Zofia Wypijewska „Jutrzenka”
Nazywam się Zofia Wypijewska. Urodziłam się dnia 7 października 1923 roku w Warszawie. Mój pseudonim – „Jutrzenka”. Byłam łączniczką i w czasie wybuchu Powstania sanitariuszką. Zgrupowanie porucznika Jurczaka, VI Obwód Praga.
- Proszę mi opowiedzieć w paru słowach o pani dzieciństwie: gdzie pani mieszkała, gdzie pani chodziła do szkoły, czym się pani zajmowała?
Mieszkałam na Pradze, na ulicy Kawęczyńskiej, przy kościele Serca Jezusowego, niedaleko było też gimnazjum Marii Skłodowskiej-Curie. Szkołę podstawową ukończyłam też na Pradze, Szkoła Podstawowa 126. Następnie, w 1937 roku, po ukończeniu szóstej klasy szkoły podstawowej zdawałam do gimnazjum. To było [gimnazjum] rękodzielnicze, ze specjalizacją projektowania.
Tak. Starszy brat, starszy ode mnie o siedemnaście lat, był powołany do wojska jako oficer rezerwy, na okres wybuchu wojny, właściwie ataku przez Niemców. [Później] był w obozie, w oflagu. Dostał się do oflagu.
Niedziółko. Julian
- Czym się zajmowali pani rodzice?
Mama nie pracowała, ojciec pracował w kolejnictwie. Pracował na początku w Ruchu, potem pracował w Dyrekcji Kolejowej na Jagiellońskiej.
- Jak się nazywali rodzice?
Franciszek – ojciec, mama Zofia.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny – wrzesień 1939 roku?
Akurat wróciliśmy z wypoczynku po paru dniach. Ojciec mój umarł też w 1939 roku, ale w styczniu, więc już tylko była siostra (pracująca jeszcze wtedy, ale straciła pracę jak wojna wybuchła) i ja też. 26 sierpnia wróciliśmy do Warszawy po takim letnim wypoczynku dwumiesięcznym. Byłam akurat u lekarza, w gabinecie. Prywatnie przyjmował i wtedy usłyszałam straszny wybuch, huk i wybuch. Sąsiednia kamienica była rozpruta bombą kruszącą. Przerażenie było strasznie. Lekarz wyszedł – to był Żyd, ale lekarz dobry, leczyliśmy się na ubezpieczalnię. Wtedy do domu się wracało, bo była obawa, co się w domu dzieje. Była moja mama w domu tylko i siostra, ale nic się nie stało. Potem bardzo też paliła się Praga. Była niedaleko Avia – fabryka części samolotów. To był obiekt, który był bardzo przez Niemców bombardowany. Paliła się 20 września, ponieważ paliły się domy po jednej stronie ulicy i z drugiej [strony] też. Więc opuściliśmy [dom], bo nie było możliwości wytrzymać od gorąca, a dom jeszcze nasz stał. Poszliśmy do Miłosnej, różnie trochę z podwodą wojskową, z ludźmi, co się dało, dwadzieścia kilometrów dojść. Byliśmy dwie noce w lesie, taki rzadki zagajnik, ciepło było, bardzo było gorąco. Ciepła noc dwadzieścia dwa stopnie, nie było nam zimno. Za trzy dni ktoś wrócił z Warszawy, był tam ktoś z ciekawości zbadać jak sytuacja wygląda i powiedział nam, że już tak nie jest Praga bombardowana, ognie, pożary są przygaszone i można wracać. Znów wracaliśmy. Potem już nie było bombardowań tak dużo, ale 27 już była kapitulacja. Były czasy głodne, chłodne, z tym, że nie wiem jak to było. Byliśmy oblężeni przez dwadzieścia osiem dni, nie można się poza miasto wydostać było, bo otoczona była cała Warszawa wojskiem niemieckim, ze wszystkich stron. Chodziło o jedzenie, więc widziałam konie rano, konie padały, bo kawaleria, wojsko też na koniach było. Rano jak się obudziliśmy, to mięso było wycięte. Oczywiście z tych części zadnich, nie z kłębu, bo tam, to wnętrzności. U mnie w domu mieliśmy troszeczkę zapasów, jeszcze z przetworów, ryżu, mleka było trochę w proszku. Tak że nie głodowałyśmy do kapitulacji.
- Jak wkroczyli Niemcy, jak zaczęła się ta okupacja w Warszawie?
Były ogłoszenia, przez wszystkie szczekaczki na ulicach się mówiło i były plakaty
Bekanntmachung – czerwony plakat informujący o zakładnikach rozstrzeliwanych publicznie na określonych ulicach. Były plakaty, nikogo nie wzywali. Mnie się jeszcze udało skończyć szkołę, gimnazjum. Przenieśli nas, bo to było na Górnośląskiej. Zaczęłam tam naukę i to była piękna szkoła, piękny gmach, budynek, dywany były czerwone i palmy. Niemcy nas oczywiście stamtąd wyrzucili. Tam się rozlokowali, a my dostaliśmy lokum, żeby skończyć te dwie klasy. Była Niemka od języka niemieckiego, ona była przed wojną, starsza pani, ale była spokojna, życzliwa. Mam wrażenie, że to ona uprosiła, żeby szkołę jednak skończyć, już pod inną nazwą. Na ulicę Złotą [się przenieśliśmy], to było gimnazjum Joachima Lelewela. Mniejszy budynek, oczywiście nie taki jak tamte nasze piękne salony. Udało nam się skończyć, mnie czwartą klasę jeszcze i koniec, szkoła już zamknięta była. Bardzo rozwinięte były [kierunki] humanistyczne, nauczyciele wrócili z tamtej [szkoły] też. Była świetna polonistka – Stanisława Przybyszewska, siostra Przybyszewskiego czy krewna, która język polski prowadziła bardzo ciekawie, interesująco. Materiał przerabialiśmy bardzo rozległy. Wszystkie trzy, cztery utwory Wyspiańskiego. Jeden tylko jest teraz – „Wesele”. Poza tym zawsze musiało leżeć na ławce coś innego, a to prędko pod, bo było trochę konspiracyjnie.
- Jak się pani zetknęła z konspiracją? Ktoś panią wprowadził?
Byłam w klasie starszej, ponieważ mój brat w czasie wojny był w oflagu i wysyłaliśmy paczki. Skromne te paczki były, tylko chleb suchy, suchary, cebula, trochę fasoli, jak ktoś miał. Wysyłałam do brata, prosiłam, pytałam się, czy któryś z kolegów, oficerów tam będących, nie ma nikogo, czy jest taki który nie dostaje od nikogo paczki. I brat mi przysłał, to były kartki jak pocztowe, tylko rubryką było pisane, tylko można było tyle napisać, w języku niemieckim. Język wtedy znałam dobrze i pisałam. Wtedy on przysłał mi, że jest taki pan – Iglewski. Ja u swych koleżanek już na ulicy Złotej, u Lelewela, mówię: „Słuchajcie, co macie to przynieście do mnie. Ja wyślę. Jest oficer, który nie ma nic, jemu nikt, nic nie przysyła.” I to tak robiłam. Udawało mi się jeszcze kilka razy – wysyłałam. Ktoś inny to widział, obserwował mnie, że jakoś włączyłam się w to. Zaproponowali mi, że jest taka sytuacja w kraju, wróg nas gnębi, czy nie chciałabym trochę pomagać. Powiedziałam dobrze. To była Sodalicja Wariańska, przy Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego. Zostałam wciągnięta. Miałyśmy spotkania na Pradze, u fotografa, na [ulicy] 11 listopada. Tam się zbierałyśmy. W tej chwili ona nazywa się Maria Okońska, w tym czasie była w wieku naszym, do domu nas zapraszała i grała Chopina utwory, głośno. Okno było otwarte, grała „Etiudę rewolucyjną”, zresztą bardzo głośno – „Czy ty się nie boisz, że ktoś tu może?” – „Nie!” Jakoś nic nie było. U mnie była rewizja, w moim mieszkaniu, bo tak się złożyło, że bibułę miałam. Jeden dzień wcześniej, wieczorem, oddałam dalej paczkę, a na drugi dzień rewizja była niemiecka u nas. Mnie wtedy w domu nie było. Nie wiadomo dlaczego. Cały dom otoczyli, pozamykali wyjścia. Nic nie znaleźli, tylko fotografie mojego brata z obozu, bo przysyłał, nie było nic kompromitującego. Gdyby były bibuły, to wsypa by była, bym była na Pawiaku. Chronił mnie Bóg.
- Jak Gestapo przyszło to szukało pani?
Nie wiem. Nic nie mówili właśnie, bo była tylko siostra w domu, matki mojej nie było. Mówili tylko po niemiecku, ona niemieckiego nie znała, uczyła się francuskiego. Była wystraszona, stała gdzieś, nic nie mówiła. [Przeszukiwali] te albumy fotograficzne, szuflady, szafy. Nie nocowałam już w domu kilka dni. Nie wiedzieliśmy, czy to u nas było jakieś podejrzenie, czy może u kogoś innego, u innych osób, w tych mieszkaniach. Nie wiedzieliśmy, ale niebezpieczeństwo było. Potem wróciłam już i jakoś był spokój. Później mi się udawało kilka razy. Była łapanka w Krakowie. Byłam wysłana, trzeba było jakąś paczkę przewieźć. To było w drodze powrotnej, wracając do Warszawy z Krakowa – łapanka. Otoczyli cały dworzec w Krakowie. Moja siostra była ze mną też. Ona miała kenkartę, pracowała. Odstawili ją na bok, że nie, a innych na [drugą stronę]. Oczywiście byłam wystraszona, ale spokojna. Kogo wywiozą tego wywiozą. Innych też do obozów wywozili, na roboty do Niemiec, potem do obozów koncentracyjnych, jeszcze innych do więzień też, do więzienia Pawiak. Ale Niemiec podszedł, taki gruby, za rękę mnie wyciągnął i mówi: Schnell, raus! Krzyknął, żeby w tył się schować. Tamtych zabrali, a myśmy [zostały]. Byłam drobna szczupła, może pociechy by ze mnie nie było do pracy. To mi się udało. Drugi raz też taki był przypadek. Wiozłam z koleżanką tramwajami, tak miałyśmy powiedziane, że jeśli mieliśmy jakieś paczki do przewiezienia i jeśli byłaby obława, to natychmiast, na ulicy to już trudniej, ale żeby to gdzieś zrzucić. W tramwaju kopnąć pod ławkę, bo na przedzie siedzieli
nur für Deutsche – Niemcy tylko, a dla Polaków było tylko kilka miejsc. To było na Nowym Świecie. Jechał tramwaj, linia tramwajowa była, stanął:
Halt! Halt! Samochody zatrzymali, wszyscy wysiadali. Naprzeciw był sklep, był niski jak dzisiaj i był sklep mięsny. Wpadłam tam zdenerwowana i podchodzę do tego za ladą co stał i mówię: „Może mnie pan tu gdzieś schowa, pomoże mi, bo jadę akurat tramwajem, łapanka jest.” On na to mówi: „Nie pomagam Polakom, bo wczoraj mi wrzucili granat do piwnicy.” Zorientowałam się, że to był folksdojcz, bo po polsku ładnie mówił i ten sklep. Gdzieś stał z boku, to duże pomieszczenie było, żołnierz i dopiero jak się wyłonił to go zobaczyłam. Do tego mówił po niemiecku – dlaczego jestem zdenerwowana, co się dzieje. W sklepie nie wiedział o tym, [że łapanka jest]. A on: „Chce, żebym ją schował, bo łapanka jest. Nie pomagam.” To był żołnierz z Wehrmachtu. Mówię: „Trudno. Stało się.” A on do mnie mówi: Komm – ten Niemiec, żołnierz. Umiałam się jakoś opanować, nie panikowałam. Bierze mnie za rękę i wychodzi. To teraz mnie odprowadzi do tego samochodu, a on nie, tylko trzyma mnie za rękę i mnie prowadzi ulicą, Nowym Światem. Nie odzywam się do niego, on do mnie też nie. Wyprowadził mnie poza ten kordon, którym był ogrodzony, za to i potem kazał mi, żebym szła:
Schnell. Może dzieci miał, może był na froncie. Po prostu żołnierz, to nie oficer, szeregowy, jak u nas. Dwa razy ocalone życie miałam. W domu, w którym mieszkałam był obraz Chrystusa. Wisiał na trzecim piętrze, u góry, pod dachem. To było „Serce Jezusa”, jak to były takie obrazy. Bomby zapalające padły – trzydzieści osiem, żadna się nie zapaliła i nie wybuchła. Tak że dom ocalał. Opatrzność Boża! Pan Bóg czuwał nade mną. Nad nami, bo ci ludzie, właściciele domu, byli religijni, byli praktykujący. Tak że nas ani bomba krusząca ani zapalające – trzydzieści osiem było, a stropy drewniane – to nie wybuchło, nie zapaliła żadna.
- Proszę mi powiedzieć – 1 sierpnia 1944 rok, wybuch Powstania Warszawskiego. Jak wyglądał ten dzień?
Już nam wcześniej mówiono, żeby raczej się nie oddalać z mieszkań. Gorąca atmosfera była, chociaż jeszcze nic głośno się nie mówiło. Oczywiście w domu byłam. Przyszła jedna z dziewcząt i mówi: „Słuchaj, staw się na ulicy Wiosennej.” To jest przy ulicy Białostockiej. Od Radzymińskiej do Białostockiej, tam jest Dworzec Wileński. Tam myśmy mieli [punkt zborny]. Nawet nasz kolega, Henio Ciężki, był obok, w drugim budynku. Byłyśmy przygotowywani do pierwszej pomocy na ulicy. Co to było? Była torba. Była tam jedna gaza w paczce, druga zwykła, butelka jodyny. Trzeba było umieć, że nie na ranę jodynę. Potem jak ułożyć człowieka rannego w brzuch. Nie prosto tylko z nogami podgiętymi. U tego fotografa, gdzie się spotykałyśmy [uczono nas]. U fotografa o tyle było bezpieczniej, że ludzie wchodzą i wychodzą. Po południu była też pielęgniarka, która nam udzielała podstawowych tylko instrukcji, jak się zachować. Ucisk, jakie tętnicze krwawienie, czy żylne, jaki kolor krwi, jak ucisk założyć, żeby zahamować. Potem mieliśmy zapoznanie z bronią, ale tylko broń krótka, granat nacinany i były też filipinki. […]Przysięgę składałam też na ulicy 11 listopada, to jest u tego fotografa. Mieliśmy policjanta granatowego, fotografie mieliśmy. Koleżanka mnie szukała, bo bym nie doszła tutaj do Warszawy, tylko by mnie szukano w Warszawie. Dość przypadkowo znaleźli mój adres, już pracowałam w Polfie i napisała list, bo dostała adres. Wtedy pojechałam do Warszawy, skontaktowaliśmy się. Naszym dowódcą rejonu, obwodu, tylko nazwiska nie znałam, to był architekt. Wtedy w 1943 roku, to było w grudniu, ale też przed Bożym Narodzeniem, mieliśmy u architekta opłatek. Zapomnieliśmy, że jest wojna. Była też aktorka Markiewicz¬-Domańska, z Teatru Polskiego, był jej mąż Jerzy Pichelski. Było nas sporo. Były stoły z kanapkami, to co było możliwe, śpiewaliśmy pieśni patriotyczne, dosyć głośno. To była willa, były pozamykane okna, ale może dlatego, że to tak na boku. Saska Kępa nie jest w centrum. Okazało się potem, jechaliśmy do domu tramwajem. Heniu Ciężki jechał: „A powiedz – mówi do mnie – co wyście tam [robiły?] Kiedy to było?” Mówię: „To było w 1943 roku przed Bożym Narodzeniem.” Byliśmy w Kościele na Kamionku, bo nie wiedzieliśmy, gdzie to będzie, na mszy na Kamionku trzeba było być i znaczki, kwiatuszki dziewczyny miały przyklejone. Ktoś po drodze mówił nam: „Prosto, prosto, w bok” i tak do Saskiej Kępy doszłyśmy.
- A pierwszy dzień Powstania?
Dostałam zawiadomienie, od tej koleżanki, która miała mój adres, mnie zawiadomiła, tu o piątej godzinie. Mieliśmy być na ulicy Wiosennej, w rejonie Dworca Wileńskiego. Tam się stawiłam.
Były strzelaniny, trochę było rannych, ale broni nie starczyło na długo.
- Czy pani pełniła wówczas funkcję sanitariuszki?
Tak, sanitariuszki.
- Pamięta pani swojego pierwszego rannego?
Nas było cztery. Piąta była komendantka, która sterowała. Nosze były, a jak nie, to na czymś sztywnym jak było. Pamiętam żeśmy takiego rannego. Zginął mój dowódca, ale on nie w tym rejonie, nie przy mnie. [Później] już inny, „Czarny”, Małachowski był. Były draśnięcia. Miałam pod kolanem jakieś, ale to odprysk mógł być, od jakiegoś muru czy czego. Chowaliśmy się pod murami, ale trochę na początku to myśmy broni mieli, ale potem już nie było, dostawy nie było. Jak nie było już potem czym strzelać, to my z butelkami z benzyną szliśmy do dworca, nad murem, Białostocką, do Dworca Wileńskiego. Tam się oddawało butelki i z powrotem wróciliśmy. Trzy dni się tam było i do domu. Potem, dowódca nasz, znaczy ten nowy (bo [tamten] mianowany był pierwszego i pierwszego sierpnia zginął – Paweł Jurczak), Małachowski, pseudonim „Czarny”, [zadecydował,] że nie wolno było w domu być, czekać na dalsze rozkazy, w domu. Ale były takie rozkazy, że dużo było [ludzi] z Warszawy, ze Śródmieścia, na Pradze. Potem się zrobiło już zimno. Nie – w sierpniu było ciepło, dopiero od października było zimno. Tych ludzi trzeba było gdzieś ulokować, bo oni ani jeść nie mieli co, ani zamieszkać [gdzie]. I każdy z nas dostał jakąś funkcję. Kobiety i dziewczyny starały się o ubranie, gdzieś wśród znajomych pewnych, trochę żywności. Mieliśmy sklep mięsny, tam prawie nic nie było, Ciechomski był na Radzymińskiej i trochę okrawków słoniny. To się topiło, smalcu i dawało się. To tak trwało do 13 września. 13 września wojska radzieckie weszły już na Pragę. I Wojsko Polskie, znaczy kościuszkowcy. To się stało w nocy, strzelanina była i rano wyszliśmy i już byli nasi. Radość była wielka, bo to Polacy byli. Rosjanie też tam byli. Trzeba było też trochę nie przyznawać się do tego, bo to też nie był przyjaciel – Sowieci.
- Powstanie na Pradze upadło, dostali państwo rozkaz, żeby wejść z powrotem do konspiracji, do podziemia, a po drugiej stronie Warszawa płonęła, jak pani na to patrzyła, co pani myślała?
Oj strasznie! To były dwa razy. 19 kwietnia 1943 roku paliło się getto, wybuch był w getcie w Warszawie i też paliła się Warszawa strasznie. To była Wielka Sobota. Myśmy zwiedzali groby, u Floriana na Pradze, potem także [w kościele] na Kamionku. Starszy widok. Niemcy nic nam nie przeszkadzali, ludzi było dużo. Mogliby, ale też dostawali po krzyżu przecież, cofali się pomału, pomału. To było straszne, jak patrzyliśmy tak bezsensownie. Przychodzili też Żydzi u nas. Dzieci żydowskie prosiły o [jedzenie]. Otworzyło się, dziecko nic się nie odzywało, nic nie mówiło. Chleba się trochę dało czy coś. [W stosunku] do Żydów jestem obojętna. Ani ich nie nienawidzę, ani ich specjalnie nie kocham. Krzywdy im nie zrobię, ale to było straszne jak to getto się paliło. Wiedzieliśmy, że oni tam trochę broń dostawali, że akowcy przerzucali. […]
- Wróćmy do Powstania Warszawskiego. Jak pani widziała Warszawę, że ona płonie, a państwo nie mogą walczyć, co pani wtedy czuła?
[…]Warszawa też się paliła. Czasem gdzieś jakieś przecieki, wiadomości były, ale zaraz po Powstaniu nieudanym, to mieliśmy pójść, opiekować się tymi ludźmi, którzy zostali z innych dzielnic Warszawy, ze Śródmieścia, znaleźli się na Pradze. Po prostu mieli przydział. Heniu Ciężki mieszkał w Warszawie, a na Pradze dostał przydział, zbiórka tu była. Dużo osób było. Tymi ludźmi trzeba się było też opiekować.
- A kiedy się pani zorientowała, że Powstanie w Warszawie upadło?
Już wszyscy mówili o tym! To już wtedy głośno się mówiło! To nie było już wtedy w żadnej konspiracji, ani w ukryciu, bo przecież Niemcy wycofywali się 2-3 października 1944 roku. Wszyscy wiedzieliśmy o tym, to wcale nie było tajemnicą na Pradze. Ludzie cywilni, ci co nie byli w konspiracji, wszyscy wiedzieli o tym. Byłam na drugi dzień, akurat z naszych rodziców znajomym. Byli koło Baranowicz, daleko tam mojego ojca kolega był zawiadowcą stacji. Oczywiście potem kontaktu nie mieliśmy, to było pięćset kilometrów za Baranowiczami, pod Skąpcami. Teraz jest to głęboka Białoruś. Syn ich w wojsku był, zaciągnięty do wojska. Przyszedł do nas, trafił. Front szedł dalej, więc i on też. Wisła była zamarznięta, samochody ciężarowe przejeżdżały, i on mówi do mnie czy nie chciałabym przejść na drugą stronę zobaczyć. Mówię: „No tak. Chciałabym bardzo!” Mówi: „To może ze mną pójdź. Przeprowadzę cię, a z powrotem się już cofniesz, wrócisz.” Jeszcze była daleka krewna mojego ojca, która też była po tamtej stronie, jak się dostała to już sama nie wiem. Stamtąd przyjechała. Miała zakopane w ziemi, bo tam była, pomagała trochę swojemu wujowi w pracy, miał restaurację. Zakopywali ludzie co mogli, bo chcieli odejść, wyjść z Warszawy, złoto, pieniądze. Też na pensję znalazła, nie wiem, jakim to sposobem, żeby z nią przejść. Wykorzystaliśmy to, że ten kuzyn, mój znajomy – Zygmunt, który był w wojsku kościuszkowskim, że z nami przeszedł. Przeszliśmy. Straszne to było. Był mróz, a tak cuchnęło spalenizną, ludzie rozkładający się... Do piwnicy strach było wejść, bo mogły być jeszcze jakieś broń, bomby podłożone. Byłam i wycofałam się zaraz. To było blisko Wisły. Ona mówi: „Ale ja z Tobą dalej nie pójdę daleko.” Przede wszystkim to były góry. Całe ulice zasypane, jak się domy waliły. Przecież najpierw podpalali, a potem wysadzali. Ten huk to też żeśmy na Pradze słyszeli, jak Niemcy po Powstaniu niszczyli Warszawę, domy mieszkalne i nie tylko mieszkalne.
- Pamięta pani może jeszcze, jak Powstanie upadło, to czy było widać że Zamek Królewski stoi?
Tylko konstrukcje metalowe stały. Tak to był zawalony, wieża przecież była też metalowa. Widać było, bo Warszawa lewobrzeżna jest na skarpie wysokiej. Tak że widoczna była. Praga jest nisko, tak równo z brzegiem Wisły i było widoczne trochę. Niemcy już uciekali zresztą, myśmy widzieli. Wejść można było do tego, tylko znów nie bardzo wojsko pozwalało wchodzić, bo szabrowników, złodziei było dużo. Tutaj ludzie ginęli, a wracali z wózeczkami. Mój kuzyn właśnie, ze strony mojego ojca, który miał restaurację na Boduena, a mieszkał na Złotej i sobie zabezpieczyli trochę – nic nie było, wszystko było zabrane, wykopane, Wiedzieli jak szukać. Było [dużo] tych hien, więc nie wpuszczali bardzo, tylko wojskowi mogli [wchodzić].
- Czy była pani represjonowana za przynależność do Armii Krajowej?
Nie, przez kogo represjonowana?
A miałam pójść pochwalić się do UB, że byłam w AK? To była konspiracja! Moja mama nawet nie wiedziała.
Ale po wojnie?Nie, też nie mówiłam nikomu.
- Dlaczego przyjęła pani taki ładny pseudonim „Jutrzenka”?
Dostałam. Jak nas rekomendowała koleżanka, to przyszłyśmy do fotografa na Pradze, na 11 listopada. Była już inna, potem okazało się, że też z mojej dzielnicy była. „Ty będziesz «Jutrzenka», a ty «Łuna».” Potem jeszcze chyba dwie to były „Tarnawa”, „Drwęca”, to są rzeki polskie, małe. „Lira” to aktorka z Teatru Polskiego miała. Markiewicz-Domańska (grała rolę babci w „Trędowatej”) to miała „Lira”. Ale jak Powstanie wybuchło, to się nie zgłosiła. Mieszkała w Śródmieściu, a na Pradze miała przydział. Była w ciąży zaawansowanej. Tak że już się nie zjawiła.
- Czy jakby pani miała znowu dwadzieścia jeden lat, poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Jakbym była młoda, inaczej się myśli. Mnie jeszcze mój brat, który był w obozie w to wciągnął. Dostał pół roku, był dopiero ożeniony, chociaż nie był już młody, nie wiadomo, czy wróci, czy mu się uda przeżyć. Tak że robiłam to, patriotyzm taki był też. Przede wszystkim widziałam to wojsko, widziałam jak ludzie ginęli, widziałam konie na ulicach leżały i tak dalej. Poszłabym, ale może bym się więcej gdzieś pytała, zastanawiała, kto organizuje, kto za tym stoi. To jest ważne. Czy bym poszła? Chyba tak.
Poznań, 18 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama