Barbara Ołtuszewska „Alina”
Barbara Alina Srokowska z domu, Ołtuszewska z męża, rok 1924 w Warszawie, [pseudonim] „Alina”.
- Zaczniemy od czasu przed wybuchem wojny, jak pani pamięta swoje życie z tego okresu?
Bardzo dobre. Chodziłam do szkoły Cecylii Zyberk-Plater. Szkołę bardzo lubiłam. mając dwanaście lat, zapisałam się do harcerstwa. Praktycznie cały czas do wybuchu wojny byłam w harcerstwie. Jak wybuchał wojna 1 września, to już byłam wzywana w różne punkty, gdzie miałam przydział, przewoziłyśmy aptekę, coś takiego. Byłam na dwóch obozach harcerskich. Jeden był w Janowej Dolinie na Wołyniu, drugi był w Rykontach pod granicą litewską. Bardzo mi się to wszystko podobało, bardzo była zadowolona. Szkołę też lubiłam. Kiedyś nawet miałam zamiar iść na wagary, ale doszłam do wniosku, że to nudne i wolę iść do szkoły. Do wojny byłam w szkole. W czasie wybuchu wojny byłam bardzo zapalona w służbie harcerskiej. Mój ojciec był inżynierem budowlanym, matka była lekarzem dermatologiem. Ojciec prowadził roboty kolejowe, znaczy budował coś na kolei w Polsce, dokładnie nie pamiętam, gdzie. Doszedł do wniosku, że musi znaleźć dyrekcję kolei, żeby robotnikom wypłacić pieniądze. W związku z czym opuściliśmy Warszawę. Powiedział, że sam nie pojedzie. Wziął matkę i mnie. Opierałam się mocno, bo tu harcerstwo, a mnie zabierają. Żeśmy wędrowali pod bombami wśród pożarów, furmanką, dorożką, różnymi pojazdami. Dojechaliśmy do wsi Kiwerce, Rożyszcze. Tam był okrutny nalot na pociąg, którym myśmy jechali. Obok był pociąg wojskowy, który zbombardowali, tam wybuchała amunicja. W każdym razie poszliśmy do Kiwerców. Nocowaliśmy tam. Niezapomniane wspomnienie, wchodzimy do ukraińskiej wioski, wszędzie czerwone transparenty, wioska pusta. Ojciec znał ukraiński, rosyjski. Wyskakuje młody człowiek, po ukraińsku do mego ojca: „Czy macie broń?” Ojciec mówi: „Nie, nie mamy.” „Bo idziemy Lachów rżnąć.” Bardzo miłe powitanie. Potem popatrzył na mnie mówi: „Ty głodna jesteś?” Mówię: „Tak.” Rzucił mi na ziemię suchar, mówi: „Masz, to jest z wojskowego pociągu, bo myśmy rozbili pociąg wojskowy.” Idziemy dalej, przechodzimy przez wieś, zbliżamy się do skrzyżowania. Słychać chrzęst, patrzymy jadą czołgi sowieckie. To był 17 września. Tego nie zapomnę nigdy. Nocowaliśmy we wsi. Potem ojciec wynajął furmankę. Moja mama coś tam pakowała na furmankę. Podszedł do niej żołnierz i mówi: „Ty białoruczka?” Mama mówi: „Tak.” A ja wrać. „Ty chcesz, żeby ja ciebie badała takimi brudnymi łapami jak twoje?” Ano tak. Poszedł. Dojechaliśmy do Łucka.W Łucku straszny widok naszych, już wtedy jeńców żołnierzy, chodzących po mieście bez pasów. W rezultacie ojciec doszedł do wniosku, że trzeba wracać, ale jak? Trzeba by się dostać na pociąg. Pojechaliśmy do Białegostoku. Pociąg był załadowany, już nie pamiętam jak to wyglądało. Chyba trzeba było mieć przepustki. W Białymstoku siedzieliśmy ze trzy miesiące. Rodzice zapisali mnie do najlepszej szkoły, jaka była, Wazówny czy księżnej Anny. Ale to była nie moja szkoła, nie Platerówna. Tam spotkałam koleżankę, przyjaciółkę zresztą ze szkoły, najpierw jedną, potem drugą. Po jedną ojciec przyjechał i zabrał ją do Warszawy. Z tą drugą żeśmy wracali do Warszawy przez zieloną granicę, też niezapomniane przejście. W międzyczasie mój tata pojechał do Grodna w związku z budowami, które prowadził. Przyjechał, mówi: „Wracamy szybko.” Mój papa miał szczęście, gdzieś trafił, chcieli go zatrzymać czy zatrzymali go. Ponieważ mój ojciec był w czasie rewolucji czy tuż po rewolucji… Rodzice mieszkali na Krymie, a tata też budował i to budował dla białych, dla czerwonych, dla innych, to go wzięli zapudlili i skazali na karę śmierci. Nikt się nie chciał podjąć jego obrony. W końcu mama pojechała do Moskwy. Jakim cudem go uwolniła, to nie wiem, ale uwolniła i wrócili tutaj na wymianę. Jakim cudem moja mama w międzyczasie zaszła z moim tatą w ciążę, też nie wiem, bo się nie chwaliła. W każdym razie jak tu przyjechali, to mama była w piątym miesiącu. Urodziłam się na Karowej. Mieszkaliśmy potem na Wspólnej 62. Całe życie do Powstania tam mieszkaliśmy. Aha, jak ojciec pojechał do Grodna, to bardzo się nim zainteresowali, więc tata szybko się zwolnił, mówi: „Jedziemy, bo jak się dokopią, że siedziałem w Moskwie, to mnie mogą zaaresztować.”Wróciliśmy do Polski przez zieloną granicę, przez Bug, też niezapomniane przejście. Siedzieliśmy w wiosce i nam powiedzieli: „To już musicie iść.” Poszliśmy wszyscy z całą gromadką ludzi, między innymi moja koleżanka z matką. Idziemy, oglądam się, a moi rodzice poszli nie w prawo, tylko w lewo. Postawiłam walizki na drodze i mówię do tych ludzi: „Zaczekajcie.” Cofnęłam się, majaczyły mi jakieś osoby. Zawołałam: „Mama! Tata! Chodźcie!” Walizki znalazłam, weszliśmy na podwórko. Psy się rozszczekały, ktoś wyszedł. W końcu nas wzięli do chaty, że cicho… Baliśmy się, że nas rosyjscy żołnierze zatrzymają. W rezultacie przepłynęliśmy Bug na drugą stronę. Matka mojej przyjaciółki mówiła świetnie po niemiecku, Niemcy się trochę zainteresowali. Wróciliśmy wszyscy razem na Wspólną, gdzie z nami mieszkała moja przyjaciółka i jej matka. Potem chodziłam na komplety, zrobiłam małą maturę na kompletach, potem dużą maturę. Jeszcze była otworzona moja szkoła, jako szkoła przysposobienia do zawodu. Tam chodziłam chyba rok, a potem maturę zdałam na kompletach. Potem się dostałam do Zaorskiego. To była też szkoła przysposabiająca do zawodu lekarskiego czy pielęgniarskiego, nie pamiętam w tej chwili, medyczna w każdym razie. Tam byłam do końca. Z tym, że to też były częściowo komplety. Zdawałam egzaminy, część zdałam, część nie. W międzyczasie się rozchorowałam. Nie pamiętam, w którym roku doszłam do wniosku, że muszę zapisać się do konspiracji. Nie przyszło mi do głowy, żeby zapisać się do „Szarych Szeregów”, bo już wyszłam ze szkolnych czasów. Zapisałam się razem z moją przyjaciółką, ale nie tą, którą spotkałam w Białymstoku, tylko drugą. Trafiłyśmy do łączności. Jeszcze moja mama mówi: „Ty się uczysz na lekarza, to ty będziesz pielęgniarką, to nie ma sensu.” To ja buch do łączności.
- Przez kogo pani się dostała?
Chyba przez moją drużynową harcerską, ale w tej chwili już nie pamiętam. Wiem, że moją komendantką była Zochena i to był oddział łączności. Potem nam powiedziano, że to jest oddział łączności tak zwany „K2” na szczeblu dowodzenia dywizji. Myśmy miały podlegać w czasie Powstania pułkownikowi „Sławborowi”. Miałyśmy różne szkolenia z bronią, już w tej chwili nie bardzo pamiętam, jakie. Miałyśmy trochę szkoleń w terenie. W rezultacie przygotowywano się do Powstania. Próbny alarm był w sobotę. Już byłyśmy na punkcie zbiórki, ale odwołano. W tym czasie od soboty do wtorku w moim domu, ponieważ był stan alarmowy, to zawsze siedziała dyżurna. We wtorek, to właśnie był 1 sierpnia, ona wyszła, bo się już jej dyżur skończył. Mój tata wywędrował. Myśmy domyślali się, że wywędrował na Mokotów.
Dokładnie nie, ale zdaje się, że tata miał tam sympatię, więc do niej powędrował. Co tata robił w czasie wojny, to trudno mi jest powiedzieć. Potem się dowiedziałam, że z ramienia organizacji budował jakieś baraki dla kolei oczywiście niemieckiej, wyjeżdżał, jeździł. Mówię: „Gdzie ty jedziesz, przecież pociągi wylatują w powietrze?” „Tak.” „To gdzie ty siedzisz z przodu, z tyłu?” „W środku.” Mówię: „Przecież środek wylatuje.” Przy okazji, o czym myśmy się potem dowiedzieli, ojciec wywoził robotników głównie Żydów, do Brześcia. Tam oni mogli trafić przez granicę do Rosji. Była nawet taka sytuacja, że kiedyś wracamy z mężem, ówczesnym narzeczonym, do domu, moja mama okropnie przejęta mówi: „Gestapo tu było. Całe szczęście, że was nie było.” „Dlaczego?” „Bo szukają ojca.” Ojciec miał jechać do Brześcia, ale nie pojechał. Tylko mama powiedziała gestapo: „A właśnie w tej chwili pociąg do Brześcia odjeżdża i mój mąż tam jedzie.” Tata nie pojechał, tylko się ukrywał. Potem dostał wiadomość, że Niemcy przestali go szukać, już dokładnie nie pamiętam, jak to było. Wrócił do domu. Jeszcze był plac budowy, gdzie były elementy drewniane. Myśmy pojechali z Bogdanem i jeszcze naszym przyjacielem po patyczki do pomidorów. Akurat Niemcy wtedy uciekali ze wschodu, przyjechali do Warszawy. Niemiec pakował na czysty plac, na czyste deski, swoje bydło. Więc [można] sobie wyobrazić, jak deski wyglądały. Był na placu majster ojca i jeszcze ktoś, nie pamiętam, kto. „Chodź tu, usiądź.” Mówię: „Po co?” „Chodź usiądź, bo akurat przyjechała kontrola niemiecka.” Mówię: „Po co, nie będę tu siedzieć.” „Siadaj tu i wypij razem z nami.” Upał był, byłam głodna, do zagryzki była tylko rzepa, upiłam się co nieco. Tym niemniej mąż i mój przyjaciel doholowali mnie do domu. Już na zbiórkę nie poszłam, bo bałam się iść na zbiórkę. W dniu wybuchu Powstania dyżurna, co u mnie siedziała, poszła do domu. Ojciec wybył, przyleciała matka Bogdana i mówi: „Panno Wasiu, niech pani idzie do Bogdana, bo przyszedł kolega. Bogdan się pakuje.” Mówię: „O rany!” Jeszcze dostałam wiadomość, że zbiórka jest o godzinie czwartej, a mam jeszcze zawiadomić koleżankę i wziąć prowiant na trzy dni. Mówię: „Mama, przyszykuj mi prowiant, tylko polecę zawiadomię na Nowogrodzką koleżankę z mojego oddziału i wrócę tu.” Myślę sobie: „Wtedy pójdę.” Tym bardziej, że mieszkałam na Wspólnej, a miejsce zbiórki było na Hożej, więc niedaleko. Nie zastałam jej. Ona mieszkała na Nowogrodzkiej przy Brackiej, popatrzyłam tak, myślę sobie: „Wrócę Bracką, do Wspólnej doskoczę.” Akurat jechał oddział Niemców na rowerach z bronią w ręku. Przeskoczyłam na Wspólną biegiem, przeskakiwałam przez Marszałkowską też biegiem, bo jechał wojskowy samochód […] strzelali. Zdążyłam tylko wpaść do domu, zamknęli bramę, koniec. Tydzień, póki [nie] była barykada zbudowana, to siedzieliśmy w okropnym stresie. Jak wyszłam na strych, zobaczyłam naokoło palące się domy. Jak była zbudowana barykada, to przeskoczyłam przez Wspólną, poszłam na Hożą, na Poznańską, nie pamiętam. W każdym razie zgłosiłam się do swojego oddziału. Najpierw mnie skierowali nie tam, gdzie miałam być w oddziale „K2”, tylko jako łączniczkę do porucznika „Marina”, uroczy człowiek, przeuroczy, bardzo go lubiłam. To był chyba dowódca plutonu, Marian Koralewski. Potem mnie przeniesiono na Poznańską 12 do mego właściwego oddziału, gdzie chodziłam w patrole reperując pozrywane linie telefoniczne. Miałam dyżury w łącznicy. Właściwie całe Powstanie tam przebyłam, chodząc w różne miejsca. Cała drużyna poszła do Filharmonii, bo się paliła. Trzeba było coś dla nas wydostać z piwnicy. Niestety tak się rozpaliło, że nie można było wejść. Przejście przez Aleje Jerozolimskie też było okropne, bo były straszne ogonki, walono w barykadę tam i z powrotem. Potem żeśmy chodziły do Haberbuscha po zboże. Poszłam do Haberbuscha, przemykając się przez podkopy, przekopy pod ulicami. Dobrze, że wtedy byłam chuda, mogłam się przecisnąć. Jak byliśmy u Haberbuscha, to był znany nalot amerykańskich Air Forces i olbrzymi zrzut. Akurat u Haberbuscha wylądował jeden spadochron. To wyglądało tragicznie. Pojemniki, które były na spadochronach z daleka wyglądały jak ludzie. Myśmy się trzęśli, że oni strzelają w ludzi. Dopiero jak to spadło na podwórko u Haberbuscha, tośmy się przekonali, że to są pojemniki. Tam była broń, coś jeszcze. Miałam takie oczy, bo była czekolada. Poza służbą chodziłam odwiedzić koleżankę na Piękną. Raz poszłam, było wszystko dobrze, a drugi raz jak poszłam, to zobaczyłam mogiły na podwórku. Weszłam do niej do domu, okazało się, że ona zginęła od pocisku rosyjskiego z drugiej strony Wisły. Wstrzelali się akurat w nią, ona zginęła i jej niania, bona. [Kiedyś] przyszła Renia Tyszyńska i powiedziała: „Właśnie moja siostra zginęła na Skorupki.” Tam nam porwano nasze linie. Poszłam w patrol z Maciejem i mówię: „Maciej, zaraz nam na łeb coś spadnie.” Oni wstrzeliwali się z Poczty Głównej z granatników. W pewnym momencie słyszę gwizd i padnij. Padałam akurat na górce, nie na dołku. Oglądałam się, widziałam jak odłamki lecą koło nóg. Bałam się, że jego skaleczy, mnie skaleczy. Żeśmy załatali linię telefoniczną. On mówi: „Wracaj, dam sobie radę, a ty wracaj na Poznańską.” Co jeszcze... Raz z koleżanką poszłyśmy do zaprzyjaźnionej drużyny, między innymi gdzie był Ejmont, „Hrabia”. Tam żeśmy zostały, nie wróciłyśmy na noc na kwaterę i dostaliśmy obie koszarniaka. Nie wolno nam było poza patrolami wychodzić. Jeszcze była bardzo przykra historia. Mianowicie zmieniał się pluton na ulicy Żulińskiego. Nie pamiętam, czy Marian jeszcze żył, czy nie, bo wiem, że jego tam postrzelono. Była drużyna czy pluton Sylwestra. Niemcy przypuścili atak na Żulińskiego, który został odparty. Tam przyszedł nowy pluton czy drużyna, nie pamiętam, kto to był, nie spytali się, co zostało. Zostały butelki z winem w piwnicy. Zaczęli popijać wino. Okazało się, że wino było zatrute chyba arszenikiem. Pięć czy siedem osób zginęło między nimi moja koleżanka. Ona się wtedy nazywała Simona, prześliczna dziewczyna. Ona najdłużej żyła. Latałam po okolicy, szukałam mleka, bo to jedyna odtrutka. Znalazłam tylko filiżaneczkę mleka od tak zwanego „Blondynka”, który był najmłodszy u nas w naszym oddziale. On miał małego brata, którego karmiono mlekiem. Przyszłam, zobaczyłam, że jest koza, więc poszłam tam i mówię, że chciałam dla koleżanki mleko, która zatruta umiera. Matka jego mówi, że nie, bo to małe dziecko, a on mówi: „Trzeba.” Dostałam, ale nie uratowało się dziewczyny. Jeszcze nim Simona mi zginęła, byłam u Marina. Walili strasznie w ulicę Wspólną. Tam był [mój przyszły mąż]. Wiem, że tam noszono rannych. Simona mówi: „Nie siedź i nie becz, tylko idź cholero i zobacz, co się z nim dzieje.” Poleciałam, znalazłam go na schodach, bo właśnie nosił rannych. Szlag trafił, że wszedł porucznik Julek i z pyskiem do niego w krótkich żołnierskich słowach. Zwiałam, ale widziałam, że on żyje. Potem drugi raz, też był straszliwy ostrzał, poszłam ulicą Hożą do Emilii Plater, ogrodami skakałam... Potem doszłam do Chałubińskiego. Pod Chałubińskiego pytam się czy tu spokojnie. Chatka była przy barykadzie. „Tak, jest tylko ostrzał, tak to spokojnie. Przeskakując przez barykadę słyszę: „Hasło!” Mówię: „Przyjdę, to powiem, przecież nie będę się darła na całą ulicę.” Potem, wracając skakałam podwórkami, piwnica, podwórko, piwnica. Wreszcie zobaczyłam na któryś schodach nos szwagra. Okazuje się, że on tam właśnie przyszedł odwiedzić brata. Między innymi Bogdan tam był. Wiem, że tylko miał do jedzenia cukier w kostkach. Zobaczyłam, że żyje, posiedziałam, wróciłam z powrotem. Potem powędrowałam do niego jak on stał na warcie, wrócił z wyprawy z Czerniakowa. Wtedy baba wlazła na kwaterę, ty taki owaki. To czmychnęłam, co ja będę tam stać, słuchać, przecież nie będę tłumaczyć.Codziennie latałam do domu na ulicę Wspólną. Kiedyś zobaczyłam moją rodzinę łącznie z [przyszłego męża] mamą i bratem w piwnicy, już po drugiej stronie barykady od strony Hożej. Okazuje się, że Niemcy wpadli i wszystkich wygarniali. Rodzina się przeniosła na drugą stronę Wspólnej. Znalazłam dla nich mieszkanie, miejsce pobytu, że tak powiem, na ulicy Hożej na trzecim piętrze. To było mieszkanie, jak się późnej okazało, mojego późniejszego ordynatora. Tam już do końca, do wyjścia z Warszawy, żeśmy mieszkali. Z tym, że ciągle biegałam to tu, to tam. Jak było cholerne bombardowanie, to moja teściowa mówi: „Panno Wasiu…” To właśnie wtedy, kiedy czmychnęłam. Tam straszne było zbombardowane. „Niech pani pójdzie, pani w mundurze…” Wchodzę na podwórko, widzę leżące na noszach trupy. Stałam na środku. Jakiś chłopak mówi: „Czego szukasz?” Mówię: „Sokoła dwa.” „Masz szczęście, dziewczyno.” On wyszedł z takimi włosami. Jemu się po prostu wbił pył we włosy i zrobił mu się kołtun, ale żył, co było ważne. Poza moją własną służbą wiecznie łaziłam po wszystkich kątach patrzyć za nim, co się z nim dzieje. W łącznicy jak siedziałam, to było okropne, bo człowiek niewyspany. Na kwaterze też nie było za dobrze. Pamiętam raz zasnęłam i to siedząc nie na dyżurze, ale obok dyżury, zaczęłam przełykać i się obudziłam. Śniło mi się, że jadłam zupę pomidorową.
- Jak wyglądało zaopatrzenie kwatery?
Kasza „pluj”, czyli to był owies, proso, jakieś tam zboże, chleb z łupinami, z łuskami. Jedzenie to praktycznie było to wszystko. Raz o mało się nie skusiłam i nie ukradłam kanapki z kiełbasą u tych państwa, gdzie była moja mama i [przyszłego męża] mama, młodszy brat i ciotka. Pomyślałam sobie, że nie mogę, bo przecież my jesteśmy jako goście. Okropna rzecz to była taka, że gdzie była pchła i wesz, to na mnie wszystko lądowało. Bez przerwy miałam z tym problemy. Miałam jeszcze dwóch wielbicieli, jeden mnie zaopatrywał w papierosy, a drugi mnie zaopatrywał już nie pamiętam w ubranie czy w coś tam. Miałam bardzo ciepły wojskowy zielony sweter, ale ze wszami. Moja mama robiła co mogła, żeby mnie odwszyć, było bardzo trudno. Pamiętam, że bałam się bomb, a jak przechodziłam i kule gwizdały, to już nie robiło wrażenia. Dostawałam papierosy, [Bogdanowi] też nosiłam, on palił. Kiedyś, jak przyniósł cukierki, mówi: „Przynieść mi papierosy, bo bym mógł wymienić na buty.” Przyniosłam mu papierosy. Przyszedł, on miał pseudonim „Kula”. Mówię: „Kula, nie mam co palić.” „Jak to? Dopiero ci dałem sto papierosów.” Mówię: „Tak, ale masz tu cukierki od mojego Bogdana, sto papierosów dałam mu na buty.” Jak miał, to przynosił.Praktycznie było zawieszenie broni. Trzeba było zanieść meldunek na Kruczą. Miała go zanieść koleżanka, ale miała gorączkę, czy coś. W każdym razie mówi: „Zanieść ty, bo ja nie mogę.” Poszłam, okropne wrażenie, na Wilczej wypalające, dopalające się domy. Wiatr wiał, to wszystko dyndało i grzechotało. Jeszcze mi powiedzieli: „Ty uważaj, bo na Kruczej jest AL i oni potrafią zabrać legitymację akowską.” AL-owcy byli inaczej traktowani niż akowcy. Oni potrafili nawet i zabić za legitymację.
Bo AL-owcy to komuniści. Niemcy traktowali ich jako komunistów. Jako akowcy byliśmy kombatantami. Poszłam. Spotkałam dwóch chłopaków, którzy szli w patrolu. Oni: „Niech pani uważa, bo tam Niemcy.” Mówię: „To zaczekajcie, gdzie idziecie? Tylko oddam meldunek i wrócę to mnie podprowadzicie.” „Co? Jedna na dwóch?” Nie zaczekali cholery, poszli. Dotarłam z powrotem do swojego oddziału. Między innymi chodziłam do Sławbora w Aleje Ujazdowskie z meldunkiem i to wszystko.
- Czy mieli państwo u siebie w kwaterze dużo wiadomości o tym, co działo się w innych dzielnicach?
Mieliśmy, siedziałam kiedyś w łącznicy i przyszedł facet, znajomy mój jeszcze sprzed wojny, nie tyle mój ile córki przyjaciółki mojej matki. Ta córka mieszkała u nas i on do niej przychodził, ale mnie znał. Patrzy i mówi: „Zaraz, pani ojca…” Myśmy nie mieli wiadomości o ojcu, gdzie w ogóle ojciec jest. „Widziałem pani ojca, ale przyszedłem kanałami, to jestem zatruty i nie bardzo kojarzę, ale widziałem pani ojca na Mokotowie.” Podejrzewałam, że ojciec jest na Mokotowie. Potem nie wychodziłam z wojskiem, chociaż szedł cały mój oddział. Wyszliśmy razem z Warszawy, to był 4 października. Legitymacje akowskie zostały zakopane w ogródku, bo przecież jakby Niemcy znaleźli … Byliśmy potem w Pruszkowie obok obozu. W obozie była moja matka, [Bogdana] matka, moja ciotka i Mirek, najmłodszy brat. Jeszcze przechodziłam, przeskakiwałam przez tory ostatnia, kolejarz wołał: „Panno Wasiu, niech pani idzie.” Miałam plecak na plecach, jeszcze mi moja teściowa wcisnęła drugi plecak mojej matki. Z bambetlami przeskoczyłam i poszłam do okopiarzy. Zaraz usmarowali mnie ziemią, dali worek na głowę. Były pomidory. Zjadłam pomidora, on mówi: „Nie żryj tak, bo widać, że jesteś wygłodzona.” Akurat szedł żandarm i tak mi zajrzał w twarz. Udawałam, że go w ogóle nie widzę, patrzyłam się przed siebie. Pojechaliśmy do Pruszkowa. Myśmy wylądowali w Pruszkowie tylko obok obozu. Już nie pamiętam, jakim cudem mieliśmy gdzieś umowny adres, że jak się pogubimy, to tam będzie wiadomość, gdzie my jesteśmy. Mój szwagier spotkał w Pruszkowie czy gdzieś jedną paniusię i mówi: „O, jest nalepka na Jasnej Górze i adres, że pańska matka jest pod Częstochową.” Dała mu adres. Oni szczęśliwi, ich przyjaciel pan Terechowicz też szczęśliwy, że się mnie pozbyli. „To jedź.” Mówię: „A czy tam jest moja mama?” „Na pewno jest!” „A jak nie ma?” „Na pewno jest.” Odprowadził mnie na dworzec, ja z dwoma plecakami, mówię: „To jedź ze mną.” „Nie.” Wypchnęli dziewczynę. Jechałam pociągiem. Siedziałam na plecaku, przechodził kolejarz czy Niemiec, mówi: „A to dziecko, to samo jedzie?” Wstałam, żeby go przepuścić, a on mówi: „Ojej, to nie dziecko, to dorosła kobieta.” Usiadłam nadal na plecakach i usłyszałam rozmowę dwóch panów, jeden młody, drugi stary. Jeden drugiego pyta: „Czy masz gdzie nocować?” Ten mówi: „Nie mam.” Po co on jechał do Częstochowy, to nie wiem. Jak młody usiadł koło mnie, to mówię: „Wie pan co, jak pan nie ma gdzie nocować, a ja nie wiem czy znajdę moją mamę…” Nie wiedziałam o ojcu, że ojciec żyje, co się z nim dzieje. „Jak znajdę, bo mam adres, to będziemy mieli gdzie przenocować. Jak nie znajdę, to trudno.” Całe szczęście on się zgodził. Nigdy w życiu bym sama nie doszła. Adres był Rudniki koło Częstochowy. On plecaki nadał na przechowanie, dowiedział się, że trzeba się cofnąć dwie stacje czy trzy stacje pociągiem i wysiąść w Rudnikach. Pojechaliśmy do Rudnik, a tu niemiecka kontrola dowodów. Mówię: „Ojej, Niemcy! Nie przejdę.” „Proszę iść, oni nic pani nie zrobią, proszę śmiało iść.” Zmusił mnie, żebym przeszła przez kontrolę. Potem szliśmy i pytamy się, gdzie jest wieś Lubojna. „Tu za drzewami.” „Tu za kościołem.” To było osiem kilometrów. Idziemy, mówię: „Rany boskie, Niemcy!” On mówi: „Proszę iść, to są lotnicy. Nikt pani nic nie zrobi.” Dzięki niemu doszłam, już miałam ochotę usiąść w błocie i siedzieć. Doszliśmy do Lubojny. Wtedy się dowiedziałam, że mój ojciec się znalazł. Ojciec został wywieziony za Kraków i tak szedł od miasta do miasta i na Jasnej Górze znalazł adres mojej matki. Mama mu dała umowny adres gdzieś w Błoniu. Wtedy, kiedy pojechałam do mamy, to on właśnie pojechał pod umowny adres. Potem wrócił do Lubojny. Chłopak, z którym przyjechałam, ku zgorszeniu mojej teściowej przenocował i wrócił do Częstochowy bez żadnych problemów i bez żadnych pretensji. Potem już go więcej nie widziałam. Oni [przyszły mąż i szwagier] przyjechali cali i szczęśliwi. Jeszcze jak się mama, teściowa dowiedziała, gdzie oni są, to się zabrała i pojechała. [Wcześniej] zakazali [jej]: „Niech mama tu broń Boże nie przyjeżdża.” Ale mama przyjechała. Mój ojciec wrócił, potem oni wrócili. Potem z mężem żeśmy szyli rękawice ze skór baranich.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
To był chyba 1945 rok, luty. Miałam fatalną historię, bo miałam okropny ropień pod pachą, czyrak. Mnie to strasznie męczyło, bolało. W rezultacie moja mama zatargała mnie do Częstochowy do chirurga. Nawet mi to przecinali w narkozie, ale na tym się nie skończyło, tylko to się posuwało dalej. Miałam dalej czyraki. Też powędrowałam do chirurga do Częstochowy. On mnie położył na stole bez żadnego znieczulenia przebił to wszystko, wierzgałam nogami. Z tego miejsca to mi się ropa lała jeszcze jak wróciłam do Warszawy. Wróciłam w lutym z ojcem. Mama, ciotka i teściowa zostały. Oni się wybrali na Śląsk. Byłam z ojcem, wróciłam do Warszawy. Ojciec miał przez kogoś umówione mieszkanie. Droga pociągiem była koszmarna. Wiem, że przepychali nas na dworcu rosyjscy żołnierze czy kolejarze. Ojciec stał nade mną i krzyczał po rosyjsku, że moja córka jest chora. Miałam rękę pod paltem. W Warszawie mieliśmy mieszkanie niby zapewnione, ale było zajęte. Zawędrowaliśmy z Żoliborza na Hożą. Na Hożej spotkaliśmy znajomego mojej koleżanki, ale też go znałam. On miał sześcio-, siedmiopokojowe mieszkanie. Pytam się: „Co pan robi z mieszkaniem?” „Właśnie nie wiem.” Wziął nas do siebie. Potem jego ojciec i matka przyjechali, tam była jeszcze jedna panienka, potem była jego siostra. Myśmy tak koczowali. Mój tata spał na biurku, a ja spałam na tapczanie. Nie było wesoło. Tata, mój ojciec był inżynierem, z panem inżynierem chemikiem tylko kiwali sobie, że idziemy i chodzili. Szukali węgla po piwnicach i przynosili węgiel do domu, bo nie było czym palić.Potem wybrałam się do Łodzi. Miałam rodzinę w Łodzi. Wracając z Łodzi, byłam na dworcu i zobaczyłam, że jest wolne krzesło. Tam siedzieli chyba angielscy żołnierze, już byli wyzwoleni. Pytam się: „Czy to wolne krzesło?” „Nie, zajęte.” Ale przyszedł ciubaryk, potem poszedł, to oni wołają: „Chodź tu, możesz usiąść.” Zaczęłam gadać z nimi, bo gadałam po angielsku. Oni jadą do Warszawy, ale są eskortowani przez rosyjskiego żołnierza, bo skądś tam uciekli. To byli jeńcy. Mówię: „Dobrze, to pojadę z wami.” Wiedziałam, że nie dostanę się tak do pociągu. „Jak będziemy wsiadać, to powiem, że jestem żoną jednego z was.” „Moją!” „Moją!” „Obojętnie, którego, tylko żebym się dostała.” Dzięki temu dostałam się do pociągu. Przyjechaliśmy do Warszawy. Wzięłam ich do siebie na Hożą, mówię: „To chodźcie, chociaż herbaty się napijecie.” Oni tam trochę pobyli. Jeszcze rusek przyszedł i coś tam się pytał, w końcu ich zabrał. Po dwóch czy trzech dniach zjawili się Anglicy, żeśmy rozmawiali, oni przenocowali, poszli. Na tym się znajomość skończyła. Oni mieli pojechać przez Rosję do Anglii.
A skąd, nie było mowy o tym. Potem już kończyłam studia, zrobiłam dyplom. Jeszcze nim zrobiłam dyplom, to zaczęłam pracować na ginekologii. Mój ojciec został aresztowany w 1949 roku. Wyszedł po trzech latach z ciężką gruźlicą, w 1953 roku zmarł.
Najpierw był na Cyryla i Metodego, potem był przewieziony na Gęsiówkę, a potem dzięki znajomością jednego inżyniera, który pracował w więziennictwie, został przeniesiony do Pracowni Projektodawców na Mokotów. Na Mokotowie był parę lat. Któregoś dnia przyszłam na widzenie, bo widzenia były zawsze w niedzielę. Pod więzieniem spotykała się elita: pan inżynier Openheim, Przewłocki, Norejko, już nie pamiętam jak oni się nazywali. Miałam adoratora w więzieniu w służbie więziennej, który powiedział: „Jak pozwolę żebyście weszły obie z mamą, to tak, a jak nie, to proszę nie wchodzić, bo będziecie mieć nieprzyjemności i ja i wy.” Któregoś dnia przychodzę, czekam, żeby ojciec przyszedł na widzenie. Nie ma. Mówię: „Co się stało?” „Chory.” Mówię: „Jak to chory?” Okazuje się, że ojciec przez kogoś podał gryps i to złapano. Poszedł do karca, siedział chyba dziesięć dni w karcu i dostał gruźlicy. Gruźlicę u niego wyłapał doktor Jużko.[...] Wystarał się, że mój ojciec wyszedł na urlop zdrowotny, a był skazany na dziewięć lat. Ponieważ ojciec kończył między innymi w Charkowie Akademię Górniczą i Instytut Technologiczny, miał uprawnienia inżyniera budowlanego, więc chcieli go wysłać do kopalni, żeby pracował w kopalni. Ale się nie zgodził, nie chciał. Tak się skończyło. Miałam już syna, który miał trzy miesiące. Ojciec został przewieziony do sanatorium w Otwocku. Odwiedzałam go z synem w wózku, latałam, szukałam po oddziałach. Potem trzeba było nakarmić dziecko, to musiał mnie przystawić, żeby się nie dotykała brudnymi rękami do niego. Potem mama też tam przyjechała. Myśmy siedzieli w Michalinie na wakacjach, bo dziecko w Warszawie… Były okropne upały. Pojechała odwiedzić ojca. Mój ojciec miał krwotok. [Mama mówi:] „Zaraz wracam.” „Nie wracasz, oni ratują ojca, a nie ciebie.” Jak pojechałam na drugi dzień, to już nie żył.
- Moglibyśmy się jeszcze cofnąć do samego Powstania, pamięta pani, jak reagowała ludność cywilna na walki pani oddziału?
Specjalnie nie miałam do czynienia z ludnością cywilną. Może tam spotkałam kiedyś znajomych, którzy mieszkali w okolicach Skorupki. Jedni narzekali, inni nie. Była możliwość, że cywile mogą wyjść z Warszawy, ale moja mama i moja teściowa powiedziały, że nie, bo mają trochę wolności, to nie wyjdą. Nie ma mowy. Potem ze Starówki przychodzili. Tak jak mówię, ten z Mokotowa przyszedł. Dowiedziałam się, że ojciec jest, to się ucieszyłam, że żyje. Ale już bym nie chciała przeżywać tego jeszcze raz, jestem szczęśliwa, że oni nie muszą.
- Czy zachowała pani jakieś wyjątkowo miłe wspomnienie z tego okresu?
Tyle, że paru wzdychało do mnie, jeden mnie karmił, drugi mnie ubierał, tu mnie w papierosy zaopatrywał. Człowiek był wiecznie przerażony. Raz mnie rozśmieszył tylko ten, z którym chodziłam w patrole. Przechodziliśmy pod podkopem przez Marszałkowską, szłam pierwsza, a on za mną. Mówi: „Sama jesteś jak pięć minut, ale nogi to masz potężne.” Ale niestety jego nie ma, on nie chciał się tutaj zgłosić. Potem drugi, który mnie zaopatrywał w papierosy, to też nie chciał. Spotkałam jednego z kolegów w Warszawie, Janusz Januszko, pseudonim „Askier”. On chodził w battledresie, on chyba wrócił z niewoli. Razem pojechaliśmy na Śląsk, potem wracałam z tamtym już do Warszawy. Gdzieś mi się zagubił Janusz Januszko, nie wiem, gdzie on jest. Dzięki niemu wróciłam w dobrych warunkach z Krakowa do Warszawy, bo mnie wcisnął do przedziału dla wojskowych. Siedziałam koło niego i koło bardzo twarzowego faceta, z którym później żeśmy się poznali, zaprzyjaźnili. On niestety już nie żyje, Staszek Rodkiewicz. On zdobywał PAST-ę, ale wtedy w pociągu, nie rozmawiałam z nim na temat Powstania. Natomiast tutaj dostaję ciągle, ostatnio chyba już nie, pocztówki od kolegi z „K2”, który ma w tej chwili dziewięćdziesiąt osiem czy dziewięć lat. Raz mi napisał: „Pani porucznik.” Mnie teraz awansowano do stopnia porucznika. On mówi: „Jestem ciągle kapralem.” Zawsze jak przychodzi na nasze spotkania, to paniom przynosi słodkości, jest bardzo miły. Jest nas coraz mniej na spotkaniach. Nie wyobrażam sobie [spotkań] bez „Hrabiego”. „Hrabia” zawsze był na naszych spotkaniach. Notabene „Hrabia” był spokrewniony z moją koleżanką ze szkoły. On się nazywa Ejmont, a koleżanka nazywała się Reszkówna, ona jest w Anglii, a w ogóle to rodzina Hozerów od nasion.
Warszawa, 28 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat