Witold Konecki „Sulima”
Nazywam się Witold Konecki, pseudonim „Sulima”.
- Gdzie i kiedy pan się urodził dokładnie?
Urodziłem się 23 lutego 1929 roku w majątku moich rodziców, w Miłomicach koło Kutna.
- Jaką pan pełnił funkcje w czasie wojny, stopień i przynależność oddziałowa.
W czasie wojny najpierw należałem do młodzieżowej organizacji harcerskiej „Szare Szeregi”, a potem zostałem oddelegowany do Warszawy do Powstania Warszawskiego na dwa tygodnie przed jego rozpoczęciem i należałem do Armii Krajowej, walczyłem w zgrupowaniu kapitana Bilewicza, pseudonim „Sosna”. Powstanie Warszawskie zastało mnie na tak zwanych kwaterach wyczekiwania, bo zostaliśmy zmobilizowani już na pięć lub sześć dni przed rozpoczęciem Powstania. Pracowałem w grupie najmłodszych żołnierzy Armii Krajowej i w czasie konspiracji należało do moich obowiązków przeprowadzanie żołnierzy Armii Krajowej do lasów podwarszawskich, szczególnie do lasów Młochowskich i Skulskich, gdzie odbywały się szkolenia wojskowe dla podchorążych. Szkolenia teoretyczne i szkolenia z bronią. Pracę w Armii Krajowej rozpocząłem w kwietniu 1944 roku. Przedtem od września 1943 roku należałem do harcerskiej organizacji młodzieżowej „Szare Szeregi w Milanówku.
- Co robił pan przed Powstaniem, w czasie okupacji? Gdzie pan mieszkał, czym pan się zajmował?
Moi rodzice zostali wysiedleni przez Niemców z majątku ziemskiego, o którym wspomniałem, majątku Małomice koło Kutna. Zostali wysiedleni w styczniu 1940 roku. Wysiedlenie było gwałtowne, przymusowe i bezwarunkowe. Zostaliśmy pozbawieni wszelkiego dobytku, przetransportowani do tak zwanej zielonej granicy w okolicach Łowicza, konkretnie Pleckiej Dąbrowy. Tam nas rozebrano do naga, dano nam jakieś stare ubrania i przepędzono do Generalnej Guberni. Tam zaopiekowali się nami ludzie, a szczególnie miejscowy ksiądz, Chojecki, który dał nam podwodę konną, która odstawiła nas do Brwinowa pod Warszawą. Tutaj byliśmy przez kilka tygodni. Następnie władze administracyjne, a szczególnie miejscowe duchowieństwo umożliwiło nam wydzierżawienie małej dwunastohektarowej resztówki rolnej w pobliżu Mszczonowa. Ta resztówka rolna była całkowicie opuszczona, zaniedbana, dom był bez okien, bez drzwi, tam żeśmy spędzili zimę w krytycznych warunkach. Na wiosnę, kiedy już zdobyliśmy jakieś podstawowe warunki bytowania, to znaczy ojciec zakupił jakąś krowę, złapali gdzieś na poligonach konia, jeszcze rannego z bitwy wrześniowej, to przyszli Niemcy i znów nas wyrzucili z tego majątku, bez żadnego odszkodowania, kazali opuszczać majątek w ciągu kilku godzin. Była to dla nas kolejna tragedia. Ja jako kilkunastoletni chłopiec przeżywałem to bardzo emocjonalnie. Cały tragizm tego wysiedlenia był w tym, że jeszcze nie opuściliśmy tej resztówki rolnej, a już przyszła jakaś grupa uzbrojona z pobliskich lasów, z tak zwanego wiatrowca i zabiła tego Niemca, który obejmował majątek, a nam kazali uciekać. Każdy w inną stronę uciekał w popłochu, aby dalej, aby jak najbardziej oddalić się od miejsca tego zdarzenia. Okazało się później, że to była jakaś organizująca się grupa zbrojnego oporu, która, znając niemiecki akt terroru w stosunku do naszej rodziny, wykonała na tym Niemcu wyrok. My przedostaliśmy się z powrotem do Brwinowa, w Brwinowie byliśmy kilka tygodni, a potem znów ojciec wydzierżawił małą resztówkę rolną, siedmiohektarową w Podkowie Leśnej, na pograniczu Podkowy Leśnej i Otrębus. Tam moja rodzina praktycznie spędziła całą wojnę ciężko pracując, wykonując najprostsze prace rolne. Matka przyzwyczajona zawsze do dobrobytu, musiała wykonywać bardzo ciężką pracę. Zapadła na zdrowiu i to jej poważnie skróciło życie, umarła w wieku pięćdziesięciu czterech lat. Rodzice zapisali mnie do szkoły gimnazjalnej w Milanówku. Podjąłem naukę, ale ta nauka była konspiracyjna. Uczęszczałem na tak zwane tajne komplety nauczania. Aby przygotować nas do konspiracyjnej nauki, aby ochronić nas przed agresją niemiecką, przed Niemcami, którzy tępili, w zasadzie nie pozwalali na pobieranie nauk w stopniu wyższym niż podstawowe, to powstała w Milanówku tajna organizacja harcerska Szare Szeregi i ja do niej natychmiast zapisałem się. Wykonywaliśmy tam podstawowe zadania harcerskie ujęte regulaminem harcerskim, złożyliśmy przysięgę tak zwane przyrzeczenie harcerskie, trzymając palce na lilijce harcerskiej, na krzyżu harcerskim, ślubowaliśmy wierność Polsce, Bogu i Ojczyźnie. Jest tutaj bezsporne, o tym piszą kroniki miejscowe, że ta organizacja harcerska w Milanówku osiągnęła bardzo wysoką ocenę, że uchroniła młodzież od aresztowań a jednocześnie wykonywała pomocnicze funkcje dla organizacji dorosłych, a więc organizacji Armii Krajowej przeważnie i Batalionów Chłopskich. Nasze głowy były gorące. Ta harcerska powinność troszkę ograniczała nasze zapędy, nasze oczekiwania. W roku 1944 w miesiącach zimowych, bądź wiosennych, na przełomie marca i kwietnia dowództwo harcerskie z Milanówka zgodziło się przyjąć propozycję organizacji Armii Krajowej Warszawskiej, aby oddelegować kilku chłopców znających dobrze teren podwarszawski do pracy konspiracyjnej w Armii Krajowej. Byłem jednym z takich chłopców. Są źródła, które różnie podają i różnie oceniają ten moment przeniesienia nas z organizacji harcerskiej w Milanówku do organizacji warszawskiej. Jedni mówią, że to było niepotrzebne, że zostaliśmy narażeni na dodatkowe niebezpieczeństwo. Inni mówią, że była duża doza samowoli z naszej strony, że myśmy w pewnym sensie złamali dyscyplinę harcerską. Fakt jest faktem, że pięciu chłopców znalazło się w Armii Krajowej w Warszawie, że wykorzystywano nas do pełnienia bardzo ważnych funkcji, a więc funkcji przewodników po lasach miejscowych, do funkcji łączników w Warszawie, analizowaliśmy przejścia piwnicami, kanałami, do przenoszenia prasy konspiracyjnej i do pomocniczego udziału w kilku akcjach bojowych. Z dużym zapałem i z dużym poświęceniem wykonywaliśmy przyrzeczenie, że będziemy wierni Bogu, Ojczyźnie i będziemy zachowywać honor Polaka, to stale było dla nas jakimś drogowskazem w naszym postępowaniu. Mieliśmy kontakt bezpośredni z niewielką ilością naszych dowódców konspiracyjnych. Ponieważ wykonywaliśmy niebezpieczną pracę, więc naszymi przełożonymi to byli ludzie, którzy chronili nas od dostępu do szerszej rzeszy żołnierzy Armii Krajowej. Naszym bezpośrednim dowódcą w Warszawie, w konspiracji był Tadeusz Wieszczycki pseudonim „Grzymała”, potem był Stefan Kozłowski pseudo „Mirecki”. Tych dwóch dowódców było bezpośrednio naszymi opiekunami. Opuściliśmy dom rodzinny, tylko na specjalną przepustkę jechaliśmy do domu, a tak to mieszkaliśmy w Warszawie na tak zwanych kwaterach wyczekiwania. Kwatery mieściły się w rejonie ulic Waliców, Łucka, Wronia, poza tym w Śródmieściu [ulica] Skorupki, Dolnośląska, a ćwiczenia teoretyczne poza terenem odbywały się w lokalu na Pradze. Tam mieliśmy wykłady i instruktaż posługiwania się bronią. Te wszystkie czynności wykonywaliśmy z dużym zaangażowaniem uczuciowym i z młodzieńczą pasją. A nade wszystko staraliśmy się, żeby jak najbardziej przyczynić się do wyzwolenia Polski spod najeźdźcy hitlerowskiego. To były takie hasła ogólne, ale my sobie zdawaliśmy sprawę, że każda nasza praca, każda nasza czynność, każda nasza akcja zmierza ku temu, żeby dla Polski dać jak najwięcej. Ciekawe, że dowództwo Armii Krajowej w czasie konspiracji bardzo wysoko ceniło nasze znajomości terenu, tak że chyba sześć czy siedem grup przeprowadzaliśmy do różnych miejsc, a szczególnie do takiej niewykończonej szkoły rolniczej w Pszczelinie koło Brwinowa. Na strychu tego budynku odbywały się przysięgi wojskowe. Ja taką przysięgę wcześniej również złożyłem. Bardzo często, to znaczy co najmniej dwa razy na tydzień, wykonywaliśmy przeprowadzanie grup podchorążych do różnych punktów zbornych w lasach. Z tym, że dostarczaliśmy [ich] do odpowiedniego punktu, tam przejmowali inni łącznicy, a my potem odbieraliśmy ich z powrotem. Wszystko odbywało się w bardzo ścisłej tajemnicy, w ukryciu przed Niemcami. Znaliśmy się tylko z pseudonimów, żadnych nazwisk, żadnych szczegółów z życia prywatnego, żadnych nazwisk dowódców... Ci dowódcy, o których mówię, to byli dowódcy naszego bezpośredniego kontaktu, Tadeusz Wieszczycki pseudo „Grzymała” i Stefan Kozłowski pseudo „Marecki”, to oni nami się bezpośrednio na co dzień opiekowali. Tak że ich nazwiska znaliśmy. Podchorąży Tadeusz Wieszczycki zginął potem w czasie Powstania Warszawskiego. Nasza pięcioosobowa grupa z Milanówka to była grupa, która nie walczyła w całości w Powstaniu Warszawskim. Po pierwszym alarmie, kiedy myśmy wszyscy byli na kwaterach wyczekiwania, było odwołanie alarmu i dwóch z nich, czyli z tej pięcioosobowej grupy, dostało przepustki do domu i już potem do Powstania nie wróciło, dlatego że wkrótce po odwołaniu alarmu, 1 sierpnia o godzinie trzeciej lub czwartej po obiedzie, już była alarm i rozpoczęcie Powstania Warszawskiego. Z grupy milanowskiej jeden był ciężko ranny, umarł w obozie, ja byłem też ciężko ranny w czasie Powstania Warszawskiego, a trzeci szczęśliwie wojnę przetrwał. Zaczynałem Powstanie Warszawskie z punktu kontaktowego z ulicy Skorupki w Warszawie. Tam już o godzinie piętnastej było poruszenie wśród zebranych żołnierzy, dowódcy już mieli jakieś rozkazy, nam kazano zjeść szybko obiad. O godzinie szesnastej bądź szesnastej trzydzieści dano nam hasła i odzew, bo taka była wtedy powinność, że jak wychodziliśmy na ulicę, a tam się coś działo, to ktoś mógł nas zatrzymywać, pytał się o hasło, myśmy hasło podawali, oni podawali odzew. Dano nam kilka paczek i ja z moim przełożonym Stefanem Kozłowskim, pseudo „Mireckim” mieliśmy rozkaz przeniesienia paczek na ulicę Karolkową do Zakładów Philipsa. To był zakład, który nasz oddział zdobywał. Dobrnęliśmy z tymi paczkami… już zmrok był, to była godzina dwudziesta pierwsza, dwudziesta druga. Philips już był zdobyty. Przekazaliśmy paczki na portiernię, gdzie już nasi chłopcy znajdowali się po zdobyciu Philipsa. To nie był groźny atak, nie było tam żadnych strat, ale droga była bardzo niebezpieczna, bo szliśmy wśród strzałów, wśród rozlegających się huków z broni maszynowej, z dział. Mieliśmy dłuższy postój na ulicy Żelaznej, musieliśmy się wylegitymować. Tam już był atak na wojska niemieckie, które szły torami kolei średnicowej. Byliśmy świadkami i nawet uczestniczyliśmy w zrzutach butelek na czołgi, których zresztą nie widzieliśmy, ale rzucali inni, rzucaliśmy i my. Stamtąd po wylegitymowaniu nas wypuszczono. Około godziny dwudziestej pierwszej z minutami doszliśmy do naszych kolegów na ulicy Karolkowej, na portiernię fabryki Philipsa. Tam spędziliśmy chyba dwa dni, potem byliśmy na ulicy Grzybowskiej i byliśmy jakiś czas w zakładach Haberbuscha. Pełniliśmy funkcje wartownicze i nie braliśmy udziałów w bezpośrednich walkach. Aczkolwiek ja byłem uzbrojony, bo miałem własny pistolet, parabellum, które zdobyłem jeszcze w czasie konspiracji od żołnierza węgierskiego na Dworcu Głównym w Warszawie, kupiliśmy za parę złotych kilka pistoletów w różnym oczywiście czasie. Umundurowali nas w nowe mundury, mundury policji granatowej z ulicy Ciepłej, w magazynach rozdawano nam te mundury i był taki okres kilkudniowy, kiedy myśmy tam stacjonowali. Zbliżały się już wojska niemieckie z dalekiej Woli, mieliśmy już pewne kontakty z nieprzyjacielem, już tam wykonywali nasi starsi chłopcy różne zwiadowcze czynności i brali bezpośredni udział w potyczkach. Po kilku dniach nas wszystkich przetransportowano do Sądów Grodzkich, i tam zostały nasze odziały przegrupowane. Jedne oddziały poszły na Stare Miasto, a drugie oddziały poszły do Śródmieścia. Tam dla mnie stała się rzecz bardzo przykra – mianowicie ci, co szli na Starówkę, to byli starsi chłopcy i uzbrojeni, tych bez broni zostawiali w Sądach Grodzkich. Stawiłem się do oddziału wychodzącego na Starówkę z moim pistoletem parabellum, który mi natychmiast zabrali. Robiłem awanturę, nawet miałem pretensje, ale mój dowódca Tadeusz Wieszczycki powiedział – muszę oddać broń, bo ona może się przydać i przyda się na pewno starszym kolegom. I tak się złożyło, że zgrupowanie „Sosny” rozdzieliło się. Jedni poszli z „Sosną” na Stare Miasto, a my przeszliśmy do Śródmieścia. Byliśmy częściowo tylko uzbrojeni, ale braliśmy udział w kilku natarciach w obrębie Hali Mirowskiej i spotkaliśmy się z kompletnym zniszczeniem kościoła Wszystkich Świętych, gdzie zostali zasypani ludzie, więc w przerwie marszu odkopywaliśmy rannych i zabitych z tego kościoła i przeszliśmy do Śródmieścia na ulicę Marszałkowską 123/125 do dowództwa IV rejonu. Dowódcą tego rejonu był major Steczkowski pseudo „Zagończyk”. Tam byłem w drużynie obserwacyjno-alarmowej pod dowództwem kapitana Zeta pseudo „Loska” i wykonywaliśmy bardzo odpowiedzialne funkcje. Był tam zorganizowany punkt obserwacyjno alarmowy na poddaszu. Obserwowaliśmy przez całą dobę teren za pomocą lornetek i dawaliśmy do centrali sztabowej meldunki telefoniczne, które mówiły o tym, w jakich miejscach są bombardowania, w jakich miejscach są wystrzały, w jakich miejscach są pożary. To była praca bardzo odpowiedzialna i niebezpieczna, ale trzeba ją było wykonywać. Jest taki bardzo dla mnie ważny moment, kiedy jednego dnia razem z kolegą byliśmy na punkcie obserwacyjnym i widzimy, że samoloty, tak zwane sztukasy, bombardują ulice bezpośrednio przylegające do naszej. Nie bombardują już Starego Miasta, nie bombardują dalszych dzielnic i ulic tylko zaczynają się naloty na bezpośrednio nas otaczające ulice. To przeważnie były niemieckie samoloty – sztukasy, które w trójkach lotem pikowym zniżały się bardzo nisko i rzucały bomby, tak że to było dokładnie wszystko widać. W pewnym momencie obserwujemy, że tu są wybuchy, tam wybuchy. Wszystko się odbywało w takich cyklicznych odstępach… samoloty nadlatywały, rzucały bomby, odlatywały i za półgodziny już z powrotem nadlatywały. Wszystko odbywało się w jakimś przewidzianym czasie. Obserwujemy kolejny nalot i widzimy samoloty, że one już idą w kierunku nas i widzimy sylwetki lotników i te pikujące się maszyny, [więc] tylko dajemy sygnał, że w naszym kierunku zbliżają się samoloty. Meldunek się urwał, bo czujemy huk olbrzymi, budynek jak gdyby podnosi się do góry i wszystko się zapada. Ogromny jest kurz, swąd, zapach amoniaku, wali się wszystko na nas, na nasze głowy, jesteśmy wszystkim przerażeni. To trwa już kilka minut, myślimy, że jesteśmy gdzieś na gruzach, a jednakże nie. Jesteśmy na strychu w dalszym ciągu, tylko przed nami jest ogromna wielka dziura, aż do samych piwnic. Tak że jesteśmy dosłownie na skraju tej przepaści. Lekko jesteśmy oszołomieni, lekko ogłuszeni, ale żyjemy. Jakieś deski nas trochę przygniotły, ale nie odnieśliśmy większych ran, więc siedzimy cicho. Potem jesteśmy świadkami następnych bombardowań domów, ale już żadnych meldunków nie dajemy, nie mamy aparatów, nie mamy żadnej widoczności, nie wiemy, co się dzieje, tylko w tym zapachu amoniaku, w tym kurzu siedzimy. Po kilkunastu minutach są odgłosy ludzi, kolegów, którzy szukają nas, nie tylko nas, bo tam około jedenastu kolegów poległo wtedy, zostało zabitych, tych, którzy byli na niższych piętrach, w obrębie tej utworzonej przez bombę dziury. Wydobyto nas, cieszyliśmy się, że żyjemy, oni się też cieszyli. Ale [nastała] wielka żałoba, wielki smutek, że tylu żeśmy kolegów stracili. Niemniej dowództwo IV rejonu – było nie w tych frontowych budynkach, tylko na zapleczu tych budynków – ocalało, tak że tam zniszczeń nie było. Były tylko zniszczenia domu frontowego, tam gdzie były kwatery żołnierskie. Jakoś żeśmy się tam pozbierali, pochowaliśmy rannych. Potem byłem przydzielony do plutonu porucznika „Sławka”. Mieliśmy tam dwa wymarsze w kierunku Ogrodu Saskiego, takie patrole, w których brałem udział. Ale po kilku dniach, może po dwóch, zlecono mnie nadzór nad jeńcami niemieckimi. Pobierałem jeńców wspólnie z dwoma kolegami z PKO na ulicy Marszałkowskiej. Codziennie pobieraliśmy około dwunastu, piętnastu jeńców i odgruzowywaliśmy z ich pomocą domu na ulicy Szpitalnej, Brackiej, Jasnej. Byli tam ranni i zabici. Charakterystyczne jest to, że Niemcy, kiedy się dostali do niewoli byli ogromnymi tchórzami, bali się szczególnie nalotów. Jak nadlatywały [sztukasy], to oni czym prędzej kierowali się do piwnic. Nie mogliśmy do nich strzelać, bo nie wolno było strzelać do jeńców, przestrzegaliśmy konwencji genewskiej. Ale na wiwat strzelaliśmy i straszyliśmy tych Niemców, [w ten sposób] utrzymywaliśmy jakoś wśród nich dyscyplinę. Sami się nie baliśmy tych wszystkich tragicznych historii, bo wydawało nam się, że to wszystko się mieści w ramach jakichś obowiązków wojskowych, że z własnej nieprzymuszonej woli uczestniczymy w walkach. A w walce może być różnie, może być zwycięstwo, może być śmierć, może być kalectwo, rany i tak dalej. Wykonywaliśmy tę służbę. Braliśmy udział [jako] pomocnicy w zdobywaniu [PAST-y], Marszałkowska 123/125 to niedaleko było [PAST-y], na ulicy Zielnej. Tam walki były dosyć ciężkie, ale my uczestniczyliśmy w tym końcowym fragmencie walk, kiedy już Niemcy wychodzili do niewoli, poddawali się ci którzy byli wykurzeni po prostu ogniem i dymem z tych wyższych pięter [pasty] i wychodzili na podwórze. Potem [było] dalsze bombardowanie naszej dzielnicy, tak że musieliśmy przejść na ulicę Złotą 62 i tam zmieniło się nasze dowództwo. Ale w dalszym ciągu byłem na punkcie obserwacyjnym. Pewnego razu, trochę powiem takich historii, które może nie świadczą o mnie chlubnie, ale było faktem, że mieliśmy służbę po dwanaście godzin, dzień i noc, dzień i noc. I kiedyś miałem nocną służbę i zasnąłem. Ale byłem wtedy sam jeden, nie było ze mną kolegi, bo kolega przeszedł do innych zajęć. Byłem sam na służbie i zasnąłem. I w pewnym momencie czuję, że coś się ze mną dzieje; taka wielka woda na mnie leci. Co się okazało, plutonowy, który chodził i sprawdzał nasze posterunki, jak zobaczył, że śpię, wziął kubełek takiej śmierdzącej wody pożarniczej i wylał go na mnie. Okropnie mnie zrugał, ja byłem przerażony, że zasnąłem. A on przyszedł dlatego, że nie dawałem meldunków. Już świtało, już była godzina nie wiem która, koło siódmej może szóstej rano, a mnie jeszcze zostało do końca służby kilka godzin. I w pewnym momencie ten plutonowy mówi: „To ja jeszcze zostanę z tobą, bo tutaj biją działa kolejowe, tak zwane »grube berty«. My tu musimy nadawać bardzo szczegółowe meldunki. Ty będziesz obserwował, bo dobrze znasz Warszawę, a ja będę dzwonił.” Dajemy meldunki, że tutaj jest wybuch, tam wybuch i tak dalej. A „gruba berta” to było takie działo dużego kalibru usytuowane prawdopodobnie w Pruszkowie i ono ostrzeliwało punkty wskazane przez Niemców, punkty, które jeszcze były w posiadaniu Powstańców. To już było w drugiej połowie września. Siedzę sobie na tej drabinie, obserwuję, teren, a ten jest przy aparacie. W pewnym momencie [słyszymy] charakterystyczny dla takiej „berty” gwizd, wstrząs budynku i taki huk, nie to że tam się coś rozrywało, tylko tak, jakby się cos przebijało do piwnic i po kilku momentach budynek się unosi do góry. Straszny huk, wszystko się wali, plutonowego nie ma, straciłem przytomność, wiszę na jakiejś belce. Kilka osób wtedy zginęło, wśród nich i ten plutonowy. Rozszarpało go na drobne kawałki tak, że koledzy do worka go zbierali, żeby pochować. A mnie odjęło mowę, w ogóle nie mówiłem, byłem kontuzjowany i do dzisiejszego dnia już mam pewne zacięcia w mowie, które są konsekwencją tamtego uszczerbku na zdrowiu. Przewieziono mnie zaraz do szpitala, chyba na ulicę Sienną czy Śliską, chyba jednak na Sienną do takiego szpitala wojskowego. Tam po dwóch dniach odzyskałem mowę i na własną prośbę wróciłem do oddziału. Ale byłem pokiereszowany, [pełno] miałem takich zadrapań, uszkodzeń ciała. Ale taka główna wada, mianowicie kontuzja i odjęcie mowy, to jakoś zostało zlikwidowane przez lekarzy. Wróciłem do oddziału, tam już była ogólna żałoba, bo ten plutonowy to był starszy gość, koło lat pięćdziesięciu. Był bardzo zasłużony, przyszedł ze Starego Miasta po to, aby ze mną tą służbę odbywać na poddaszu i żeby zginąć. Potem pełniliśmy różne funkcje, znów z jeńcami. Byłem zatrudniony przy jeńcach, wykonywałem różne wartownicze funkcje. Brałem jeszcze udział w przyjmowaniu zrzutów. Ale to było wcześniej. Były to zrzuty amerykańsko-alianckie, bo samoloty były alianckie, ale te samoloty obsługiwali polscy lotnicy, którzy na ochotnika lecieli na pomoc Warszawy. Najpierw była ogromna radość, bo myśmy myśleli, że to jest desant, że to już wolność się zbliża, że to są polscy żołnierze czy amerykańscy, że oni przychodzą z pomocą Warszawie. Potem się okazało, że to nie są spadochroniarze, tylko żelazne kufry na spadochronach, które spadały na ziemię. Jeden taki kufer żeśmy z kolegą odebrali, był w nim PIAT, czyli coś w rodzaju granatnika, tylko lekki, ale to była broń artyleryjska, która była pomocna w działaniu. Było wtedy ogólne rozczarowanie, bo większość z tych zrzutów poszło na pozycje niemieckie. To była już druga część Powstania Warszawskiego i już dużo punktów oporu było zajętych przez Niemców. Dlatego też więcej tych zrzutów wpadło w ręce Niemców, aniżeli Polaków. Jest rzeczą znamienną, że ten desant został spóźniony i że był wykonywany w ogromnie trudnych warunkach, w dużym niebezpieczeństwie, ponieważ armia radziecka, konkretnie strona radziecka, nie dała możliwości międzylądowania na pozycjach wschodnich. Te samoloty musiały przylecieć i odlecieć z zapasem paliwa nabranym wcześniej na granicach w państwach zachodnich. Były to przykre chwile i ogólne rozczarowanie. Jest już dzisiaj wiadomo, że te zrzuty nie dały wiele pożytku, nie przedłużyły walki. One nie pomogły nam zmienić tragicznej sytuacji Powstańców. Zaczęliśmy się przygotowywać do wyjścia do niewoli. Już nasi polscy oficerowie zaczęli nas mobilizować do tego, żeby do niewoli wyjść z bronią w ręku. To wszystko działo się już w końcowych dniach miesiąca września. Spodziewano się, że kapitulacja zostanie ogłoszona w pierwszych dniach października, a więc trzeba przygotować oddziały do wyjścia. Mówiono nam, że jesteśmy żołnierzami, że żołnierz musi od początku do końca być wierny swojej ojczyźnie, że musi z bronią w ręku wyjść do niewoli, jak już nie da się walczyć. Dużo z oficerów, którzy nam tak mówili, do niewoli nie poszło, tylko poszło w ubraniach cywilnych z ludnością cywilną do obozu w Pruszkowie. Ale to jest nie moja sprawa. My poszliśmy do niewoli niemieckiej, w szeregach, uzbrojeni. Ale wszystka broń była zepsuta tak, że nie nadawała się do żadnego użytku. W szeregach wyszliśmy na plac [Kercellego], tam oddaliśmy broń do takich koszyków i popędzono nas pieszo do Ożarowa, do fabryki kabli w Ożarowie. Cofnę się jeszcze do Powstania Warszawskiego, do dalszych walk w czasie Powstania. Jest rzeczą niewątpliwie ważną i w moim starczym w tej chwili umyśle absolutnie to jest pewne, że Powstanie Warszawskie miało swoją głęboką uzasadnioną rację i pod względem patriotycznym i pod względem strategicznym i pod względem politycznym. Nie analizuję tego jako historyk, tylko analizuję jako uczestnik zbiorowego aktu powstańczego, który wtedy [miał miejsce]. Powstanie musiało wybuchnąć, bo atmosfera już była tak gorąca, już tak ludność Warszawy była spięta i rozgorączkowana, że coś się musiało stać, już było pewne, że ta walka wyzwoleńcza musi być podjęta.
- W jaki sposób walka Pańskiego oddziału była przyjmowana przez ludność cywilną? Jak wyglądały te kontakty?
Euforia, radość spontaniczna, czułość. Wszędzie, gdzie pokazał się powstaniec Warszawy tam ludność cywilna otaczała go największą czcią, radością i wyrażała głębokie zadowolenie i podziw w stosunku do każdego z nich. Tak jak w piosence było, że „każdy Polak podawał nam dłoń” tak było rzeczywiście. Ludność Warszawy w pierwszych dniach Powstania dała przykład wielkiego zaangażowania się w pomoc dla żołnierzy Armii Krajowej, pomoc Powstańcom Warszawy. Wspólnie budowaliśmy barykady, wspólnie robiliśmy przejścia w piwnicach. Tak było przez pierwszy miesiąc. Ze smutkiem jednak muszę stwierdzić, że czym bliżej końca Powstania Warszawskiego, tym nastroje wśród ludności cywilnej były coraz gorsze, a wręcz stawały się bardzo nieprzyjemne. W końcowych dniach Powstania osobiście spotkałem się z napastliwą wprost agresją ludności cywilnej siedzącej w piwnicach, która wyrażała swoje niezadowolenie, swój żal w stosunku do Powstańców, że musi tak cierpieć i że to wszystko jest spowodowane naszymi nieudolnymi działaniami. To były przykre rzeczy, bo o ile w pierwszych dniach Powstania byliśmy niemal noszeni na rękach, to pod koniec Powstania Warszawskiego ludność gromadzona w piwnicach już nie była nastawiona przyjaźnie w stosunku do Powstańców, a nawet były wrogie wystąpienia. Oczywiście jest to może naturalne, no bo ci ludzie zgromadzeni w strasznych warunkach w tych piwnicach, narażeni stale na niebezpieczeństwo, na bombardowania, ludność stykająca się stale za śmiercią, patrząca na te groby na każdym podwórzu, na stale zwiększającą się ilość zabitych – to wywoływało takie nieprzyjemne wrażenie. No ale trzeba było przeżyć wszystko. Przeszliśmy do obozu jenieckiego w Ożarowie, [była tam fabryka] kabli. Był to obóz, gdzie kilka dni tylko przebywaliśmy, chyba dwa czy trzy dni, a potem nas załadowano po sześćdziesięciu do każdego wagonu i transportem przewieziono w strasznych warunkach do obozu, w moim przypadku do Lamsdorfu. To był Lamsdorf, stalag 344. Obecnie ta miejscowość nazywa się Łambinowice, jest tam Centralne Muzeum Jeńców Wojennych. Podróż to była gehenna, to była straszna sprawa. [Byliśmy] stłoczeni ponad miarę, powietrza, było tylko maleńkie, zakratowane okienko gdzieś w górze wagonu. Przeżywaliśmy tam straszne chwile. Z początku było oburzenie, narzekanie wśród nas w wagonie, a potem były jęki, były modlitwy, nawoływanie o pomoc i tak dalej. Niemcy byli agresywni i czasami nawet strzałami z pistoletu maszynowego przejechali wzdłuż wagonów; byli zabici, ranni. Dzięki temu, że przemyciłem przez rewizje w Ożarowie scyzoryk, zrobiłem nim małą dziurkę i tą dziurką oddychałem i załatwiałem potrzeby fizjologiczne i trochę mi było lżej. Ale o tym, żeby położyć się czy nawet kucnąć, nie było mowy. Wszyscy byliśmy jak śledzie na stojąco, zgnieceni w wagonach. W Lamsdorfie były bardzo ciężkie warunki, głód ponad miarę, zimno, bo mieszkaliśmy w takich rozwalających się, słabo ogrzewanych barakach, z jakimś prowizorycznym piecykiem. Cierpieliśmy tam bardzo, ponieważ rozmaite insekty nas atakowały i cierpieliśmy na chorobę głodową. Wielu z nas dostawało chorób z przeziębienia, z niedożywienia. Znamienne jest to, że w Lamsdorfie oddzielono małoletnich powstańców warszawskich od dorosłych żołnierzy. Działo się to 18 października 1944 roku. Wyselekcjonowano około pięciuset pięćdziesięciu małoletnich chłopców. Selekcja nastąpiła przy zastosowaniu oszukańczych metod przez władze obozowe. Mianowicie niemieckie władze obozowe tłumaczyły naszym opiekunom, oficerom polskim, sprawującym funkcje obozowe, że chcą wyodrębnić młodocianych jeńców, aby ich potraktować lepiej, żeby im stworzyć lepsze warunki, a nawet rozpatrzyć możliwość przetransportowania ich do Częstochowy i oddania pod opiekę Radzie Głównej Opiekuńczej – to była taka organizacja dobroczynna prosperująca w generalnej guberni. Pięćset pięćdziesiąt nas, tych wyselekcjonowanych małoletnich żołnierzy, oddzielono od dorosłych i zamiast poprawić nam warunki, skierowali nas do tak zwanych zaostrzonych rewirów, żeby nam tam dać nauczkę i wybić z głów te wszystkie wolnościowe i patriotyczne zapędy. Cierpieliśmy tam okropny głód, zimno, z dala od rodziny, pozbawieni dorosłych kolegów. Czekaliśmy, co dalej będzie. Okazało się, że jesteśmy skazani na ciężką przymusową pracę niewolniczą, szczególnie w zakładach przemysłu zbrojeniowego, co było absolutnie niezgodne z obowiązującą konwencją genewską i konwencją, która została przez Niemców przyjęta i zaktualizowana w czasie rozmów kapitulacyjnych. W obozie, w rewirze dla małoletnich były próby ucieczki. Jeden z moich kolegów uciekał i został zabity na drutach. Drugi z kolegów był w grupie zorganizowanej. Ja też byłem w tej grupie. Planowaliśmy ucieczkę z obozu z 30 października na 1 listopada. Byłem w grupie pięcioosobowej. Niestety ciężka choroba, krwawa dezynteria, uniemożliwiła mi udział w tej ucieczce. W rezultacie uciekało trzech chłopców: mój kolega, przyjaciel jeszcze z czasów okupacji, taki Irek Wiśniewski, poza tym z mojego oddziału Sznytko pseudonim „Bogdaniec” i Lewandowski. Ja nie uciekałem z powodu choroby. Była noc, było mglisto, mżawka padała, między drutami były zasieki. Koledzy wybrali odcinek między jednym a drugim bocianim gniazdem, czyli takimi punktami obserwacyjnymi. Jeden chłopiec przeciął druty, uciekł i czekał na drugiego. Drugi też przeciskał się przez druty, trzeci za nim. Ale w tym momencie niespodziewanie nadjechał partol niemiecki z psem. Ten pies wyczuł tych kolegów na drutach. Niemiec zszedł z roweru, strzelił do tego, który był na drutach, zabił go na miejscu. Do drugiego, który już był poza drutami, ale poddał się, także strzelał. Ten padł na ziemię. Niemiec jeszcze kilka razy strzelił do leżącego tak, że bardzo ciężko go ranił. I do następnego też strzelił poważnie go raniąc. W rezultacie zabity został Sznytko, Irek – ten mój kolega i przyjaciel, został uznany za zabitego. Przyjechała niemiecka ekipa, stwierdziła zgon i kazała go zabrać do kostnicy. Odstawili go tam radzieccy jeńcy. No a Lewandowskiego pseudo „Aleksander” zabrali jako ciężko rannego do takiego karnego oddziału. Losy Irka Wiśniewskiego, czyli tego, który leżał kostnicy, były nadzwyczajne. Na drugi dzień, kiedy chcieli go zakopać, stwierdzili, że on daje oznaki życia i go w rezultacie uratowali. Nie będę mówił o całej gehennie tego chłopca. Uratowali go radzieccy i polscy lekarze. Ale on był już zarejestrowany w kartotekach, w dokumentach jako NN – nieznany, jako już nieistniejący, zmarły. I całe długie lata miał duże trudności żeby uznali go za żyjącego człowieka. Ten mój przyjaciel, Ireneusz Wiśniewski, miał taki numer obozowy, że różniła nas tylko jedna pozycja w numerze. On żyje i utrzymuję z nim jeszcze kontakt. „Aleksander” został potem wyleczony i doczekał wyzwolenia jako inwalida wojenny. Przetransportowali nas z Lamsdorfu do pracy w różnych obozach, w różnych tak zwanych „arbeitskommandach”, przy różnych zakładach przemysłowych, głównie przemysłu zbrojeniowego. Mnie los rzucił najpierw do obozu przejściowego w Mühlbergu. Tam zmieniono nam numery jenieckie i odtransportowano do „arbaitskomando” [Wanderer-Werke w Kemlitz]. Była to fabryka broni maszynowej. W tej fabryce, wspólnie z sześćdziesięcioma dwoma kolegami pracowałem do czasu wyzwolenia naszego obozu, to jest do 5 maja 1945 roku. Właśnie tam w Kemlitz, w fabryce zbrojeniowej [Wanderer-Werke] wykonywaliśmy najcięższe prace. Ja obsługiwałem sztance wytłaczające korpusy do pistoletów maszynowych. Inni koledzy wykonywali różne prace na frezarkach, na tokarkach, na sztancach, na piaskarkach. Ale te nasze produkty nie miały żadnej wartości, bo myśmy tak zorganizowali pracę, żeby ją sabotować, to znaczy żeby Niemcy już nie mieli z tej produkcji żadnej pociechy. I to nam się udawało z powodzeniem. Ale cierpieliśmy głód, byliśmy zupełnie zamknięci murami fabryki, nie mieliśmy żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Stałe naloty, stałe alarmy, ciągle musieliśmy opuszczać stanowisko pracy i gdzieś biec do schronu. Na początku nie odbywały się bombardowania naszego miasta. W zasadzie raz tylko było bombardowanie, już przy końcu naszej bytności w niewoli. Większość alarmów przeważnie dotyczyła innych, sąsiednich miast i kiedy te samoloty przelatywały, to u nas w mieście były alarmy. Więc stale biegaliśmy do tych schronów, co dla nas było nawet dobre, bo przy bardzo słabym odżywianiu, biegnąc do schronu, opróżnialiśmy Niemcom szafki żywnościowe i podbieraliśmy tam jakieś produkty spożywcze. Był tylko jeden nalot na miasto Kemlitz. Bombardowanie trwało kilka godzin, brało w nim udział kilkaset samolotów alianckich i miasto było kompletnie zniszczone. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi zostało zabitych, a ponad dwieście tysięcy rannych. To była makabra. Ale nasza fabryka nie została zniszczona, ocaleliśmy prawie wszyscy. Produkcja została zatrzymana i nas zaczęli od razu brać do odkopywania rannych i zabitych. Wtedy było już trochę lepiej, można się było trochę pożywić jakimiś zapasami z piwnic. Wyzwoliły nas wojska amerykańskie w okolicy miasta [Annaberg] i tam zostałem wcielony do oddziału, który miał jechać do Afryki, do miejscowości Barbara. Miałem być włączony do oddziałów wartowniczych podlegających bezpośrednio pod dowództwo Andersa. Jednak w ostatniej chwili zmieniłem zdanie, nie zgodziłem się na przejście do tych oddziałów wartowniczych w Afryce. Podjąłem decyzję o powrocie do Polski. Pieszo, na rowerze, na koniu, rozmaitymi przypadkowymi środkami transportu jechałem w kierunku Polski. W pewnym momencie spodziewaliśmy się, że już wkraczamy w strefę (bo to była strefa amerykańska) radziecką. Mieliśmy takie zdarzenie: jadąc na wozie (było wśród nas jeszcze kilku żołnierzy z kampanii z 1939 roku i nas dwóch z Powstania Warszawskiego) przez jakąś spaloną wieś niemiecką, w oddali widzimy, że jakiś uzbrojony oddział się zbliża. A ponieważ mieli karabiny na paskach, ubrania jakieś bardzo zniszczone, to nam ten obraz przypominał radzieckich żołnierzy, którzy występowali w opowiadaniach, że na sznurkach karabiny noszą. Więc myśmy myśleli, że to jest oddział radziecki wchodzący już na ten pas demarkacyjny. Okazało się, że to była partyzancka grupa niemiecka, która jak nas zobaczyła otworzyła do nas ogień. Zabiła jednego z tych naszych kolegów, jeńców z 1939 roku, [drugiego] kolegę ranili, a ja uciekałem. Strzelali za mną, wpadłem gdzieś do jakiejś zagrody, w gnojówkę. Przesiedziałem tam kilka godzin i potem jak zapadł zmrok, wyszedłem stamtąd żywy. Umyłem się, jakieś ubranie zdobyłem w zagrodzie i już pieszo, pieszo, pieszo, pieszo idę do Polski. Idę na Wrocław. Na Wrocław nie puszczają, bo tam podobno jakaś choroba zakaźna, kierują nas na Legnicę. Przyszedłem do Legnicy, spotykam pierwszy patrol polski, rzucam im się na szyje, płaczę i tak dalej, mówię: „Nareszcie jest polskie wojsko!” A oni mi kajdanki na ręce zakładają i do więzienia, bo powiedziałem, że byłem w Powstaniu, że jestem akowcem i tak dalej. Powiedzieli: „Takich to my tu wyłapujemy.” I od razu mnie wsadzili do więzienia. W więzieniu siedziałem kilka dni, żmudne przesłuchania i tak dalej, no i w końcu przeznaczają mnie, że mam jechać jako jeniec na wschód. Byłem przerażony tym wszystkim. Ale na kolejnym przesłuchaniu jeden porucznik był trochę [bardziej] życzliwy dla mnie i powiedział: „Jutro będziemy was wszystkich prowadzić do pociągu, do wagonów. Będziesz szedł w ostatniej czwórce i na pierwszym rogu ulicy jakiejś masz uciekać.” A ja mówię: „Ja na to się nie godzę, bo mnie zastrzelicie.” Więc on mówi: „To w takim razie jeszcze przyjdź jutro na przesłuchanie.” Przyszedłem, znaczy przyprowadzili mnie na to przesłuchanie, a on powiedział tak: „Chcę cię uratować, okno otwarte, zwiewaj. Ja będę strzelał za tobą, ale ciebie nie trafię, bo będę strzelał w górę. A ty uciekaj i absolutnie nie miej żadnego kontaktu z jednostką polską.” Ja mówię: „Ale co mam zrobić, panie poruczniku, jak mnie znów złapiecie?” „Nic, tylko zgłoś się do jakiejś jednostki radzieckiej, powiedz, że byłeś w Niemczech, że masz rodziny, że nie masz domu, że nie masz rodziców, że u bauera pracowałeś i idziesz teraz do domu. Ale nie przyznawaj się, że byłeś w wojsku. Numerek stalagowy zniszcz (bo myśmy mieli takie numerki stalagowe niemieckie), nie przyznawaj się.” Tak zrobiłem, uciekłem. Siedziałem gdzieś w węglu z półtora dnia i potem zgłosiłem się do jakiegoś przypadkowego radzieckiego oddziału. Tam powiedziałem dowódcy, że tak i tak... On mówi: „Dobrze się stało, tu będziesz razem z nami szedł. Ja straciłem całą rodzinę, więc będziesz moim przybranym synem.” Załatwili mi jakieś ubranie, mundur no i byłem z nim kilka dni. Ale to był pułkownik radziecki, którego wojska zetknęły się na pasie demarkacyjnym z oddziałami radzieckimi. Został ogłoszony przez Stalina bohaterem Związku Radzieckiego, dostał taką legitymację z faksymilką Stalina, że jest bohaterem Związku Radzieckiego, że jest zdemobilizowany, może wziąć ze sobą pięciu żołnierzy i jechać do domu, do sajuza. [Ten pułkownik] powiedział, żebym z nim jechał. Mówię, że bardzo chętnie. Naładował szabru dwa wagony, doczepili nas tam do jakiegoś składu pociągu i jedziemy do Polski. Przyjechałem pod Kutno. Konkretnie w Azorach zorientowałem się, że tu ciotka niedaleko [mieszka], bo dom rodzinny [był] właśnie pod Kutnem. Myślę: „Trzeba uciekać.” Pan pułkownik pijany, więc z tego skorzystałem. Zrzuciłem ten mundur wojskowy i w koszuli, w kalesonach przyleciałem do ciotki. Nie chciałem w ogóle z nikim rozmawiać, byłem wystraszony, wszystkie ideały pierzchły. Rodzice nie wiedzieli co ze mną zrobić. Postanowili, że mam się zgłosić do pułkownika „Radosława”, który przeprowadzał weryfikację byłych żołnierzy i on powie, co mam zrobić – on prowadził tak zwaną akcję ujawniającą. Zgłosiłem się więc do tego pułkownika „Radosława”, a on mówi: „Ty byłeś w niewoli, ale nie byłeś zaangażowany w ruch oporu w czasie po wyzwoleniu, czyli nie podlegasz żadnej amnestii, [idź] do domu. Zapisz się tylko do Związku Bojowników Walki Zbrojnej o Niepodległość i Demokrację.” Nakazał mi to. W Grodzisku zapisałem się do tego związku, dostałem legitymację z numerem piątym i rozpocząłem naukę. Były cztery klasy gimnazjum i dwie klasy liceum, wiec ja do drugiej klasy gimnazjum przeszedłem, tam zacząłem się uczyć. Ale moja nauka taka była, że niewiele umiałem, bo zaległości [miałem] ogromne. Koleżanki i koledzy mi pomagali. Starałem się przez ten Związek Bojowników, żeby mnie przepychali. W końcu jakoś skończyłem gimnazjum i potem liceum. Z tym liceum to było tak, że na maturze miałem szczęście, przeszedłem jakoś. [Dobrze] mnie traktowali, bo z medalami, z orderami przyszedłem z tego wojska. I zaczęli mnie tolerować. Zrobiłem maturę na trójeczkach. Potem chciałem zdawać na medycynę, ale nie zdałem. Na SGGW zdałem, ale byłem dopiero na liście rezerwowej. Była interwencja właśnie tego tak zwanego ZBOWiD-u i jakoś mnie rektor przyjął. Skończyłem studia i już potem zacząłem stawać na nogi i być poważnym studentem. Studia skończyłem z odznaczeniem. Dostałem nakaz pracy. […]Jestem dzieckiem szczęścia, dlatego że wielu moich kolegów, właśnie ci, którzy byli bohaterami, nie żyją. A ja miałem dużo szczęścia i to muszę zawdzięczać drugim ludziom, kolegom, którzy za mnie nadstawiali czoła w niebezpieczeństwie. I jedna jest rzecz, że byliśmy zawsze na pierwszej linii, to znaczy nigdy nie wycofywaliśmy się do tyłu, nie unikaliśmy niebezpieczeństw. I na przykład omawiając mój udział w konspiracji, mój udział w Powstaniu Warszawskim, zawsze kierowałem się pewną skromnością, która absolutnie eliminowała pierwiastek bohaterstwa. Bohaterem nie byłem i bohaterem nie chcę się nazywać, aczkolwiek byłem uczestnikiem tej gehenny narodu polskiego.
Warszawa, 10 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Anna Piłat