Wanda Niewitecka „Mieczysława”
Wanda Niewitecka, urodzona w Poznaniu, Zgrupowanie „Chrobry II”, pseudonim „Mieczysława”, w czasie Powstania sanitariuszka, poprzednio łączniczka.
- Proszę powiedzieć parę słów na temat lat przedwojennych – gdzie pani mieszkała, chodziła do szkoły, czym się zajmowali rodzice.
Od pierwszej [klasy szkoły] podstawowej do pierwszej gimnazjum chodziłam do prywatnej szkoły księdza Piotrowskiego. Męska była imienia Mickiewicza, żeńska była Juliusza Słowackiego. Rok przed wojną skończyłam gimnazjum i przeszłam do liceum Zamojskiej.
Mieszkałam na nowym osiedlu, które nazywało się Pogodno. Było wybudowane w czasie wojny abisyńskiej i nazywano to „Abisynia”. Zawsze, całe życie dojeżdżałam do szkoły tramwajem.
Nie, byłam jedynaczką. Miałam brata ciotecznego, z którym cała wojnę byliśmy razem i kochaliśmy się naprawdę jak rodzeństwo.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Mój ojciec był inżynierem dyplomowanym, miał biuro rzecznika patentowego, a matka była prokurentem w banku Kwilecki – Potocki.
Ojciec Marceli, matka Maria.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani wybuch wojny we wrześniu 1939 roku.
Pojechaliśmy z ewakuacją starostwa krajowego na wschód aż do Łucka, gdzie przyszła wiadomość o tym, że wkroczyli bolszewicy i gdzie przeczekaliśmy wejście bolszewików. Było bardzo dużo bitew naokoło. Myśmy siedzieli skuleni w jakimś polskim domu. Tam przeważnie byli Rusini. Potem podwodami wracaliśmy z powrotem. Dojechaliśmy aż do Częstochowy.
Tak nazywają fury, na których na deseczkach siedzieliśmy i konie nas wiozły takimi krótkimi odcinkami. Dojechaliśmy do Częstochowy, gdzie wsiedliśmy już do pociągu. W Łucku poczekaliśmy na wejście bolszewików. To był Hrubieszów, [gdzie przekroczyliśmy granicę niemiecko-bolszewicką]. W związku z wkroczeniem bolszewików ze wszystkich flag, które mieli Żydzi, bo tam przeważnie mieszkało żydostwo, poobdzierali białą cześć sztandarów i wisiały krwawe, wąskie czerwone flagi przy wszystkich domach.
- Proszę powiedzieć, jakie stosunki panowały w Poznaniu między Polakami, Żydami, Niemcami.
Problemu żydowskiego prawie w Poznaniu nie było.
Różnie bywało. Byli porządni i byli paskudni. Na przykład okazało się, że ojciec mojej koleżanki, która uchodziła z bohaterską harcerkę, był w SA i w mundurze wyrzucał rodziny koleżanek swojej córki.
Nie, przeciwnie. Była bardzo zagorzała harcerką.
Demarczyk.
- A w momencie wybuchu wojny?
W momencie wybuchu wojny ojciec się od razu pokazał w mundurze. Ona pokazywała, gdzie kto mieszka, a on chodził [z asystą] i wszystkich wywalał. Podwodami dojechaliśmy do Częstochowy, gdzie Niemcy wsadzili nas do pociągu. Muszę przyznać, że byłam zdumiona, jak to po niemiecku było wszystko zorganizowane. To były wagony, w których co kawałek było wejście do pojedynczego przedziału. Kazali nam się ustawić czwórkami, wszyscy mieliśmy bardzo dużo bagażu. Kazali nam pójść w pewnej odległości i kazali nam odwrócić się na prawo, nadjechał pociąg i wypadało równe po osiem osób na każde drzwi. W końcu różnymi bocznymi drogami dowieźli nas do Poznania. W Poznaniu w naszym mieszkaniu była gosposia. Wróciłyśmy z mamą z powrotem. Wtedy zaczął się okres wywożenia na [Główną]. Codziennie wieczorem do dwunastej siedziałyśmy spakowane, patrząc w okno, jak przyjeżdżają samochody i z listą zabierają. Naszych wszystkich lokatorów z góry też zabrali. Tydzień przed gwiazdką wszystko się skończyło. Myśmy już nie były tak zorganizowane. Tymczasem o pierwszej w południe w dzień przed Wigilią przyszli i w piętnaście minut wyrzucili nas na ulicę. Całe mieszkanie czteropokojowe, wszystko zostało, wszyściusieńko, bo co [człowiek] weźmie w piętnaście minut. [Poszłyśmy] do znajomych Niemców, gdzie [przeczekałyśmy] gwiazdkę. Potem moja matka kupiła na lewo przepustkę do Warszawy.
Schultz. Ten pan, jeszcze od tysiąc osiemset któregoś roku, miał bardzo dużą firmę futrzarską. Futra były przy ulicy Gwarnej. Stamtąd pojechałyśmy do Warszawy. Brat mojej matki musiał wyjechać przez [Główną] i też w końcu znalazł się w Warszawie. Przyjęli nas przyjaciele mojego ojca w swoim zbombardowanym mieszkaniu. Żywili nas tak długo, póki nie usamodzielniliśmy się.
- Jak się nazywali znajomi? Gdzie było to mieszkanie?
Państwo Glińscy, [mieszkali] przy ulicy Wilczej. Mieszkaliśmy oczywiście wszyscy w jednym pokoju. Było bardzo zimno, bo sąsiedni pokój był zbombardowany. Jakoś przetrzymaliśmy i na wiosnę się wyprowadziliśmy do swojego mieszkania, gdzie już siedzieliśmy. To było na ulicy Puławskiej 28, róg Madalińskiego. W 1943 roku zrobiono z tego dzielnicę niemiecką. Nas wszystkich wyrzucono do zmniejszonego getta. Jak zmniejszono getto, które było zmniejszane w fazach, to przydzielono nam opuszczone mieszkanie przy ulicy Pańskiej 52. Pomijając, że to mieszkanie było bardzo zimne, w każdej futrynie drzwi na skos była przyczepiona, przyśrubowana metalowa płytka, na której był Dekalog. To było w każdych drzwiach. Tam doczekaliśmy Powstania.
- Czy pani wstąpiła do konspiracji w czasie okupacji?
Tak, oczywiście, że w czasie okupacji. Koleżanka mnie wciągnęła jako łączniczkę. Chodziłam i zanosiłam różne rozkazy. Zawsze tylko na telefon, miałam kontakt tylko z jedną osobą. Ona znała mój telefon i tylko z nią jedną się spotykałam, tak że nawet nie wiem kto był komendantem, gdzie, co, jak. Gdzie mi kazali, szłam, oddawałam i na tym się wszystko kończyło.
- Jak się nazywała koleżanka?
Nie wiem, znałam tylko jej pseudonim.
Już nie pamiętam.
- Dzwoniła i mówiła, że ma pani gdzieś pójść?
Tak, że spotykamy się w [danym] miejscu. Spotykałyśmy się, wiedziałam jak wygląda, wręczała, pokazywała mi, co mam zrobić i szłam. Pracowałam w barze „Nektar” na ulicy Świętokrzyskiej [jako kawiarka]. To robiłam zawsze przed południem, bo pracowałam popołudniami. Zawsze starałam się zupełnie inaczej ubierać niż popołudniu jak musiałam być elegancka do mojej pracy. W „Nektarze” zastał mnie początek Powstania. To było tuż przy Świętokrzyskiej, bardzo blisko placu Napoleona, gdzie spędziłam trzy dni. Pamiętam bardzo dobrze jak 3 sierpnia na placu Napoleona z naszym polskim oficerem szedł oficer radziecki. Więc porozumienie było, o czym się w ogóle dzisiaj nie wspomina. Sama to widziałam.
Starałam się dostać do domu. Jak już przyszłam do domu, to ponieważ byłam po kursach sanitarnych, praktykę miałam w szpitalu Dzieciątka Jezus, w szpitalu maltańskim, więc już zatrzymałam się po drodze i już nie szukałam moich kontaktów, tylko zostałam i byłam aż do zakończenia Powstania.
Na Pańskiej 34, właśnie w szpitalu Zgrupowania „Chrobry II”.
Zgłosiłam się, ponieważ nie miałam już kontaktu z moimi. Oni chętnie mnie przyjęli.
To był cały dom ubezpieczalni. Były gabinety lekarskie. Przede wszystkim była bardzo dobrze zaopatrzona piwnica. Mieliśmy nawet chorych jeńców niemieckich. Najdłużej byliśmy w piwnicy. Na końcu w ogóle była tylko piwnica zajęta, bo reszta wszystko musiało być wolne, bo bez szyb było wszystko, powyrzucane.
W szpitalu miałam różne przygody. Jak nie miałam dyżuru, to brałam kartki i roznosiłam do rodzin chorych leżących, żeby powiadomić, że tacy są.
Przede wszystkim, jeżeli chodzi o obszar Powstania Warszawskiego, to trzeba po pierwsze powiedzieć, że to było milionowe miasto bez zaopatrzenia, bez gazu, bez prądu i bez wody. Mój brat cioteczny, jak przyszedł do mnie trzy dni przed tym zanim poległ, to [mówił]: „Dostajemy w przydziale dziennie kubek wody i zawsze muszę podejmować męską decyzję, czy wypić czy umyć ręce”. Zawszeni byliśmy wszyscy.
Zginął na Mazowieckiej.
Nie wiem, był w „Szarych Szeregach”, nie wiem, gdzie ich przydzielili.
Andrzej Michalski.
„Karol”.
- Proszę powiedzieć, jak zachowywali się ranni jeńcy niemieccy?
Bardzo spokojni byli. Byli tak samo traktowani ja my wszyscy. Jak to się potem wszystko rozeszło – nie wiem, bo miałam tylko swój odcinek w piwnicy i nawet nie wiem, jak to wszystko wyglądało.
- Czy pamięta pani jakiś szczególny moment w szpitalu?
Pamiętam taki szczególny moment, jak na sąsiednie podwórko w bawiące się dzieci wpadł granatnik. Przynieśli nam kilkanaście bardzo ciężko chorych dzieci, pokaleczonych, bez nóżek, bez rączek, ze złamanymi szczękami. To był straszny widok.
Pamiętam, jak jeden z tych panów miał na rękach nieżywe [dziecko], śliczny chłopczyk to był, jakieś trzy latka mógł mieć. Wszyscy odeszli, czy kilka osób zostało u nas w szpitalu, a on chodził i chodził. Mówię: „Pan nie ma na co czekać”. Mówi: „Wiem, ale nie mam odwagi odnieść matce”.
Byłam na ulicy Pańskiej. [Niemcy] mieli od zewnętrznej strony miasta poustawiane czołgi, które co pewien czas strzelały wzdłuż ulicy. Tak że trzeba było poczekać aż pocisk spadnie i dopiero wtedy można było przebiec na drugą stronę. Wzdłuż ulicy w piwnicach były poprzebijane przejścia i można było spokojnie przejść.
Najgorsi jednak byli snajperzy. Nie wiem, gdzie siedzieli w tych gruzach, ruinach i strzelali bardzo celnie, niestety bardzo często kulami dum-dum, po których rany były wielkości spodeczka, deserowego talerzyka. Najgorzej jak [trafił] w płuca, bo ranni wtedy oddychali [raną] i męczyli się potwornie. Pamiętam dziecko, które kiedyś dostało taką [kulą] w szczękę. Okropnie to wszystko wyglądało.
Mieliśmy też łączniczkę, która z jednej strony nie miała ręki, nogi i oka.
Przeżyła, ale nie wiem jak się potem ruszała.
Nie, wszystkich szczegółów nie pamiętam.
Aleje Jerozolimskie były ścianą, przez którą trudno było przejść Jak było już zakończenie Powstania chciałam iść ze szpitalem, ale mój przyszły mąż, który był pod drugiej stronie, przyszedł i powiedział: „Nie idź ze szpitalem, idź ze mną, z rodziną, z cywilami”. Wtedy dostałam zaświadczenie po niemiecku i po polsku, że jestem pracownikiem Czerwonego Krzyża. Przyjechałam z tym szczęśliwie. [Ten dokument przekazałam do Muzeum Powstania Warszawskiego].
- W latach okupacji miała pani narzeczonego?
Tak.
Stanisław Niewitecki.
Siedział rok na zamku w Lublinie za to wszystko, był trzy dni bity w gestapo i do końca życia nie mógł się pozbierać psychicznie i fizycznie po tym wszystkim.
- Był w konspiracji i w Powstaniu?
W Powstaniu nie walczył. Kwartały domów w Śródmieściu miały swojego przewodniczącego, który pilnował porządku, gasił pożary, które tylko się rozdzierało, żeby się dalej nie paliło, trzeba było przyjąć pogorzelców i gdzieś ich umieścić. Był właśnie przewodniczącym takiego kwartału.
Nie pamiętam już, jak to się nazywało.
Na rogu Skorupki i Marszałkowskiej. Potem razem z nim i z całą rodziną wyszłam.
- Pamięta pani może Powstańców?
Owszem. Jeden mój pacjent był w naszej Syrenie, Janusz Andrzejczyk i tutaj w Poznaniu się spotkaliśmy.
- Pamięta pani Powstańca, który zmarł?
Bardzo dużo. Dużo widziałam, różne choroby, których nigdzie indziej się później nie zobaczy, między innymi zgorzel gazową. Pomijając to, że bardzo biedni byli wszyscy, którzy mieli gips założony, bo wszy ich gryzły w środku. To wszystko leżało w brudnej, nie pranej przez dwa miesiące zaropiałej pościeli, więc to wszystko było nie tak jak należy. Żadnych kłopotów nie było przy operacjach. [Lekarze] myć nie mogli się, tylko troszeczkę, ale bardzo mocno wcierali sobie spirytus w dłonie i mieli wygotowane rękawiczki. Po wszystkich operacjach nie było żadnych komplikacji infekcyjnych.
- To był szpital cywilny i wojskowy?
Tylko wojskowy.
Trudno dzieci nie przyjąć.
- Na Pańskiej był batalion „Chrobrego II”?
Już się w tym nie orientuję, siedziałam w swoim dziale i te wszystkie rzeczy mnie nie interesowały. Pamiętam tylko radość, jak przyleciały samoloty z zachodu, ale była taka szachownica ulic, że przeważnie to się dostało w ręce Niemców.
Obserwowałam, to mnie ciekawiło, już pod koniec Powstania: bitwy powietrzne nad Pragą. To było naprawdę bardzo ciekawe. Człowiek tak życzył tym Ruskom, żeby wygrali. Właściwie myśliwce i walki w powietrzu to są ostatni rycerze, od których odwagi i orientacji zależało zwycięstwo.
- Wyszła pani z ludnością cywilną?
Tak.
Byliśmy w Ursusie. Potem trzeba było wyjść gęsiego i liczyli: „Prawo, lewo, prawo, lewo”. Ci, co do roboty, to na jedną stronę. My z mężem i kuzynką dostaliśmy się do Niemiec.
- Jak przeszedł pierwszy dzień wolności? Kto panią oswobodził?
Myśmy uciekli z Niemiec. Mój mąż mówił perfekt po niemiecku.
Do Bydgoszczy, gdzie przed wojną mieszkał mój mąż. Miał znajomych, którzy pracowali w dużej firmie „Oemler”, która na terenach zajętych przez Niemców budowała drogi. Były budowane drogi, bo Niemcy musieli mieć dostawę. On nas wpisał, że byliśmy pracownikami gdzieś daleko w Rosji i że w związku ze stratą tych terenów zgłaszamy się do macierzystego biura z prośbą o przydział pracy. Dzięki temu nie wywieźli nas do Stutthofu, tylko dostaliśmy przydział pracy. Pracowałam w ogrodnictwie.
Aż weszli Rosjanie. Wtedy od razu wzięliśmy ślub.
Normalnie, kościelny, w przydziałowych czarnych butach, w kostiumiku i koniec. [Nie mieliśmy mieszkania, więc spaliśmy w biurze fabryki, której mąż był zarządcą, a ja gotowałam w toalecie na klapie sedesu].
- Czy była pani represjonowana za przynależność do Armii Krajowej?
Nie, w ogóle nigdy się nie chwaliłam.
O tyle, o ile. Stale nam domiary dawali. Ale to dlatego, że był prywatną inicjatywą.
- Dlaczego przyjęła pani pseudonim „Mieczysława”?
Nie wiem, tak mi przyszło do głowy, bez żadnych większych powodów.
- Gdyby miała pani znowu dwadzieścia trzy lata, poszłaby pani do Powstania?
Naturalnie. Zawsze byłam pełna inicjatywy. Przed wojną należałam do klubu jeździeckiego, każdą niedzielę spędzałam na koniu. Dzisiaj jestem w zarządzie dwóch towarzystw i też wszędzie jestem czynna.
Poznań, 18 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama