Maria Mrozowska „Hanka”
Nazywam się Maria Mrozowska, urodziłam się 23 stycznia 1919 roku w Mińsku Mazowieckim, pseudonim „Hanka”, byłam sanitariuszką i łączniczką w Wojskowej Służbie Kobiet.
- Proszę powiedzieć, jak pani wspomina lata przedwojenne? Gdzie pani mieszkała, gdzie pani chodziła do szkoły, czym zajmowali się pani rodzice?
Do szkoły chodziłam do Gimnazjum Platerówny, skończyłam w 1936 roku i zaczęłam studiować na Politechnice Warszawskiej. Długo nie studiowałam, bo poznałam mojego męża i w lutym 1939 roku wyszłam za mąż. Mąż był inżynierem górnikiem, Mieczysław Mrozowski.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądał taki ślub przed wojną w Warszawie.
Ślub był bardzo przyjemny, w kościele Zbawiciela. Dużo było koleżanek, znajomych moich i rodziców. To było o godzinie dziewiętnastej, a potem była kolacja dla najbliższych, trzydzieści kilka osób było w Hotelu Europejskim.
- To znaczy, że przed wojną nie było takiego zwyczaju w Warszawie organizowania jakichś dużych wesel?
Takich na sto osób, to na pewno nie. U nas było trzydzieści pięć osób na tym przyjęciu, to było w Hotelu Europejskim.
- Gdzie państwo zamieszkali?
Mieszkaliśmy na kopalni „Ema”, to było koło Rybnika, mój mąż tam pracował. Mąż był inżynier górnik, mierniczy górniczy i pracował tam.
- Co pani studiowała na Politechnice?
Chemię, ale dobiłam do półtora roku, bo potem wyszłam za mąż.
- Jak pani wspomina tą przedwojenną Warszawę?
Cudownie, z bardzo dużym sercem.
- Były na przykład jakieś ulubione miejsca studentów gdzie chodzili, na przykład jakieś kawiarnie?
Tak, były takie lokale, gdzie odbywały się takie wieczornice studenckie, ewentualnie korporanckie. To były takie… nie bary, tylko już sale. Poza tym były bale w lecie, w zimie w karnawale były bale. Były bale w resursie obywatelskiej, albo w resursie kupieckiej, to chodziłam.
Nie, byłam jedynaczką.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani wybuch wojny, wrzesień 1939 roku? Czy o tym się mówiło, że będzie wojna, czuło się tą wojnę?
Oczywiście, że o tym się mówiło, bo byłam wtedy na Śląsku, myśmy mieszkali sześć kilometrów od granicy. Większość kobiet z tej kopalni wyjechała już do swoich rodzin i mój mąż też mnie wysłał do Warszawy, do moich rodziców, a sam został na kopalni. Zresztą 2 czy 3 września został zabrany przez Niemców i był w obozie koncentracyjnym Buchenwald całą wojnę, pięć lat i osiem miesięcy.
Przeżył.
- Jak się pani dowiedziała o tym, że właśnie jest w obozie koncentracyjnym?
Napisał do mnie, w listopadzie dostałam wiadomość, bo korespondencja była. Posyłałam paczki mężowi i pisałam listy, z tym że te listy trzeba było pisać po niemiecku i on też pisał po niemiecku.
- Dla pani, dopiero co po ślubie, kilka miesięcy, wojna…
Co zrobić? Wróciłam do Warszawy.
- Zamieszkała pani z rodzicami?
Zamieszkałam z rodzicami, tak.
Mokotowska 19, róg Placu Zbawiciela.
- Jak zaczęły się dla pani lata okupacji?
Najpierw zaczęłam pracować w społecznym biurze, ale bardzo krótko. Potem Niemcy pozwolili otworzyć, to znaczy zorganizować RGO, Radę Główną Opiekuńczą. Centrala była w Krakowie, w Warszawie natomiast był cały szereg oddziałów. Pracowałam w oddziale dla wysiedlonych i uchodźców. Zaczęłam pracować chyba w 1940 roku, albo w 1941… może w 1941. Przychodzili wysiedleni, myśmy starali się im pomóc, organizowało się jakieś wyjazdy dla dzieci na jakieś kolonie. Ale żeby mieć pieniądze na te kolonie, to się organizowało koncerty. Muszę powiedzieć, że duszą organizacyjną tych koncertów był Jerzy Waldorff i na to Niemcy pozwalali. Oczywiście nie wolno było grać Chopina i Moniuszki tylko inne utwory.
- Pani Jerzego Waldorffa osobiście poznała?
Waldorffa tak, oczywiście, bo wiele razy żeśmy ustalali program… nie tyle program, bo na programie się nie znałam na tyle, ale organizacyjnie, że to będzie wtedy, myśmy bilety sprzedawali. W ten sposób zdołaliśmy nieraz dostać pieniądze, które można było później zorganizować w ten sposób, że dać tym biednym, wysiedlonym uchodźcom.
- Te koncerty najczęściej gdzie się odbywały w Warszawie?
Dobrze nie pamiętam już, ale o ile sobie przypominam, to na ulicy Foksal, tam było towarzystwo jakieś, o ile sobie przypominam, ale dokładnie nie wiem. W każdym razie w niewielkich salach.
- Z polskich artystów kto najczęściej przychodził tam, żeby właśnie czy grać, czy zaśpiewać, czy żeby wystąpić?
Tego dokładnie nie powiem, bo to było bardzo dawno, człowiek zapomina te nazwiska, ale występowali. Oni przeważnie wszyscy występowali oczywiście bezpłatnie, to znaczy im się nie płaciło za to… O! Na pewno był Ekier! To jedno co mi się przypomniało w tej chwili.
- Bilety były sprzedawane właśnie…
Przez nas, między znajomymi sprzedawaliśmy bilety.
- Ale nie pamięta pani mniej więcej jakie ceny? Ten bilet był wart ile, bochenek chleba?
Tego nie pamiętam, jeżeli chodzi o ceny, to nie pamiętam już, to już zatarło się w pamięci zupełnie.
- Bo w Warszawie, tutaj, gdzie pani pracowała w RGO, gdzie znajdował się ten punkt?
Ten punkt znajdował się na ulicy Świętojańskiej, w dawnym Pałacu Kościelskich.
- Pani rodzice też tam coś pomagali?
Nie, moi rodzice nie, tylko ja pracowałam.
- Jakim człowiekiem dla pani był Jerzy Waldorff ?
Uroczym, zresztą kocham muzykę i słuchałam z przyjemnością, jak on opowiadał nieraz o muzyce i tym się zajmował. On się tym zajmował z nadzwyczajnym sercem.
- Był takim polskim patriotą?
O tak.
- Proszę mi powiedzieć, czy była pani świadkiem jakichś łapanek, czy rozstrzeliwań na ulicach Warszawy?
Rozstrzeliwania nie, a łapanki to czasami się uciekało, bo mówili, że tutaj łapanka. Jakoś miałam szczęście nie… Miałam
Ausweis, że pracowałam, że jestem zatrudniona. Czy ten Ausweis był rzeczywiście taki wysoce dobry to nie wiem, ale w każdym razie byłam zatrudniona, a to była organizacja przez Niemców uznawana.
- Czy zdarzało się, że na przykład jakieś dzieci żydowskie przychodziły, prosiły o pomoc, o jedzenie?
Nie, o jedzenie nie. Chyba dwa razy organizowaliśmy kolonie pod Warszawą, gdzieś w okolicy Konstancina, czy coś takiego.
To były dzieci wysiedlonych, bo to było specjalnie dla wysiedlonych i uchodźców. Były działy inne, na przykład był taki dział w Warszawie, który się zajmował tylko dziećmi. Ale tam nie pracowałam, tylko pracowałam tu, ponieważ byłam ze Śląska, to uważałam, że akurat tutaj powinnam pracować. Oczywiście pracowałam za darmo. Później, pod koniec to, powiedzmy, nam coś troszkę dawali, jakieś małe uposażenie, ale zasadniczo etaty były bezpłatne.
- To z czego się pani utrzymywała?
Miałam rodziców, a rodzice moi… powiem z czego, sprzedawali, co się dało, bo ojciec też stracił pracę, nie miał pracy, matka też, więc co się dało sprzedawali i jakoś żeśmy żyli.
- Pamięta pani wybuch Powstania w getcie warszawskim?
Pamiętam, nawet byłam tam koło… dwa czy trzy razy jeździłam popatrzeć.
- I faktycznie to getto płonęło, a po naszej stronie kręciła się karuzela?
Karuzela? Nie widziałam karuzeli, ale płonęło i strzelali. Już wtedy kiedy było Powstanie w getcie byłam w Armii Krajowej.
- Właśnie, jak to się stało, kto pani zaproponował?
Otóż w tym RGO, gdzie pracowałam, pracowała też koleżanka, nazywała się Maria Mejrówna i ona mi zaproponowała wstąpienie do Armii Krajowej. Oczywiście to z przyjemnością przyjęłam i zostałam skierowana na kurs sanitarny, który odbywał się w mieszkaniu pani Świderskiej. To było na ulicy bodajże Mazowieckiej, czy Świętokrzyskiej. Nas było kilka dziewcząt i myśmy właśnie przechodziły ten kurs sanitarny, to znaczy to jest najprostsza rzecz, bandażowanie, to nie był jakiś medyczny tylko coś bardzo prostego. To było w 1943 roku w maju i ten kurs trwał kilka miesięcy. Po kursie myśmy zdawały egzamin. Nas dziewcząt było może sześć, coś takiego… niewiele. Zdawałyśmy egzamin i po zdaniu tego egzaminu złożyłyśmy przysięgę.
- Pamięta pani moment składania tej przysięgi?
Tak, oczywiście.
- Czy mogłaby pani go opisać?
Nie, opisać tego nie mogę, ale byłyśmy wszystkie razem i to była bardzo uroczysta chwila. Został stworzony oddział z pań starszych i nas młodszych. Panie starsze też złożyły przysięgę i myśmy złożyły przysięgę. Nasz oddział miał za zadanie stworzenie w czasie Powstania stołówki… to znaczy jedzenia po prostu dla powstańców i opiekę medyczną w szpitalach. Z tym że to gotowanie miały objąć te starsze panie, a myśmy miały się zajmować, po przejściu tego szpitala, tych kursów, miałyśmy się zajmować tym. Stołówka miała być w obecnym Pałacu Prezydenckim, to było zajęte przez Niemców oczywiście i było powiedziane, że jak powstańcy odbiją ten pałac, to wtedy… tam podobno były wspaniałe stołówki, ktoś z góry to stwierdził. Natomiast myśmy miały być łącznikami i szpital miał być w podziemiach pokarmelickiego kościoła. Do naszych głównych zadań w tym czasie należało gromadzenie żywności, więc gdzie mogłyśmy, to zdobywałyśmy to mąkę, to cukier, to jakieś dżemy, to jakieś kasze. Oczywiście takie rzeczy, które mogły leżeć. Te wszystkie rzeczy złożyłyśmy u jednej z pań właśnie w naszym oddziale, to była pani Majewska, która miała mieszkanie, gdzie dzisiaj jest prokuratura, bo to było blisko tego pałacu. Zdawało się, że jak tam będzie żywność, to potem my momentalnie przeniesiemy. Dżemy miałyśmy na przykład, co można było to się zdobywało, groch czy jakąś fasolę. Tak że muszę przyznać, że w czasie Powstania nie zaznałyśmy głodu, bo miałyśmy tej żywności dużo.
- Ta żywność była gromadzona już kilka miesięcy przed wybuchem Powstania?
Oczywiście, myśmy to już kilka miesięcy przed, dlatego mogła być to tylko taka żywność, która [może leżeć] i to wszystko było w mieszkaniu tej pani. Co nam mówiono? Powstanie będzie trwało kilka dni, wejdą Rosjanie, powstańcy zdobędą te wszystkie miejsca i wszystko się zorganizuje. Kierowniczką naszego oddziału była pani Jadwiga Schiele. Niestety tam gdzie byłam nic się nie mogło dziać, bo wszystko było zajęte przez Niemców, jakbyśmy byli zupełnie odcięci od reszty miasta. Nie było mowy o wyjściu na ulicę.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku, czy była jakaś zbiórka?
1 sierpnia, przede wszystkim trzeba było się zgłosić, od tego byłyśmy łączniczkami, więc myśmy się wszystkie zawiadomiły. Jeszcze pobiegłam do domu, zabrałam jakieś drobiazgi i znalazłyśmy się wszystkie w mieszkaniu tej pani, to jest róg Trębackiej i Koziej, mieszkanie było na trzecim piętrze. Zaczęło się Powstanie i z przerażeniem zobaczyłyśmy, że jesteśmy zupełnie odcięci absolutnie od wszystkiego, że tu naokoło są Niemcy, że strzelają, że nic nie możemy zrobić. Niestety nic nie możemy działać i nic nie możemy zrobić. Taka była nasza działalność w czasie Powstania, to znaczy na początku Powstania. Liczyliśmy jeden dzień, dwa, no trzy, a to było coraz gorzej. Aż do 9 sierpnia, kiedy Niemcy zjawili się w naszym domu, wszystkich nas wyciągnęli stamtąd, a dom spalili. Zaczęła się wędrówka przez ulicę Trębacką, przez domy ulicy Trębackiej, gdzie po kolei wybierali ludzi z domów i domy palili. W rezultacie wylądowaliśmy na terenie… jeszcze trzeba było przebiec przez Fosza, a tam strzelali, ale jakoś nikomu nic się nie stało, przebiegliśmy. Duże grupy były, bo to z kilku domów…
Wehrmacht. Ale jeszcze jednej rzeczy nie powiedziałam. Otóż tuż przed samym Powstaniem jedna z koleżanek została posłana na ulicę… niedaleko obecnego Placu Powstańców…
Plac Napoleona, tak, po rozkazy i po legitymacje. Przyniosła nam legitymacje i wtedy nam rozdano te legitymacje. Dziś nie umiem powiedzieć, jak ta legitymacja wyglądała i gdzie należałam, dlatego że w momencie kiedy Niemcy weszli i zaczęli nas wszystkich zabierać, nasza komendantka kazała nam te wszystkie legitymacje zniszczyć. Myśmy szły już nie jak powstańcy tylko jak wszyscy inni. Wylądowałyśmy przy Teatrze Wielkim, gdzie nas obrano najpierw z biżuterii i ze wszystkiego co tylko można było, a potem oddzielono mężczyzn od kobiet. Mężczyzn zabrano… nie wiem dokąd, a nas przeprowadzono nas do podziemi Opery, ona była częściowo zniszczona. Byłyśmy same kobiety z Niemcami, to było straszne i tak było…
- Ale, to znaczy co było, jak było straszne, jak ci Niemcy się zachowywali?
Powybierali co raz kogoś, zabierali kobiety, które potem nie wracały.
- Czyli najprawdopodobniej gwałcili i zabijali?
Oczywiście, tak. Nawet miałam taki moment, że jeden Niemiec złapał mnie za rękę i powiedział: „Ty wczoraj tu nie byłaś.” Ale na szczęście złapał mnie za rękę gdzie był zegarek złoty. Popatrzył na ten zegarek, ja mówię: „Chcesz?” On mówi: „Chcę.” Dałam mu ten zegarek i zostawił mnie. Z tego miejsca od razu przeniosłam się gdzie indziej. To było straszne, same kobiety.
- Ale one sobie zdawały sprawę z tego, po co ci Niemcy przychodzą?
Oczywiście. Zdawałyśmy sobie z tego sprawę, ale jakie miałyśmy wyjście?
- Czy to byli żołnierze Wehrmachtu?
Chyba tak… nie wiem, może SS, nie wiem, tego nie powiem… chyba nie SS, chyba raczej Wehrmacht. Ale nagle, zupełnie nagle, po około dwóch dniach, może niecałe dwa dni, wyszedł rozkaz, że mamy wychodzić. Wtedy nas wyprowadzili koło balkonów, jak są balkony teatralne, widziałam bardzo dużo trupów leżących na widowni, męskich przeważnie. Byłyśmy pewne, że nas też zabiją, ale nas wyprowadzili na ówczesny Plac Saski, otoczyli nas i trzymali. Myśmy zresztą nie miały dokąd uciekać, bo wszystko było otoczone, ale był punkt sanitarny, polski lekarz, który nam dopiero powiedział, że będą nas prowadzić do Pruszkowa, do obozu i stamtąd będą nas wysyłali do obozów koncentracyjnych. Rzeczywiście prowadzili nas przez całą Wolę, szliśmy przez Grób Nieznanego Żołnierza, później Ogród Saski, później przez Wolę, oczywiście naokoło nas Niemcy, jak szliśmy, ale już było trochę mężczyzn z innych domów, nie byłyśmy już same kobiety. Proszę sobie wyobrazić, że przyprowadzili nas… długo żeśmy szli, jeszcze w międzyczasie ograbiali, zabierali to cośmy jeszcze miały, jakieś walizeczki czy coś, ale wtedy to już nie było ważne. Przyprowadzili nas do kościoła świętego Wojciecha na Woli, to był wieczór. Zamknęli nas na całą noc w kościele Świętego Wojciecha. Rano znowu zjawili się Niemcy i odprowadzili nas na dworzec kolejki… nie EKD, tylko elektrycznej i załadowali nas do wagonów. Było nas trzy z dziewcząt, akurat było nas trzy i dwie starsze panie, właśnie nasza pani Jadwiga Schiele i druga pani. Tu miałam szczęście, bo jedna z moich koleżanek złapała przebiegającego konduktora i zapytała się, czy zna jakiegoś konduktora, który był jej kuzynem. On mówi: „Znam.” Ona mówi: „To niech pan powie, że ja żyję, że jestem tutaj.” On się na nią popatrzył, powiedział: „Niech pani idzie ze mną.” Ona mówi: „Ale ze mną są dwie koleżanki.” On mówi: „Mogę wziąć tylko jedną.” Ona wzięła tą drugą i zniknęły, zostałam z tymi starszymi paniami, z ludźmi, pociąg ruszył. Wiedzieliśmy, że jedziemy do Pruszkowa, że tam jest obóz. Po pewnym czasie ten kolejarz znowu przebiegł, złapałam go i znowu poprosiłam, żeby mnie zabrał, że wiem, że zabrał moje koleżanki, że jemu za to dam pierścionek. Powiedział: „Nie chcę pierścionka, ale niech pani idzie.” Zabrał mnie, zaprowadził mnie do służbowego przedziału, gdzie na ziemi zebrał już trochę ludzi – tam nas leżało może osiem osób. Moje koleżanki oczywiście strasznie się ucieszyły, że się zjawiłam i leżymy. Pociąg jedzie, z tym że ten kolejarz powiedział tak: „Jak pociąg stanie w Pruszkowie, w tych zakładach, nie wolno się wam w ogóle odezwać. A jeżeli was znajdą, to nie wolno wam mówić, że ktoś was tutaj wprowadził, że sami żeście… no wiadomo.” Proszę sobie wyobrazić to wielkie szczęście, stanął rzeczywiście w Pruszkowie. Wydostali wszystkich z tych wagonów, ale nas nie zauważyli w tym wagonie i po pewnym czasie, kiedy już wszystkich zabrali, ten pociąg ruszył w dalszą drogę. Kolejarze byli w zmowie oczywiście, pociąg podjechał dalej, nie wiem dokąd, ale jakoś dalej podjechał, potem gdzieś zakręcił i wrócił z powrotem. Zjawił się ten kolejarz i powiedział tak: „Staniemy w Pruszkowie, ale nie w tych warsztatach tylko na dworcu i macie natychmiast wyjść i w ogóle uciekać.” Tak się stało, uciekłyśmy wszystkie, szczęśliwie udało nam się uciec. Tak że potem już do znajomych udałam się do Leśnej Podkowy, moje koleżanki do Grodziska.
- Kiedy się pani dowiedziała o upadku Powstania Warszawskiego?
Już jak tam byłam. Byłyśmy ciągle w kontakcie ze sobą, nawet usiłowałyśmy gdzieś się dostać do jakiejś pracy do szpitala, obiecywali nam. Moje koleżanki znalazły kogoś, obiecywali, zaprowadzili nas nawet do wsi Kuklówka słynnej, od Chełmońskiego, ale okazało się, że chcą nas brać do lasu, a myśmy nie miały jednak takiego wykształcenia, żeby iść do lasu jako porządne sanitariuszki. Myśmy miały taką, że może być lekarz i coś… tak że nie zdecydowałyśmy się na to. Siedziałyśmy, siedziałyśmy u tych znajomych takich czy takich, aż się skończyła wojna.
- Jak pani wychodziła z gmachu Opery, to mówiła pani, że na scenie leżało dużo mężczyzn zabitych, tak?
Na widowni.
- Czy na przykład gdzieś na zewnątrz widziała pani te pogwałcone i pomordowane dziewczyny? Albo po drodze na Wolę, gdzieś jakieś trupy?
Nie, widziałam już trupy, ale trudno się było przyglądać, bo myśmy były na wysokości drugiego czy trzeciego piętra, więc widziałam tylko leżące trupy. Ale w każdym bądź razie te dziewczyny, które Niemcy zabrali, to nie wróciły do nas.
- Dużo ich tak mogli wyciągnąć?
Trudno mi powiedzieć ile, ale było. Trudno policzyć, ale w każdym bądź razie tego żeśmy się najbardziej bały, chowałyśmy się. Te starsze panie kładły się na nas, żeby nas przykrywać, bo myśmy były młode, a starszych nie brali. Oni z okolicznych mieszkań przynosili rozmaite rzeczy, futra jakieś, kradli, brali wszystko, straszne. To w Teatrze Wielkim, to było coś koszmarnego cośmy przeżyły, ale warszawiacy przeżyli to.
- Oni coś dali do jedzenia, do picia?
Można było, ale myśmy się bały do nich podejść w ogóle, żeby nas nie zobaczyli, więc myśmy były już bez jedzenia i bez picia.
- Jednak te starsze kobiety okazały taką solidarność…
Tak, bardzo. Przykrywały nas. To wszystko. A moi rodzice byli do końca Powstania, to znaczy już po skończeniu Powstania zostali wyprowadzeni i wywiezieni do Charsznicy koło Krakowa.
- Ale jako cywile przetrwali Powstanie, tak?
Tak, starsi ludzie byli.
Rycembel.
Pelagia i Wacław. Spotkaliśmy się w sposób nadzwyczajnie przyjemny, bo kiedyś kolejką pojechałam do Podkowy Leśnej z Grodziska, bo kolejka chodziła normalnie i ludzie jeździli, żyli, spotykali się. To było już wieczorem, jechał jakiś pan, coś się zgadało o Powstaniu, coś o pieniądzach i on mówi, że jest z Krakowa, przyjechał właśnie tutaj w sprawach finansowych z Krakowa. Mówię: „Proszę pana, czy pan zna kawiarnię pewną w Krakowie, bo tam jako kelnerka pracuje moja znajoma?” Mówi: „Znam.” Mówię: „Gdyby pan był taki dobry i powiedział tej pani, że taka i taka żyje i jest w Grodzisku.” Bo już potem z Podkowy do Grodziska poszłam. Mówi: „Proszę pani, ja będę za tydzień, to niech pani przyjdzie do banku.” Bo normalnie ludzie żyli, chodzili do sklepów, jedli. Tutaj to już było po Powstaniu, już się Powstanie skończyło, kiedy to się stało. Zjawiam się u tego pana i mówię: „Czy był pan u tej pani?” On mówi: „Byłem i mam do pani list od rodziców.” Bo moi rodzice jak znaleźli się w tej Charsznicy, to pojechali do Krakowa po coś, po jakiś koc, bo też przecież byli bez niczego. Kiedy przyszli do nich, oni mówią: „No dobrze, a gdzie jest Maryna?” „ Jak to Maryna? Maryna w Powstaniu brała udział, nie mamy żadnej wiadomości.” „Jak to? Był u mnie pan, powiedział, że ona żyje, jest w Grodzisku.” W ten sposób żeśmy się znaleźli, potem matka po mnie przyjechała.
- Proszę mi powiedzieć, dlaczego pani przyjęła taki pseudonim „Hanka”?
Od bierzmowania mam imię Anna, dlatego wzięłam.
- Na zakończenie mam takie pytanie. Gdyby pani miała znowu dwadzieścia pięć lat, to poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Na pewno.
Dziękuję.[…]
Warszawa, 21 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama