Eugenia Dyner „Baśka”
- Chcielibyśmy usłyszeć o pani losach przed wojną. Do jakiej szkoły pani chodziła? Czy należała pani do harcerstwa?
W 1939 roku ukończyłam gimnazjum humanistyczne w Grodnie. Zawsze, jak tylko pamiętam, należałam do Związku Harcerstwa Polskiego. Grodno zawsze było miastem o bardzo specjalnych nastrojach prowojskowych i propatriotycznych, ponieważ było miastem-warownią. Grodno miało kilka pułków wojskowych piechoty: 76. Pułk, artylerię, pal lekki i 81. Pułk Piechoty. Właściwie sześćdziesiąt procent ludności stanowiły rodziny wojskowych i wojskowi.
Moja matka była związana z dowództwem okręgu Korpusu numer 3, gdzie pracowała. W związku z tym harcerstwo było prawie że rodzinną sprawą we wszystkich niemal domach. Do harcerstwa przyjmowano nawet niekoniecznie Polaków, na przykład [osoby] wyznania prawosławnego, była grupa ludności żydowskiej, ale niewielka w stosunku do ogółu ludności zamieszkującej Grodno. Mieliśmy wspaniałą instruktorkę, współpracującą z POW. Właściwie już dwa lata przed wojną cały czas prowadzono przygotowanie paramilitarne. Na przykład były obozy w Koszewnikach, miejscowości, w której stacjonowały władze PWK. Harcerstwo męskie stanowiło odrębną jednostkę, ale wszyscy zawsze myśleli o tym, jak się przygotować dobrze fizycznie i zawodowo do służby wojskowej.
Poza dyscypliną, poza radzeniem sobie w środowisku ubogim w wygody domowe, wymagało się sprawności fizycznej, posługiwania się bronią, nawet był kurs spadochroniarski. Były to obozy w lecie poza miastem. W mieście w ciągu nauki w sobotnie popołudnia i w niedziele musiało się zdobywać sprawności fizyczne przydatne w służbie wojskowej. Na przykład sprawa łączności, poznawania znaków, orientowania się w mapach. W każdym razie [to było coś], co na tamte czasy miało wartość sprawności parabojowej. Obowiązywała służba sanitarna, więc się zdobywało sprawności sanitarne, [na przykład] opatrywanie ran.
- Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?
To było coś, co zaskoczyło, mimo że wszyscy spodziewali się, że to nastąpi. Bombardowanie miasta obudziło wszystkich, nikt się nie spodziewał, że będzie miało jednak dosyć poważne konsekwencje. Atmosfera zbliżającej się wojny została trochę podbudowana tym, że wszystkie jednostki wojskowe przygotowały się do ewakuacji i zaczęły opuszczać Grodno, orientując się na Wilno. Na przykład biuro, gdzie pracowała moja matka, wszyscy byli przygotowani, spakowani do wyjazdu. Zaskoczył nas atak samolotowy.
- Proszę opowiedzieć o losach pani rodziny podczas wojny we wrześniu 1939 roku.
[Były] skomplikowane o tyle, że bitwa obronna trwała siedemnaście dni. Harcerstwo męskie i żeńskie zostało zmobilizowane przez przydział do odpowiednich jednostek wojskowych. Wraz ze swoją drużyną dostałam przydział do 81. Pułku Piechoty, który miał za zadanie bronić mostu grodzieńskiego przy koszarach. […] Na poszczególne pozycje przy moście trzeba było dowozić broń, jedzenie i bronić się przed pożarami, które wybuchały co pewien czas. W pobliżu była jeszcze jedna jednostka młodzieży, która brała udział w walkach. To była szkoła krawiecka dowodzona przez panią Galską, która zresztą ma swoją kartę i bardzo dużo pisano o niej. Pani Lipińska była działaczką Wojskowej Służby Kobiet. Została przydzielona do Grodna w celu pracy z młodzieżą w ramach przygotowań do działań wojennych. […]
- Jak pani pamięta datę 17 września, wkroczenie Sowietów?
To trwało jednak parę dni, to nie było jednego dnia. Grodno zostało opuszczone przez większość stałych wojsk, które zostały odkomenderowane na szlaki wyznaczone sztabowymi planami. Wojska zawodowego w Grodnie było stosunkowo niewiele, bo część wracała już z wyjazdów pozagrodzieńskich, ale właściwie było to o tyle tragiczne, że było masę rannych, bo załogi wojskowe nie były przygotowane do tej napaści. Poza tym incydent zasadniczy, który nas zdezorientował, to myśmy czekali sowieckich wojsk, a pod Grodno podeszli Niemcy, którzy dotarli do mostu. Potem Niemcy się wycofali i wpuścili Rosjan. Przyszli od strony zachodniej, nie od wschodu i północy, tylko od strony miasteczka Łosośnia, które było stacją wejściową do Grodna. W związku z porozumieniem z Ribbentropem, odstąpili od Grodna do granicy dawnych Prus Wschodnich. Wtedy, kiedy walka była właściwie wręcz na butelki na benzynę, zginęło bardzo dużo młodzieży.
Z Rosjanami, bo Niemcy nie mieli czasu rozwinąć działań wojennych. Część tych, którzy zgodnie z rozkazami wyjeżdżali w stronę Litwy i na Wilno, została po prostu zlikwidowana, miedzy innymi generał Olszewski został zastrzelony w obecności żony, przez oficera radzieckiego. Łapanki oficerów, którzy dali się ująć albo zostali dopadnięci na ulicach skończyły się ulokowaniem większości oficerów w kinie „Apollo”. Po dwóch dniach przetrzymywania po prostu rozebrano ich, przede wszystkim z butów i w nocy wywieziono do lasku, który się nazywał Psia Górka i wszystkich rozstrzelano.
- Zaczyna się okupacja. Pani zostaje w Grodnie?
Zostałam, od razu poszłam do miejskiej przychodni służby zdrowia, gdzie pracowałam jako pielęgniarka i asystentka.
- Proszę opowiedzieć o swoich wspomnieniach z okupacji sowieckiej, potem niemieckiej.
To jest trudne do opowiedzenia, bo każdy dzień, każdy tydzień to było tyle różnych wypadków.
- Przeżyła pani dwie okupacje. To jest ciekawy wątek. Czy w Grodnie była pani do końca, dopóki Niemcy nie weszli?
Nie, musiałam uciekać z Grodna w listopadzie 1943 roku. Miałam zatarg.
- Proszę pokrótce opowiedzieć, jak wyglądał czas okupacji, pani kontakt z organizacjami podziemnymi.
Trochę ludzi ocalało. Organizacje młodzieżowe i rozbitkowie z wojsk jakoś się przechowali przez dwa, trzy lata po lasach przy pomocy ludzi mieszkających we wsiach. Pierwsza rzecz, Rosjanie dla postrachu próbowali wyłapać część inteligencji. Były trzy wielkie egzekucje. Jedna zlikwidowała najznakomitszych, najbardziej wyróżniających się przedstawicieli inteligencji grodzieńskiej, przede wszystkim adwokatów i lekarzy.
- W 1940 roku zaczęły się deportacje na terenach okupowanych przez Sowietów.
Tak, od razu wszyscyśmy byli co wieczór przygotowani, złożone były pakuneczki, które pozwalały cokolwiek ze sobą udźwignąć, żeby można było wyjść z tym. Zresztą ci, co przyjeżdżali zwykle w nocy, nad ranem, pouczali, żeby koniecznie zabrać garnki, żeby było w czym topić śnieg. Część ludzi była aresztowana. Pod Grodnem był obóz zbiorczy, jeżeli ktoś podpadł, to umieszczano go w tym obozie przed wywózką na Syberię. Poza tym były rodziny policjantów, wojskowych, nauczycieli, było dużo do wywiezienia, więc nie wszystkich zdążono wysiedlić.
- Pani uniknęła deportacji.
Cały czas pracowałam w przychodni przeciwgruźliczej, w której nie było chętnych do pracy.
- To panią uratowało przed wywiezieniem?
Nie wiem, chyba tak, a może nie. Ale w każdym razie byłam, wytrzymałam. Pracowałam na rejonie, jak to się wtedy mówiło. Leków nie było. Ratowało się chorych tylko zastrzykami, na przykład wapna. Trzeba było to umieć zrobić.
- Proszę powiedzieć, kiedy miała pani pierwszy kontakt z konspiracją?
Od razu w Grodnie we wrześniu, właśnie śladem harcerskich sojuszy koleżeńskich. Nauczyciele w szkołach też byli patriotami. Nie można było powiedzieć, żeby ktokolwiek się wyłamywał, nawet ci, którzy nie byli przyjaźni nam, raczej omijali, nie było wielkich napaści ze strony Rosjan w pierwszym etapie. Bardzo dużo osób zginęło, na przykład znani działacze samorządowi ze starostwa, adwokaci, pracownicy biura zarządu miejskiego. Wiele lat po wojnie przypadkiem zostałam wciągnięta przez IPN, co uważam za przestępstwo swojego rodzaju. Zgłoszono nasze nazwiska do procesu, który odbywał się w Białymstoku przeciwko temu, który był sądzony za zbrodnię na wojskowych grodzieńskich. Poza tym w Grodnie mieli swoje bazy kierownicy partyzantek, które były rozsypane wokół Grodna aż po Nowogródek. Młodzież uciekała. Męska młodzież przeważnie wiązała się z partyzantkami.
- W tamtym czasie pracowała pani w szpitalu. Proszę powiedzieć, czy do szpitala trafiali ranni partyzanci?
Nie. Nie pracowałam w szpitalu tylko w przychodni miejskiej. Jeżeli ktoś się zgłaszał, to i tak próbowało się ratować opatrunkami, chodząc do domów na rejon, niby do chorych na gruźlicę, którzy niekoniecznie na gruźlicę byli chorzy. Gruźlicy się wszyscy bali, bo leczyć nie było czym. Trafiłam do przychodni, w której pracowała Rosjanka, biała, jak to się mówiło, lekarz pulmonolog. Nauczyłam się prostych zabiegów, które potem bardzo się przydały, bo ona zmarła dosyć szybko. Niemcy zajęli Grodno 21 czerwca 1941 roku.
- Jak się pani losy zmieniły w tym momencie?
Zostałam w tym samym miejscu, byłam zawsze w przychodni. Teraz może można o tym mówić, nawet jeśli to jest niezgodne z sumieniem służby zdrowia, to w przychodni był punkt kontaktowy, każdy mógł przyjść, odebrać korespondencję czy wskazówki, można było porozmawiać. Tą drogą się przekazywało kontakt do oddziałów, które stacjonowały wokół Grodna na linii aż do Nowogródka. W moim mieszkaniu była prowadzona drukarnia gazetki podziemnej. Prowadził ją nasz kolega, Janek Jung, bardzo dzielny chłopak związany z partyzantkami okołogrodzieńskimi. W tym czasie [gazetki] były drukowane techniką odbitek na denaturacie. Dużo naraz nie można było [zrobić], poza tym hałasowały. To urządzenie stało zamaskowane pod łóżkiem. On zajmował się tym wtedy, kiedy ludzie już wyszli do pracy i nikogo prawie nie było. Nastawiał muzykę. U okolicznych sąsiadów uchodził za chłopaka wesołego i niepoważnego, bo grał od rana.
Nawet jeżeli byli niepewni, to nikt nie donosił. To nie było miasto, w którym kwitło donosicielstwo. Ponieważ właściwie największe niebezpieczeństwo wywodziło się od lewicowych, na ogół żydowskich, organizacji, to w związku z gettem i bardzo ścisłym przestrzeganiem tej izolacji, nie było okazji. Poza tym mieszkałam w domu daleko od jakichkolwiek kontaktów z ludźmi, przy rynku, który był zbombardowany w czasie pierwszego [nalotu], prawie przy ruinach.
- Proszę opowiedzieć o dalszych okupacyjnych losach.
Robiło się, co się mogło, co trzeba było.Ważne jest, że partyzanci nie potrzebowali pomocy żywnościowej. Wieś zaspokajała zapotrzebowanie partyzantów na środki żywnościowe, przede wszystkim na mięso i jakieś dodatki dostępne na wsi.
- A jak w mieście było z wyżywieniem?
W mieście kwitła spekulacja. Nie było tego, co się chciało, były kartki na chleb. Było tajne nauczanie. Tajnemu nauczaniu grodzieńscy nauczyciele dużo poświęcili. Między innymi było męskie gimnazjum państwowe, męskie gimnazjum prywatne i żeńskie gimnazjum humanistyczne, które było na bardzo wysokim poziomie. Ponieważ nauczycielki i młodzież nie zawsze była bardzo dyskretna, więc zaczęły się przecieki z tych kursów albo czasem wynikało to z pochwalenia się, że ktoś chodzi na taki kurs. Zaczęły się wtedy aresztowania nauczycieli. Profesor żeńskiego gimnazjum humanistycznego została aresztowana i z gronem nauczycieli wywieziona do Mińska na sąd. Powrotu stamtąd raczej nie było, bo większość była wysyłana jeszcze dalej po rozprawach sądowych. Natomiast uniknęły następnej czystki, która nastąpiła, kiedy weszli Niemcy. Wymiana wojsk odbyła się jednodniową bitwą. Pierwsza rzecz, którą zrobili Niemcy po wejściu do Grodna, to wzięli zakładników.
- Nie było lżej, jak Niemcy przyszli?
Nie, nie było lżej. Było inaczej. Może Niemcom było trudniej dotrzeć do nas niż Rosjanom. Poza tym zaczął się napływ ludzi z byłego Związku Radzieckiego. Język nie dzielił, było duże pokrewieństwo z rodzinami, które tam zamieszkałymi jeszcze przed rewolucją, zaczęła się emigracja ludzi, którzy uciekali od następnego spotkania z czerwonym reżimem. I zaczęły się transporty poprzez Grodno, do Grodna przypadły partyzantom. W krótkich odstępach czasu były zrywane tory na [trasie] Lida – Wilno. Znowu od czasu do czasu były mniejsze podbierania byłych nauczycieli. Na środowisko inteligenckie ustawili się przedtem Rosjanie, potem Niemcy. Już nie było z kogo przebierać, bo lekarzy zostało stosunkowo niewiele. Zdarzyła się bardzo przykra historia z powodu nieprzemyślanych działań, u koordynacji. Było kilka organizacji wojskowo-patriotycznych na terenie Grodna, które często nie zachowywały między sobą porozumienia w sprawie podejmowanych akcji.
Nie było koordynacji. Niemcy przymusowo sprowadzili z Warszawy do Grodna kilku lekarzy wraz z rodzinami, żeby obsadzić służbę zdrowia. Nie chodziło o troskę, o ludność, tylko chodziło o choroby zakaźne, które się w tym czasie szerzyły i o rannych, żniwo zostawało po kolejnych bombardowaniach. Napływ z centrum Związku Radzieckiego był coraz intensywniejszy. Wtedy właśnie zaczęła się wojna niemiecko-rosyjska. mój wujek został rozstrzelany z małym dzieckiem, z większym dwuletnim chłopakiem, z niańką i z żoną. Zabrali wszystkich.Nie ruszano tylko sowieckich lekarzy, którzy w tym czasie przyjechali do Grodna na załatanie dziur [kadrowych]. Zrobił się rok 1942, 1943.
- Jak pani trafiła do Warszawy?
Stale byłam w łączności z Podziemiem.
- Proszę opowiedzieć o swojej pracy łącznościowej i jak się pani znalazła w Warszawie przed Powstaniem?
Trzeba było jeździć. Robiliśmy różne akcje. Na przykład była akcja na posterunek żandarmerii na drodze między Grodnem a Grędziczami. Tak się złożyło, że musiałam brać w tym udział. Mówiłam po niemiecku, więc mogłam zagadać wartownika.
- Proszę opowiedzieć o tej akcji.
[…] Po to, żeby ukraść blankiety i pieczątki trzeba było zabić ileś ludzi, trzeba było zlikwidować wszystkich na tym punkcie.
Nikt nie mógł ocaleć po tym napadzie, bo mnie wszyscy znali. Poza tym ze względu na znajomość języka niemieckiego na dwie godziny musiałam chodzić do przychodni dentystycznej dla Niemców, pomagać w charakterze asystenta technicznego. Tam pracowali dwaj Azerowie. Lekarz, który został po Sowietach na miejscu i Białorusin, który był internistą. W czasach Niemców, żeby wstawić zęby, wtedy wstawiało się tylko metalowe albo palodonty ze sztucznego tworzywa, które dopiero Niemcy wynaleźli, trzeba było mieć „szajny”, to znaczy kartki na żelazo. To udało się dostać z Warszawy. Tutaj wszystko można było zrobić i dostać, były lewe kartki na metal, już nie mówiąc o złocie. Wpisywało się w kartę, że ma nierdzewną stal wstawioną w zęby, a tymczasem najczęściej dostawał złote. W ten sposób dostawaliśmy przepustki od żandarmów niemieckich. To się rozniosło, za bardzo głośno się zrobiło. To był świetny interes, dostać prawdziwe przepustki za taką usługę. W pewnym momencie trzeba było pojechać do Warszawy. Przedtem musiałam pojechać do Białegostoku. Zaczęło się kotłować. Dowiedziałam się, że jednak mają ochotę mnie też przyłapać.
- Czyli było niebezpiecznie?
Niebezpiecznie. W listopadzie, tak jak stałam, w fartuchu wyszłam z przychodni, poszłam od razu na dworzec. Na dworcu mieliśmy znajomą obsadę współpracujących z nami młodych ludzi, którzy wsadzili mnie do wagonu jadącego do Białegostoku, do jakiegoś transportu. Przesiedziałam tam, w Białymstoku wysiadłam w fartuchu, tak jak stałam, bez papierów, bez niczego. Ponieważ mieliśmy kontakty dalej, do placówek białostockich, więc oczywiście zgłosiłam się do swoich znajomych. Grodno było w innym dystrykcie, dystrykcie Białystok. Grodno było pod Prusy Wschodnie, a Białystok był samodzielną jednostką. Znowu trafiłam do szpitala zakaźnego, bo najbezpieczniej było pracować w zakaźnym szpitalu, gdzie też trzeba było robić rzeczy nie bardzo bezpieczne, ale jakoś nie zastanawiałam się nad tym. Nikt w tamtych czasach się nie zastanawiał, czy coś jest bezpieczne czy nie. Bałam się szczepień przeciwko durowi. Trafiłam na oddział zakaźny duru plamistego. Wiedziałam, że szczepionki nie były dobrze wypróbowane i sporo ludzi miało powikłania w postaci bardzo wysokiej gorączki i umierało z zakażenia durem, a szczepionka nie ratowała. Postanowiłam się nie szczepić. Pracowałam tam prawie przez rok, pracując z tamtejszym Podziemiem. Pewnego pięknego dnia, to były już pierwsze dni lipca, miejscowe władze białostockie powiedziały, że muszę pojechać do Warszawy i że mam wrócić z Warszawy z pocztą ze wskazówkami, co mamy robić. Już Rosjanie doszli do Lidy, Niemcy już wycofywali się z tamtych terenów. Właściwie na tym terenie działało NW, działała już przekształcona Armia Krajowa i działało szereg organizacji właściwie nigdzie niezarejestrowanych, które tworzyły grupy bojowe nie wszystkim podporządkowane albo nikomu nie podporządkowane. Jeszcze działali wojskowi związani z wojskową służbą zawodową. Oczywiście były akcje, napady, bo trzeba było zdobywać pieniądze, żywność, leki. Wszystkie te grupy, małe czy duże, działały wspólnie albo trochę po partyzancku. To byli ludzie, którzy się świetnie znali. Łączność z Warszawą była bardzo nikła. Jedyna mocniejsza więź była z pionem wywiadu akowskiego na temat na przykład kolei, czym zawiadywał Leski w ramach organizacji „Muszkieterów”.
- Pani przyjechała do Warszawy z polecenia dowództwa AK w Białymstoku?
Tak. Tylko to się nazywało „Polska Niepodległa”, to była organizacja kolejarska, mająca łączność z terenem NW i partyzantami, którzy się trzymali razem i niezależnie. Zawsze ludzie […] są niezdyscyplinowani i czasem działają naprawdę na własną rękę.
- Jest pani w Warszawie. Jak się potoczyły pani losy?
W Warszawie zgłosiłam się na Ogrodową 1 do skrzynki.
Tak. Dostałam to, co miałam dostać, wskazówki, pocztę i miałam wyjechać.
- Z powrotem do Białegostoku?
Tak. Miałam powiedziane, że muszę być przed 27 [lipca], ponieważ na 27 jest zaprojektowane Powstanie.
27 [lipca] Powstania nie było, a ja już nie mogłam odjechać z Dworca Wileńskiego. Myśmy mieli bardzo dobry układ z kolejarzami. Można było zawsze przejechać, nawet niemieckimi transportami. Nie mogłam odjechać. Kilka razy usiłowałam wyjechać, odkładano, że za dzień, za dwa. I okazało się, że już Rosjanie podchodzą pod Szepietówkę, że już są bardzo blisko Warszawy. Postanowiliśmy, że pójdę przez dawną zieloną granicę. W tej grupie był jeszcze jeden wojskowy, dołączył do mnie czy ja do niego, już nie wiem jak. Byłam odpowiedzialna za wyjazd stąd i dostanie się z powrotem do Białegostoku i musiałam wrócić do Grodna.
- Czyli do ostatnich dni przed Powstaniem chciała pani wyjechać z Warszawy?
Musiałam, starałam się. Nawet 1 [sierpnia] rano byłam na Dworcu Wileńskim, bo czekaliśmy na transport. Już żadne pociągi, nic nie odjeżdżało 1 sierpnia. Wróciłam na miejsce postoju w Alejach 22 szukać jakiegoś kontaktu. Oczywiście zgłosiłam się do dowództwa Powstania. Trafiłam na znane mi osoby, do swego byłego dowódcy.
- Skąd pani znała te osoby?
To jest linia, wydział 2. Wszystkie organizacje na świecie mają wydział 2. Zostałam zaakceptowana. Dostałam pierwsze zadanie, żeby porozumieć się z Saską Kępą. Bardzo nieprzyjemne, ale nie zdawałam sobie z sprawy, że to jest takie trudne.
- Nie znała pani miasta zupełnie?
Miasto z grubsza znałam, bo przyjeżdżałam tu za czasów niemieckich, przywoziłam materiał do badania, do Państwowego Zakładu Higieny. Przy tej okazji trafiłam na pierwszy kurs medycyny w Państwowym Zakładzie Higieny. I tak cały czas przechodził mi na spełnianiu takich czy innych posług.
- Czyli dało się być łącznikiem, bo w nieznanym mieście byłoby to trochę skomplikowane.
Dostawało się plan i było wiadomo jak [iść], zawsze przewodnik się znajdował.
- Proszę opowiedzieć o 1 sierpnia.
Trafiłam na Jasną 6 i już byłam w służbie. Stamtąd musiałam przejść przez Aleje, nie wiem jak mi się to udało.
- Nie było jeszcze wtedy barykady.
Nie. Wyskakiwało się z bramy, w której była powstańcza straż. Wypuszczali kolejno po jednym, po dwoje ludzi. Jak przeszli, przeskoczyli przez Aleje, to mogli następni iść. Nauczono mnie w czasie przeszkoleń partyzanckich i potyczek terenowych, że nie wolno skoczyć jak się spodziewamy, że ktoś będzie strzelał. Bezpieczny moment to natychmiast po strzale trzeba się rzucić na linię. [Trzeba było uważać] na drugi sektor ostrzału. To właśnie były wszystkie przygotowania w ramach harcerstwa i jednostek, które działały. Udało mi się, przeskoczyłam Aleje i musiałam się zgłosić w Alejach Ujazdowskich do dowództwa odcinka po przepustkę. Żeby zejść na Czerniaków i tam starać się, żeby jakoś dostać się na drugą stronę Wisły, trzeba było mieć przepustkę.
- Jak miała pani się tam dostać, przecież mosty były obsadzone przez Niemców?
Niemcy brali Polaków, łapali ludzi do robót, na przykład do wożenia włoszczyzny. Były powojskowe tereny na Pradze, za cmentarzami. Wtedy nie było tam żadnych zabudowań. Chyba to się nazywało Pelcowizna. Miałam zostawić ślad po tym, że byłam, miałam oddać coś w Alei Walecznych 11 i powiedzieć tym ludziom, że trzeba starać się przejść na stronę warszawską.
- Jak wyglądała pani wyprawa?
Po prostu się zmieszałam [z ludźmi złapanymi do pracy]. [Niemcy] brali ludzi, a ja wskoczyłam. Doszłam do sióstr Nazaretanek. Dostałam się kanałem z ulicy Mącznej, gdzie był właz do kanału przed barykadą. Wejść było bardzo łatwo, bo Niemców blisko nie było. To było wejście do kanału na tle barykady, która była położona przy remontowni samochodów, było dużo złomowisk. Weszłam, ze mną było jeszcze dwóch harcerzy. Przeszliśmy do sióstr Nazaretanek i sprawa się zaczęła, jak wyjść z kanałów. Wyjście przed Nazaretankami było w pobliżu bunkra. Kto pierwszy? Poszłam pierwsza, drugi harcerz poszedł też, a trzeci przy wyjściu z kanału dostał kulą z bunkra. To było tuż przy bramie Nazaretanek, brama otwarta, myśmy wyskoczyli od razu i nas siostry przyjęły, dały nam jeść. Powiedziały, poinstruowały, jak ten plan zrealizować. Naprzeciw jest pole ogrodnicze z kartoflami i pomidorami, [Niemcy] stale nie siedzą w tym bunkrze, trzeba wyskoczyć, a jak będą wychodzić, to od razu trzeba starać się [ukryć], poleżeć w kartoflach. Ze dwa razy dziennie Niemcy prowadzą ludność cywilną do roboty na pola. Ładują ludzi na tratwę i zabierają na roboty na tamtą stronę. Tak zrobiliśmy. Nawet się zdziwili ci Niemcy. Obstawa Niemców była o tyle dobra, że to byli rezerwiści, starzy ludzie pilnowali złapanych do roboty. Nie było problemu. Jeszcze jeden robotnik przybywa i koniec. Po tamtej stronie bardzo prosta sprawa wynikła. Zawsze nosiłam ze sobą jakiś pierścionek, żeby wyglądał jak złoto, żeby było jakieś oczko. Zawsze, jeżeli chciałam kogoś przekupić, to zdejmowałam, [mówiłam], że to jest mój pierścionek, daję z rąk. I tak mnie Niemiec, Ślązak zresztą, wypuścił. Podeszłam do niego, mówię, że mam tu rodzinę, chciałabym wyskoczyć do rodziny. [Powiedział], że dopiero jak z tyłu będzie pilnował, to mogę [uciec]: „Będę strzelał, ale ciebie nie zabiję.” I tak zrobiłam, wyskoczyłam. Przeszli, upadłam na ziemię, udałam, że jestem zabita. On rzeczywiście strzelił, nie we mnie, tylko w powietrze. Myślę sobie; „Co teraz zrobię?” Nie znałam tamtego brzegu. Ale ludzie widzieli tę scenę, wyglądali zza płotka. Weszłam do pierwszego lepszego ogrodu, który był pusty. Mówię, że muszę się dostać w Aleję Walecznych. „Tam są przecież Niemcy, nie ma nikogo. Jak pójdziesz?” Mówię: „Muszę iść.” Mówią: „Wariatka jesteś. Co ty robisz? Oni albo żyją albo nie żyją.” To była rozmowa w tym stylu. Wiedziałam, że muszę pójść i poszłam.
- Który to był dzień Powstania?
To był 6 albo 7 sierpnia. Poszłam pod adres, gdzie miałam dotrzeć i okazało się, że nikogo nie ma. Szyby powybijane, w całym domu żywej duszy. Teraz co mam zrobić? Muszę wrócić. Ale jak? Wykombinowałam sobie, że ta drużyna prowadzona na roboty chyba będzie wracać. Zupełnie szalone zaćmienie rozsądku. [Pomyślałam], że może spróbuję z nimi wrócić. Ten, który wziął ode mnie pierścionek szedł razem z nimi, jak mnie zobaczył, [chwycił] za karabin. Mówię, żeby nie strzelał, że nie chcę tego pierścionka, tylko chcę wrócić z powrotem, bo tu wszyscy ludzie nieżywi są, co mam zrobić, muszę wrócić do rodziny. Pokazał mi: „Jak chcesz.” Wróciłam. Wróciliśmy na Sielce. Niemiec mówi: „My was wszystkich zawozimy do miejsca, gdzie są sami Ukraińcy.” Wtedy strach mnie obleciał. Mówię, że skaczę, wszystko jedno. Parę ludzi było koło mnie, ale nikt nie chce uciekać. Mówię: „Trudno, będą strzelać, to będą strzelać, ale nie pójdę, uciekam w kartoflisko.” Jeszcze trzech mężczyzn oderwało się, polecieli ze mną, bo lepiej umierać od kuli niż trafić do Ukraińców. Myśmy wyskoczyli. Ani jednemu z nas się nic nie stało, mimo że do nas strzelali. Poczekaliśmy do nocy. Ci mężczyźni powiedzieli, że chcą iść razem. Powiedziałam, że nie mogę, że muszę iść do sióstr do zakonu. „My pójdziemy jednak razem.” Porozumieli się, że mają rodzinę, kogoś żywego, swoją drogą pójdą. Jak wrócić? Dwa dni czekałam na okazję, żeby wskoczyć do kanału. Poza tym kanał się zapełnił. Przedtem był suchym kanałem, niewiele wody miał, a teraz Niemcy zaczęli wieszać pęki granatów i woda się zjawiła. Wreszcie siostry mnie przeżegnały, wskoczyłam do kanału. Oni pewnie czekali, że od razu się rozerwę granatami, a ja na brzuchu, przy samej ziemi przeszłam. Nie wiem, ile godzin to trwało. W każdym razie ósmego późno wieczorem podeszłam pod barykadę na Mącznej. Woda [była] wysoko.
- Niemcy spiętrzali wodę w kanałach?
To nie wyglądało na spiętrzanie. Za duża ilość wody była naraz. Musieli gdzieś spuścić wodę albo coś się zerwało. Z początku nie mogłam trafić na odnogę, żeby wyjść na Mączną, ale jakoś za drugim razem weszłam we właściwy [kanał]. Zresztą nie było innego wyjścia, bo bym się utopiła. Wyszłam na górę. Na barykadzie wszyscy oniemieli, że w ogóle wróciłam. […]
- Proszę powiedzieć, jak to się stało, że pani z takim doświadczeniem medycznym nie podjęła w Powstaniu służby medycznej, tylko była pani łącznikiem w kanałach?
Nie podjęłam, dlatego że z powrotem wróciłam do dowództwa do „Sławbora” i zostałam już przy batalionie, przy kompanii „Bradla”. Jakoś tak się złożyło, że uważali, że najlepiej się do tego nadaję, że jakoś mi to wychodzi. Poza tym trochę sprytu życiowego mam. W międzyczasie zjawiła się na terenie Powstania postać, kapitan Kaługin. Nie będę opowiadać jego życiorysu, bo na pewno jest nieprawdziwy. Zjawił się. Zameldował się w dowództwie Powstania na Jasnej, że chce współpracować, że będzie dzwonił do Stalina, żeby nas wspomogli. Bardzo się bał Niemców, żeby nie wpaść w ręce niemieckie. Pewnego pięknego dnia na polecenie „Sławbora” musiałam przeprowadzić Kaługina na Wilczą do dowództwa AL-u. Poza rosyjskim nie znał żadnego innego języka, ale oficerowie starszej generacji wszyscy znali rosyjski. Jakoś doszli do wniosku, że właściwie jest nieprzydatny, bo chciał się spotkać z lewicowymi organizacjami, żeby się dowiedzieć, żeby oni chcieli z nami chodzić na akcje. To chyba był o tyle dobry pomysł, że to bardzo odpowiadało też tym, którzy mnie wysyłali. Odprowadziłam go. To było niezbyt przyjemne spotkanie. Oczywiście jego zaraz zatrzymali w AL-u, a ja wróciłam z powrotem.
- Czy on był nieprzyjemny w stosunku do pani?
Nie. AL był nieprzyjemny. On był bardzo miły.
- Czy mogłaby pani o tym opowiedzieć?
Nie, nie chciałabym tego mówić, bo to są takie wojenne odezwania się. Młoda dziewczyna, miałam wtedy dwadzieścia lat, niepoważnie wyglądałam. Ale żartobliwie bardzo to wszystko potraktowałam. Odstawiłam go i z powrotem. Jak wracałam, to pierwszy raz zostałam lekko ranna.
- W jakich okolicznościach?
Na rogu Wilczej i Alej Ujazdowskich był gołębiarz na dachu. Nie można go było zlikwidować. Zasadzali się na niego różni młodzi i sprytni ludzie. Był nie do rozpoznania, bo jak się zmieszał z mieszkańcami tego domu, to był nie do odróżnienia, nikt nie wiedział, że jest Niemcem i że strzela z tego dachu. Ale koniec końców znaleźli go i dobili. Wilcza była spokojną ulicą, nie było ostrzałów, bo daleko od wszystkich. Tylko skok przez Aleje Ujazdowskie. Potem była barykada, osłona w Alejach Ujazdowskich, można było się schylić i przejść.Jednym ze szlaków, które często trzeba było przechodzić, była ulica Wiejska. Na Wiejskiej po jednej stronie cały czas byli Niemcy, na dawnym terenie Sejmu. To była słynna Izba Handlowa, po drugiej stronie była kompania „Ziuka”, Józefa Romana, brata tego, który był adiutantem u „Sławbora”. Właściwie wytworzyła się taka sytuacja, że jedni bali się drugich. Niemcy przeceniali nasze możliwości, bo właściwie z bronią i z amunicją było bardzo źle, ale za to nie było nigdy chybionych [strzałów]. Z drugiej strony Niemcy się nie wychylali, bo pamiętali wyjście z Królowej Jadwigi. Szkoła Królowej Jadwigi była zasiedlona przez ristus komando, niemieckie oddziały, z którymi walczono prawie trzy tygodnie. Aż pewnego dnia, nie wiem, jak to się stało, poszłam na jakąś wędrówkę, jak wróciłam, to ich już nie było i wszyscy się cieszyli, że ich wykiwali. Zostawili im drogę, żeby mogli wyjść. Wyszli na teren. Walczenie na piętrach z dowództwem tamtego odcinka byłoby samobójstwem. Broni nie było przecież, nie było jak z nimi walczyć, oni byli uzbrojeni po zęby, a u nas nic nie było, prawie że wydzielano amunicję.
- Proszę powiedzieć, czy jako łączniczka miała pani broń?
Zawsze miałam broń. Z początku miałam siódemkę, a potem miałam piątkę własną, której strzegłam jak oka w głowie i nikomu nie dawałam, byłam taka wredna, dlatego, że uważałam, że to jest moja ostatnia droga, którą muszę dla siebie zachować.
- Proszę opowiedzieć jak panią ranili? Jak to wyglądało?
Zwyczajnie, jakiś odłamek, coś mnie trafiło w nogę.
- To było przy wejściu do kanałów?
Nie, z postrzału z dachu tuż przy Alejach Ujazdowskich. Jak przyszłam do komendy, to miałam pełen but krwi, do dnia dzisiejszego mam ślady.Dwa tygodnie później Kaługin razem z oddziałami wojskowymi i z lewicowymi delegatami organizacji, które współdziałały nie tylko z AL-em, ale z tymi, którzy jednak przykładali się czasem do Powstania, postanowili pójść na drugą stronę, żeby pójść do siebie. Już prawie wtedy likwidowało się Czerniaków. Chciałam też iść razem [z nimi], ale nie przepłynęłabym wtedy Wisły, bo jednak noga mnie nawalała, bardzo bolała. Poza tym musiałam zdjąć but.
Nie, skąd!
Oczywiście, że bandaż. Ciekawa rzecz, stary przepis medyczny, prawie że czarowniczy, to są liście z aloesu. Nie mogłam sobie dać rany, że zakażenie będę miała, bo nie było czym ratować. Nie pamiętam, kto przyniósł: „Przyłóż sobie liście.” Wyciskali mi te liście. Ślimaczyło się to oczywiście, bałam się, że gangreny dostanę, że trzeba będzie mi nogę obciąć. Powiedziałam, że się zabiję wpierw, ale nie dam sobie obciąć nogi. Już się zrobiła druga połowa września, już się zaczęły zrzuty. Największe szczęście i nadzieje, niestety zniszczone, skończyło się tylko na ułudach, to zrzuty amerykańskie nad Placem Trzech Krzyży. Trzy czwarte trafiało do Niemców.
- Mówimy o 18 września, kiedy w dzień przylecieli Amerykanie?
Nie. To było przecież kilka razy. Szum samolotów był tak specyficzny, że nikt nie zwracał uwagi na nic, każdy chciał zobaczyć, spojrzeć. Wszyscy się cieszyli, że coś będzie. W tym czasie zrzucili też Rosjanie z kukuruźników, dwupłatowców, swoją załogę radiotelegrafistów. Jeden z nich zawisł na balkonie. Trzeba było go zdjąć z tego balkonu. Nic mu się nie stało, został ranny. Nadziei było dużo. Nie mogłam nawet zaspokoić swojej ciekawości, bo zawsze gdzieś musiałam iść. Przejście przez ulicę Książęcą nie było przyjemne i łatwe. To był okres, kiedy już zaczęłam się bać. Przyszedł nieprzyjemny strach. Bałam się przede wszystkim, żeby nie wpaść w ręce Niemców. Jeszcze mi zostało trochę zapędów awanturniczych. Poza tym załoga, która zdobyła budynek YMCA była wspaniała, wszyscy, oficerowie, którzy dowodzili na tym odcinku, to była jedna wielka rodzina.Warto powiedzieć, że w chwili rozpaczy działy się rzeczy niezbyt obyczajne. Na przykład w oddziale był ksiądz kapelan „Burza”, miał psa, białego pudla. Zawsze trzymał go w mieszkaniu zamkniętego na klucz, sam nie jadł, a nosił psu jedzenie. Zamykał dlatego, żeby nie zjedli go powstańcy. Właśnie któregoś dni został poczęstowany, chłopcy zrobili taki żart. Ksiądz „Burza” został zaproszony, powiedzieli mu młodzi ludzie, że dzisiaj na obiad jest mięso ze szczurów, a on uwierzył, zjadł z apetytem. Schował resztki, kości, [powiedział], że zawiezie swojemu pudlowi. Poszedł. Zjadł swojego psa. Strasznie pomstował, wymyślał wszystkim okropnie od bezbożników. Jak wyszedł z Powstania w Łodzi był proboszczem.
- Jak na co dzień wyglądało życie w Powstaniu?
Zależy, u kogo. Moje było bardzo pracowite.
Nie pamiętam, co jadłam. Nie mogę sobie przypomnieć nic, bo jadłam przypadkowo, gdzie trafiłam, tam mi coś dawali do jedzenia. Pomijam odcinek u sióstr Nazaretanek, wtedy zjadłam bardzo dużo. Przejście na Mokotów było tragiczne. Pierwszy raz, jak przyszła poczta z Mokotowa do Śródmieścia, mówiono, że jest okropna rzecz, Niemcy wyłapują, wyciągają łączników z kanałów. Doszłam do większego kanału, to właściwie nie był burzowiec i rzeczywiście przy wylotach wisiały pęczki granatów. Potrącenie jednego granatu, to wiadomo, jaki był koniec. Ale wszyscy wiedzieli, że trzeba się spłaszczyć, przy dnie leżeć. [Niemcy] nie mogli spuścić bardzo nisko wiązek granatów, ponieważ była woda, leciała dosyć wartko z góry. Jeżeli granaty zamoczyłyby się, to przecież na nic wysiłek. Tylko dwa razy szłam tym kanałem. Po prostu bałam się, że wyciągną mnie z kanału.
- Ile czasu trwało przejście na Mokotów?
Parę godzin. Żeby dojść do tego miejsca, trzeba było kilku godzin. Zależy od tego, czy było więcej wody, czy mniej, czy było ślisko czy nie. Jednak trzeba było pół dnia, sześć, pięć godzin trzeba było iść.
- Proszę powiedzieć jak wyglądał kanał? Był oznakowany? Były latarki?
Nie, latarki nie było. Był znakowany farbą, wapnem i trzeba było to wyczuć ręką. Latarka starczała na krótko, a poza tym, skąd było baterie brać do nich? W pierwszym etapie oczywiście używałam tego, a potem nie, dlatego, że nie było zaopatrzenia.
- To było kilka godzin marszu zupełnie po ciemku?
Tak, po ciemku. Poza tym tam nie jest zupełnie czarno, dlatego, że są prześwity z góry, z otworów, które nie wszystkie były zamknięte i nie tak często są odgałęzienia. […]
- Proszę opowiedzieć jak wyglądał kanał?
Kanału na Czerniakowie, którym się szło na początku między Czerniakowem a wyjściem na Wybrzeżu, ani razu nie widziałam pełnego. Ostatni raz, jak wracałam z wyprawy zza Wisły, to woda podeszła tak wysoko, że bałam się, że się utopię w tym. Było nieprzyjemne to, że szczury zaczęły się pojawiać, po prostu uciekały.
- Nie bała się pani szczurów? Dziewczyny się bały szczurów.
Nie bałam się, czym szczury były wobec [wszystkiego innego]. Przyzwyczajona byłam do zwierzaków, świnki się szczepiło na gruźlicę. Szczury też się bały. Bałabym się, gdyby to była wataha szczurów, ale pojedyncze pływały i też były w strachu. Wejście na gorę pod Dworkową nie było takie złe, gdyby nie granaty.
Dosyć ostry był kanał.
- Przecież kanał był śliski, był szlam.
Nie było szlamu tak dużo. Bardzo dużo szlamu było na dole, w kanale, gdzie się szło. Było ślisko, śmierdziało. A tu był naturalny spadek z ulicy Puławskiej. Było mniej więcej do kostek i też nie na wszystkich odcinkach.
- Trzeba było drogę pod górę pokonywać na czworakach?
Tak, oczywiście. Kanał pod Dworkową miał osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt centymetrów. Na dole już było bardzo dobrze, bo można się było prawie wyprostować. Już pod Ujazdowskimi to nad głową jeszcze [dużo] miejsca zostawało. Ale wody było dużo, mokro było.
- Pod Alejami Ujazdowskimi, ulicą Szucha, Placem Unii Lubelskiej był burzowiec.
Burzowiec pod Sejmem Niemcy wyłożyli płytami, żeby było słychać, a jak ktoś stanie, żeby chybotało. Pierwszy raz, jak szłam, byłam przerażona, bo zaczęłam się dusić, dlatego że Niemcy gaz puścili. A to nie był gaz, tylko po prostu coś smrodliwego zapalili. Zresztą trzeba było pomyśleć, skąd gaz w Warszawie w czasie Powstania, kiedy nie było żadnego dopływu. Pod Alejami Ujazdowskimi szło się prędko, jedna trzecia tego, co mały odcinek pod Czerniakowską.
- Proszę powiedzieć, czy miała pani zdarzenie, że Niemcy rzucali granaty, lali benzynę i inne tego typu rzeczy?
Nie spotkałam się z tym, nie trafiłam.
- Miała pani szczęście w podróżach kanałowych.
Tak. Zawsze się wybierało jednak [porę nocną], nigdy w dzień. Jeden jedyny raz na dole na Czerniakowie wydawało mi się, że Niemcy są kanale, ale wtedy wycofałam się. Myśmy szli w prawo, kapitan Kryska chciał, żeby przejść w lewo, na stronę pod most.
- Niemcy wchodzili do kanałów?
Też mieli chyba takie sytuacje, że musieli schronić się do kanałów. Tak mi się wydaje. Nie widziałam nigdy, żeby którykolwiek z nich chętnie szedł. Zresztą z Niemcami naprawdę niewiele razy się spotkałam.
- Opowiadała pani o kontakcie z Niemcem, który umożliwił pani dotarcie na drugą stronę Wisły.
Tak. Poza tym potem naprawdę do mnie strzelał na kartoflisku.
Może nie chciał trafić, tylko okazać wobec innych, że jest taki srogi.
- Czy miała pani inne kontakty z Niemcami, z jeńcami?
Nie. Na Jasnej przyprowadzono oddział esesmanów. Widziałam jak ich prowadzono na górę. Wtedy pierwszy raz widziałam Kaługina, który z nimi rozmawiał. Przekonywał ich, żeby przeszli na stronę Polaków, że Polacy pomogą im. Jakoś mało przekonywująco mówił do nich. Wydaje mi się, że to była chybiona wyprawa. Ale Kaługin w końcu Powstania poszedł na drugą stronę i słuch po nim zaginął. Przeszedł z grupą AL-owców, z lewicą powstańczą wyszedł na brzegu saskim i już nikt nigdy się nie dowiedział, co [się z nim stało]. […]
- Chciałem jeszcze wrócić do pani historii kanałowych. Czy pani jako łączniczka chodziła sama, czy to było w grupach?
W grupach nigdy. Grupą nazywało się maksimum trzy osoby.
- Czy prowadziła pani ewakuacje oddziałów?
Nie. Ja miałam dojść, na nic się mnie oglądać i wrócić. Zawsze dostawałam zadanie, że mam dojść i mam wrócić, unikać zbiorowisk, żeby spełnić zadanie, które trzeba było. […]
- Po wyjściu z kanału człowiek nie był czysty?
Nie.
- Wody przecież nie było, była reglamentowana.
Na Czerniakowie stała wanna z brzydką zupą. U kapitana Kryski nawet bielizna leżała dla łączniczek i łączników. Jak wychodzili z kanałów, można się było umyć – „umyć się” to wielkie słowo – opłukać z tego gnoju i zmienić bieliznę na czystą, o upraniu przecież mowy nie było, więc zawsze się śmierdziało. Taka była prawda.
- Jak do tego podchodzili inni żołnierze?
Raczej niesympatycznie, ale ja się tym przecież nie przejmowałam.
- Nie miała pani za dużego wzięcia?
Nie, miałam barierę. Na przykład przez Aleje bardzo rzadko chodziłam. W drugiej połowie sierpnia miałam nieprzyjemną historię. Była już barykada, to znaczy wyżłobiony kawałek rowu przez Aleje i były worki z piaskiem z jednej i z drugiej strony i trochę kamieni. Ale nigdy to nie była barykada, [tylko] taka osłona. Wychodziłam stąd na tamtą stronę. Przede mną wyszła moja młodsza koleżanka z gimnazjum z Grodna, Irena Aleksandrowicz, córka notariusza grodzieńskiego. Takie spotkania czasem bywają. Ona była ze swoim narzeczonym. Uciekła z Grodna do Warszawy. W nią trafił pocisk. Oczywiście nie było nawet czego zbierać. […] To było okropne, młoda dziewczyna.
- To był przypadek, kto umierał, kto zginął.
Tak, oczywiście. To był jeden jedyny raz, kiedy ona w ogóle wybrała się w tę drogę na drugą stronę Alej. Jemu się nic nie stało.
- Czy miała pani kontakt z ludnością cywilną?
Jeden raz na początku. Przed połową sierpnia trzeba było pójść do Haberbuscha po pszenicę i przynieść ziarno. Przyszedł ten, który zajmował się sprawami porządkowymi i łapał dziewczyny, żeby pomogły. Byłam pod ręką, nawet mnie specjalnie nie znał, ale widział, że stoję. Idziemy. A ja się nie odmeldowałam swojemu komendantowi, dowódcy tutaj na miejscu i poszłam. Nie zastanowiłam się i poszłam, bo jak powiem, że nie będę nosić. Powrót był straszny, bo po pierwsze nie mogłam tego udźwignąć.
- To były ciężkie worki, trzydziestokilowe.
Odsypałam trochę, powiedziałam, że nie mogę tego dźwignąć. Przeszliśmy przez Marszałkowską, było w porządku. Jak byliśmy przy Marszałkowskiej, zaczął się ostrzał. Ale wszyscy tutaj doszliśmy. Dostałam opsztorc, bo mnie szukali, bo trzeba było z czymś iść, a po prostu mnie nie było. Po drodze, jak wracaliśmy od Haberbuscha, przechodziłam obok zespołu budynków na Marszałkowskiej, na odcinku między Świerczewskiego a Ogrodem Saskim, w które trafił pocisk, musiał być bardzo duży, bo te wszystkie domy zmiotło do parteru. Wiedziałam, że w tym domu jest mój były dyrektor gimnazjum z Grodna, harcerz, z którym chciałam się zobaczyć, kiedy dowiedziałam się, że on tam jest. Byłam pewna, że jest w podziemiach, więc nic mu się stać nie mogło. Tymczasem zawaliło go, te wielopiętrowe domy runęły na nich i oni wszyscy chyba się udusili, bo nie było z tego wyjścia i nie miał kto ich odgruzowywać.
- Proszę powiedzieć czy miała pani kontakty z ludnością cywilną?
Na odcinku przy Pańskiej był bardzo wrogi stosunek.
- To był przecież początek Powstania.
Ale było wymyślanie: „Wszyscy tu zginiemy, zachciało się wam wojny.” Nie było przyjemnie.
- W Śródmieściu Południowym, gdzie pani była pod koniec Powstania było stłoczonych bardzo dużo ludzi.
Ale nigdy nie wchodziłam do piwnic. Jeżeli musiałam przejść przez piwnicę, wolałam iść górą, ale nie iść piwnicami. Kilka razy w piwnicy dostałam jeść, jakieś babki coś gotowały, jakąś „pluję”.
- W jakim okresie Powstania to było?
To było w drugiej połowie sierpnia i nawet jeszcze na początku września. Myśmy u siebie mieli niezłe zaopatrzenie. To śmieszna rzecz, kiedy mówię „niezłe”, ale było co włożyć do pyska. Mieliśmy suchary. Niemcy nie odcięli tutaj wody, chodziło się do budynku YMCA i Głuchoniemi mieli wodę.
- Głuchoniemi walczyli w pani zgrupowaniu? Miała pani z nim kontakty?
Cały czas. Głuchoniemi jest to jedyna na świecie formacja o znaczeniu wojskowym, która walczyła o swoje zasługi. I naprawdę zachowywali się bardzo bojowo. Może głuchota chroniła ich murem wrażeń nerwowych od zewnętrznego świata. Byli wychowani przez zawodowca, który się nimi opiekował, szkolił ich wojskowo. Byli bardzo dobrze, fachowo przygotowani. Mieli takiego, który nauczył się mówić. Oczywiście to nie jest mówienie, tylko gardłowy [dźwięk]. Walczyli w Królowej Jadwidze na tyłach dowództwa Warszawa Południe u „Sławbora”. W czasie walk, które były toczone, stało się za murem i słyszało się mowę niemiecką. Tak się walczyło.Ich za bardzo nie gnębiono, bo nie było czym. […]Jednak AL dużo pomógł, dzielili się jednak trochę tym zapleczem. W każdym razie byli to wojskowi, też uczeni do walki w mieście.
- Czy nawiązywaliście kontakt z głuchoniemymi?
Tak. Mieliśmy tłumacza, pisało się. Poza tym oni mieli szklarnię, która ciągnęła się od domu parafialnego aż na dół. Szklarnia została [ostrzelana] pociskami z przeciwnej strony. To byli Niemcy z Muzeum. Oni się specjalnie nie zbliżali w tę stronę, nie spieszyli się tu. […] Na początku było trudno z kadrami na posyłki, bo większość była zupełnie nieprzygotowana, nieprzyzwyczajona, bo to byli harcerze, którzy w Warszawie nie byli nigdy szkoleni na taką wojnę. Poza tym nie miałam rodziny w Warszawie, więc nie miałam więzów do zerwania, które może odgrywały rolę w innych układach.
- Nawiązała pani w tym czasie jakieś przyjaźnie?
Przyjeżdżałam, robiłam swoje i wyjeżdżałam, spieszyłam się jak mogłam. Owszem, miałam jedną, drugą znajomą, kuzynkę miałam w Komendzie Głównej. Dowódcy, którzy byli na Jasnej też byli przyjaźni. W czasie wojny też się przyjeżdżało do Warszawy jakiś czas. Jak się przyjeżdżało do Warszawy, to z Grodna wyjeżdżało się pociągiem, schnellzugiem urlopowym, urlaubzugiem, pod Warszawę. W PZH miałam dużo przyjaciół, ale kto by docierał do PZH na ulicę Chocimską, przecież mowy nie było.
- Chciałem panią zapytać o najbardziej miłe, wzruszające przeżycie, które łączy się z Powstaniem, o sympatyczne odczucia, zdarzenie.
Zdarzeń było dużo. W międzyczasie miałam problem, że w kwietniu 1943 roku miałam wyjść za mąż. Tego dnia rano, kiedy miałam mieć ślub u sióstr na Szerokiej, gdzie był ksiądz z Grodna, Wiktor Potrzebski, który miał swoją placówkę w domach na Marszałkowskiej, wywlekli z domu mojego narzeczonego. To był ktoś, kto był bardzo zaangażowany w skupywanie broni od Niemców. Od Niemców świetnie się kupowało broń, kiedy był transport broni, na przykład w lesie wieczorem, jak się dopadło dobrego komendanta, który chciał sprzedać. Nasi, którzy odbierali, byli w mundurach niemieckich i ci, co sprzedawali oczywiście też. Ale nigdy nikt nie powiedział słowa, mówiło się: „Jesteśmy przy froncie, nie wolno rozmawiać.” Oni wyładowali broń w umówionym miejscu na skraju lasu, nasi potem przyszli, zabrali, a oni odjechali pustymi samochodami, ale oczywiście z furą pieniędzy. Tak też bywało, że czasem od Niemców zwyczajnie kupowało się broń. Natomiast nigdy nie można było zrobić żadnego handlu na broń i amunicję z Sowietami. Oni od tej strony byli zupełnie nieprzekupni.
- Bali się czy po prostu nie chcieli?
Trudno powiedzieć, nie miałam z nimi za dużo styczności. Ale jak ich znam, wydaje mi się, że to było wychowanie, strach, który się miało za koszulą.
Przecież to byli ludzie z domów dziecka, ze skrajnych warunków, a poza tym Niemcy stale mieli na zapleczu wojska skazanych, przestępców. A jeżeli byli ideowcy, to się nie podchodziło absolutnie. Czernichowskiego widziałam kiedyś jeden raz, to mi wystarczy.
- Proszę powiedzieć, jakie były dalsze losy pani narzeczonego.
Zginął w Oświęcimiu.Mnie się udało uciec z tego posterunku przy pomocy polskich żołnierzy, którzy byli w wojsku i byli asystą ubeka, który mnie aresztował. Po prostu go spili, a mnie sprowadzili do ogrodu. Przedtem zapytali mnie, czy mam, dokąd zabrać dwóch żołnierzy, bo dwóch nie ma rodziny i jest gotowych ze mną wyjść. Wierzyli w mit AK, który już się rozwalał. Rzeczywiście to był teren, który dobrze znałam. Schowaliśmy się później na swojej linii akowskiej. Oni wyjechali z Białegostoku.Parę lat później przeżyłam okropną rzecz, bo dowiedziałam się, że co pewien czas opróżniało się więzienia do jednej osoby, bo były przepełnione i procesów nie było, tylko wywozili do miejscowości, gdzie wszystkich zabijano w lesie. Więzienia były opróżniane i znowu nabierali, żadnych sądów nie było, bo nie miał kto sądzić. A u Rosjan, wiadomo, jeden wyrok był. Też się udało. Taki mit był wokół Armii Krajowej i wokół władzy, której de facto nie miało się, tylko patriotyzm ludzi trzymał.
- Chciałbym jeszcze wrócić do paru tematów dotyczących Powstania. Była pani łączniczką dowództwa sztabu. Chciałem zapytać o dowódców Powstania, o generała „Montera” o jego zastępców, generała „Bora”, generała Okulickiego. Czy pani ich widziała? Jeżeli pani ich znała, proszę ich opisać, jak ich pani poznała, jak wyglądali, jakimi byli ludźmi?
Wylądowałam w dowództwie Powstania Warszawa Południe. Dostałam przydział z polecenia, skąd przyszłam, to znaczy z Jasnej od majora D2, dowódcy odcinka oddziału drugiego na Jasnej. Znałam przedtem osoby, z którymi się zetknęłam przy pierwszym przejściu przez Aleje z zadaniem pójścia dalej. Musiałam odebrać przepustkę do dalszej drogi. Wejście do kanału było strzeżone odpowiednimi limitami, żeby nie było tłoku. Zobaczyłam tych, których znałam sprzed Powstania i ze spotkania, na które przyjechałam specjalnie przed Powstaniem z Białegostoku. Ponieważ lepiej się czułam w tym środowisku, więc poprosiłam mojego dowódcę na Jasnej 6, żeby pozwolił na pozostanie w zgrupowaniu Warszawa Południe u „Sławbora”, gdzie dostałam przydział do moich funkcji. Byłam łączniczką, która czeka na zlecenie, gdzie ją poślą.„Sławbor” był cudownym człowiekiem. To był oficer z okresu I wojny światowej, był dowódcą tych wszystkich, których skupiła tam akcja Powstanie. Większość jego podwładnych ze szkoły podchorążych objęła funkcje przy nim. Wszystkie prawie podręczniki wzmiankujące o tamtym okresie piszą, że „Sławbor” został mianowany 20 sierpnia albo po 20 sierpnia, że nie od razu był komendantem. Nie przypominam sobie takiego momentu, żeby ktoś inny zawiadywał, dowodził tym odcinkiem i sztabem. „Sławbor” zawsze chodził z podniesioną głową, nawet jak się na niego wszyscy rzucali i uważali, że to jest fanfaronada wystawiać głowę na ostrzał. Ale raczej schylał się bardzo niechętnie. Pierwszy i jedyny raz w Powstaniu widziałam „Bora”- Komorowskiego, kiedy przyjechał na tę stronę. O ile wiem, mieszkał i miał swoje miejsce postoju na Saskiej Kępie. Na początku Powstania nie było go po lewej stronie. Przyjechał na inspekcję czy na rozeznanie tego terenu. Widziałam go wychodzącego razem ze „Sławborem” z dowództwa. Pierwsza musiałam przejść wykopem, którym oni szli. Po prostu tak trzeba było. To był dosyć głęboki wykop jak na warszawskie warunki, ale jednak sięgał nie wyżej niż do pasa. To było na terenie sztabu Warszawa Południe. Szedł razem z pułkownikiem Cergowskim, to jest prawdziwe nazwisko „Sławbora”, plus ich adiutant pseudonim „Krzesław”, Włodzimierz Roman. Usłyszałam tylko dwa słowa grzecznościowe od „Bora”- Komorowskiego i właściwie ustąpiłam z drogi, po której szli. Szli w kierunku budynku YMCA. To było na ulicy Wiejskiej.
- To musiało być dla młodej dziewczyny bardzo duże przeżycie?
Tak, przeżycie ogromne.
- Wiedziała pani, kim on jest?
Powiedzieli mi, dlaczego mam pierwsza spenetrować tę drogę i iść przed nimi. Normalnie nie było w zwyczaju, żeby wysyłać łączniczkę na ostrzał w pierwszym rzędzie. Po prostu powiedziano mi, kto przyjechał i że trzeba tę drogę sprawdzić i dopiero oni mogą przejść. Nie miałam okazji bliżej go poznać ani zaszczytu rozmawiania.
Byłam rozczarowana wyglądem w pierwszej chwili, bo wokół mnie zawsze byli rośli, wielcy ludzie, oficerowie, u których było widać marską minę i postawę odpowiednią. On wyglądał tak zwyczajnie i to mi się nie podobało. W tej chwili nawet nie pamiętam tych paru słów, które do mnie powiedział, bo byłam tak przejęta. Tyle mogę powiedzieć, że miałam przyjemność i zaszczyt widzieć „Bora”- Komorowskiego z bliskiej odległości.
- Widziała pani innych członków sztabu?
Tak. Byłam kilkakrotnie wysyłana do „Montera”. „Monter” miał bardzo rygorystyczne podejście do tych, którzy przychodzili, do łączników szczególnie. Zawsze się czekało, mowy nie ma, żeby można było być przyjętym bez zapowiedzi. Był bardzo służbowy, nawet powiedziałabym, budzący strach u mnie.
Co mogę powiedzieć, biedna łączniczka, która musi przyjść, oddać i grzecznie poczekać na to, co ma dostać i odnieść z powrotem. Jeśli chodzi o zewnętrzne wrażenie, budził respekt.
- Jak wyglądał, jak był ubrany?
Wtedy, w przeciwieństwie do innych, miał pół-cywilne ubranie. Wszystkie mundury w Powstaniu, które były pseudo wojskowe czy robiące wrażenie wojskowych, naśladowały wojskowe mundury, były szyte u Głuchoniemych. Zakład Głuchoniemych pracował przez cały czas normalnie. Obszywania i szycia mundurów i opasek było co niemiara. Ludzie pracowali dzień i noc. Poza tym, jeśli chodzi o Głuchoniemych, tworzyli jednostkę jedyną na świecie znaną z tego, że brali czynny udział w walkach, byli jednostką bojową, a szkoleni byli właściwie przez instruktora, który stale z nimi pracował w ramach szkolenia sportowego. Myślę, że właśnie spotkanie z tymi kilkoma, którzy jeszcze żyją, byłoby bardzo ciekawe, bo opowiedzieliby więcej niż ja o tym, którego natychmiast po Powstaniu zwinęły władze, zdjęły z tego stanowiska. Rozdzielono głuchych od niewidomych. Głuchoniemi dostali swoje miejsce postoju na Białostockiej, nie pamiętam czy pod numerem 4 czy 12, są świetnie zorganizowani, wspominają bardzo dobrze tamte czasy, które umieją sobie opowiedzieć swoim językiem migowym. Zresztą kilku z nich żyje do dnia dzisiejszego, jeden z tych, którzy zdobywali gimnazjum Królowej Jadwigi, które było częścią pomieszczeń zajmowanych przez dowództwo odcinka.
- Będę panią wypytywał o innych dowódców.
Okulickiego nie rozpoznałam w czasie Powstania, mimo że był w pobliżu. Natomiast miałam zaszczyt być przyłączona do jego obsługi jako łączniczka. Byłam do jego dyspozycji i w Milanówku i w Częstochowie.
- Zaraz wrócimy do tego tematu jako osobnej kwestii. Chciałem się zapytać o innych oficerów sztabu, na przykład generała Pełczyńskiego czy generała Wachnowskiego.
Nie umiem przykleić tych nazwisk do żadnej osoby, ponieważ dla mnie to były pseudonimy, niewiele osób znanych mi pseudonimów miałam możliwość skojarzenia z późniejszym występowaniem pod nazwiskami.U „Sławbora” panowała dyscyplina wojskowa, którą się czuło w każdej chwili mimo bardzo serdecznych odruchów. Był porządek iście wojskowy. Zawiadywali tym oficerowie jemu znani ze szkoły, jemu podlegli. Na przykład, o dziwo, całe zapasy żywności, które zostały przejęte po Niemcach zostały skatalogowane. Między innymi zarzucono jednemu z oficerów sztabowych, że się zajmuje takimi rzeczami jak intendentura. Okazało się to potem bardzo konieczne, kiedy już owało [żywności], jedzenia nie było w bród i trzeba było racje dawkować. Było to kontrolowane. Miejsca postoju dla łączniczek w kancelarii były przewidziane, że mają być, mają czekać. [Łączniczki] są wysyłane, muszą wrócić, a jeżeli nie wrócą, to musi być wiadomość o nich od innych osób. Zawsze interesował ich los ludzi. Dbali o to, żeby jednak mieć jakąś zupę, śmieciówkę. Ważne, żeby po pracy, po lataniu po różnych domach, odcinkach, dołach jednak miały co na siebie włożyć, ubrania darły się, z butami były kłopoty. Obok serdeczności panowała dyscyplina, jaka powinna być w normalnych koszarach. Poza tym wszyscy byli zapracowani, ciągle pracowały środki komunikacji ze światem zewnętrznym. Na przykład czekaliśmy wiadomości z Londynu. Dostawało się to oczywiście za pośrednictwem różnych ludzi. Przeżywaliśmy klęski, wzloty i upadki naszego losu, czy przyjedzie pomoc z Londynu czy nie, wszyscy czekali na to. Jednocześnie czekało się na to, żeby przyleciały samoloty radzieckie, które stały od 1 września za Wisłą. Nawet jak się było na brzegu na Czerniakowie to widziało się ludzi, którzy obstawiali brzeg po tamtej stronie. Niewiele mogę powiedzieć o ludziach. Natomiast spotkałam „Radosława”. Miałam okazję przyjrzeć mu się od razu jak przyszedł ze Starówki ze swoim sztabem. Przyprowadził ze sobą większą grupę ludzi. Przeżyłam protest zbuntowanego sztabu „Sławbora” przed dążeniami tych, którzy przybyli, do objęcia miejsca dotychczasowego dowódcy na tym odcinku.
- Chcieli objąć dowództwo Śródmieścia Południowego?
Tak. Mimo to dowódca Powstania nie zgodził się na to. Oficerowie byli zżyci, pracujący na co dzień, obeznani z terenem, zapoznani dobrze z warunkami lokalnymi, już zorganizowani na dzień i na noc. Nie można było tego zmienić, bo to byłoby klęską, żeby zastąpić ich ludźmi, którzy nie znają terenu, którzy są po ciężkich przeżyciach. Z góry powstała propozycja odkomenderowania, z tak zwanej małej PAST-y, przyszła decyzja, że mają przenieść się na Czerniaków. Dostali placówkę na Czerniakowie, na Zagórnej, dokąd zostali odprowadzeni. Część ludzi została na górze, na Placu Trzech Krzyży, chyba dlatego, że wszyscy nie mogli przejść taką dużą grupą kanałami na Mokotów.
- Przemarsz zgrupowania „Radosława” na Czerniaków odbywał się kanałami?
Nie z Placu Trzech Krzyży. Odeszli całą grupą z ulicy Zagórnej, gdzie dostali przydział. Przy tym mnie nie było, tylko dowiedziałam się później. Zresztą, będąc na wysłaniu z poleceniem na Mokotów, spotkałam niektórych ludzi, którzy przedtem byli przejściowo przez Plac Trzech Krzyży i zostali skierowani potem na Czerniaków.
- Jak pani sobie przypomina postać samego pułkownika „Radosława”?
Nie chciałabym o tym mówić, bo jego sposób bycia kontrastował bardzo z postawą „Sławbora” i oficerów, którzy byli na Placu Trzech Krzyży.
- W jakich okolicznościach poznała pani generała Okulickiego?
Po prostu zostałam przydzielona.
- To było podczas Powstania?
Nie, po Powstaniu. W ostatnim dniu przed opuszczeniem Warszawy wszyscy dawni współpracownicy sztabu „Sławbora”, łączniczki, przypadkowi ludzie, cichociemni, zostali poinformowani, że zapadła decyzja o tym, że się rozchodzimy. Wyznaczono osoby, które nie mogą wyjść z ludnością cywilną i nie powinny iść z wojskiem, bo jest postanowienie, że część sztabu, „Sławbor” i te osoby, które zresztą znaliśmy z codziennych spotkań, będą uciekać z transportu. Mają za zadanie zorganizować się po raz drugi w nową organizację w podwarszawskich miejscowościach. Podano nam punkty spotkania. Między innymi mnie również wybrano do wyjścia z Warszawy, ale jako cywila z jeszcze jedną, nieznaną mi wcześniej osobą, którą miałam wyprowadzić i usiłować dojść do Komorowa. W Komorowie został podany punkt zborny, gdzie mieliśmy się zgłosić.
- Miała pani się zgłosić do Milanówka?
Nie, punkt zborny był w Komorowie, gdzie nie było Okulickiego. Myśmy dopiero się później spotkali, zobaczyłam go dopiero w Milanówku. Poza tym trzeba było zorganizować spotkania dowództwa Armii Krajowej z innymi osobami, z przedstawicielami innych organizacji w podanych miejscach. Szukaliśmy takich miejsc. Udało mi się wynaleźć miejsce, gdzie było jedno z takich spotkań ludzi, o których później słyszało się z procesu moskiewskiego.
- Proszę powiedzieć o okresie pracy generała Okulickiego i całego sztabu do grudnia, kiedy oficjalnie zostało potwierdzone objęcie przez niego dowództwa nad Armią Krajową.
Szeregowi i pospólstwo mniejszego gatunku nie wiedziało o tym, że Okulicki nie ma nominacji na oficjalnego dowódcę. Dowiedzieliśmy się, że proces został zakończony, dopiero jak dostał [nominację]. Był to okres niepokoju, słyszało się rozmowy różnego rodzaju. Ciekawa historia o tamtym okresie łączy się z domem w Milanówku, którego właścicielką była pani Twardowska, wielkiego serca i ducha kobieta, sterana zdrowotnie, ale przygarniająca bezbronne koty. Trudno powiedzieć, ile było tych kotów. W każdym razie wszystkie koty były karmione kosztem pani Twardowskiej i osób, które tam się zatrzymały. To było miejsce postoju dla części łączników i części sztabowej obstawy Okulickiego. Oczywiście spało się na słomie, pod stołami i gdzie się dało, w jakim kącie, oczywiście razem z kotami. Koty nas denerwowały, ale pani była urocza i chwytało za serce jej staranie o to, żeby te koty przeżyły i żyły.
- Dużo osób było w otoczeniu generała w Milanówku?
Mogę powiedzieć tylko o miejscu postoju, w którym byłam. To było około siedmiu, ośmiu osób. Siedem osób było stale. Był też u nas jego szef sztabu. I życie codzienne: „Pójdź, załatw, zobacz.” Bardzo ciekawa w tamtym okresie, po Częstochowie, była Wigilia, której nie zapomnę do końca życia. Dostaliśmy odprawę czy zasiłek. Pamiętam, że dostałam jeden banknot dziesięciodolarowy. To był problem. Byliśmy głodni i trzeba było kupić jedzenie i nie można było nigdzie tych dziesięciu dolarów upłynnić, bo to było za dużo albo wydaliby pieniędzmi, góralami, które były nic nie warte. W każdym razie jakoś myśmy się pozbierali, ja z moją parą do spełniania różnych poleceń, to znaczy z Lucyną Potocką postanowiłyśmy pójść zjeść kolację w sąsiedniej knajpie. Musiałyśmy rozmienić jedne dziesięć dolarów, które już potem służyły na dłuższy czas jako drobne do robienia zakupów. Złamałyśmy się i Wigilia składała się z kapusty i kotleta schabowego. Zjadłyśmy kotleta, co było prawie przestępstwem, ale już nie mogłyśmy wytrzymać.
- Proszę opisać postać pana generała. Jak go pani zapamiętała?
Zapamiętałam go jako bardzo dobrotliwą postać, uśmiechnięta to może za dużo, ale pogodna twarz. Zawsze mówiący nie głośno, nigdy nie wyrażał swojej opinii, zdania albo polecenia w tonie rozkazującym, zawsze bardzo kulturalnie się zachowywał, był przykładem dla swojego otoczenia, któremu czasem nerwy odmawiały posłuszeństwa. Poza tym jego postać miała w sobie coś takiego, że jak się z nim rozmawiało, to swoją osobą narzucał respekt. Człowiek niecodzienny. Wtedy, kiedy decydowała się sprawa jego spotkania z Sierowem, to wszyscyśmy błagali go, żeby nie jechał.
- Czy w tym okresie miała pani okazję poznać członków rządu, delegatów rządu czy innych dowódców?
Na jednym spotkaniu, które było zorganizowane w Żyrardowie pod Warszawą był „Sławbor” i parę osób, które potem występowały w procesie, na przykład Bień. Było pięć osób. Okulickiego nie było na tym spotkaniu, tylko osoby, które potem zdecydowały się spotkać między Włochami a Pruszkowem z władzami radzieckimi. Jedyne zdanie, które mi zapadło [w pamięć] i którego nie mogłam darować, raz się zdobyłam na niesubordynowaną postawę, powiedziałam: „Trzeba znać czerwonych, żeby w ogóle uwierzyć w to, że oficer może dawać słowo, które jest nic nie warte.” Jego dwaj adiutanci też go błagali, żeby nie jechał, niech inni pojadą, ale żeby on nie jechał na to spotkanie. Powiedział, że dostał słowo honoru radzieckiego oficera, które chyba jest coś warte.
- Generał znał przecież Rosjan, był aresztowany we Lwowie w 1940 roku.
Niestety uważał, że tej rangi osoba, tyle obiecująca, [dotrzyma słowa]. To było naprawdę nierozsądne. Kiedy odjeżdżali to był jeden jedyny raz, kiedy się spóźniłam. Miałam być niedaleko.
Nie. Powinnam była być. Dostałam takie polecenie. Nie wszyscy mogli być, nie wszyscy chcieli być przy tym, nie wszyscy wierzyli, że to jest słuszna droga. Każdy z nas, tych, którzy pracowali w łączności miał dobry czasomierz. Ja miałam zegarek, który ocalał do dzisiaj, jest już nieczynny, ale był niezawodny, odliczał czas, żebym się nie spóźniła. Wtedy się spóźniłam na szczęście, ale właściwie nic nie można było zrobić. Mieli jechać do Brześcia, a pojechali nie do Brześcia tylko od razu do Moskwy.
- Czy miała pani przekazać jakąś informację?
Nie, miałam za zadanie być przy tym. Myśmy nie wiedzieli, że oni wyjeżdżają. To spotkanie było obstawiane przez nas jako rozpoznanie, co się dzieje z tymi ludźmi, gdzie są.
- Czy nie było możliwości reakcji ze strony Armii Krajowej w momencie aresztowania?
Skąd! Nie wszyscy byli zabrani, potem jakieś osoby zostały jeszcze dołączone. W każdym razie wszyscy przyszli na spotkanie towarzyskie.
- Gdzie to spotkanie miało się odbyć?
To była willa mieszkalna. Można powiedzieć, że to były Włochy.
- Historycy mówią o Pruszkowie.
To nie był Pruszków. To była willa, w której pobliżu nie było domów. Specjalnie chyba zrobiono w ten sposób. Nie ja jedna byłam, obstawiało przynajmniej kilka osób. Rosjanie nie obawiali się tej obsługi, obstawy. Żołnierze sobie spacerowali, ale taka osoba jak ja nie budziła specjalnych podejrzeń.
- Proszę opowiedzieć jak to wyglądało. Czy dom był otoczony przez kordon wojskowy?
Kordonu nie było widać, ale [dom] był otoczony. Widać było między krzakami, było widać, że wokół jest dozór.
- Czy wyście się od razu zorientowali?
Nie mogliśmy podejść. Na przykład mnie odgonili: „Czego się szwędasz tutaj?” Chciałam podejść bliżej, ale nie można było. Widzieliśmy ich wyprowadzanych. Mieli polecieć samolotem. To był ostatni raz, kiedyśmy w ogóle ich widzieli.
- Jak wyglądał sam moment wyprowadzania? Czy byli traktowani jako zatrzymani?
Nie, nic takiego. Wyszli w towarzystwie.
- Wsiedli do samochodów i odjechali.
Nie, nie trzeba było do samochodów. Dalej śledzić nie mogłam, bo powstał kordon, otoczyli, odcięli ich. To nie było lotnisko oficjalne, tylko lotnisko polowe.
- Samolot był podstawiony nieopodal?
Może pięćset metrów. Dalej moje możliwości się kończyły, tak samo wszystkich innych, którzy tam wtedy byli. Był na przykład adiutant [Okulickiego], który nie mógł się nawet zbliżyć, bo mężczyznę od razu by poznali. Zresztą miał nieprzyjemny zwyczaj noszenia wysokich butów oficerek, które można było poznać nawet jak się nie widziało kto to jest.
- Proszę powiedzieć czy oddział drugi komendy nie zajął się sprawdzeniem i przygotowaniem terenu do spotkania?
Tego nie wiem. Moja świadomość i wiedza tamtego okresu to nie ten szczebel wtajemniczenia.
- Aresztowanie całego dowództwa i delegatów rządu przebiegło bez żadnego problemu.
Oni wyjechali na to spotkanie z Milanówka na Grudowie, to jest koniec Milanówka, gdzie [Okulicki] rezydował i miał swoje miejsce postoju w tym czasie. Oni stamtąd wyjechali chyba samochodem. Nie wiem, bo myśmy przedtem musieli dojechać tam, żeby być w pogotowiu, czekać na to, co będzie dalej.
- Jest pani jednym z nielicznych świadków tego zdarzenia.
Było nas przynajmniej parę osób. Nie zdradzało to oznak żadnego przymusu, skuwania, nic takiego nie było.
- Co było dalej? Wytworzyła się pustka.
Myśmy się przeorganizowali. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co będzie. Trzeba było rozpocząć nowe życie. Było jeszcze miejsce azylowe u byłego kapelana. Mogę mówić teraz o tych ludziach, bo ich już nie ma. Nie ośmieliłabym się tego mówić wcześniej, bo nigdy nie wiadomo, co komu może zaszkodzić. Jednak przez wiele lat składaliśmy wszyscy przysięgę bardziej uroczystą chyba niż przy wstąpieniu do podziemnych organizacji, że nie będziemy w ogóle nikomu mówić i z nikim rozmawiać przez pięćdziesiąt lat.
Nie, nie minął jeszcze.
- Kiedy pani te przysięgę składała?
Dokładnie w 1945 roku. Myśmy stamtąd wyjechali z powrotem do Częstochowy, cała ekipa z wyjątkiem jednej osoby, pułkownika D2. To było jedyne miejsce, gdzie byliśmy zagospodarowani, dobrze urządzeni, dobrze ukryci. W Częstochowie takie osoby jak ja były poumieszczane wśród pątników w domach pielgrzymów. Osoby jak ja czy w podobnym wieku nie budziły żadnego podejrzenia. Tam doczekaliśmy 18 stycznia.
- Czy tak samo było w Częstochowie, kiedy przebywał sztab generała Okulickiego?
Sztab i całe dowództwo było rozdzielone na dwie części. W Częstochowie w Alei Najświętszej Marii Panny i w bocznej ulicy, nie pamiętam jak się nazywała. Dom, w którym odbierałam zlecenia i do którego musiałam się zgłosić, pamiętam bardzo dobrze. Za mostem przy Alei Najświętszej Marii Panny po lewej stronie jak się twarzą stoi do Jasnej Góry. Poznałabym nawet to podwórko, które miało dwa wyjścia. Tam byłam od czasu do czasu jak trzeba było coś oddać, odebrać.Przebywaliśmy w domach, w kwaterach prywatnych, gdzie mieszkali pątnicy. Z początku mieszkaliśmy po dwie osoby, potem został znaleziony opuszczony barak, do którego przeniosła się większość personelu. Ja sama jedna zostałam w domu wśród pielgrzymów.
- Wróćmy do stycznia 1945 roku, momentu rozwiązania Armii Krajowej. To była decyzja generała Okulickiego. Jak pani wspomina ten fakt?
Myśmy przyjęli to jako decyzję „Bora”- Komorowskiego, nie Okulickiego. Okulicki to podpisał. Raczej zupełna rozpacz.
- Komorowski wtedy przecież jeszcze siedział w obozie.
Siedział jeszcze długo, długo.Myśmy uważali, że obóz czy jakieś zamknięcia, to nie działa. Mieliśmy takie przekonania.
- Tak sprawna była organizacja sztabu, że nie było granic, barier?
Wierzyło się. Dla nas nie było granic. Wydawało się, że tak potrzeba, że wyjdą i będą dalej dowodzić.
- Proszę powiedzieć o 19 stycznia, dniu rozwiązania Armii Krajowej, dniu dużego zawodu dla was.
Właściwie myśmy dostali to do wglądu i czytali osiemnastego wieczorem. Poszłam wtedy do baraku, w którym większość otoczenia Okulickiego miała miejsce postoju, gdzie było paru oficerów i kilka łączniczek. Znaleźliśmy padłego konia i pierwszy raz od wielu tygodni było mięso. […]
- Proszę opowiedzieć o wieczorze osiemnastego, jak dostaliście państwo tę informację.
Po prostu była rozpacz...
- ...że to już koniec Armii Krajowej.
[Wśród] tych osób nie było ani jednej z Wileńszczyzny, byli dwaj oficerowie z Wołynia, z 27. Brygady Wołyńskiej. Rozpaczałam, jak się dostanę [do domu], bo postanowiłam pojechać. Tłumaczono mi, że to jest w ogóle nonsens, że nie ma mowy. Ale marzyłam o tym, że będę u swoich. Nie wiedziałam o tym, że większość partyzantek jest już rozwiązana, uważałam, że mogę wrócić na swój teren, bo to już był koniec. Właściwie dożyłam, doczekałam, dopracowałam jeszcze parę miesięcy do trzeciego WiN-u. Trzeci WiN został objęty przez pułkownika D2, Kwiecińskiego, pseudonim „Lotny”. Ale to już nie było to, co [wcześniej]. Czuło się powiew niebezpieczeństwa na co dzień. Były kłopoty ze zrobieniem papieru. Większość z nas nie miała żadnych prawdziwych papierów, tylko na chwilowy użytek. Postanowiłam szukać drogi do medycyny albo do biologii, żeby się uczyć, gdzieś trzeba się było ulokować.
- Kiedy zapadła decyzja o wyjeździe do Poznania?
Od razu wtedy, na wiosnę. Rozpatrywałam, gdzie mam oparcie, bo to było ważne. Dowiedziałam się, że w Poznaniu jest ktoś z jednej z partyzantek. Dostałam kontakt i znalazłam przytułek u grodnian, którzy wyemigrowali w ramach repatriacji.
- Kiedy pani spotkała się z rodziną?
Dopiero dwa lata później.
- Czyli dopiero w 1947 roku?
Tak.
- Proszę powiedzieć, to był koniec lat czterdziestych, lata pięćdziesiąte, szalał terror. Na pewno aresztowano wielu pani znajomych.
Zostałam aresztowana 27 kwietnia na przedmieściach Białegostoku, pojechałam zobaczyć matkę. Białystok to był mój teren, w którym czułam się jak u siebie w domu, [miałam] masę przyjaciół. Patriotyzm i chęć pomocy były wielkie. Przykład z tym, który mnie aresztował. Po prostu wzięli go na wódkę, spili, a inni zrobili, co mogli, poszli ze mną. Po prostu przesiedzieliśmy u swoich ludzi w swojej siatce.
- Dla nich to była dezercja.
Spośród żołnierzy, którzy byli na posterunku, zostali wybrani dwaj młodzi ludzie, którzy nie mieli rodziny. Jeden z nich pojechał do swojej wsi na Podolu i zastał już tylko spacyfikowaną wieś. Nie wiem, co się później z nim stało. Drugi dostał inne zaopatrzenie, poszedł w nowe życie i mam nadzieję, że mu się dobrze wiedzie. Przez pewien czas moja matka starała się pomóc materialnie temu drugiemu. Tam, gdzie myśmy byli przechowywani przez pewien czas, zdobywała wszystko, żeby chociaż dać jakieś zaopatrzenie materialne. Mieli fałszywe papiery, wyjechali zwyczajnie pociągiem repatriacyjnym z Białegostoku i poszli w świat.
- Proszę opowiedzieć o pani spotkaniu z Moczarem.
W latach 1947 – 1950 w Warszawie utworzyła się komisja likwidacji Armii Krajowej. Ja w ogóle nie miałam papierów, bałam się posługiwać fałszywymi papierami, ale jak trzeba było, to na przypadkowym posterunku nie było to wcale groźne. Nigdzie nie mogłam się zameldować, załatwić nic, oczywiście nie było mowy o studiach, nie mogłam używać matury, którą miałam, wszystko było na nie te dane. Na medycynę przyjmowano tylko ma podstawie oryginalnych metryk. Jak opowiadałam wcześniej, przez przypadek zobaczyłam na ulicy na drzwiach kuratorium ogłoszenie, że przyjmuje się na eksternistyczne egzaminy maturalne. Zgłosiłam się.Przedtem próbowałam zdobyć papiery tak, jak koledzy mi mówili, że trzeba jednak się zgłosić, bo przynajmniej nie będzie się poszukiwanym. Jak spotkam na ulicy znajomego, który mnie wsypie, to lepiej jednak się zgłosić. Pojechałam do Warszawy i tutaj znajomi, którzy korzystali już takiej możliwości, [powiedzieli], że to jest bardzo prosta rzecz. Idzie się do BGK w godzinach przyjęć. Był punkt zdawania broni, dużo różnych ludzi. Funkcjonariusze siedzieli przy stolikach. Trzeba było wypełnić ankietę. Na ogół wypełniał ten, który przesłuchiwał. Stałam w kolejce w grupie ludzi, jakiś oficer ręką machnął, żebym podeszła do stolika. Usiadłam, odpowiadałam na pytania, głupio, bo głupio, ale jakoś blisko prawdy, żeby dostać papierek, że się zgłosiłam. Dostałam papierek, odeszłam od stolika. Nawet zupełnie przyjemnie rozmawiał [ze mną]. Koledzy, którzy widzieli jak odchodziłam, pytali: „Czy ty wiesz, kto to był?” Mówię: „Zupełnie sympatyczny.” „To był Moczar.” W tym momencie pode mną się nogi ugięły.
- To było przypadkowe spotkanie?
Przypadkowe. On sobie wybierał, po twarzy, z innych powodów. Kobiet dużo nie było, jak tam byłam.
- Czyli miał jakąś intuicję, żeby z panią porozmawiać.
Nie wiem czy intuicję.
- Pewnie pani mu nie powiedziała całej swojej drogi życiowej?
Niestety nie, ale byłam tak głupia, że podałam swoje prawdziwe nazwisko.
- Czy z tego były jakieś konsekwencje?
Nie. Musiałam się zakrzątnąć, żeby zrobić sobie inne papiery po prostu, nie posługiwać się tym nazwiskiem.
- Jak długo pani była w konspiracji?
Do maja 1947, 1948 roku.
- Jak długo pani funkcjonowała pod fałszywym nazwiskiem?
Poszłam do punktu repatriacyjnego. Miałam już w ręku maturę na nazwisko, jakie przedtem sobie wybrałam. Poświadczyli mi zupełnie bez problemu, uwierzyli, że straciłam papiery. Powiedziałam, że wyrwali mi torebkę na ulicy, papiery i nie mam tego. Dali mi takie dane, jakie podałam. Dane były bardzo bliskie prawdziwych, zostawiłam imię, bojąc się tego, że jak kogoś spotkam i ktoś znajomy zawoła mnie innym imieniem, to będzie powód do wpadki. Posługiwałam się swoim własnym imieniem, data urodzin była blisko prawdziwej, tylko nazwisko było zmienione. Na tych papierach jechałam dalej.
- W którym roku pani dostała dowód na swoje prawdziwe nazwisko?
W 1957, 1958 roku.
Tak, skończyłam jedne i drugie studia. Dostałam dyplom pięćdziesięciolecia na dawne dane. Po prostu miałam tak dobre papiery. Pracowałam w służbie zdrowia w Poznaniu też na te dane. Uczciwie zarobiona i zdana matura, wszystkie egzaminy po kolei zdawane na medycynie i na biologii. Kiedy udało mi się dostać na medycynę, to był już 1947 rok, już byłam na biologii, gdzie przyjmowano każdego, dając rok czy dwa na dostarczenie papierów. Tylko trzeba było mieć poświadczenie, że się ma maturę, nic więcej.
- Proszę powiedzieć, jak długo państwo polskie, które już przestało istnieć, zmieniło się na państwo ludowe, pomagało swoim najwierniejszym żołnierzom? Pani przecież takim była.
Ludzie pomagali. Patrioci, nawet ze zwyczajnych ludzkich odczuć wspólnoty polskiej. Pomagaliby każdemu. Prawie wszyscy to byli repatrianci, który przeszli jednak Białystok, wywózki, Grodno. Ludzi było masę. Nie mogłam mieszkać tam, gdzie się w Poznaniu zahaczyłam, ponieważ w tym samym mieszkaniu był przyhołubiony partyzant z Wileńszczyzny. W związku z tym właścicielka mieszkania, chciała nam bardzo pomóc, ale powiedziała, że dwie podejrzane, niepewne osoby to może być trudno, żebyśmy ze zrozumiałych powodów jednak się starali [znaleźć coś innego]. Zwyczajnie, jak zawsze mnie uczono uprzednio, trzeba być widocznym i mieć czysty kontakt. Zamieszkałam w ogólnym internacie pielęgniarskim, codziennie wszyscy mnie widzieli, przez dwadzieścia cztery godziny byłam widoczna, więc nikt nie mógł mnie podejrzewać o nic.
- Będziemy powoli kończyć naszą rozmowę. Chciałbym, żeby pani dodała coś na zakończenie, o co nie zapytałem, może są jakieś szczególnie ciekawe fakty, o których żeśmy nie rozmawiali.
Myślę, że ciekawych faktów [byłoby wiele]. Może nie w sensie historycznym, ale odzwierciedlających tamte czasy, ten okres historii Polski i ludzi mieszkających na tych terenach,[który] jest tak skomplikowany i tak pełen niespodzianek... losy tych ludzi zawsze zależały od przypadku, od zbiegu okoliczności. Przeze wszystkim trzeba było przestrzegać pewnych zasad. Zupełne ukrywanie się w tamtym okresie nie było słuszne. Wiele ludzi zginęło, dlatego, że budzili podejrzenie u swoich prześladowców. To było powodem śmierci i nieporozumień. Straciłam także brata, kuzyna, Ryszarda Pawłowskiego. Skończył medycynę w czerwcu 1939 roku. Tak jak wszyscy absolwenci tamtego czasu został powołany do wojska. Wszyscy zginęli w Starobielsku. Na terenie grodzieńszczyzny mobilizacja była związana z rejonami. Dostałam po sześćdziesięciu latach od śmierci list od generalnego prokuratora Związku Radzieckiego, że taki a taki, syn takiego ojca, wszystkie dane, został z wyroku sądu radzieckiego rozstrzelany w Starobielsku w kwietniu 1940 roku. Razem z nim zginęło parę tysięcy ludzi, ponad dziesięć tysięcy, więcej niż w Katyniu. To był Ostaszków, Starobielsk. Po nich nie ma nawet żadnego śladu miejsca pochowania, nie ma cmentarza po tych ludziach, nie wiadomo, w jaki sposób zostali uśmierceni. Podobno część utopiono w Morzu Azowskim, cześć spalono w dołach. Nikt z nas nawet nigdy nie mógł pojechać, nawet świeczki zapalić tym ludziom. Mnie się wydaje, że losy nas wszystkich są bardzo trudne do oszacowania, gdzie był przypadek, gdzie starania usilne, żeby z tego wyjść. Nikt się specjalnie nie starał, żeby z tego wyjść.Nikt się nie spodziewał, że to się prędko skończy, żyliśmy nadzieją, że jeszcze dożyjemy jakichś czasów. Stale dochodziły nas [słuchy] o łapankach, o wyłapywaniu ludzi. Tak samo los Hubala jest przykładem tego, że nie wszyscy, których darzymy przyjaźnią są naszymi przyjaciółmi. Najbliższy przyjaciel potrafi sprzedać.
- Generał Okulicki jest jakoś powiązany z postacią „Hubala”, bo przekazywał rozkaz przejścia do konspiracji.
On nie usłuchał, chyba nie wierzył w to. Ale to jest już zupełnie inna historia partyzantów z Wileńszczyzny, którzy tez mieli swój krzyż i nie wszystkim się udało wyjść cało, ale ważne jest, że zawsze starali się być Polakami. Nie namawiać do współpracy i jak ktoś mówi, że współpracował, bo był zobowiązany czy zmuszany. Jeżeli się chciało pędzić żywot człowieka nie poczciwego, ale wartego tego imienia, to jednak na współpracę nie należało iść. Nie rozumiem takiej sytuacji, że można służyć i Panu Bogu i [dać] diabłu ogarek. Ogarek spala tego, kto go ustawia. Myślę, że to na razie wszystko, co mam do powiedzenia. Można by opowiadać bardzo dużo, ale to już w ramach innych opowieści.Czasem w ramach nieoczekiwanych powrotów z przeszłości pewnego pięknego dnia, dostałam wezwanie z IPN-u na udzielenie informacji w sprawie procesu toczącego się w Białymstoku. Nie mogłam przeżyć, wychodziłam prawie że wstrząśnięta, bo przede mną siedział sędzia, mający przeszłość z procesu Tatara, gdzie były tak zwanym śledziem. Jeszcze żyjący wówczas adiutant „Sławbora” i Okulickiego przeżyli to jako wstrząs. Byli przecież udziałowcami tego procesu. A tutaj człowiek z taką przeszłością jest pracownikiem IPN-u. Dlatego ja do IPN-u nie mogę odnosić się bez zastrzeżeń. Uważam, że przy zatrudnianiu ludzi tez trzeba stosować uczciwe kryteria. IPN powinien zweryfikować swoich ludzi. Mimo że zgłaszałam to zastrzeżenie, nie ma żadnego śladu, nie było żadnego odzewu.
Warszawa, 11 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz