Janusz Wandel „Janusz”
Nazywam się Janusz Wandel, urodziłem się 17 marca 1924 roku w Markach koło Warszawy, pseudonim „Janusz”, walczyłem w Zgrupowaniu „Zaremba-Piorun”.
- W roku 1939 był pan młodym chłopcem. Jak pan pamięta wybuch wojny polsko-niemieckiej i pierwsze tygodnie okupacji?
Przed wojną, wprawdzie zabraniała tego szkoła, ale należałem do Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Tam ćwiczyliśmy i braliśmy udział w różnych zawodach lekkoatletycznych. W 1939 roku pamiętam rozpoczęcie wojny. Mieszkałem wtedy przy tej głównej ulicy Warszawa – Białystok i w pewnym momencie było tak, że do naszego ogródka wszedł polski żołnierz z ręcznym karabinem maszynowym. Położył się w ogródku, a myśmy się przyglądali z piwnicy na niego. Okazuje się, że to był jedyny żołnierz, który stawał w obronie Warszawy, bo przecież tylko jednego żeśmy wtedy widzieli.
- Czyli co? Całych Marek bronił jeden żołnierz?
Jeden żołnierz był wtedy w naszym ogródku, może było ich więcej, ale ja ich nie widziałem. Za jakieś pół godziny Niemcy wjechali na rowerach do miasta. Później jak już Niemcy weszli do Marek…
- Który to był dzień września, pamięta pan?
To był drugi, albo trzeci dzień września. Później jak już Niemcy zajęli Marki i byli przed Warszawą, bo wtedy tam okopy były, to wtedy pamiętam szarżę naszej kawalerii, która wyszła z Warszawy i Niemcy uciekli z Marek wtedy w kierunku Radzymina, bo oni wjechali na koniach im na głowy. Pamiętam taki epizod, że Niemcy na naszym podwórku mieli kuchnię polową i gotowali kapuśniak… Poszedłem z kubełkiem i tego kapuśniaku nabrałem cały kubeł, bo myśmy w piwnicy nie mieli co jeść i trzeba było się postarać. Za kilka godzin konnica nasza się wycofała, a Niemcy z powrotem zajęli te stanowiska. W tym czasie zginął na naszym odcinku generał von Fritsche, jego śmierć jest trochę zagadkowa, bo nie wiedzą czy go Niemcy rozstrzelali, czy on zginął od kul Polaków.
- Dlaczego Niemcy mieli go rozstrzelać?
On podobno się ożenił z jakąś, według Niemców, nieprawidłową kobietą, bo był generałem przecież. Podali, że zginął właśnie na froncie od Niemców, ale tego nie mam pewności, tylko o tym tak słyszałem.
- Pamięta pan dokładnie datę, kiedy ta szarża kawalerii miała miejsce?
Mniej więcej około tygodnia po wkroczeniu Niemców, to było około 10 września.
- Jak się dalej potoczyły pańskie losy?
Wtedy myśmy w Markach uciekali do lasu, byliśmy w lesie jakiś czas i później na wieczór wróciliśmy do domu. W tym czasie już chodziłem do gimnazjum w Warszawie i jeździłem kolejką, jeździła kolejka Warszawa-Radzymin, do szkoły na Nowy Świat.
- Ale to już po kampanii wrześniowej?
To już po kampanii wrześniowej, później.
- Proszę powiedzieć jak wyglądała ta kolejka? Jak wyglądały przejazdy, bo te kolejki podwarszawskie słyną z tego, że szmuglowało się głównie jedzenie, że jeździły panie obładowane bekonami? Jak to wyglądało naprawdę?
Nie, tak to się słyszało… ale to nie z Marek. Z Marek to jeździły kobiety z mlekiem do Warszawy, miejscowe wieśniaczki. Ale dużo ludzi dojeżdżało do Warszawy do pracy kolejką. Tak że pamiętam, że kolejka o godzinie szóstej rano miała dwanaście wagonów, długi skład, to był pełen ludzi. Jeździła na ulicę Stalową w Warszawie, dojeżdżała w tym miejscu.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała okupacja niemiecka w Warszawie i dla porównania, jak wyglądała w takiej miejscowości podwarszawskiej jak Marki? Czy to się jakoś różniło?
Czy się różniło? W Markach po godzinie policyjnej Niemcy trzymali warty. Taka warta chodziła wzdłuż głównej drogi i pilnowała porządku, jak oni mówili. Myśmy jako młodzi chłopcy, jak zima przyszła, to myśmy jeździli na sankach i ci Niemcy nam nie przeszkadzali, myśmy sobie mogli normalnie jeździć i bawić się na tej drodze do późna wieczorem, mimo że godzina policyjna była o godzinie dziewiętnastej.
- Czy podczas okupacji spotkał pan się z jakimiś akcjami ruchu oporu? Jakieś napisy na ścianach, jakieś rzucanie flag na linie tramwajowe, czy tego typu historie, czy pan widział takie rzeczy w Warszawie?
Widziałem, oczywiście Niemcy też w tej kolejce mieli swój przedział, dla Niemców,
Nur für Deutsche był tylko, też jeździli z Marek do Warszawy. Napisy były różne, w Markach też. Początkowo harcerze: „Tylko świnie siedzą w kinie.” Na kinie naszym w Markach były takie [napisy], bo było kino katolickie przy kościele i właśnie takie napisy były.
- Proszę powiedzieć, jak się pana życie w Markach potoczyło przez całe lata okupacji? Czy pan cały czas do Powstania mieszkał w Markach, czy pan musiał się stamtąd przenieść? Proszę nam opowiedzieć o tym.
W Markach mieszkałem z moją mamą do 1942 roku, bo w tym czasie Niemcy zmuszali nas żebyśmy podpisali folkslistę.
- Dlaczego mieliście państwo podpisać folkslistę?
Bo oni uważali, że mam nazwisko niemieckie, że jestem pochodzenia niemieckiego i powinienem się do nich przyłączyć. Myśmy nie chcieli takiej folkslisty podpisać, a ponieważ grozili nam, że mnie aresztują, że gestapo mnie aresztuje, to uciekłem z Marek do Warszawy. Mieszkałem wtedy u siostry w Warszawie na ulicy Franciszkańskiej w domu państwa Królikowskich, których syn był cały czas w konspiracji, był w ruchu oporu… Ruch oporu, to my nie uznajemy takiej nazwy, ale był, walczył i brał udział w zamachu na Kutscherę, to wiem. Został ranny wtedy i zginął.
- Ale to się pan dowiedział po wojnie?
Dowiedziałem się o tym po wojnie, tak.
- 1942 rok w Warszawie było getto. Czy pan pamięta moment likwidacji getta, Powstanie w getcie? Bo Franciszkańska była przecież tuż koło getta.
Mogę opowiedzieć ten epizod, po pierwsze kilka słów o Markach. Jak tylko Niemcy weszli, to zaraz rozbijali sklepy żydowskie. Obok nas mieszkała, myśmy nazywali ją „Pejsaczka”, nie wiem dlaczego, taki miała u nas pseudonim, bo Żydów sporo było w Markach. Niemcy rozbili jej sklep i wiem, że polska ludność zaczęła te materiały rabować. Akurat ta „Pejsaczka” do nas przybiegła, przyniosła kilka belek materiału, prosiła żeby jej to przechować i myśmy jej ten materiał przechowali. Ale ona niedługo mogła z niego korzystać, bo zaraz ją do getta wsadzili. Pamiętam również getto i likwidację getta w Warszawie. Mieszkałem na ulicy Franciszkańskiej 10, na drugim piętrze i myśmy mieli wgląd z balkonu na getto, na Plac Krasińskich. Widziałem, jak Niemcy wyciągali Żydów z domów i rozstrzeliwali ich. Przed naszym domem stała armata, z której strzelali do getta. Żeby obserwować trzeba było na balkonie się położyć na płask, żeby Niemcy nie widzieli, że ktoś obserwuje, bo zaraz strzelali.
- Czyli pan mieszkał na Franciszkańskiej, gdzieś w okolicy Bonifraterskiej?
Tak.
- To faktycznie był widok na getto.
Widok był, od nas to jest kilka metrów, bo był numer dziesięć, dwanaście i już było getto, niedaleko szpitala Jana Bożego.
- Niemcy ustawili wesołe miasteczko na Placu Krasińskich żeby można było obserwować, co się dzieje za murami. Pamięta pan to?
Nie, tego nie pamiętam, tylko pamiętam jak oni chodzili przy tych murach i pilnowali. Pamiętam jak Żydzi wychodzili kanałami koło mojego domu i wtedy dostawali się w ręce Niemców, bo oni stali przy tym, za murem i pilnowali tego wszystkiego.
- Proszę powiedzieć, jak dalej toczyły się pańskie losy w Warszawie?
Po ukończeniu trzech klas gimnazjum, to znaczy klasy specjalnej „B”, bo tak się nazywała, trzecia, rozpocząłem pracę. Pracowałem we firmie wędliniarskiej, byłem robotnikiem transportowym. Cały czas, ten okres, te dwa lata w tej firmie przepracowałem.
- Lipiec 1944 rok, wycofują się Niemcy, przez Warszawę przejeżdżają oddziały tyłowe Niemców na furmankach, atmosfera odwrotu i klęski armii niemieckiej.
Myśmy już czuli, że to już jest koniec Niemców, bo jechali w ogóle zmaltretowani, jechali bez… Już nie było tego entuzjazmu, tego
high life’u jak wtedy, gdy weszli w 1939 roku. Weszli tacy butni, a wracali z frontu wschodniego już tacy przygnębieni, zmartwieni. Jechali na furmankach, w konikach i myśmy czuli, że to koniec już, dlatego trzeba się było brać za oswobodzenie kraju. Muszę powiedzieć, że nie zgadzam się z niektórymi opowieściami, że Powstanie wybuchło, że to była jakaś… przecież to był akt rozpaczy, myśmy musieli coś robić, bo Niemcy wtedy ogłosili, że potrzebują sto tysięcy robotników do kopania rowów strzeleckich. Jeżeli by Powstanie nie wybuchło, to byśmy poszli wszyscy na pierwszą linię i kopać okopy. Atmosfera tego pierwszego dnia, 1 sierpnia. Jak ten dzień wyglądał przed wybuchem Powstania, jak ulice wyglądały? Gdzie pan był wtedy, co pan robił?
To była godzina siedemnasta, może po szesnastej kilka minut. Myśmy zatrzymali się Mokotowska 8, schowali do bramy, bo już wtedy dalej nie można było pojechać, już do domu nie mogłem wrócić w ogóle, zostałem wtedy na Mokotowskiej. Od razu w nocy już nas wszystkich mężczyzn poprosili żebyśmy przyszli budować barykadę, bo Niemcy byli zaraz przecież za Placem Zbawiciela. W dzień oni strzelali, to na ulicę Mokotowską nie można było wyjść, tylko trzeba było to wszystko budować w nocy.
- Te pierwsze akcje Powstania Warszawskiego, pierwszy dzień... Czy pan to widział, czy może nam pan to opowiedzieć?
W pierwszym dniu tylko był ten atak na samochód niemiecki i zajęliśmy się budową barykady, bo trzeba było się ochronić od strony…
- Gdzie ta barykada była, w którym miejscu?
Jeżeli dobrze pamiętam to jest Mokotowska 8-10, w tym rejonie.
Myśmy później postanowili przebijać się w kierunku domu. W nocy przeszliśmy Mokotowską na przeciwną stronę, do Marszałkowskiej doszliśmy i zatrzymałem się u swojej znajomej, którą myśmy znali w czasie okupacji, na ulicy Hożej 41. Tam spotkaliśmy naszego kuzyna, to był Edward Weksler i on mówi: „Chodźcie, co będziecie siedzieć, to nie ma co siedzieć, trzeba się brać do roboty.” Zaprowadził nas do swojej matki na ulicę Wspólną róg Marszałkowskiej, tam nam panie dały jeść, umyliśmy się, przebraliśmy się i zabrał nas na ulicę Poznańską. Od razu zameldowaliśmy się u dowódcy plutonu, porucznika Rydzewskiego, przyjął od nas przysięgę na miejscu i skierował do…
- Który to był dzień Powstania?
Ósmy chyba, bo tych kilka dni zeszło nam na tym… ósmy, czy siódmy, w tym czasie. Byłem w drużynie kaprala podchorążego „Wira”, nas było trzynastu w tej drużynie i staliśmy na Emilii Plater 17, to był pałacyk ambasady chińskiej. Myśmy w tym pałacyku mieli swoją kwaterę, a stanowiska strzeleckie… Zaraz zbudowaliśmy barykadę na ulicy Emilii Plater, między czternastym a siedemnastym, bo to było po dwóch stronach. Z tym, że bardzo ciężko nam się to budowało, do dzisiejszego dnia pamiętam ten smród, bo Niemcy zastrzelili dozorcę tego domu. Leżał i się rozkładały te zwłoki, a myśmy musieli budować tę barykadę, tak że rzucaliśmy butelki zapalające na niego żeby on się spalił w końcu, żeby nie było tego fetoru. Później pierwsza moja służba była zdaje się na ulicy Emilii Plater 15, w budynku, na strychu. Niemcy zajmowali Instytut Fizyki Doświadczalnej, to jest na ulicy Wilczej, ale dotykał do ulicy Wspólnej ten budynek instytutu. Niemcy ten budynek obsadzili, a myśmy siedzieli na strychu, na czwartym piętrze… na piątym piętrze praktycznie i przez dymniki obserwowali Niemców, czy oni nie chcą atakować nas. Dali nam tylko dwie butelki zapalające i dwie „filipinki”.
- Właśnie, jak wyglądało uzbrojenie pańskiego plutonu?
O plutonie to nie wiedziałem w ogóle, że to był pluton, ale moja drużyna, to nas było trzynastu, a jeden karabin.
- Jaki to był karabin pamięta pan?
KB karabin jeden był, ale było kilka pistoletów, a tak to mieliśmy tylko granaty i butelki zapalające. Pamiętam jak miałem służbę na tym dachu, to przecież, jak Niemcy strzelali, to pociski po tym dachu bębniły, trzeba było się chować za dymnikami, za kominami żeby nie być rannym. Jednocześnie trzeba podchodzić do tych dymników żeby obserwować przedpole, tak że ten dzień okropnie przeżyłem. Pierwszy mój chrzest bojowy był właśnie na tym strychu z kolegą. Jak już później wieczorem dostaliśmy zmianę, to człowiek trochę odpoczął.
- Czy mieliście jakąś broń na tym dachu?
Mieliśmy karabin.
Nie było potrzeby, ale użyliśmy go za kilka dni, bo Niemcy w Instytucie Fizyki Doświadczalnej budowali sobie strzelnicę w oknach. Układali cegły, żołnierz niemiecki te cegły układał i kolega podszedł do dymnika, przez dymnik strzelił do tego Niemca i go zabił. Upadł na to okno, to taka strzelanina wtedy wybuchła, Niemcy tak zaczęli strzelać na wszystkie strony, że koledzy, którzy byli wtedy wolni, nie wiedzieli co się dzieje, skąd taki nawał ognia. Okazuje się, że to w związku ze śmiercią tego żołnierza.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądał dzień powszedni powstańca na ulicy Emilii Plater? Co żeście jedli, jak żeście spali?
Początkowo jedzenie przynosiły nam zakonnice z klasztoru Karola i Marii, jest ten klasztor do dziś. Początkowo przynosiły nam normalne zupy z kawałkiem chleba, bo nasze oddziały zdobyły mleczarnię na ulicy Hożej. Stamtąd mieliśmy sery, mieliśmy masło, tak że było to zaopatrzenie niezłe. Z tym, że nasza służba to była pierwsza linia frontu. Zaraz jak myśmy mieli służbę wartowniczą na pierwszym piętrze oficyny żeby obserwować Instytut Fizyki Doświadczalnej, to trzeba było się dobrze do ściany przycisnąć, bo Niemcy walili w okna i te pociski rykoszetem odbijały się nam do środka. Drzwi od mieszkania były zamknięte, bo mieszkańców nie było i myśmy na tym piętrze stali z butelkami zapalającymi. Oddzielał nas od Niemców mur, wysoki parkan, dwa i pół metra wysokości i myśmy się nie mogli przez ten mur dostać, ani Niemcy do nas. Pamiętam taki przypadek, jak jeden z kolegów, „Truzi” się nazywał, był bardzo niesubordynowany… bo między nami a Niemcami rosła grusza, wielka grusza i były piękne gruszki, już dojrzałe. „Truzi” wlazł na to drzewo i Niemcy tego nie widzieli początkowo, więc zaczął strącać te gruszki na dół, żeby pozbierać później. Ostrzał był, został ranny w rękę i za to został ukarany przez naszego dowódcę plutonu, że się naraził na niepotrzebną stratę. Z tym, że myśmy później jeszcze obstawiali strzelnicę w kierunku na ulicę… Emilii Plater była po prawej stronie… to w kierunku Ogrodu Pomologicznego, w kierunku ulicy Wspólnej. Tam ostatnio było technikum samochodowe, które kończyłem później po wojnie w tym miejscu. Dowódca nasz, dowódca kompanii, porucznik „Ambrozja”, Alfred Kurczewski, ściągnął wszystkie oddziały ze swojego odcinka, bo mieliśmy zaatakować tą szkołę. Niemcy urządzili sobie w tej szkole
Frontleitstelle, to takie miejsce przygotowania dla żołnierzy, którzy wyjeżdżali na front wschodni. Myśmy niestety nie mieli takiej broni, żeby to zdobyć. Mieliśmy miotacz płomieni, ale to tylko żeśmy zapalili, zdobyliśmy podwórka sąsiednie i pamiętam, dostaliśmy rozkaz wycofania się. Jedynym naszym łupem wojennym była kura, którą żeśmy złapali w tym domu i zdobyliśmy trumnę, bo tam był zakład pogrzebowy. Tę trumnę przynieśliśmy do naszej drużyny i w tej trumnie został pochowany kolega, który zginął później.
- Zwierzęta, nieczęsto się zdarzało trafić kurę, czy co innego do jedzenia?
Ale były konie i dawali nam później, jak już nie było co jeść, to dostawaliśmy gotowaną koninę, nie słoną. Tak że praktycznie trudno było go jeść, ale człowiek był głodny to musiał coś jeść.
- Czy słynną „pluj-zupę” też dostawaliście?
„Pluj-zupę”, to mnie wyznaczyli na dowódcę ekipy, która poszła do Haberbuscha po jęczmień.
- Proszę opowiedzieć, jak to się odbyło.
Odbyło się tragicznie, bo myśmy wyszli z Emilii Plater, przeszliśmy do ulicy Marszałkowskiej piwnicami, przeszliśmy ulicę Marszałkowską na drugą stronę i doszliśmy do ulicy Widok. Na tej ulicy była barykada przez Marszałkowską i mieliśmy iść dalej do Haberbuscha. Dochodzimy, a tam jest duży plakat napisany: „Uwaga ostrzał! Przejść chyłkiem.” Cała nasza trzynastka przeszła, a „Iwan”, nasz kolega mówi, że on się nie będzie Niemcom kłaniał, dostał w głowę i zginął wtedy. Tyle nam zrobił krzywdę, że myśmy musieli się zająć jego pogrzebem, pochowaniem i nie iść dalej po jęczmień. Myśmy po jęczmień poszli dopiero popołudniu i wróciliśmy następnego dnia rano. Jak doszliśmy na ulicę Poznańską z powrotem, ciężko się szło, bo w we worku było około czterdzieści kilo tego jęczmienia, przychodzimy na ulicę Poznańską i dowiadujemy się, że kilku oficerów naszych zostało otrutych.
- Jak to było? Kto ich otruł i czym?
Kto? Do dzisiejszego dnia mamy wątpliwości. W książce naszej początkowo napisaliśmy, że było to zatrute wino. Ale to na pewno zostawili Niemcy, bo przecież powstańcy sobie by nie robili takiej… Łączniczka otruła się „Perełka”, jest pochowana na cmentarzu wojskowym i kilku oficerów, którzy to wino pili. Tak że jak myśmy przyszli do swojej drużyny, to mój dowódca drużyny miał pretensje do mnie, że nie uchroniłem „Iwana”, że nie dopilnowaliśmy żeby ten „Iwan” nie popełnił takiego nierozważnego…
- A mógł pan coś zrobić żeby on wtedy…
Mogłem jemu tłumaczyć tylko, nic więcej. Bo co tu można więcej zrobić? Jak on ostentacyjnie idzie, a Niemcy przecież siedzieli na dworcu kolejowym, to mieli bliski widok.
- Uważa pan, że to była odwaga, czy to była głupota ze strony tego człowieka?
Nie, to była głupota tego człowieka. Później dowódca drużyny przyznał mi rację, że niestety na głupotę nie ma rady.
- Proszę powiedzieć czy wzięliście państwo jeńców, czy widział pan niemieckich żołnierzy w niewoli na przykład? Czy miał pan kontakt z nimi?
Miałem taki przypadek, że dostaliśmy wiadomość, nasza drużyna, że Ukraińcy, którzy byli na żołdzie niemieckim, rabują nasze cywilne… Dowódca wezwał mnie i kilku kolegów żebyśmy poszli na tę ulicę, to zdaje się była ulica Wspólna. Przyszliśmy na to podwórko i słyszymy głosy tylko nie wiemy skąd to jest. Żeby się dostać do nich, to trzeba było wejść na czwarte piętro po klatce schodowej. Myśmy jakoś się przecisnęli i efekt był taki, że myśmy pijanych żołnierzy ukraińskich złapali na strychu. Oni byli zaskoczeni jak nas zobaczyli, bo myśmy byli z bronią i myśmy ich wyrzucili z czwartego piętra na bruk.
- Czyli nie braliście jeńców?
Nie braliśmy ich do niewoli, bo nie traktowaliśmy ich jako… Jeniec był u nas jeden żołnierz niemiecki, który nam naprawiał broń. Ponieważ przejście przez ulicę Emilii Plater było bardzo niebezpieczne, bo czołgi niemieckie strzelały, więc dowódca plutonu zmobilizował nas wszystkich, żeby wykopać przekop, żeby zrobić tunel i myśmy ten tunel wykopali. On był nieoświetlony, ale były te wszystkie instalacje podziemne, które utrudniały przejście, trzeba było się schylać, przeskakiwać. Dostałem kiedyś przepustkę, bo dowiedzieliśmy się, że bomby upadły na ulicę Wspólną róg Marszałkowskiej, a tam mieszkała właśnie rodzina naszego kolegi, mojego kuzyna, Edwarda Wekslera, to był kapral „Mieczysław”, on był szefem plutonu. On wpadł do mnie i mówi: „Chodźcie, to pójdziemy tam na Wspólną, zobaczymy czy tam nie ma tragedii.” Myśmy przyszli, okazuje się, że bomba uderzyła w dwie klatki schodowe oficyny i kto został na górze, to spłonął w tym domu. Jadzia, mojego kolegi siostra, była w piwnicy i poszła na górę żeby coś ciepłego wziąć i zginęła, w płomieniach zginęła. Myśmy się chcieli przekuć od następnej ulicy, bo można było, zdaje się to była Żurawia, bo tam mieszkał brat matki mojego kolegi. Wykuliśmy dziurę w ścianie, to już nie można było wejść, bo płomienie były. Zginęła wtedy i jego matka się spaliła i Jadzia się spaliła.
- Odgruzowywanie właśnie zasypanych, jak to wyglądało, czy braliście udział, czy może widział pan? Jaki był sprzęt używany do odgruzowywania?
Łopaty przeważnie i kilofy. Wzywali nas do pomocy żeby odkopać, czy odgrzebać rannych. Nie zawsze się udało, a jak się udało, to się wyciągało ludzi rannych przeważnie.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądały pańskie dalsze zmagania. Czy chodziliście na przykład z butelkami na czołgi, skoro to było wasze główne uzbrojenie?
Tak, było tak, że myśmy mieli służbę na barykadzie i Niemcy puścili na nas „goliaty”. Trzeba było się chować, bo wtedy jak by ten „goliat” wybuchł, to by narobił nam szkody. Jednego „goliata” udało się kolegom… zrzucili na niego granat i nim doszedł do barykady, to się rozwalił. Przy okazji jak drugi szedł, to coś mu się popsuło, stanął i myśmy musieli go spalić po prostu, żeby on nam nie przeszkadzał. Niemcy wtedy wpadli do ich kwatery, gdzie oni mieli, strzelili, kilku zabili, wtedy pamiętam chyba było około ośmiu zabitych, był między nimi strzelec „Wańka”, teraz już wiem, jak on się nazywał. To był rosyjski żołnierz, porucznik broni pancernej, który się do nas przyłączył w czasie Powstania.
- Skąd on się wziął w Powstaniu?
On był w obozie jakimś w Alejach Ujazdowskich, tam jakiś obóz był niemiecki, stamtąd uciekł i do nas się przyłączył. Dzięki jego odwadze i jego opanowaniu, to Niemcy zostali odparci. Jak już oni otworzyli ogień do naszych i kilku zabili, to wtedy „Wańka” wziął pepeszę i zaczął walić do tych Niemców. Wtedy Niemcy się zaczęli wycofywać i on stamtąd musiał uciekać, bo on jeden został tylko. Chciał przeskoczyć przez naszą barykadę, na naszą stronę i dostał, wtedy był ranny w nogę.
- Proszę powiedzieć, jak wyście spali, ile godzin trwała służba na posterunku?
Służba była dwunastogodzinna. Służba na tej klatce schodowej od strony Instytutu Fizyki była bardzo uciążliwa, dlatego, że siedziało się na schodach, na klatce schodowej. Początkowo siedzieliśmy po dwóch, ale jak już później było nas coraz mniej, ranni byli przecież, to mieliśmy pojedyncze służby. Nieraz człowiek ze zmęczenia nie mógł się opanować żeby nie usnąć, a usnąć to znaczy wpuścić Niemców na naszą stronę. Później dowódca nasz zdecydował, żebyśmy nie byli sami, to nam łączniczki przydzielali i myśmy siedzieli na tej klatce schodowej, ja i łączniczka. Pamiętam taki przypadek, że bardzo lubiłem mieć służbę z kapralem „Rajmundem”. Kapral „Rajmund” to jest profesor Stanisław Adamczewski… nie wiem, jak się nazywa po łacinie motylka… że on zbierał motyle w muzeum przyrodniczym na Wilczej, tam mieszkali jego rodzice. Jak miałem z nim służbę, to całą służbę opowiadał o tych motylach, to człowiek nie usnął wtedy, bo tak słuchał z zaciekawieniem, że to nas bardzo interesowało. On nie poszedł z nami do niewoli, wyszedł z ludnością cywilną, to był starszy pan, był w stopniu kaprala. Był pacyfistą i przed wojną był w szkole podchorążych i wyrzucili go z tej szkoły, bo nie chciał walczyć.
- To nie lepiej było z dziewczynami służyć?
Różnie było z tym.
No wiem, można było. Z tym, że nie każdy się tak zachowywał, ale byli tacy, co czasem zmuszali te dziewczyny do różnych rzeczy.
- Właśnie, jak wyglądały stosunki między chłopcami a dziewczętami?
Na ogół bardzo poprawnie, muszę powiedzieć, że nie było takich… Jeden był przypadek, on jeszcze żyje ten kolega, ożenił się z łączniczką.
W czasie Powstania, byliśmy na jego ślubie. Udzielał tego ślubu zakonnik z Karola i Marii, z tego zakonu.
- Kiedy to było, w jakim okresie Powstania?
Gdzieś w tej książce mam, to jest w połowie września.
- Ale oni się poznali wcześniej, przed Powstaniem, czy w Powstaniu?
Nie, oni się poznali w Powstaniu.
- Czyli krótkie narzeczeństwo było.
Krótkie narzeczeństwo i nawet ten zakonnik jak dawał im ślub, to mówił: „Zastanówcie się czy się chcecie łączyć, bo przecież tu jest niebezpieczny okres. Któreś z was zginie i co będzie wtedy z tego małżeństwa?” Oni niestety powiedzieli, że chcą się pobrać i pobrali się.
- Pan miał sympatię jakąś w Powstaniu?
Nie, nie miałem żadnej sympatii, nie mogłem mieć sympatii, bo ożeniłem się w czerwcu, dwa miesiące przed Powstaniem.
- Aha, o tym pan nie wspominał.
Nie wspomniałem i właśnie moja żona… bardzo żeśmy się kochali, tak że nie wyobrażałem sobie, że mogę ją zdradzić.
- Gdzie była żona w czasie Powstania?
To jest oddzielny rozdział. Mieszkaliśmy na Żwirowa 1, to jest przy Dworcu Zachodnim, ten budynek zdaje się jeszcze stoi teraz. Ona czekała na mnie, że wrócę z pracy i oni wtedy jak Powstanie wybuchnie gdzieś się ulokują. Nie przychodziłem, a ona nie chciała z tego domu odejść. Później Niemcy ich wyrzucili z tego i zaprowadzili na Zieleniak w Warszawie na ulicy Opaczewskiej. Przeżyła, gehennę miała, to jej rodzice, bo była z rodzicami swoimi, ona była w ciąży wtedy już, żeby ją uchronić przed tymi Ukraińcami, to kładli ją na ziemię, na bruku i kładli się na niej żeby nie widzieli, że ona jest. Tak że ona to bardzo przeżyła i po jakimś czasie dopiero wyrzucili ich z Zieleniaka do Pruszkowa. W Pruszkowie spotkała swojego szwagra, a on pracował w Polskim Czerwonym Krzyżu i on ich wyciągnął z Pruszkowa, ją i swoją żonę, to znaczy jej siostrę i one się później dostały do kuzynów naszych w Kazimierówce, to jest koło Podkowy Leśnej, gdzie mieli mająteczek i tam mieszkali. Dowiedziałem się po wojnie, że w tym mająteczku było zrzutowisko dla samolotów alianckich. Zrzucali skoczków, broń, a oni to wszystko obstawiali.
- Proszę powiedzieć czy nie miał pan kontaktu z rodziną, z żoną w czasie Powstania?
Nie miałem żadnych kontaktów z nikim.
- Rozumiem, a nawiązał pan do zrzutów. Czy wy na swoich placówkach otrzymywaliście zrzuty, czy angielskie, czy amerykańskie, amerykańskie to musiał pan widzieć, czy rosyjskie?
Rosyjskie, to oni nam zrzucali z kukuruźników w nocy w workach, bez spadochronów. Tak że jak zrzucił taki worek amunicji, to ona była pokrzywiona i ona się do niczego nie nadawała. Nie mogliśmy jej używać, trzeba było prostować, odsyłać to do naszej rusznikarni żeby to wszystko po prostu…
- Czy to była amunicja niemiecka, czy rosyjska? Pamięta pan?
Tego nie wiem, tego nie pamiętam, ale zdaje się, że rosyjska.
- Ale mieliście do czego stosować tę amunicję?
Był jeden karabin, a później mieliśmy rusznicę przeciwpancerną.
- Skąd ta rusznica się wzięła u was?
Zrzucili nam Rosjanie i muszę powiedzieć, że dostałem tę rusznicę i mnie wydelegowali do ostrzału jakiegoś obiektu. Pamiętam jak tę rusznicę oparłem o plecy, jak to huknęło, to mnie odsunęło do tyłu chyba ze trzy metry, bo ona tak kopała, ta rusznica. Ale to była jedna z lepszych, nie to, że z lepszych, ale jakichś mocniejszych naszych broni, bo ten karabin to był przecież słaby. Pamiętam taki moment, jak na nasze stanowiska przyszedł inżynier Łopuski, pseudonim miał „Konstruktor” i przyniósł granatnik przez siebie zrobiony. Dla nas to była wielka jakaś [atrakcja]… myśmy poszli zobaczyć jak to [działa]. On demonstrował strzelanie z tego granatnika do Niemców.
- Jaka była amunicja do tego granatnika? Czym to się strzelało, niech pan powie?
Wiem, że w taką rurę wrzucało się pocisk zrobiony chyba własnoręcznie, bo tylko takie mogły być i on wyskakiwał z tej rury. Jeden z pocisków wypalił w rurze i urwał dłoń „Konstruktorowi”.
- Czy używaliście tej broni?
Używaliśmy jej. Z tym, że byli koledzy, którzy byli przeszkoleni specjalnie, żeby to nie wypalało źle.
- Ale jak pan obsługiwał rusznicę, no to w końcu pan miał broń dobrą?
Ale ona przechodziła z rąk do rąk, bo różnie nas wysyłali.
- Nie było stałej obsługi tej rusznicy?
Nie było stałej obsługi tej rusznicy.
- Czy uzbrojenie waszego oddziału się poprawiało z czasem, czy zdobywaliście broń?
Myśmy zdobyli pojemnik ze zrzutu, który zawisł na kościele Świętej Barbary na ulicy Emilii Plater. Dostaliśmy wiadomość, że jest pojemnik, wisi na wieży kościoła. Nie można go było zdjąć, bo Niemcy ostrzeliwali i został zdjęty w nocy. Przy okazji zginął jeden z oficerów, porucznik „Oliwa”, bo on brał w tym udział. Ale jak tylko myśmy zdjęli ten pojemnik, oddaliśmy go do dowództwa batalionu i na tym koniec, żadnej broni z tego nie dostaliśmy.
- Proszę powiedzieć o tym nalocie Amerykanów z 18 września, który był w samo południe i o tym dużym zrzucie. Na pewno pan to widział.
Oczywiście. Od razu w nas jakaś euforia [wstąpiła], że widzimy te samoloty i te zrzuty. Ale co z tego, kiedy to przeważnie wylądowało po stronie niemieckiej. Za późno oni to zrobili, bo już był teren nasz bardzo mały, samo centrum Śródmieścia. Tak że kilka pojemników upadło na nasz teren, ale przeważnie wiatr je zdmuchnął na stronę niemiecką, w kierunku…
- Z dużej odległości było zrzucane.
Z dużej odległości, ale samoloty było widać wyraźnie jak one nadlatywały i sporo tych samolotów było.
- Jak żeście się czuli wtedy?
Ale to była euforia, wtedy całowaliśmy się z radości, że ktoś nam przyszedł z pomocą.
- Proszę powiedzieć czy czekaliście na Rosjan od samego początku? Czy cały czas, przez całe Powstanie wierzyliście, że Rosjanie w końcu wkroczą, oswobodzą Warszawę i pomogą Powstaniu?
Nie, początkowo żeśmy liczyli na to i nawet były informacje dla nas przekazywane, że Rosjanie są już blisko, że będzie… Okazuje się, myśmy później zwątpili, bo oni w ogóle nie mieli zamiaru do Warszawy wkraczać. Stalin zmienił przecież swoje plany wtedy.
- Kiedy takie przeświadczenie nastąpiło, że jednak Rosjanie nie wejdą?
To już jest na początku września. Zresztą, jak myśmy rozmawiali z naszym „Wańką”, to on mówił: „Nie liczcie, że oni tu przyjdą. Nie liczcie na nich, oni was chcą wymordować.”
- Proszę powiedzieć czy miał pan kontakt z prasą wydawaną w czasie Powstania, czy radia żeście słuchali? Czy wiedzieliście, co się dzieje na świecie?
Radia żeśmy nie słuchali, ale do nas gazetki przychodziły, na naszą…
- Pamięta pan tytuły tych gazetek?
Ojej, żebym ja wiedział. Nie pamiętam tych gazetek, bo to była taka szaflikowa produkcja, bardzo skąpe informacje. Ale podawali nam, co? Gdzie są jeszcze powstańcy, gdzie są Niemcy. Gdzie żeśmy stracili, gdzie żeśmy zyskali teren i podawali nam ogólne informacje, ale mało informacji o całym obszarze wojennym, tylko o tym co się dzieje w Warszawie, głównie.
- Czy Niemcy rozpowszechniali jakoś ulotki na waszym terenie?
Był chyba raz taki przypadek, ale to żeśmy wyrzucali zaraz, żeśmy w ogóle nie brali pod uwagę tego, co oni piszą.
- Proszę powiedzieć, jak ludność cywilna podchodziła do powstańców?
Ludność cywilna początkowo była zachwycona powstańcami, myśmy nie mogli przejść przez piwnice, bo zaraz nas częstowali, radowali się z tego wszystkiego. Później, jak już Powstanie było w drugiej połowie, zaczął się wrzesień, to już ludzie byli zdegustowani, już mieli pretensje nawet o to, że myśmy to Powstanie [rozpoczęli]…
- Ale to nie była wasza wina tylko Rosjan, którzy nie chcieli przejść przez Wisłę.
No tak, wszystko jedno, ale ludzie byli już bardzo zmęczeni tym.
- Czy były jakieś akty agresji może w stosunku do żołnierzy?
Nie, agresji nie było. My byliśmy z bronią, jak nie było karabinu, to był granat, tak że oni się liczyli z tym, że my możemy użyć takiej broni.
- Ale nieprzyjemne komentarze na pewno były?
Ale komentarze były nieprzyjemne, już później w drugiej połowie września nasiliły się bardziej.
- Czy w drugiej połowie września wykorzystywaliście państwo, jako wojsko ludność cywilną do prac przy odgruzowaniu, czy naprawie barykad, czy tego typu jakichś działań?
Nie, tylko do budowy barykad. Do odgruzowania rzadko, ale pomagali nam, jak gdzieś bomba uderzyła i budynek się zawalił, to wtedy pomagali odkopywać.
- Ale szli chętnie pomagać, czy trzeba było ich zmuszać?
Chętnie, nie trzeba było zmuszać, myśmy nie zmuszali nikogo, przychodzili chętnie.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała sytuacja z wodą?
Nasz batalion wybudował studnię głębinową na ulicy Hożej w mleczarni i stamtąd woda była rozprowadzona wewnętrzną kanalizacją, wewnętrznym rurociągiem do szpitali powstańczych i również mogliśmy dostać tę wodę w kubełkach.
- Czyli zbudowaliście rurociągi, które zaopatrywały szpitale.
Ale tylko do szpitali, a tych szpitali było kilka na naszym terenie.
- Kto to budował te rurociągi?
Nasz pluton fortyfikacyjny. Były dwa agregaty, które tę wodę pompowały i dostarczały głównie do szpitali.
- Jak często mógł pan się umyć w Powstaniu?
Myśmy mieli dostęp do wody właśnie z tego klasztoru. Umyć się to bardzo rzadko. Pamiętam taki moment, jak miałem służbę całą noc, nie dwunasto-, ale dwudziestoczterogodzinną właśnie na tej klatce schodowej i rano dostałem zmianę. Przyszedłem taki zmęczony, bo dwadzieścia cztery godziny trzeba było przecież nie spać i wpada łączniczka: „Jest gołębiarz!” Strzelca wyborowego, żeby wydelegował nasz dowódca drużyny. On od razu wstaje i mówi: „Janusz! Ubieraj się!” Zacząłem się powoli niechętnie, ale zbierać, żeby pójść, a kolega, nazywa się Włodarczyk Włodzimierz, pseudonim „Czar”, biegnie do tego dowódcy drużyny i mówi: „Panie podchorąży, on dopiero przyszedł po służbie, a ja spałem całą noc. Dlaczego ja nie mogę pójść za niego?” Ten się zastanowił i mówi: „Jak chcesz, to idź.” Poszedł i zginął.
- Uratował panu życie jednym słowem.
Tak wyglądało, ale okazuje się, że on zginął też ze swojej głupoty, bo poszedł, zobaczył tego gołębiarza, na czwartym piętrze w oknie stanął z karabinem i zamiast wykonać jeden strzał i zmienić miejsce strzelania na inne okno, to on drugi raz się przymierzył i dostał w czoło od niemieckiego strzelca wyborowego i zginął wtedy.
- Czy pan strzelał do Niemców w czasie Powstania?
Strzelałem, oczywiście.
Czy ja wiem czy trafiłem? Trudno powiedzieć…
- Jakie to jest uczucie jak się do ludzi strzela?
Bardzo nieprzyjemne.
- Jak pan to wtedy odczuwał?
Wtedy to nie, wtedy to była nasza euforia, myśmy się cieszyli, jak żeśmy trafili.
- Bo to właśnie ważne jest, co było wtedy, jako młody chłopak.
Wtedy myśmy byli zadowoleni z tego jak ktoś… wycinali sobie na karabinie kreski ilu trafił, czy ile mieli celnych strzałów.
- Jak było z umundurowaniem proszę powiedzieć, bo byliście w końcu w ubraniach cywilnych.
Wszyscy byli w cywilnych, ale później wydali nam drelichy, spodnie drelichowe, cajkowe i bluzy. Wszyscy byliśmy jednakowo ubrani.
- Skąd te drelichy się wzięły?
Gdzieś zdobyte były, wszystko zdobyte, nic się nie dało…ale pamiętam taki moment, jak przychodzi dowódca drużyny i mówi: „Słuchajcie, będziemy mieli koncert.” Ja mówię: „Jaki koncert? Co, teraz, tu koncert?” Mówi: „Chodźcie, musimy okna zabezpieczyć workami z piaskiem, żeby Niemcy tam nie mogli strzelać.” Przyszedł Fogg i Wanda Wermińska. Było pianino na miejscu, Fogg śpiewał piękne piosenki, jeszcze pamiętam do dzisiaj „Syneczku mój”, tę melodię śpiewał, a Wanda Wermińska operowe. To był cudowny dla nas dzień, myśmy wszyscy byli tacy podbudowani, a oni po koncercie poszli dalej, bo przechodzili z miejsca na miejsce.
- Pamięta pan czy Mieczysław Fogg na przykład miał opaskę na ręku, jak występował?
Nie pamiętam tego, ale myślę, że nie.
- Bo jest u nas w Muzeum opaska Mieczysława Fogga.
Może jest, ale czy on był wtedy w opasce, to trudno powiedzieć. To znaczy myśmy się tak temu nie przyglądali, bo słuchaliśmy muzyki.
- Czy takie koncerty jeszcze się zdarzały?
Nie, jeden był tylko.
- 15 sierpnia święto religijne dosyć duże i święto wojska polskiego. Jak pan wspomina ten dzień, jak to się odbyło?
Nas było wtedy około czterdziestu. Dostaliśmy rozkaz uczestniczenia w tej mszy, ona się rozpoczęła o godzinie dziesiątej. Przyszliśmy na miejsce, na ulicy Poznańskiej 12, duże podwórko było, ustawili nas w rzędzie… Jak się msza skończyła, to przysięga była po mszy. Zabrał głos pułkownik „Krzyżak”, pamiętam słowa jego, jak powiedział: „Pamiętajcie, nie dajcie się zabić, bo każdy jest potrzebny.” Później ksiądz poprowadził tę przysięgę, mówiliśmy treść, powtarzał każdy za księdzem.
- Pamięta pan jakieś fragmenty tej przysięgi?
Że przysięgam… że będę bronić ojczyzny, że nie zdradzę, w takich mniej więcej słowach. Krótka była przysięga, nie była długa. Później na końcu zabrał głos nasz dowódca batalionu, rotmistrz Radziwiłowicz, to już dłużej mówił, mówił o walkach, mówił cośmy zdobyli, mówił czegośmy jeszcze nie zdobyli, cośmy powinni zdobyć. Mówił o tym, że na naszym odcinku są takie dwie ogromne przeszkody, to jest gmach Poczty Polskiej na Nowogrodzkiej, gdzie byli Niemcy i obsadzili go bardzo mocno i budynek szkoły samochodowej na ulicy Hożej i Wspólnej i Ministerstwo Komunikacji. Mówił, że to są te dwa obiekty, których mimo wysiłków, mimo koncentracji sił i środków, niestety nie udało nam się zdobyć.
- Czyli przez całe Powstanie i szkoła, i poczta trzymała w ogniu Śródmieście?
Trzymała w swym ogniu Śródmieście. Przy poczcie walczyła nasza III Kompania, a przy Hożej nasza I Kompania, bo Kompania II „Jura” była na ulicy Wspólnej.
- Proszę powiedzieć o misjach specjalnych, jakie pan wykonywał.
Poza tym jęczmieniem, gdzie żeśmy musieli pójść, drugą było to, że myśmy wtedy poszli ratować tych zasypanych, spalonych na ulicy Wspólnej. Brałem udział w tych…
- Jakieś inne zdarzenia z pańskich walk?
Był taki przypadek, może śmieszny, że dostałem przepustkę żeby pójść na Wspólną do naszych kuzynów żeby się przebrać, umyć, bo tam warunków nie było takich żeby… się człowiek ochlapał tylko i nic więcej. Jak wracałem stamtąd, bo dostałem przepustkę do godziny szesnastej, czy osiemnastej i przyszedłem na ulicę Emilii Plater 14, udało mi się dobrze przejść. Później musiałem przejść tunelem, gdzie kwaterowała nasza drużyna i w tym tunelu się przewróciłem, coś mi przeszkodziło. Patrzę, człowiek leży zabity. Jakoś wyskoczyłem spod tego tunelu jak oparzony, a łączniczki, które stały w bramie, od razu mnie złapały i na nosze mnie pchają, a ja się bronię, bo mi nic nie jest. Okazuje się, że jestem cały zamazany krwią, bo upadłem na tego zabitego człowieka. To był nasz folksdojcz, który nam naprawiał broń, akurat był w tym tunelu i pocisk trafił tam i go trafił.
- Czy nie baliście się powierzać własnej broni Niemcowi, czy folksdojczowi?
Raczej jakieś zaufanie było. Ale on dobrze robił nam, naprawiał bez problemu.
- Proszę powiedzieć o jakimś najbardziej radosnym momencie Powstania, które panu wryło się w pamięć.
To jest ten zrzut samolotów amerykańskich, które przywiozły nad Warszawę pomoc i zrzuciły to z powietrza. Jeżeli chodzi o Rosjan, to myśmy mieli nieufność, że oni mogą nam zatrutą żywność zrzucić, baliśmy się, mówili nam żeby tego nie jeść…
- Nie jedliście tej żywności rosyjskiej?
Nie, początkowo nie jedliśmy, ale ona szła do sprawdzenia i dopiero dawali nam do jedzenia.
- Co zrzucali Rosjanie do jedzenia?
Suchy chleb przeważnie.
Nie, żadnych konserw nie było.
- Drugie takie wspomnienie z drugiego bieguna, takie najtragiczniejsze wspomnienie z Powstania.
To właśnie pogrzeb naszych ośmiu kolegów, którzy zginęli wtedy na ulicy Emilii Plater 19.
Do dzisiejszego dnia pamiętam moment jak osiem zwłok leżało, jedna była trumna tylko, a reszta była zawinięta w prześcieradła i nogi wystawały tych zabitych. Strasznie żeśmy przeżyli śmierć tych kolegów. Ściągnęli nas, delegacje były ze wszystkich plutonów, ze wszystkich drużyn z Powstania.
- Gdzie oni zostali pochowani?
Na podwórku, w ogrodzie zakonnym. Ale jeżeli chodzi o naszego „Czara”, który zginął, to pochowaliśmy go na podwórku Emilii Plater 17 i z kolegą kopałem jemu grób. Trzeba było co chwilę uciekać, bo Niemcy nam granatnikami przeszkadzali.
- Czy on był w trumnie pochowany?
W tej trumnie zdobycznej...
- ...którą żeście przynieśli.
...którą żeśmy przynieśli i wtedy dowódca kompanii, porucznik „Ambrozja” mówi: „Nie gińcie więcej, bo już nie ma więcej trumien.”
- Który to był dzień Powstania, ten pogrzeb mniej więcej?
Około połowy września.
- Czyli on miał paradoksalnie jakieś niesamowite szczęście być pochowanym w trumnie, bo to był luksus jak na Powstanie.
To był luksus.
- Proszę powiedzieć o końcu Powstania.
Koniec Powstania to uważam, że był dla nas nieprzyjemny bardzo, bo posterunki nasze stały od strony niemieckiej, a później musieliśmy ich postawić od strony polskiej, bo obawialiśmy się agresji różnych niepowołanych ludzi. Myśmy się szykowali do wyjścia z Warszawy, przecież to było lato, myśmy nic nie mieli ciepłego. Zdobyłem gdzieś buty filcowe i w tych butach filcowych wyszedłem do niewoli niemieckiej. Dowódca drużyny zrobił nam odprawę, wytłumaczył, o co chodzi, co ze sobą brać, a czego nie brać i myśmy prawie do rana nie spali, całą noc.
- Jak żeście przyjęli wiadomość o kapitulacji?
Bardzo nieprzyjemnie. Przyszedł do nas właśnie kapral „Mieczysław” i mówi: „Słuchajcie, koniec Powstania, kapitulacja.” Wszyscy spuścili głowy, wszyscy byli bardzo smutni i smętni.
- Jak wyglądało wyjście do niewoli?
Wtedy myśmy wyszli już całą drużyną, prowadził nas dowódca drużyny, kapral „Wir”. Poszliśmy z ulicy Emilii Plater, też kanałami, piwnicami, na ulicę Poznańską 12, stamtąd na ulicę Śniadeckich i nas ustawili w kolumnę. Ponieważ nasz batalion miał numer jeden, to byliśmy na początku. Pamiętam jak myśmy jeszcze stali przed wyjściem, powiedzieli nam, że mamy z sobą zabrać broń, że nie zostawiać w Warszawie dla bandytów, żeby ta broń była zabrana, a jeżeli ktoś nie [bierze], to żeby zniszczył. Godzina była chyba dziesiąta, dowódca naszego batalionu szedł na początku i stali Niemcy po dwóch stronach. Początkowo Śniadeckich, a później Koszykową chyba, nie wiem czy dobrze pamiętam, i poszliśmy do ulicy Chałubińskiego. Na ulicy Chałubińskiego było Ministerstwo Spraw Wewnętrznych przedwojenne i na podwórzu tego ministerstwa myśmy składali broń. Pamiętam taki epizod, jak nasz pluton zatrzymał się przy naszym dowódcy batalionu, bo wszyscy przeszli, a myśmy stali. Podchodzi pułkownik niemiecki do naszego kapitana „Pioruna” i mówi: „Czy to jest cała broń?” A on mówi, że: „Nie mieliśmy interesu zostawiać tej broni w Warszawie. Zabraliśmy wszystko.” „To wyście z taką kupką broni walczyli dwa miesiące?!” On nie wierzył.
- Ale faktycznie całą broń oddaliście, czyście niszczyli?
Oddaliśmy, mało się zniszczyło, ale na ogół żeśmy wynieśli tę broń, bo po co zostawiać.
Po zdaniu tej broni pogonili nas pieszo do Placu Narutowicza, do Dworca Zachodniego, do ulicy Wolskiej i piechotą do Ożarowa. Robili jakieś przerwy, bo myśmy się tym świeżym powietrzem zachłysnęli i nie mogliśmy nieraz iść. Miałem taki przypadek, że zastałem swoją bratową, zauważyłem w tłumie stojących ludzi, bo ludzie pod Warszawą stali w szeregach i czekali na powstańców.
- Jak ci ludzie reagowali, jak was przyjmowali?
Ale! Rzucali nam pomidory, rzucali nam chleb, bo nie mogli podejść bliżej. Zauważyłem ją i wołałem do niej. Był taki moment, że wachman niemiecki odpędził mnie w kierunku ludności cywilnej i koledzy: „Coś ty zgłupiał?! Chodź z powrotem!” I wróciłem do kolegów z powrotem… bo chciałem się z nią zobaczyć, ale ona gdzieś mi zginęła, już nie widziałem jej.
- Miał pan szansę ucieczki.
Mogłem zostać.
W Ożarowie, w halach fabrycznych nas przetrzymywali. Dostaliśmy zaraz trochę jedzenia, jakąś zupinę nam dali. Nikt nie miał ze sobą żadnego talerza, żadnej menażki przecież, Niemcy nam coś wyfasowali. Wtedy w Ożarowie urządził nam koncert Krukowski „Lopek”, on pięknie grał na harmonii i pięknie śpiewał, śpiewał piosenki powstańcze, te, które się słyszy teraz. Była słoma, leżeliśmy na słomie i po kilku dniach załadowali nas do pociągu, po pięćdziesięciu w jednym bydlęcym wagonie. Jechaliśmy całą noc, dojechaliśmy do Częstochowy przed południem. Wtedy ludzie miejscowi, cywile podchodzili, przynosili nam wodę, przynosili nam jedzenie, też owoce rzucali. Później pociąg dalej pojechał i dojechaliśmy do Opola, do Lamsdorfu. W Lamsdorfie byliśmy, to był październik…
- Jak wyglądał ten obóz, jak wyglądało wasze wejście do obozu?
Wprowadzili nas główną bramą, kolumną i zaprowadzili na sam koniec obozu. Myśmy nazywali ten plac – Szaber Plac, bo Niemcy robili rewizje i nam zabierali. Mnie się udało wtedy zabrać ze sobą mały karnisterek spirytusu, a oni wszystko rekwirowali. Jak nas ustawili w takie długie rzędy do kontroli, to podszedłem do Niemca i postawiłem ten karnisterek koło niego, przy nim. On mnie tutaj sprawdził, wziąłem karnisterek, położyłem palto i poszedłem z tym karnistrem, udało mi się przenieść. Przydał nam się w obozie, bo to niektórzy chorowali i się ratowali tym spirytusem.
- Co żeście robili w obozie?
W obozie, to po pierwsze, zaraz nas zarejestrowali wszystkich, dali numery, zrobili zdjęcia. Mój barak był akurat koło baraku kobiet naszych, za drutami były kobiety, bo oddzielili kobiety od nas, myśmy byli oddzielnie. Myśmy się zawsze rano pytali: „Czy jest was tyle samo, czy trochę więcej?” Bo były w ciąży przecież. Zaprowadzili nas do mykwy żeby zlikwidować wszy, które żeśmy przynieśli. Pamiętam, mydło nam dali, wyglądało jak wapno, trzeba było się tym wysmarować, bo człowiek musiał się zdezynfekować. Potem już, za tydzień, czy dwa, obserwowaliśmy jak amerykańskie samoloty nadlatują nad ten obóz, ale nie zrzucali bomb.
- Dali wam Niemcy nowe ubrania?
Dali nam Niemcy rosyjskie ubrania z trójkątami, tak że chodziliśmy w niebieskich, ciemnoniebieskich ubraniach. Dopiero, jak byliśmy w stałym obozie koło Memingen, to dostaliśmy amerykańskie ciuchy, płaszcze, spodnie, bieliznę. Tam po raz pierwszy dali nam pierwsze paczki, które żeśmy dostali, to były paczki z Iranu z daktylami.
- To było w Łambinowicach jeszcze?
Nie, już nie.
- Wróćmy jeszcze do Łambinowic. Gdzie pan pracował, bo tam przecież wszystkich do roboty ganiali?
Ale myśmy nie pracowali, w Łambinowicach nie.
- Długo w Łambinowicach pan siedział?
Około dwa tygodnie, dwa, może trzy.
Do Augsburga, przywieźli nas do Augsburga. W Augsburgu w szkole NSDAP myśmy mieli kwaterę i stamtąd nas gonili do roboty, kopcować ziemniaki. Pamiętam, że w błocie żeśmy stali, bo deszcz, jesień była mokra, przychodziliśmy umazani po kolana w błocie. Stamtąd nas wywieźli do Memmingen, do obozu stałego. Pamiętam taki epizod… wtedy zabrali mi mój pamiętnik, w tej książce jest odtworzona częściowo pierwsza część, a dalsze już pisałem w obozie. Niemcy zabrali mi pamiętnik, powiedzieli, że oddadzą, nie oddali i zginął mi ten pamiętnik.
- Jaki był stosunek niemieckich władz obozowych do was, do powstańców?
Polnische Banditen było tylko na każdym kroku, ale to zależy od jakiego Niemca. Nas później podzielili na pięćdziesięcioosobowe grupy, tak zwane
Arbeitskommando i do Nowego Ulmu myśmy pojechali. Nasz obóz był pięć kilometrów od miasta i było trzech wartowników. Dwóch było nam przyjaznych, w sensie takim, że nam nie robili krzywdy, a jeden to nawet bagnetem przebił mi pośladek. Miałem wypadek w czasie pracy, belka z rozbieranego domu upadła mi na nogę i złamała palec duży u nogi. Wtedy do roboty nie poszedłem, bo to spuchło i nie mogłem założyć buta, to ten Niemiec kazał mi sprzątać, a ja powiedziałem, że nie mogę wstać. Zdenerwował się i tym bagnetem mnie dziabnął, to zaraz napisałem raport do obozu, do naszego męża zaufania, że taki miałem przypadek. Po około dziesięciu dniach wezwał mnie niemiecki dowódca tego obozu, żeby opowiedzieć jak to się stało. Opowiedziałem mu, jak to było i jak wróciłem na nasze
Arbeitskommando, to już tego Niemca nie było, już go wysłali na front wschodni.
Nie pamiętam dokładnie, którego to było dnia, ale zmieniali nam miejsce pobytu. W wypalonej szkole, w piwnicy myśmy siedzieli i nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. W pewnym momencie słyszymy jakieś strzały artyleryjskie i ucichło wszystko. Szykowaliśmy się, że to będą Amerykanie i rzeczywiście tak było. Wjechały czołgi amerykańskie do tego miasteczka, do Nauwert i myśmy zaraz do tych Amerykanów wyskoczyli.
Dwudziestu pięciu, bo część już wywieźli do obozu. Zastanawialiśmy się, jak z nimi rozmawiać, jeden kolega znał francuski, ktoś angielski. Podchodzimy do nich i taką łamaną angielszczyzną coś mówimy, a on mówi: „Mówta po polsku, bo ja po polsku mówię.” To był ktoś z wojsk amerykańskich.
- Jaki był stosunek Amerykanów do was?
O, bardzo przyjazny. Był taki, że oni zaraz rozbili sklepy z wódką i tak się spiło to bractwo, że myśmy nie mogli patrzeć na tych… bo jakoś tak nie było u nas takich, którzy by tak chętnie tę wódkę chcieli pić. Zresztą byliśmy osłabieni bardzo, a oni się tak spili. Miałem zdjęcia robione z nimi, jak on ledwo stoi na nogach. Ale następnego dnia już ich pogonili dalej.
- Jakie były dalsze pańskie losy?
Stamtąd wróciliśmy do naszego obozu w Memmingen, tego podstawowego, tam byliśmy jakiś czas. Z kolegą, swoim dalekim kuzynem, dostaliśmy wiadomość, że gdzieś koło Braunschweigu jest jego żona. Mówię: „Tadziu, chodź pojedziemy po nich. Gdzie ona z tymi dziećmi małymi? Jest sama, może cierpi głód, może coś.” Kolega, który był szefem naszego plutonu, zrobił nam przepustkę po angielsku, że się wzywa władze wojskowe amerykańskie do udzielenia pomocy żołnierzom, którzy szukają swoich rodzin. Z kartofla zrobił jakąś pieczęć i myśmy z tym świstkiem jeździli, zatrzymywali samochody amerykańskie i nas podwozili. Myśmy do tego Braunschweigu, z południa Niemiec aż na północ, dojechali. Był taki moment, że jak myśmy weszli do tego pałacyku gdzie jego żona miała być, bo jego żony siostra wyszła za reichsdojcza i tam mieszkała, tak że ona do niej się dostała. Pamiętam taki moment, że widzimy, jak ona siedzi na stołeczku i coś sobie szyje. Tadeusz, jak zobaczył swoją żonę, to od razu poleciał szybko i była taka żelazna brama, on tę bramę chciał otworzyć szybko. Otworzył, ale otworzyła się u góry, a u dołu się zaparła i uderzyła go w czoło i zbiła mu okulary, a on bez okularów nic nie widział. Tak że po omacku do tej żony doszedł. Później ona nie chciała u tych Niemców mieszkać, mimo że jej siostra nie była Niemką przecież i myśmy stamtąd z Braunschweigu, na dachach wagonów, na „brenkartach” różnych dojechali do Monachium. W Monachium staliśmy na drodze, szukaliśmy jakiegoś amerykańca, pytaliśmy, dokąd jedzie, żebyśmy wiedzieli, jak do tego obozu się dostać. Nareszcie żołnierz się trafił, pokazał nam, dokąd jedzie, okazuje się, że jechał gdzie indziej, ale myśmy powiedzieli, że dobrze, dobrze, tędy niech jedzie i zawiózł nas. Koledzy mieli bimber już zrobiony, to myśmy mu dali kilka butelek bimbru, bo chciał wódki. Stamtąd, jak on już się spotkał z tą rodziną, mieszkaliśmy u Niemców prywatnie, już nie w obozie, przewieźli nas do Murnau, do oficerskiego obozu. W tym obozie był taki przypadek, że koledzy ci lewicujący od razu do Polski chcą wracać, nie czekają na repatriację, na jakieś państwowe przepisy, poszli w kierunku granicy gdzie byli Rosjanie, bo tam była linia demarkacyjna. Oni poszli na drugą stronę, Rosjanie od razu ich obszabrowali, zabrali im wszystko, co mieli. Oni tylko dlatego uciekli z powrotem, że się ta linia przesuwała i Amerykanie weszli dalej, tak że oni stali po stronie amerykańskiej i wrócili, to żaden z nich nie wrócił do Polski później.
- Proszę powiedzieć, jaki był stosunek ludności niemieckiej już po wyzwoleniu was?
Ludność niemiecka była przygaszona, zawiedziona tym, że Hitler ich oszukał. To tak, jak u nas w 1939 roku, też ludzie mieli pretensje do władz polskich, że tak wystawili nas na… Ale nie czuło się wrogości. Mieszkaliśmy u Niemki jednej i ona gotowała nam obiady, myśmy tylko poprzynosili produkty.
- Proszę powiedzieć, jak pan trafił do polskich oddziałów we Włoszech?
Trafiłem w ten sposób, że nasz Murnau był też na południu Niemiec i do Murnau przyjechali oficerowie z II Korpusu. Zrobili nam odprawę, a początkowo to oficerowie, którzy pozostali w tym obozie, od razu się dorwali do dowodzenia wojskiem, myśmy byli wojsko dla nich. Miałem taki obowiązek, że musiałem pilnować jednego z oficerów, bo się wieszał bez przerwy, trzeba było za nim chodzić żeby mu nie pozwolić się powiesić. Jak ci oficerowie przyjechali, to mówią, że jest polskie wojsko we Włoszech, że nie ma co wracać do Polski, bo tam jest czerwony terror. Podstawili samochody ciężarowe i wywieźli nas do Predappio, do koszar wojsk Mussoliniego. W tym Predappio zwiedzaliśmy, mieszkaliśmy w zamku Mussoliniego, podzielili nas na oddziały i wysłali do Porto San Georgio, to taki port włoski. Tam nas dopiero podzielili na grupy i rozesłali do różnych oddziałów. Trafiłem do Dowództwa Zgrupowania i Służb i już cały czas byłem w tym oddziale. Stamtąd skierowali mnie na szkołę podchorążych.
- Kiedy to było? Kiedy pan trafił do Andersa?
To był czerwiec mniej więcej. Po kilku miesiącach skierowali mnie do szkoły podchorążych piechoty, do Matery. Tam byłem dwa miesiące i szkołę rozwiązali, nie ukończyliśmy tej szkoły. Wydali nam zaświadczenia ukończenia kursu podoficerskiego, dostałem stopień kaprala i wróciliśmy do swoich jednostek. Tam nie byliśmy długo, bo zaraz była ewakuacja, Stalin się domagał żeby Churchill rozwiązał polskie wojska we Włoszech i przewieźli nas do Anglii. Stamtąd…
- Proszę powiedzieć czy w tym okresie niewoli, w okresie pobytu we Włoszech, nawiązał pan kontakt z rodziną, z żoną, z rodzicami?
Z żoną. Dostałem wiadomość, ale przez trzecią osobę, bo miałem przyjaciela Tadeusza, którego siostra napisała do niego, że moją żonę spotkała w Skierniewicach. Wtedy, jak już wiedziałem, że żyje to jakoś nawiązałem kontakt przez pocztę, pisałem pod zmienionym nazwiskiem, bo się bałem, żeby nie mieli z mojego powodu od komunistów jakichś przykrości. Napisała mi żona, że jest w bardzo ciężkich warunkach, że mieszka u mojej mamy, że nie mają co jeść, że urodziła się córka…
- No właśnie, bo żona była w ciąży. Kiedy córka się urodziła?
Urodziła się 24 marca 1945 roku i zacząłem wysyłać do Polski paczki. Byłem podoficerem broni w jednostce swojej i zaopatrzenia. Miałem pod sobą magazyn żywności, tak że mieliśmy dużo różnych zbędnych, niezużytych produktów, szczególnie herbaty. To pakowałem tę herbatę w półkilogramowe paczki, myśmy cięli prześcieradła na kawałki, to się składało i obszywało, nazwisko się wypisywało i wysyłałem. Zdziwili się, bo pewnego dnia im wysłałem pięćdziesiąt takich paczek. Paczki do pół kilograma, tanio kosztowała poczta, bo paczki większe, to kosztowało dużo więcej i nie mieliśmy pieniędzy na wysyłanie, ale te małe to wysyłałem. Tak że jednego dnia pięćdziesiąt paczek im posłałem.
- Rodzina mogła tu herbatą handlować.
No właśnie, mama zaraz tę herbatę sprzedawała. Ludzie nie mieli herbaty, to miała dobrze.
- Kiedy pan trafił do Anglii?
W 1946 roku. Dostaliśmy rozkaz zdania broni do składnic angielskich. Ale był taki moment w korpusie, że mój dowódca, pan pułkownik Starkiewicz, wezwał mnie i mówi: „Słuchaj, weźmiesz z naszych tutaj żołnierzy, pojedziesz do Neapolu i zdasz te czołgi Amerykanom.” Ale nie wolno było czołgom chodzić na piechotę po drogach włoskich, bo się niszczyły, więc myśmy musieli mieć lawety żeby te czołgi przewieźć. Przyjechaliśmy do Neapolu, zgłosiłem się na komendę placu, porucznik siedział tam i mówi: „Słuchaj, zaraz czołgi zdacie, ale nie wracajcie, bo będziecie mieli nowe zadania.” Myśmy przenocowali chyba dwa dni i po dwóch dniach dowiadujemy się, że wydają nam nowe czołgi. Zaprowadziłem dwanaście czołgów, a dostałem dwadzieścia z powrotem. Przyprowadziliśmy te czołgi do jednostki, a dowódca: „Coś ty?” Myśmy te czołgi bardzo krótko mieli, bo później nas zdemobilizowali. Ale muszę powiedzieć, że były kanty też w tamtym czasie. Nasz major, dowódca łączności, cholera ukradł całą radiostację na samochodzie, wyjechał do Libii z tą radiostacją.
- Byli klienci na takie rzeczy?
Nie wiem, co on z tym robił, ale wiem, że zabrał z jednostki i wyjechał.
- Niech pan opowie o swoich losach w Anglii.
W Anglii byłem w obozie. Przyjechaliśmy do Dover, do portu pociągiem, załadowali nas w Ankonie. Po przyjeździe do Dover od razu kazali nam zdać broń i następnego dnia okrętem, promem przewieźli do Anglii. Dla mnie w Anglii, pierwsze jak przyjechaliśmy, to był szok, bo myśmy nie przypuszczali, że dzieci angielskie będą żebrać o czekoladę, pieniądze. Taka była wtedy sytuacja. Pociągiem przyjechaliśmy do Londynu i w Londynie załadowali nas do obozu przejściowego, byliśmy tam jeden, czy dwa dni. Stamtąd do Liverpoolu, do obozu przejściowego też, który był w czasie wojny obozem dla lotników amerykańskich, którzy stacjonowali na terenie Anglii. W tym obozie byłem może trzy miesiące. Nawiązałem kontakt ze swoim przyjacielem Tadeuszem, on wtedy przyjechał, pomogłem mu żeby wyjechał, bo on z nami później do Włoch się dostał i z Włoch później przyjechaliśmy do Anglii. Przyjechał do Londynu mój kolega z Powstania, profesor Rajmund, który o tych motylach mi opowiadał. Zobaczyłem się z nim, spotkaliśmy się i mówię: „Co się stało, że cię komuniści wypuścili do Anglii?” „Bo ja jadę do Indii łapać motyle dalej.” Jeszcze pamiętam takie słowa, mówię: „Słuchaj Rajmund, powiedz mi, co ja mam robić? Bo żona jest, dziecko mi się urodziło i ma bardzo ciężkie warunki pobytu w Polsce.” On mówi: „Słuchaj, Polska to nie ta, o którą żeśmy walczyli. Jest fałsz i zakłamanie, obłuda, ale obowiązkiem twoim jest wrócić do domu i wychować dziecko. Bo się wynarodowisz i nic z tego nie będzie.” On pojechał do Indii, a ja przyjechałem i się zapisałem na powrót do Polski. Moi przyjaciele z mojej jednostki mieli pretensje, że się zdecydowałem wracać.
- Nie myślał pan żeby ściągnąć żonę i dziecko do Anglii?
Nie, nie było żadnej możliwości.
- Kiedy pan wrócił i jak się ta podróż odbyła?
Jak już się zapisałem, to się bałem, że mi zrobią krzywdę moi koledzy, że ich zdradziłem. Oni pojechali… jeden pojechał do Argentyny, drugi się do Kanady wybrał. Nawiązywali kontakt z Polakami i tak ich ściągali, a ja poszedłem do oficera łącznikowego angielskiego i mówię: „Panie poruczniku, ja bym bardzo prosił, żeby pan mnie z tego obozu przeniósł do obozu przejściowego, bo ja tutaj czuję się niebezpiecznie.” Wywiózł mnie za kilka dni, dostałem zezwolenie na wyjazd do innego obozu. Czekałem od grudnia do czerwca prawie.
W 1947 roku. Nie mogłem w tym obozie… zająłem się szyciem, torbę sobie robiłem skórzaną i takie różne rzeczy. Później wywieźli nas do Edynburga, w Edynburgu załadowali na statek, okręt wojenny, który popłynął do Polski. Jak przypłynęliśmy do Gdańska, stał na redzie, nie chcieli go wpuścić do portu, ale później przyszedł pilot i go wprowadzili. Taki incydent miałem wtedy na okręcie, że myśmy wszyscy stali przy barierce i patrzyli, a ludność podchodziła i raptem leci jakiś facet, bo obstawiony był okręt wojskiem naokoło, leci i krzyczy jakieś nazwisko. Patrzymy, odzywa się ten ktoś do niego, a ten ojciec krzyczy: „Kto cię tu prosił?! Po coś tu przyjechał?!” I ten młody człowiek został na okręcie. Jak przyszli celnicy polscy i władze nasze: „Dlaczego ten człowiek został?” Oni powiedzieli im tak: „Okręt, to jest ziemia angielska, wy tu wstępu nie macie.”
- Czyli to był angielski okręt?
To był angielski okręt i ten chłopak wrócił, bo ojciec mu tak wtedy nakrzyczał.
- Pańskie spotkanie z żoną.
To było tak. Wywieźli nas do Narwiku, Narwik to jest obóz przejściowy, repatriacyjny. Obfotografowali nas, porobili odciski palców, zdjęcia i przygotowali, że możemy niedługo wyjechać do Polski. Muszę powiedzieć, że taki przypadek spotkałem. Był z nami starszy strzelec, dla nas to był stary, bo on miał pięćdziesiąt lat, a my po dwadzieścia. Jak byliśmy w obozie przejściowym na wyjazd do Polski, wszyscy musieliśmy się myć, kąpać, a on się nie chciał iść kąpać, nie wiedzieliśmy, dlaczego. Pytamy się lekarza: „Panie, ale Pieniuta to się nie chce wcale myć, on się wcale nie myje, będzie śmierdział.” „To ja się tym zajmę.” Okazuje się, że on się zaraził syfilisem, był w Neapolu na placówce, korzystał z usług prostytutek i zaraził się. On przyjechał do Polski, był z ziem wschodnich i całą jego rodzinę wywieźli Rosjanie na Sybir. Żona wróciła i on wrócił, on był za drutami z tej strony, a ona z tamtej. On się martwił jak jego żona przyjmie, jak on jest w takim stanie, na brzuchu miał wielką ranę z tego syfilisu. W tym obozie byliśmy trzy dni, celnicy przyszli, dałem mu paczkę papierosów, to kontroli nie robił, bo rozpakować to wszystko było trudno. Wsiedliśmy do pociągu, nie mieliśmy biletu, to konduktorowi daliśmy paczkę papierosów angielskich i zajechaliśmy do Warszawy. Warszawę zobaczyłem w strasznym stanie. Te furmanki, musiałem na Pragę się dostać, bo na Pradze mieszkali, to wsiadłem w taką furę i przez całą Warszawę tą furką jechaliśmy. Wszedłem na podwórko mojego domu i moja ciocia mnie zobaczyła, matki siostra, krzyku narobiła, że jestem i się spotkałem wtedy z żoną. Też nie miałem pracy, nie mogłem pracy dostać, mam do dzisiaj trzynaście podań do różnych instytucji. Tylko się dowiedzieli, że byłem w korpusie…
- No właśnie, jak się pańskie życie potem potoczyło? Ewentualne kontakty z bezpieczeństwem czy pan miał? Czy mógłby pan opowiedzieć?
Miałem. Jak tylko przyjechałem stamtąd, to nie miałem pracy, ale trzeba było przecież jakoś egzystować. Mój brat prowadził po ojcu piekarnię w Markach i się u niego zatrudniłem w piekarni. Ale pracowałem trzy miesiące i była taka sytuacja, że moja żona wychodziła rano do pracy, a ja wracałem z pracy i tak myśmy się mijali przez dłuższy czas. Mojego brata przyjaciel mówi do mnie: „Słuchaj, co będziesz siedział tam, w tej piekarni, ja ci pracę załatwię.” Zaprotegował mnie na konduktora do PKS-u, pełniłem funkcję konduktora. Byłem konduktorem od listopada do marca. Wtedy naszymi szefami byli wojskowi, to się mówiło panie kapitanie, a nie panie dyrektorze. Kiedyś przyszedłem do pracy rano, bo miałem obsługiwać kurs autobusowy do Łodzi, spotkał mnie, myśmy go nazywali „Krwawy Leon”, bo on był bardzo ostry i mówi do mnie: „Słuchaj, do Łodzi nie pojedziesz, będziesz obsługiwał autobus, który będzie otwierał most na Modlinie.” Mówię: „O, panie kapitanie, ja do Łodzi mam tysiąc złotych lekko.” Bo wozili towary z Łodzi do Warszawy, to zawsze kilka złotych konduktorowi dali, a tutaj to nic. „No, trudno.” I musiałem jechać do Modlina. Jak wróciłem z Modlina, następnego dnia on mnie wzywa i mówi: „Słuchaj, nie będziesz dalej jeździł jako konduktor, tylko my cię awansujemy, my cię przeniesiemy do biura. Będziesz kontrolował karty drogowe kierowców.” Zgodziłem się, bo wtedy praca normalna, a nie taka, gdzie się wychodziło z domu w nocy i wracało się do domu w nocy. Kilka lat tak pracowałem, później koledzy mnie namówili, jeszcze nie miałem matury, bo nie zdążyłem zrobić w czasie okupacji i skierowali mnie do technikum samochodowego na Hożą. To technikum skończyłem z wyróżnieniem nawet i po trzech miesiącach zdałem egzamin na Politechnikę w Szczecinie, bo tam był wydział transportu samochodowego. Po sześciu latach skończyłem Politechnikę i zacząłem awansować w PKS-ie. Początkowo byłem referentem, później kierownikiem działu, później zrobili mnie kierownikiem działu ekonomicznego, po jakimś czasie głównym ekonomistą, później zastępcą dyrektora do spraw ekonomicznych, a później, ostatnich kilka lat, pełniłem funkcję pierwszego zastępcy dyrektora przedsiębiorstwa PKS w Warszawie. Stamtąd poszedłem na emeryturę.
- Proszę powiedzieć, czy pan miał jakieś nieprzyjemności ze strony Służby Bezpieczeństwa, czy był pan zatrzymany?
Było tak, przychodził do mnie jak jeszcze pracowałem na ulicy Wolskiej, przychodził taki młody gówniarz rano na portiernię, co jakiś czas, wzywał mnie żebym zszedł, obejrzał mnie i odchodził, nic nie mówił. Aż pewnego dnia przyszedł do mnie, a byłem wtedy u pana dyrektora Święcickiego. Przychodzi sekretarka i mówi, że do mnie ktoś jest na portierni, a on się pyta czy to ktoś z mojej rodziny. Mówię: „Moja rodzina tutaj nie przychodzi.” „To niech tu wejdzie.” Tak powiedział do sekretarki. Ona wezwała, ten facet wszedł. „Co pan chce?” „Ja chcę z panem Wandlem rozmawiać.” „A o czym? On jest moim pracownikiem, a nie pana.” Ten Święcicki świetnie po rusku mówił, ale po polsku słabo. W końcu poderwał się z tego fotela swojego, otworzył szufladę, wyjął nagan i mówi: „Jeszcze raz przyjdziesz, to już cię wyniosą. A ja się nie boję, bo ja mam wariackie papiery.” Wtedy chyba trzy miesiące cicho było. Po trzech miesiącach dostaję telefon: „Proszę się zgłosić do Pałacu Mostowskich o ósmej rano.” Musiałem pojechać. Oddałem swoją legitymację akowską swojemu bratu, gdzieś wsadził, ona mi zginęła wtedy, bo też się bał przechowywać ją. Wtedy cały dzień czekałem na przesłuchanie. Przyszedł ten młody człowiek, zaczął mnie przesłuchiwać, zaczął spisywać to, co mówiłem. Nie miałem nic do ukrycia przecież. Miałem jedną sprawę, która mnie bardzo w oczach UB by zaszkodziła, bo w Ankonie spotkałem na spacerze wieczornym, nad morzem, oficera polskiego, młodego chłopaka. Myśmy się zaprzyjaźnili, chodziliśmy na kawę i on dopiero mi po jakimś czasie powiedział, że on przez zieloną granicę przeszedł do korpusu. To był Tadeusz Pużański, późniejszy profesor filozofii. Po jakimś czasie on do mnie mówi: „Słuchaj Janusz, ja muszę was już opuścić, bo dostałem rozkaz powrotu do Polski.” On przez zieloną granicę szedł. Ja mówię: „Tadziu, a czy ty musisz to robić?” A on mówi: „No, co? Mam rozkaz, to muszę wykonać.” Dali mu jakąś kobietę do pomocy, do której on nie miał zaufania. Mówię: „Tadeusz, jak jedziesz do Polski, to moja żona jest w takiej ciężkiej sytuacji, ja ci dam parę dolarów i zdjęcie. To jak byś był w Warszawie, no to może byś tam podał jej?” „Chętnie.” Zrobił sobie w pasie skrytkę i to zabrał. Przyszedł do mojej żony, tylko że poszedł na Grodzieńską ulicę, gdzie żeśmy mieszkali, a moja mama mówi, że wyjechała do Gostynina, do swojej siostry. To on pojechał do Gostynina, a w Gostyninie była taka sytuacja, że poprzedniego dnia wieczorem UB zrobiło na męża tej żony siostry napad, chcieli go zastrzelić. W tym czasie zastrzelili innego, bo on był w PSL-u, tego szefa PSL-u zastrzelili w lesie, a on się schował u brata pod łóżkiem i jego nie znaleźli. Jak się zgłosił później do UB, to oni powiedzieli, że oni nic nie wiedzą. A ten Tadeusz następnego dnia po tym napadzie przyszedł do niej z tymi pieniędzmi, oddał żonie, dwa słowa powiedział, że się ze mną widział i zniknął. Później był jego proces, dostał dożywocie, siedział dziesięć lat. Później, jak skończył studia został profesorem filozofii, bo filozofię kończył. Ale z nim kontaktu już później w Polsce nie miałem. Spotkałem go w tramwaju, to pamiętam do dzisiaj, jak on miał taki szklany wzrok, tak jakby mu ten wzrok gdzieś uciekał. On mnie zobaczył, się przestraszył i gdzieś zniknął.
Warszawa, 30 marca 2007 roku
Rozmowę prowadzi: Robert Markiewicz