzi nie było.
- W czasie okupacji ten szpital działał dla ludności?
Cały czas.
- Mówię o latach okupacji, czy tam przyjeżdżali ranni akowcy? Czy w czasie okupacji ojciec współdziałał z Armią Krajową?
Nie, w czasie okupacji nie. W czasie okupacji ojciec był lekarzem rejonowym nad Jeziorkiem Czerniakowskim, które jest za Morszyńską. Dopiero w czasie Powstania dostał nominację na dyrektora szpitala, dopiero wtedy się zaczęło.
- Jaką tata miał specjalizację?
Chirurg.
- To był skarb w czasie Powstania.
Dopiero wtedy, przedtem pracował tylko w rejonie i przyjmował w domu pacjentów. Willa była duża i żeśmy tam mieszkali. Na Morszyńskiej 13 przyjmował pacjentów.
- Jak pani zapamiętała pierwszy dzień Powstania?
Myśmy byli zgrupowani wcześniej, pod koniec lipca już raz był alarm. Potem byliśmy koło szkoły baletowej na Senatorskiej, tam było zgrupowanie. Tam była cała nasza studencka brać, było nas chyba dwanaście, trzynaście osób. Stamtąd razem wyszliśmy na Mokotów. Wiedzieliśmy, gdzie mamy iść, byliśmy zaopatrzeni. Poszliśmy na ulicę znowu nie pamiętam jaką, od Puławskiej w prawo. Tam byliśmy pierwszy dzień Powstania, pierwszą noc. Tam od razu już przyszli Niemcy z Rakowieckiej i już poszliśmy na Pilicką. Na Pilickiej byliśmy do końca, aż do zbombardowania.
- W którym miejscu Pilickiej?
17.
Tam był punkt sanitarny, to była pusta willa. Na parterze był punkt sanitarny, a na górze mieszkał nasz kierownik doktor Stach. Myśmy były na dole, tam miałyśmy punkt sanitarny. Miałyśmy nosze, głównie dziewczyny tam były, chłopców mniej. Pod koniec sierpnia Pilicka była zbombardowana, uderzyła bomba akurat w czasie, jak myśmy były w parku Dreszera zbierać rannych. Wtedy rozdzielili nas. Mnie z koleżanką posłali na Sadybę, ponieważ wiedzieli, że tam mieszkam. Tam byłyśmy parę dni, w szpitalu pracowałyśmy.
- Tam spotkała się pani z tatą?
Dopiero tam, pod koniec września. W tym czasie szpital czerwonokrzyski na Mokotowie, nie wiem, jak się nazywał ten szpital [elżbietanek], też był zbombardowany. Dużo rannych przeszło stamtąd na Sadybę.
- Szpital sióstr elżbietanek?
Tak, trudno mi wszystko pamiętać.
- Na Pilickiej miała pani dyżury?
Myśmy tam mieszkali. Na pierwszym piętrze mieszkał kierownik doktor Stach. Myśmy mieszkały z trzema koleżankami i dwóch kolegów. Parter był duży. Część parteru była jako sanitarna poradnia, a [w drugiej] części spałyśmy na materacach. Jedzenie nam dowozili. Wtedy jeszcze żył profesor Loth, często do nas przyjeżdżał, a potem zginął. Jak już byliśmy na Sadybie, to przyjechali Niemcy, kazali się wszystkim wynosić. Jeszcze w międzyczasie jak byłam na Pilickiej, to dostaliśmy ze zrzutu mundurki, spódniczki, bluzki jednolite. Komendant, który był w Warszawie, kazał nam mundurki zostawić na miejscu, żeby nie iść w nich i legitymacje też musiałyśmy zostawić. Z piwnicy później nas wygarnęli Niemcy. Za fosą był fort, szkoła i fort. Na forcie siedzieliśmy jakiś czas i stamtąd nas wywieźli do Pruszkowa.
- Wróćmy jeszcze do Powstania Warszawskiego, jaki był pani najgorszy dzień?
Cały czas w nerwach, przerwy tylko, kiedy „krowy” nie wyły, a tak cały czas byłyśmy w nerwach. Ze spaniem był kłopot, ale miałam wtedy osiemnaście lat, więc nie przeżywałam tego tragicznie. Najtragiczniejszy był pierwszy wypadek, jaki zobaczyłam, jeszcze na ulicy przed przejściem na Pilicką. Zobaczyłam chłopaka z rozprutym brzuchem i wszystkie jelita na zewnątrz. Wtedy miałam małe doświadczenie jako lekarz, jako sanitariuszka. Wiem, że przeżyłam to, bo i torsje dostałam, ale potem się przyzwyczaiłam.
- Nie zniechęciło to pani do medycyny?
Nie, to mnie jeszcze utrwaliło w tym, żeby dalej studiować medycynę.
- Pierwszego rannego, który zmarł, pamięta pani?
Nie.
Umierali, myśmy właściwie robiły opatrunki. Bardzo ciężko rannych chłopcy zawozili do szpitala elżbietanek. Od nas odchodzili tylko lżej ranni. Może było kilka przypadków, [że] umarli u nas na miejscu, ale
gros jechało do elżbietanek.
- Czy były kłopoty ze środkami opatrunkowymi?
Nie, zaopatrzenie było bardzo dobre, zresztą dowozili nam – skąd to nie mam pojęcia, ale mieliśmy i nosze dobre, i opatrunki. Potem była taka przygoda, że cichociemny został zrzucony z samolotu do parku Dreszera. On troszkę mieszkał u nas na Sadybie. Potem się wybierał zza Wisłę i go postrzelili w płuca. Wrócił do szpitala elżbietanek. Co było dalej, to nie wiem. U nas leżał jakiś tydzień. „Wania” miał pseudonim.
- Jak było z wyżywieniem na Mokotowie?
Dostawaliśmy garść kostek cukru, sztuczny miód i czarny chleb na śniadanie. Sami gotowaliśmy w kuchni picie, a obiad nam rozwozili w kotle, zupy czy coś. Pamiętam, że tam było bardzo fajnie, bo z nami był pan Markowski. On był poetą, grał na pianinie. Tam powstawał „Marsz Mokotowski”, to sympatyczny moment.
- Poznała pani sanitariuszkę „Małgorzatkę”?
Tak.
- Mogłaby pani o niej opowiedzieć?
Nic nie wiem o niej, ona mieszkała z panem doktorem na górze, a ja byłam ze Stachą i z Elą na dole, Stacha to była moja najbliższa koleżanka w czasie Powstania. Ona została lekarzem, nazywała się Gosiewska i mieszkała na Lisa-Kuli w miejscowości podwarszawskiej.
- Sanitariuszka „Małgorzatka” z Markowskim mieszkała na górze?
Tak.
- On dla niej napisał te słowa.
Na górze mieszkał doktor, Markowski i „Małgorzatka”. To była elita, a myśmy na dole mieszkali.
- Markowski często schodził na dół i grał?
Prawie co wieczór jak był spokój, śpiewał, grał, układał marsz. To były sympatyczne chwile.
- Pamięta pani, jak pierwszy raz usłyszała „Marsz Mokotowa”? Czy spodobała się pani ta pieśń?
Nie umiem [opisać] tego wrażenia, to było bardzo miłe. Miałam osiemnaście lat, jeszcze głupia byłam.
- Jakim człowiekiem był Markowski?
Bardzo sympatycznym. Nieraz nam pomagał, jak nalot był większy i trzeba było iść pozbierać rannych, ale raczej rzadko, raczej się trzymał na boku, tylko właściwie miał artystyczne zajęcie. Ale umilał nam niesłychanie czas. Były stresy cały czas, a tak jak wieczór był przyjemny, to się zrobiło herbatę z ziółek, przeważnie z marszu żeśmy robili, z natki i było miło.
- Było widać, że oni są zakochani?
Tak, oczywiście, to była para, nikt tego nie rozdrabniał, nie filozofował. Też była sympatyczna, wieczory spędzali razem z nami. Cały dzień byłyśmy zatrudnione, cały dzień była robota przecież. Jednych rannych się przynosiło, drugich się odwoziło. Zawsze któraś była na miejscu, żeby opatrunki robić, jak część szła pozbierać rannych, to dwie albo trzy zostawały albo jedna na miejscu z rannymi.
- Było widać, że sanitariuszka Małgorzatka i pan Markowski są zakochani?
Było widać, że sympatyzują ze sobą, tego zakochania nie umiem określić, nie całowali się bez przerwy przy nas. Tam jeszcze mieszkał doktor Stach i myśmy nigdy nie wiedzieli, z kim ona jest bliżej. Nie wiem, czy było widać, że są zakochani. [...]
- Lubi pani teraz słuchać „Marsz Mokotowa”?
Lubię, ale teraz rzadko. Myśmy bardzo dużo śpiewali, całe wieczory. Nie dyskutowało się, że ten ma chorobę taką czy inną, czy ranę, czy zmarł… Chcieliśmy zagłuszyć w pewnym sensie stres po zbieraniu rannych. Najwięcej w parku Dreszera się ich zbierało. Koło parku Dreszera był bardzo duży blok mieszkaniowy, tam mieszkali Niemcy. Z tamtej strony żeśmy mieli dużo nieprzyjemnych rzeczy, bo Niemcy wychodzili w nocy, zabijali ludzi. Nie wiem, czy to byli cywilni, czy wojskowi, w każdym razie Niemcy. Zawsze ze strachem się szło koło tych bloków.
- Miała pani noszowego, czy pani sama musiała nosić?
Same. Było z nami dwóch czy trzech chłopców, Jakubiec był między innymi, później został lekarzem, jeszcze jakiś chłopak był. Oni szli razem z nami, czasem pomagali nam, jak był cięższy ranny czy po prostu zostawialiśmy rannego i szliśmy po chłopców i chłopcy zanosili. Czasem żołnierze przynosili rannych. To były momenty po nalocie. Raz był taki moment, że zabrali nas na noc do parku. Tam podpalili ognisko, czekaliśmy na zrzut. Czekaliśmy całą noc, samoloty, przeleciały, poleciały dalej. To był bardzo nieprzyjemny moment. Poza tym zrzucali nam odzież, jedzenie, miód amerykański. Jedzenie było takie, żeby nie umrzeć.
Byłam, w kolanie miałam odprysk odłamka, miałam to nacięte, wyjęte. Tylko parę dni była unieruchomiona. Siedziałam na placówce, nie wychodziłam, ale poza tym nic mi się nie stało. Z nas nikt nie był ranny, nikt z nas nie zachorował. To była zgrana grupa. Potem żeśmy się rozstali. To było najgorsze, jak strzaskali nam Pilicką.
- Dla pani był jeden plus, że pani przeszła na Sadybę i mogła się spotkać z tatą.
Tak, rozważali, gdzie kogo wysłać i gdzie kto ma najbliższą rodzinę. Stasię Korzewską i mnie posłali na [Sadybę]. Pamiętam, że kazali nam wziąć chustki na głowę i koszyki na ziemniaki. Szliśmy przez Dworkową, czy jak się tam nazywało, wprost na Sadybę.
- Pewnie pani szła Idzikowskiego albo Dolną. Pewnie Dolną?
Już nie pamiętam. Przechodziliśmy przez szosę, która prowadziła do Wilanowa. Prawie całą noc szłyśmy.
- Jak Niemcy wpadli później na Sadybie, to jak oni się zachowywali?
Wrzeszczeli, żeby wychodzić. Na Sadybie w fortach ukrywali się chłopcy z Powstania. Jak wszyscy nas powsadzali na samochody, to potem ruszyli po tych chłopców i wszystkich rozstrzelali na miejscu.
- Jak widzieli, że Powstaniec…
Tak, tam chłopcy w mundurkach byli, opaski głównie mieli, ale widzieli, że z bronią. Prowadzili ich przed sobą, na naszych oczach kolejno rozstrzeliwali, na oczach tych, co siedzieli w… Już nie wiem, czym myśmy jechali, wozami otwartymi? W czym to było, to nie wiem, już nie pamiętam.
- Niemcy potraktowali Powstańców jak bandytów?
Zupełnie jak bandytów.
- Ci chłopcy krzyczeli: „Niech żyje Polska!”?
Nie. Mam wrażenie, że byli w szoku, było widać, że są nieprzytomni ze strachu. Szczególnie jednego chłopaka pamiętam, bo tuż przed naszymi oczami w plecy mu strzelili. On biegł z rączkami podniesionymi.
To było najgorsze. Jak rannych się zbierało, to wiadomo było, że trafiło, że przypadek, a tutaj bezpośrednio strzelali do człowieka.
- Chłopiec biegł i nawet nie przypuszczał…
Nie, kazali biec, wywalali z fortów i
Raus! To oni biegli. Było chyba pięciu albo szczęściu chłopców. Ten przebiegał koło nas z rączkami do góry i w plecy strzelili, padł od razu. Nie wiem, czy raz, czy dwa strzelili, tego już nie umiem powiedzieć. Wszystkich, całą grupkę, którą w forcie chwycili [rozstrzelali]. Fort był za szkołą.
- Tam jest teraz Muzeum Katyńskie. Nie wie pani, czy oni zostali tam pochowani?
Nie mam pojęcia, bo zaraz odjechaliśmy.
- To był gdzieś koniec września?
Tak.
- To był Wehrmacht, czy SS?
Pojęcia nie mam. W ogóle się na tym nie znałam, z karabinami byli żołnierze. To był już koniec Powstania, już jechaliśmy do Pruszkowa, już był koniec. Gnali wszystkich ludzi ulicami Warszawy i jechaliśmy na wozach. Do Pruszkowa nas zawieźli.
- Jednak pani dobrze zrobiła, że zostawiła mundurek, legitymację?
Mieliśmy taki rozkaz – mundurki i legitymację zostawiać.
- Pewnie by też tam pani była rozstrzelana?
Tak, przecież nas sprawdzali.
- Co się działo w Pruszkowie?
Byliśmy w dużej sali, hali numer cztery. Spaliśmy na podłodze. Dostawaliśmy zupę z wszami, nie szło tego jeść, bo pełno wesz pływało. Mojemu ojcu jako lekarzowi kazali pójść do komendanta szpitalika, Niemca. Ojciec był w szpitaliku, a ja z mamą i babcią leżałyśmy na barłogach. Chyba za dwa tygodnie, siedemnaście dni był transport do Guberni. Ojca jako lekarza wyznaczyli na prowadzenie transportu. Wtedy zabrał mamę, babcię i mnie ze sobą do pomocy. Tak żeśmy wyjechali do Radomia.
- Tam była pani aż do wejścia sowietów?
Najpierw parę dni byliśmy w Białaczowie, ale tam nie było ani gdzie spać, ani co robić. Pojechałam sama do Radomia, a rodzice zostali w Białaczowie. Pojechałam do Radomia do szpitala, bo tam wtedy profesorowie z Poznania prowadzili szpital. Poszłam do szpitala, aż weszli Sowieci. Jak weszli Sowieci, to ruszyłam do ojca, który dostał się do Łodzi. Pojechałam sama do Łodzi.
- Czy pani albo tata byliście represjonowani za udział w Powstaniu Warszawskim?
Ojciec nie, ale ja tak. Po prostu nie mogłam nigdzie mówić, że byłam w Powstaniu. Nawet był taki moment, że się zapisałam do ZBOWID-u. Ostrzegali mnie, żebym nic nie wspominała, że po Powstaniu. Przez pierwsze lata poza tym, że byłam zwyczajnym lekarzem, to nie miałam żadnej funkcji kierowniczej, byłam zawsze na indeksie. Represji bezpośrednich nie miałam, tylko nieprzyjazne zachowanie, dystans wobec mnie był zawsze.
- Jaką pani zrobiła specjalizację?
Pediatrię.
- Dlaczego przyjęła sobie pani pseudonim „Mirka”?
Jak się urodziłam, to ojciec wybudował willę we Wrześni, nazwał [ją] „Willa Mira”. Tak zostałam Mirką z Marii, niektórzy Maryla mówili, Marysia, a moi rodzice mówili Mirka i w Powstaniu zostałam „Mirką”.
- Pani w Powstaniu miała dwadzieścia trzy lata?
Tak.
- Miała pani sympatię w Powstaniu?
Nie miałam w Powstaniu, ale miałam jak byłam na studiach. Miałam chłopaka, z którym się przyjaźniłam, chodziliśmy do Wilanowa, do parku.
W okupację, ale tylko do czasu Powstania. Potem się więcej nie widziałam z tym chłopakiem.
- Nie wie pani, czy on przeżył Powstanie?
Wiem, że przeżył, został lekarzem w Łodzi.
Nie pamiętam.
- Czy jakby pani miała dwadzieścia trzy lata, czy poszłaby pani drugi raz do Powstania?
Tak, poszłabym bezwzględnie.
Poznań, 18 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama