Nazywam się Janina Dobrzyńska-Rejewska, urodzona 28 marca 1926 roku w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego byłam w Pułku „Baszta” Sielce, byłam sanitariuszką łączniczką, tak byłam wyszkolona.
Ulica Perska 15, to jest róg Naruszewicza.
Dzieciństwo i wczesna młodość już była zakłócona wojną, bo miałam trzynaście lat, jak się zaczęło oblężenie Warszawy. Ojciec naturalnie z wojskiem wyszedł, brat z harcerstwem, a mamusia musiała nas zabrać, mnie i młodszą siostrę, do centrum, do Warszawy, bo u nas przebiegał front przez naszą okolicę. Tam były ogrody.
Tatuś mój pracował w Wojskowym Zakładzie Przeciwgazowym, był inżynierem chemikiem.
Alojzy.Brat w 1939 roku wyszedł z harcerstwem i wrócił po tym jak się cofali, już nie pamiętam. Myśmy też wróciły ze Śródmieścia po zdobyciu już Warszawy przez Niemców. Potem, już nie pamiętam, dwa miesiące czy… wrócił i brat, i ojciec.
Narbutta 112 chyba...
Byłam już w Śródmieściu na ulicy Wspólnej, u rodziny mamusi. Jak wspominam? Najpierw wspominam w ogóle ostrzał, jeszcze byłam w domku, myśmy mieli jednorodzinny domek z płaskim dachem, właściwie dwurodzinny, ale w czasie okupacji tatuś jeden odsprzedał, żeby spłacić kredyt. Pamiętam, że na Wspólnej w jakimś korytarzu mieliśmy materac, a z całego majątku, jaki posiadałam wtedy wychodząc z Perskiej, gdy nas wojsko usuwało, nasze jeszcze, że będzie tam front, to wzięłam lalkę tylko i wyłącznie.
Nasi żołnierze przyszli [i powiedzieli], że tu będzie przebiegał front. To była Woronicza, tamta szkoła. Między nami, Perską a Naruszewicza, tym dużym, wtedy to był wieżowiec, a to jeden z mniejszych, róg Naruszewicza i Alei Niepodległości, to był ten budynek, w którym się bronili potem powstańcy tak długo, w którym był film nakręcony. [...]
Potem na Naruszewicza byli nasi powstańcy w czasie Powstania, do momentu chyba kapitulacji Mokotowa, tak mi się zdaje. W każdym razie Elżbietanki były zaraz niedaleko i wiem, że przed Powstaniem, swoją drogą na Belgijskiej miałam naukę w sanitariacie i w łączności. Praktykę pielęgniarską odbywałam chyba w Ujazdowskim Szpitalu, pamiętam fartuchy białe i stamtąd chyba był ten doktor, który potem z nami wychodził, doktor Głóg. Na Stępińskiej róg Bończy w nocy kazano mi pójść na Czerniakowską, gdzie było nasze dowództwo, do rana kazano czekać, a potem musiałam wrócić na nasz punkt zborny sanitarny i przekazać, że się wycofujemy.
Tak, brat był właściwie prawie od początku. Ja dla brata (też „Baszta”) miałam dorywcze zlecenia. Na przykład plan Szpitala Elżbietanek, potem Wyścigi Konne, żeby rozplanować ilu wartowników i tak dalej. Potem musiałam mieć około piętnaście-szesnaście lat, kiedy trafiłam do tego oddziału oficjalnie, ale przysięgę składałam 1 sierpnia 1944 roku na rogu Zbawiciela chyba i Noakowskiego. Zdaje się, że też przyjęłam pseudonim „Teresa”, ale tego nie pamiętam.
Był w harcerstwie, był w „Baszcie”. [...]
Bohdan przez „h”, Bohdan Dobrzyński.
Chyba „Grot”, ale musiałabym sprawdzić, bo umysł już nie bardzo.
Tak, zmarł w 1998 roku.
Był w Śródmieściu, walczył w kościele świętego Krzyża między innymi i zdobywał komendę policji (wtedy policja była, nie milicja). Wtedy był ranny, wiem, że musiał but zmieniać, bo musieli rozciąć w szpitalu na Długiej, żeby móc zrobić opatrunek. Był w jednym bucie, więc poszedł do swojego chrzestnego ojca, stamtąd wyfasował drugi but i dlatego na zdjęciach (bo mam zdjęcia jego w popowstaniowych albumach), jest w jednym bucie innym w drugim innym. Był do ostatka, bo był w Śródmieściu i wyszedł normalnie do niewoli do Lamsdorfu. Stamtąd jak już nadchodzili Rosjanie, wycofali ich przez Austrię i odbili ich, tylko nie wiem, czy w Austrii, czy w Alpach, Amerykanie. Potem trafił do Andersa, był we Włoszech w Armii Andersa i stamtąd jak była ewakuacja to [trafił] do Anglii, do Londynu, a tu wrócił w 1947 roku, jak zaczęły być powroty, bo mamusia bardzo chciała, żeby wrócił.
Był, tyle że… przede wszystkim mamusia i w ogóle nasza rodzina była, dopóki nie wrócił, to co chwilę była bezpieka.
Był w „Baszcie”!
Po prostu na rowerze wyjechał i gdzieś się spóźnił, bo musiał… tak że gdzieś koło Żelaznej Bramy…
Wiem tak, że w ogóle był w „Baszcie”…
W konspiracji… i „Agrykola” to była podchorążówka, kończył właśnie podchorążówkę.
Tak.
Wyścigów Konnych na Służewcu, tak. No to zbierałam kwiatki i podrywałam wartownika. Chodziło o to ilu wartowników, jak strzeżone są, bo Służew tak samo żeśmy przecież planowali objęcie przy Powstaniu, tak samo jak Forty, które się nie udało. Miałam takie zlecenia, jeszcze nie będąc u siebie, w swoim oddziale, tylko będąc właśnie u brata. Swego czasu na dworcu na Pradze (tam był dworzec towarowy), podjechał pociąg i ktoś, czy podpalił, czy wrzucił, nie wiem, ale byłam świadkiem jak wybuchały pociski z tego pociągu, więc taką rzecz mu zaraz przekazałam.
Mama wiedziała, ale nie wtrącała się, tylko w razie czego dawała znać, bo myśmy mieszkali tak… pół kilometra było pole i potem właśnie ogrody Jabłońskich, nasze i… jeszcze obok nas, już nie pamiętam… Nowakowscy chyba byli. Za nami do ulicy Wołowskiej były jeszcze [gospodarstwa]… Grochowscy byli trzeci chyba, albo drudzy. U tych Grochowskich… i to nigdzie nie było podane i nigdzie nie spotkałam się z tym, że w takiej już większej willi Grochowskich była montownia granatów. Myśmy się orientowali, myśmy wiedzieli, bo oni udawali, że są ogrodnikami i uprawiają, wolne pole było między nami, takie poletko, uprawiali coś niby, udawali, że są z ogrodnictwa. Z chwilą kiedy zobaczyliśmy, że auta zajeżdżają, budy i Niemcy się kręcą, to zaraz… im już nie mogłyśmy dać znać, ale wszyscy uciekli, bo zobaczyli, bo naokoło było pole, uciekli. Ale szli na zmianę przez miedzę, to znaczy koło nas i przez okno nie wychodzące na tą stronę, tylko na miedzę, na pole, ten półkilometrowy odcinek między Aleją Niepodległości a nami. Mamusia stała w oknie i dawała znać, żeby się cofali.
Od razu! To była oficjalnie pieczarkarnia, ale myśmy od razu wiedzieli, że to nie jest pieczarkarnia, bo to nie były osoby wyglądające na takich co hodują. Tak że nie pamiętam chwili, kiedy mi ktoś przekazał, myśmy po prostu wiedzieli. Orientowaliśmy się po zachowaniu się tych osób, że to młodzi wszyscy, nie wyglądający na jakichś ogrodników, którzy by stale byli przy pieczarkach, więc myśmy się zorientowali, że to była konspiracja. Myśmy przecież jednak przez pięć lat nauczyli się tak tej konspiracji, że nie przekazywaliśmy sobie, ojcu, woleliśmy w ogóle nic nie mówić, bo wiedzieliśmy, że ojciec może nerwowo nie wytrzymać, może coś wygadać, ale mamusia się orientowała. U nas były naturalnie szkolenia wojskowe, pod szkolenia nastawiało się gramofon i tańczyło się, a jakże, nawet z sympatią tańczyłam. Jeżeli się przedłużały takie szkolenia u nas, to było tych chłopców wtedy na raz czworo, pięcioro najwyżej, takie małe grupy, brat miał mały pokoik, podłogę ruchomą i tam był chowany powielacz. Na tym powielaczu były powielane [gazetki]… ale nie dopuszczał nas brat do tego, ani mnie, ani siostry, siostra była jeszcze o cztery lata młodsza ode mnie. Natomiast broń była chowana, był schowek na broń między stropem a… to nie był strych, tylko to było pomieszczenie między stropem a dachem, bo to był plaski dach. Tak że latem można było leżeć na dachu i winogrona zbierać i sobie jeść, bo piękne, duże winogrona były. Brat ciągle gdzieś musiał tą broń chować, przecież nie przychodzili na ćwiczenia z bronią, więc przeważnie pod winogronami, bo takie były gęste, bardzo łatwo było w teczce schować. A kiedyś schował w krzaku koło studni, w takim gęstym krzaku, nie pamiętam, czy to był jaśmin, czy to było jakieś inne, nie pamiętam już w tej chwili, co to było. Jakoś dłużej ta broń musiała leżeć i kiedyś mamusia szła, patrzy, a tam wygląda spod tego krzaka. Wyjęła to, przekazała Dankowi, kazała gdzieś to umieścić tak, żeby to nie było widoczne, więc właściwie rodzina wiedziała, ale każdy udawał, że nie wie i już. Człowiek nie pytał się nic, nie wiedziałam do ostatka, aż pod koniec, kiedy wiedziałam, że jest już w obozie, też się go szukało. Nie wiedziałam, bo to była konspiracja. Jeden drugiemu w rodzinie nawet się nie mówiło, dlatego – raz, że niebezpiecznie, bo chodziło o to, żeby właśnie na torturach nikt nikogo nie wydał.
Tadzio Benc. Mam zdjęcie jedno, jest w cholewach. Zakochana byłam, ale on we mnie chyba nie, ale sympatią darzył mnie, listy mam, tyle listów mam. Tak że pisał, bardzo długo pisał…
Tak.
Przeżył Powstanie, potem był w Anglii… Pytał się o brata, potem się spotkali z bratem w Anglii. Tak że został i też mam całą kopertę jego listów.
Nie, on został. Tadeusz Benc, był też generał Benc… chyba generał czy pułkownik, ale to chyba nie z tej rodziny.
Na Belgijskiej.
Tak, w samej przychodni, to znaczy, gdzie się zgłaszali ranni. Tu żeśmy się uczyły jedna na drugiej bandażowanie, a chodziło o to, żeby faktycznie z rannymi się spotkać, z rannymi nie od kul, ale z tymi co przychodzili ze złamaną nogą, to tamto, to owo.
Tak, był łącznik. O dwunastej mieliśmy zbiórkę na Placu Zbawiciela… [...] róg Zbawiciela i chyba Nowowiejskiej...
1 sierpnia i zbiórka w tym miejscu, bo najpierw był próbny alarm. Zdaje się mam zanotowane, że 30 lipca mieliśmy już próbny alarm, który został odwołany. Żeśmy już pierwszą noc spędzili właśnie na tym punkcie i potem o godzinie dwunastej miałam właśnie składać [przysięgę]… tylko nie pamiętam czy to było przed trzydziestym, czy pierwszego składana przysięga… chyba przed trzydziestym, ale nie powiem. Tego już nie pamiętam. Zostaliśmy zawiadomieni, że mamy zbiórkę o godzinie czwartej na miejscu koszarowym. Wpadłam jeszcze do domu, jeszcze się zdążyłam z mamą pożegnać, brata nie było i właśnie tego nie pamiętam, czy brat w końcu zdążył jeszcze wpaść do domu i poszedł, czy nie, tego nie powiem. Zabrałam małą walizeczkę z bielizną na zmianę, pończochy, majtki, bluzeczka, sweterek czy jakieś coś i z tym wyruszyłam do Powstania.
Stępińska róg Bończy, tak. To było w ogrodzie, była willa. Ta willa [jeszcze] istnieje. Myśmy nic nie wiedziały o tym, że naprzeciwko tej willi, czyli na Stępińskiej, ale z drugiej strony, jest szkoła niemiecka. Dlatego na przykład jak zaczęła się walka o godzinie piątej, pierwsze strzały i wybiegłam, żeby zobaczyć czy nie ma rannych, to tylko gwizdnęło mi koło ucha, więc się w krzaki schowałam i krzakami podbiegłam pod siatkę czy pod ogrodzenie, już nie pamiętam i zobaczyłam, że leżą ranni. Wracałam, właściwie to mogłam… bo okazało się, że tam byli Niemcy i się wycofali zaraz. Ale mogłam w pierwszej sekundzie Powstania też zginąć od kuli, bo mi gwizdnęła kuleczka, a myśmy nic nie wiedzieli, nie zawiadomiono nas. Potem rano jak już wracałam, bo wieczorem wysłano mnie właśnie na Chełmską, tam kościół był…
…i było dowództwo nasze, z meldunkiem i co mamy robić. Kazano mi zostać do rana przy dowództwie, a rano właśnie z rozkazem, że mamy się wycofać, wyszłam. Po drodze to już było mnóstwo trupów, już było wiadomo, że Stępińska jest wolna. Spotkałam kolegę z naszego oddziału... nazwisko i imię nie pamiętam zupełnie. Koleżanki, które były wzięte jak wyszły po pierwszych rannych, zostały przez Niemców zabrane, ale ich nie rozstrzelano. Ostatnio słyszałam czy czytałam, że nie wiadomo właściwie dlaczego nie rozstrzelano ich. Ocalały rzeczywiście, potem je spotkałam te wszystkie.
Potem i Wanda była chyba też. Potem je spotkałam w Rawie Mazowieckiej.
Przecież byłyśmy z opaskami. Opaski to przecież była walka między jednymi i drugimi. Z tym, że nie pamiętam… nie, chyba opaski nie miałam nałożonej, bo pamiętam, że zachwycałam się potem jak zeszłam właśnie na dół ogrodami, tyłem, że właśnie spotykam już wywieszone chorągwie i właśnie opaski na ramieniu, że mogłam włożyć opaskę na ramię. Ale to są szczegóły, których już nie pamiętam.
Drugiego nas wyprowadzono, rano.
Nie.
Wycofali się nasi, dlatego kazano wyjść nam wszystkim. Te, które były zabrane przez Niemców, nie rozstrzelano ich, przedostały się na Mokotów i były na Mokotowie.
Tak.
Pod Powsinem chyba była potyczka jeszcze z Niemcami, to brałam udział jako łącznik między dowództwem a poszczególnymi [oddziałami] w tej potyczce. Ile czasu trwała już nie pamiętam, może zapisane jest, może nie, nie wiem. Dwie-trzy godziny, jakoś tak. Potem deszcz straszny padał, byliśmy przemoknięci. Potem to się skończyło, nocowaliśmy we wsi Wolica na sianie i rano nas przyłapali Niemcy na tym sianie. Pamiętam, że właśnie zdejmowałyśmy te opaski i chowałyśmy w to siano. Wozili nas wozem i chłopców i nas. Chłopców to potem wyczytałam, że rozstrzelano, a nas, myśmy się tłumaczyły, że myśmy na wycieczkę się wybrały. Wtedy byli lotnicy jeszcze i nas puścili.
Tak, ale lotnicy, a za pół dnia już byli żołnierze, już było SS i już nie było tego.
Tak, chłopców rozstrzelano.
Dokąd oczy poniosły. Udałyśmy, że jesteśmy na wycieczce, okazało się, że jedna z naszych koleżanek w Skolimowie ma ciotkę i do tej ciotki. Też mam napisane, jak ci państwo się nazywali, byli też w Armii Krajowej, tak że przez nich mieliśmy rozkazy dawane co mamy robić i tak dalej.
W Skolimowie byłam dwa, trzy dni. Potem zaczęłam szukać rodziny, spotkałam rodziców jednak w Leśnogórze i wtedy myśmy razem byli. Mam też zapisane w jakiej miejscowości tuż pod Warszawą, aż do kapitulacji Powstania.[…]
Ach, naturalnie! Wszystko było widać. Najgorszy był moment, kiedy myśmy na jakimś sianie, w jakiejś stodole nocowali… Najgorszy moment był, jak już Mokotów się poddawał i widzieliśmy kobiety idące z dzieckiem za rękę, czy coś takiego i niosące w jakiejś płachcie, czy w czymś, kilka ziemniaków. A tutaj wieś pękała, bo tu było wszystko nastawione na sprzedaż Warszawie. Ci wszyscy ogrodnicy dochowali się wszystkiego i nie mieli co z tym zrobić, a tu z Warszawy dosłownie kilka ziemniaków jak coś najcenniejszego nosili. To też tak mi zapadło [w pamięci] już do końca życia.
Bardziej niż kto inny, bo jak myśmy się znaleźli w Rawie Mazowieckiej i nieopatrznie poszli do kościoła, to usłyszeliśmy od księdza, że to kara Boska na Warszawę, że się bawiła i od tej pory przez długich lat chyba czterdzieści z księżmi miałam na [pieńku]. Potem ksiądz mi przyznał rację, że miałam prawo czuć żal…
Naturalnie, że tak, ale miałam siedemnaście czy osiemnaście lat, to wtedy przecież emocjonalnie się to przeżywa. Nigdy nie zapomnę, nie wiem tylko, w którym momencie w czasie Powstania, czy tuż po Powstaniu, byłam w jakiejś kaplicy, w kościółku, w kościele, nie wiem i przed Matką Boską prosiłam na wszystko, żeby wszystko zginęło z rzeczy materialnych, z tego domku, ziemi, to wszystko, ale żeby ocaleli wszyscy, to znaczy rodzina. Wszyscy ocaleli, mało tego, wszyscy z dalszej rodziny, wszyscy przyjaciele, wszyscy moi koledzy, to znaczy nasi koledzy… W każdym bądź razie to jest też rzecz, którą do końca życia zapamiętałam i rzeczy materialne dla mnie nie… to znaczy istnieją o tyle, że jak mam, to o nie dbam, ale za nie… nie pójdę, takie są sprawy. Drugą rzecz, którą nikt nigdy nie wspominał i nie wiem, to jest dla mnie okryte tajemnicą i dla moich najbliższych też, bo nie dowiedzieliśmy się: obok nas u państwa Jabłońskich […] był ogrodnik, Sałaciński się nazywał, to pamiętam, pan Sałaciński, zjawił się, nie był od razu, nie był przed wojną. Niby był ogrodnikiem i nie wiem, co się stało, jak to się stało, myśmy z siostrą to widziały, ja i siostra, która żyje zresztą. Myśmy od balkonu mieli drzwi szklane, potem był balkon nieobity i był właśnie widok na ogród tych państwa. Tatuś zabił deskami część naszego balkonu, żeby widocznie jak ktoś wejdzie, żeby nie podglądał, nie wiem. Myśmy w tych szparach widziały, bo właśnie zobaczyłyśmy, że Niemcy przyjechali, budy przyjechały i szukano… wzięto tego pana Sałacińskiego, który ponoć był tam ogrodnikiem i pracował. Od inspektu, do inspektu, od oranżerii, do oranżerii, prowadzili go, ciągnęli go i w końcu skończyło się na tym, że kazano mu wykopać [dołek]… pogłębić, kazali mu się położyć i rozstrzelali go.
Właśnie, różne słuchy chodziły. Jedni mówili, bo to Niemcy podjechali, że w konspiracji był pan Sałaciński, a drudzy mówili, że był jednak na usługach Niemców i to było wykonanie wyroku przez naszych ubranych naturalnie w mundury niemieckie. Ta sprawa też, to są dwie, które mamusia nam przekazała też, teraz niedawno znalazłam mamusi notatki. Tak że różne rzeczy są, które nawet do dziś nie są odkryte.
Jako ogrodnik u tych Jabłońskich, potem Lamsdorf było.
Tak… może nie Lamsdorf tylko podobnie bardzo… Landorf, pani Landorfowa zdaje się. Jej grób widziałam na Służewie, na rogu tej alei, która do nas idzie z tej głównej.
To było przed Powstaniem, czyli chyba 1943-1942 rok, nie wiem. A ta cała montownia tych granatów, to się tak skończyła, że w końcu tam podjechali, nikt nie wpadł, ale przyszli do nas biali, roztrzęsieni, bo myśmy mieli telefon, gdzieś dzwonili, powiedzieli, żebyśmy zakleili okna, szyby, że będą wysadzali, będą wybuchy i otworzyć sobie okna. Rzeczywiście w koszach nosili te granaty na Wołoską, wtedy nie była taka jak teraz, tylko była droga z koleinami. Wynosili koszami po trochu te granaty i rozbrajali… wybuchały.
Niemcy, to był chyba 1943 rok, bo w 1943 roku Powstanie w getcie było słychać i potem albo 1943, albo początek 1944 roku, w tej chwili nie pamiętam.
Mój brat należał do „Żegoty”. Ja nie, jeszcze byłam za młoda chyba.
Chyba nie… Myśmy przeżyli to wszystko i potem staraliśmy się odreagować, myśmy się starali wreszcie żyć jak normalni [ludzie]. Przecież myśmy byli wszyscy młodzi, już myśleliśmy o tym, żeby założyć rodziny. Przyszła wreszcie ta miłość, kochanie się, spacery, musiał każdy coś zdobyć, chociaż jakiś kąt, pierwsze jakieś mieszkanko, to w Jeleniej Górze było…
Koniec wojny zastał mnie w Piotrkowie Trybunalskim, bo tam mieszkała kuzynka z rodziny ojca, Dybowska Elżbieta. Właśnie myśmy w końcu już dotarli i tam zastał nas koniec wojny. W Piotrkowie Trybunalskim skończyłam trzecią klasę gimnazjum. Rodzice wcześniej pojechali na Śląsk, bo tatuś zaczął odbudowywać Koksownię Lenina i…
Wszystko to były ruiny, nasz dom też był zrujnowany, niezupełnie, nie do końca. Ocalał orzech, kawałek tarasu i trochę z domu zostało. [...]
Wielka Warszawa, już w ogóle nie ma mowy, żeby zlokalizować, bo już od Alei Niepodległości, gdzie były te pola, pół kilometra się przechodziło do nas, to są jedne bloki. Już od Alei Niepodległości do Woronicza i już z obu stron jest jedno wielkie budownictwo.
Naturalnie, tak, był w „Agrykoli”, był w konspiracji, historia męża jest też dość bogata.
Był aresztowany, był na Pawiaku, z Pawiaka był wywieziony do Stutthof. Jest jego nazwisko też w tej liście, która do Stutthofu jest wysyłana…
To znaczy wyzwolenie polegało na tym, że ich wypędzono, to znaczy musieli iść na tak zwaną śmierć, przez Kartuzy. W Kartuzach byłam, tam bardzo dużo zmarło. Dopiero w [niezrozumiałe] zostali przez Rosjan oswobodzeni. Tak że oboje, to znaczy ja to… nic mi się nie stało, nie byłam ranna, tak że nigdy nie zapisałam się do żadnych bojowników, do żadnego związku takiego. Nie biorę żadnych dziesięć procent za udział. Nic! [...]
Rejewski Wojciech Lech, z tym że używał Lech, ale na pierwsze miał Wojciech.
Tak i wytrzymaliśmy tyle lat.
W 1948 roku, 28 marca kończyłam dwadzieścia dwa lata i za dwa dni, 30 marca 1948 roku braliśmy ślub. Tak jak mógł, to się mógł wycofać, zresztą mu tak to powiedziałam, bo myśmy sobie przysięgali miłość, to znaczy wyznawali miłość. Na Śnieżce taka świątynia Wang, jest do dziś i tam myśmy sobie wyznali miłość. Z tym, że od razu powiedziałam, że: „Jeżeli spotkasz większą i inną, lepszą miłość to masz odejść, mamy się rozstać, nie będę [cię zatrzymywać]…” […]
Naturalnie! Boże! Właśnie mówię, że ta młodzież teraz jest biedna, bo właściwie takich wielkich ideałów nie ma. Niby jest nadzieja w Europie, że się rozszerza i chyba ludzie mający jakieś aspiracje, jakieś dążenia, jakieś marzenia, mogą je spełnić. Na przykład na pewno przyjemniejsze niż móc walczyć z okupantem, byłoby właśnie zwiedzanie, pomaganie innym, stwarzanie różnych jakichś stowarzyszeń, to chyba dużo przyjemniejsze, milsze i wdzięczniejsze. Taki mamy piękny kraj…