Nazywam się Maria Szypowska, z domu Jabłońska. Urodziłam się na Wołyniu, w Piatydniach. Tylko zatraciłam swoje świadectwo urodzenia. Wyprowadziliśmy się później [stamtąd]. Bo tam [byłam] z rodzicami. Ojciec mój był zarządcą takich dóbr (nie wiem, jak się nazywali ci, co mieli dużo ziemi), on był administratorem. To się nazywało Paniewo.
Mama, Anna Ostrowska z domu, z męża Jabłońska, a ojciec Józef Jabłoński, matka Stanisława i Antoni.
Tak.
Miałam dwie siostry, starszą Krystynę, z męża Zgliczyńska. Nie wiem, czy ja mam ujawniać, czy nie?
Najstarsza Krystyna, a druga była Anna, Suchorzewska z męża.
Nie. Krysia się urodziła w Warszawie w 1924 roku, a Hanka urodziła się już na Wołyniu w 1926.
Pamiętać to nie pamiętam, tylko mam zdjęcia. Pamiętać to zupełnie nie pamiętam, tylko z opowiadań.
No tego dokładnie nie wiem. Wie pani, byłam małą dziewczynką, ale ojciec się przeniósł w Poznańskie, koło Trzemeszna. Mieszkaliśmy w Kruchowie. To się nazywało Kruchowo, majątek państwa Jankowskich.
Tak, administrator, administrował. Był rolnik z wykształcenia. Jakie miał [formalne] wykształcenie, nie wiem, ale miał. Trochę w Petersburgu się kształcił, trochę w Warszawie.
Nie, uczyłam się w domu.
Mama i babcia.
Gorczyńska, zaraz, bo miała dwa nazwiska. Ona była Stanisława Gorczyńska, Bejtówna z domu, Bejt. Z męża pierwszego Ostrowska, a z drugiego Gorczyńska.
Tak, mama mamy, czyli moja babcia, która mnie uczyła, głównie. I mama też uczyła.
Nie, tylko zdawałam egzamin raz w roku. Jechałam do jakiejś szkoły i mnie tam przepytywali i dawali świadectwo. Tak zwane było uczenie domowe czy coś się to nazywało.
Później szły do szkoły dalej. Jak dziesięć lat, to ja miałam już iść do szkoły, do klasztoru, na pensję.
Były szkoły wiejskie, ale nie wiem, czy czteroklasowe, czy jakie. Ale nie puszczali nas rodzice, uczyli w domu. Była przedtem taka pani nauczycielka jakaś, ale już nie pamiętam, to uczyła te starsze. One poszły – i tak jak piszą w tych książkach – dziesięć lat, to szły na pensję i tam nocowały, mieszkały i przyjeżdżały tylko na święta do domu. A kształciły się u sióstr [zmartwychwstanek], na Żoliborzu. Ja tam też miałam pójść. Bardzo się cieszyłam, że idę, bo tam będzie towarzystwo, będę miała wesoło.
W 1939 miałam iść do czwartej klasy.
Nie, nie, nie, nie przenieśliśmy się. Przenieśliśmy się przed tym z Kruchowa […] w Łęczyckie. Byliśmy w Siedlcu pod Łęczycą. […] Majątek pani Beticherowej, Siedlec.
Tak, bo ojciec pracował. Jak stracił pracę, to szedł gdzie indziej.
Wie pani, jeżeli chodzi o Wołyń, to nic nie pamiętam. Nie, bo to byłam za mała. Potem jeszcze byliśmy czasowo gdzieś w Milanówku, to nawet pamiętam nazwiska, Jadzia Cichowlak. I chodziłam tam do jakiegoś przedszkola.
W Milanówku. Tam chodziłam do przedszkola. Mam zdjęcie nawet, grałam kota. Tak, w przedszkolu byłam.
I stamtąd pojechaliśmy do tego Kruchowa, w Poznańskie, do państwa Jankowskich. Bardzo był ładny majątek, nad jeziorem, przepięknie było, lasy, no w ogóle… Też w takim domku mieszkaliśmy jak tu, podobnym. I ja w takim też się urodziłam, w takim też na Wołyniu. Gdzieś tam zdjęcie mam, jak się urodziłam. Bo ja tak wędrowałam po Polsce razem z rodzicami. No i wojna wybuchła, nie poszłam do tej szkoły i moje nauczanie się skończyło.
Tak, w tym Kruchowie byłam, gdzie byli państwo Jankowscy. Najbliższe miasto to było Trzemeszno. […]
No ja to byłam w domu i słuchałam, jak przez radio mówią, a tata to nie wiem. Przypuszczam, że był na miejscu. Kiedy zrobił taki spektakl dla ludzi, to musiał być, ale tego nie mogę pani powiedzieć, bo ja nie pamiętam.
Nie, jak był pogrzeb i nadawali przez radio, to tatuś postawił radio w oknie i ludzie, kto chciał, mógł usiąść. Tylko że to był 12 maja, to pamiętam. Deszcz troszkę kropił, tak że nie wiadomo, jak tam długo… W każdym razie ja tam się między tym, że tak powiem, biegałam. Bo trudno powiedzieć, żebym tam dużo słuchała. Raczej z opowiadań wiem. Wiem, że dzwony biły w kościele, tam był taki kościółek drewniany.
No nie, bo właśnie miałam iść do szkoły, kiedy wojna wybuchła, no i zostałam tam na miejscu. Już tam nas zastali Niemcy.
W Siedlcu, w Łęczyckiem.
No, tam bardzo się bałam. Rodzice bez przerwy… O, ja bardzo dużo bym mogła mówić, bo ja byłam taka, co słuchała dużo. Byłam wścibska trochę jako dziecko, bardzo wścibska. Rodzice ciągle rozmawiali o tej wojnie. Wiem, że bodajże 24 sierpnia tatuś został powołany do wojska. W nocy mnie obudził, w mundurze stał. To pamiętam do dzisiaj. I zrobił mi krzyż na czole.
I pojechał na wojnę. [płacz]
Tak.
No, ojciec jeszcze raz przyjechał w mundurze, przyjechał samochodem.
Bo ojciec w Siedlcu jeszcze, chyba 3 [września] wrócił, w mundurze już przyjechał z Kutna. Bo był w obronie powietrza. [Brał udział w] obronie Kutna.
Tak, jakiejś tam walczył. No i wtedy ostatni raz się z nami pożegnał i powiedział wszystkim, że cokolwiek się stanie, to mamy się wszyscy spotkać w tym miejscu. Po wojnie tu się spotykamy.
Taka była umowa. I się zakończyło, i pojechał, pojechał na wojnę. Wrócił po sześciu latach.
No, szczęśliwie, że wrócił.
Bardzo, bardzo ją podziwiam. Ja mówię, że wszystkie kobiety powinny dostać ordery. No to za dużo opowiadać, proszę panią. Bo Niemcy przyszli, objęli majątek przecież, tak. No ale mieliśmy szczęście, że nas krótko trzymali w Niemczech, więc… Myśmy zostali wysiedleni, ale chyba dopiero po dwóch latach czy roku. Nie wiem, nie pamiętam, w którym roku. Bo przyszedł Niemiec. Mama pracowała tam za ojca, trochę umiała po francusku, po niemiecku. Umiała rozmawiać, więc łatwy był kontakt. Babcia też rozmawiała, języki znała, tak że był… Jakiś czas tam ten Niemiec się stołował u nas w domu. No, trafiliśmy na bardzo pożądanego Niemca, trzeba powiedzieć. Tam dookoła wszystkich właścicieli ziemskich wyrzucili. No i pewnego dnia przyjechała żandarmeria i zabrała nas też do obozu.
Do Łodzi.
Jak wróciłam z Niemiec. My byliśmy w obozie w Łodzi. Stamtąd wywieziono, wykupiono nas, bo to wtedy Niemcy to tak kupowali, jak [niewolników]. Czytałam kiedyś w książce, że Amerykanie kupowali niewolników gdzieś w Afryce. Stawiali ich, sprawdzali, jakie mają zęby, i zabierali do Ameryki do pracy. To mniej więcej mnie się to tak skojarzyło. Stawiali nas, bo rodzinami byliśmy wywiezieni, rodzinami, całymi, z dziećmi, tak, o. No tak ustawiali nas, rodzinki, i przechodził taki Niemiec, który kupował dzieci do roboty. No i co miał kupić? Kobitę z ciężko chorą babcią i dwoma, trzema córkami, które nie bardzo… Jedna mała, druga, no to nie bardzo chcieli kupić, nie. No ale jakoś kupili i wyjechaliśmy do Niemiec, do obozu.
No właśnie, ja nie pamiętam dobrze nazwy tego, ale to było za Lipskiem, bo pamiętam, przez Lipsk jechaliśmy. I tam był… Jak się nazywało… To nie był Neubrandenburg, bo w Neubrandenburgu to ojciec siedział, a tu to ja nie wiem, proszę panią, jak się nazywała ta miejscowość, nie mogłam dojść. I tam żeśmy zostali zawiezieni, ale tam byliśmy tylko dwadzieścia cztery godziny. Tak nam się udało, tak. Ale nie wiem, to jest jakaś tajemnica. Podejrzewamy różne rzeczy, jak to się stało, że myśmy… Albo mama się wykupiła czymś, może miała pieniądze, może nie. Nie wiem, czy pani wie, jak to było. Jak się przyjeżdżało do obozu, to się dostawało kawałek podłogi i się siedziało, aż kazali iść do mykwy. No to poszliśmy do mykwy. Poszła pani z trzema córkami, jedna chora na gruźlicę, bo moja siostra była po krwotoku. No i my… No mniej więcej ile ja tam miałam lat wtedy? 1939 rok, dziesięć, jedenaście lat, nie. No to kto tam bardzo był do roboty? Niemiec stał tak, pod oknem, a myśmy się myły. Mamusia po niemiecku, to ja nie wiem, jak rozmawiała. Po niemiecku, to ja nie rozumiałam. I on po tym, jak się umyliśmy, kazał się mamusi zgłosić do zarządu, do takiego okienka. A co mamusia tam załatwiła, to nie wiemy. Czy przepłaciła, czy miała jakieś dokumenty, nie wiem, proszę panią, nigdy nam nie powiedziała. Nigdy. Wiemy tylko z przypuszczeń rodzinnych, że tatuś był w niewoli niemieckiej. Bo tylko przypuszczenia są nasze, to ja nie mogę za to gwarantować. I tam powiedział ten oficer, że rano przyjdzie żołnierz, pomoże nam. Dostanie bilety i my wrócimy do Łodzi z powrotem. I tak było.
Taka historia. Tylko nam nie kazali… Wsadzili nas do takiego pociągu. To była bardzo ciekawa… To były takie [przedziały] dla oficerów, inaczej urządzony był ten przedział.
Salonka, tak. Były fotele, stół i tutaj siedziały jakieś szychy niemieckie, tak. Ale moja babcia świetnie mówiła po niemiecku, a była ciężko chora na gruźlicę. Jakoś mamę tam wsadzili, do tego przedziału nas wsadzili z tymi dokumentami, jakie mamusia miała. No a myśmy siedziały na podłodze i tak dojechałyśmy do Lipska. To jakiś kurier był. […] Wyrzucili nas w tym Lipsku, bo nie mieliśmy już dalej biletów. No i mama gdzieś, nie wiem, kupiła te bilety czy dali, czy mieliśmy od razu do Łodzi ten bilet. Może był od razu do Łodzi. No i tam czekaliśmy na pociąg, który jedzie Lipsk – Łódź. To ja to pamiętam doskonale. Mama nas zostawiła na peronie i powiedziała, że idzie kupić chleba. Poszła na stację i kupiła nam tam chleba, pamiętam, przyniosła nam trochę jakiegoś jadła. Nadszedł pociąg, załadowaliśmy się i całą noc jechaliśmy do Łodzi z powrotem.
W Łodzi? Wysiedliśmy na dworcu. To pamiętam. Cicho, pusto, nikogo na dworcu, żadnej duszy żywej nie ma. I my tak żeśmy wysiedliśmy z tymi ciuchami, jakimiś tobołami, babcią chorą (ona chora przecież była). No i mama szukała kogoś i nagle usłyszała, że idzie, i zawołała jakiegoś kolejarza, już po polsku. No i on przyszedł i mówi: „O, to nie ruszajcie się stąd. Niech pani tu siedzi spokojnie, ja pójdę do domu – kolejarz polski w Łodzi – zapytam się żony. Bo ja mam przepustkę, bo ja mam…”. Kolejarz może chodzić po mieście ze służby. I poszedł do domu. „Ja tu do pani wrócę i powiem, co dalej zrobimy”. No i tak czekaliśmy, on przyszedł i przyniósł nam gorących kartofli ugotowanych w łupinach. Tak dobrych kartofli w życiu nie jadłam jak tam.: „Pani…”. Mama miała dokumenty z Niemiec, miała te dokumenty. On mówi tak: „Tutaj na dworcu jest taki urząd i tam pani się z tym zgłosi. Bo ja się zapytałem, czy moja żona przyjmie pani matkę do domu na noc, chorą. Ale musi z córką być też jedną”. Więc tam moja siostra poszła na dworzec, myśmy tu siedzieli. No, jakoś przeszliśmy na ten dworzec, tam on wziął dorożkę konną, wsadził babcię, moja siostra najstarsza z nią, jakiś tam jeszcze tłumok i pojechali, na ulicę Żeromskiego chyba, o ile pamiętam. A mama poszła do tego urzędu na dworcu i załatwiła, że dostała miejsce w pokoju hotelowym. I na przejazd jakąś przepustkę. Wzięła dorożkę taką, konne były wtedy dorożki, takie wozili. I nas zawieźli, moją siostrę, mnie, do takiego hotelu. Taki był pokoik, cztery łóżka, szafa, ale byliśmy szczęśliwi, bo było ciepło i były łóżka. No i położyła nas matka spać, sama poszła też pewnie spać. Co mamusia dalej załatwiła, to ja nie wiem. W Łodzi to mamusia mogła znać znajomych sprzed wojny. Mogła, bo tatuś tam pracował, to było niedaleko, Siedlec był niedaleko do Łodzi. A jak to mamusia załatwiła, to nie mam zielonego pojęcia. Myśmy dostały odry i obie z siostrą żeśmy strasznie kasłały, więc mama kazała nam się przykryć, żeby nas nie słyszeli, bo nas wezmą do szpitala, bo Niemcy nie znoszą chorób zakaźnych. Babcię przywieźli następnej nocy tutaj, bo jeszcze jedno łóżko było.
Cały… Ale ja potem doszłam do tego, jak dojrzałam, że to był taki hotel dla żołnierzy, żeby przyjmowali dziewczyny sobie. Tak nam się wydaje, że to takie było coś. Ale to takie moje przypuszczenie, bo to takie były właśnie nie pokoje, tylko takie… No i w nocy nam babcia zmarła.
No tak, gruźlica, serce. Babcia nie była taka stara, ale w każdym razie już zmarła, nawet trzeba było pochować. […] Mama i moja siostra Krysia wyszły na miasto i coś załatwiły. Nie powiem pani, co, bo tyle wiem, że to był październik, bodajże 15 października, o ile dobrze pamiętam. 1941 czy 1942 rok, tego też nie wiem. I to tam na Dołach w Łodzi została babcia pochowana. Ostatni dzień, kiedy można było chować w ubraniu, bo następnego dnia już tylko w papierowych strojach. To to pamiętam. No i przyszła mama i stwierdziła, że […] załatwiła gdzieś telefonicznie, przekupiła, nie wiem, nie mam pojęcia, nigdy nie powiedziała, co zrobiła, w każdym razie wyszłyśmy. Jeszcze jedną noc chyba nocowaliśmy tu i wtedy moje siostry poszły z takimi, co przenoszą, szmuglerzy się nazywali. Szmugler szedł z Warthegau do… jak się nazywało to drugie, protektorat. Nie wiem, czy wiecie, jak się to nazywało. No i one dwie przechodziły, miały iść z tymi [szmuglerami], bo oni wozili tam cukier, a stamtąd słoninę przeprowadzali przez granicę. One ze szmuglerami miały iść, a mama dodzwoniła się widocznie do swojego szwagra (siostry mąż) i jakoś uzgodniła, że nas zabrali stamtąd.
Wuj mieszkał gdzieś koło Spały, koło Tomaszowa Mazowieckiego.
W każdym razie musiałyśmy dojechać do Tomaszowa Mazowieckiego. No i ja jeszcze nie mogłam już dłużej tu być, a byłam zakroszczona i kasłałam, więc mnie gdzieś przynieśli do innego mieszkania. Mamusia musiała mieć znajomych w Łodzi, że tak załatwili. Nigdy nie było na ten temat u nas w domu rozmowy. Wiem, że u państwa Romanowskich leżałam jedną dobę, aż mi tam… I wtedy dorożkę mama wzięła i z Łodzi pojechaliśmy do Brzezin, do jakiegoś gospodarza, z którym mama była umówiona. Przypuszczam, że mama miała jakieś pieniądze przy sobie czy co, że tak przekupiała, nie wiem. Nigdy nie mówiła, nigdy. I on nas przeprowadził przez rzekę (tam płynęła rzeka, zapomniałam, jak się nazywa), bo musieliśmy dojść do Koluszek, do stacji kolejowej. Askaniarz się nazywał. Nie wiem, to był taki, co pracował u Niemców. Jechał z nami tą dorożką, a siostry poszły zupełnie gdzie indziej, ze szmuglerami, ale nie wiem gdzie, bo nigdy nie mówiły. One miały przejść przez granicę z tą słoniną czy z cukrem, nie wiem, a ja z matką, najmłodsza, pojechałam do tych gospodarzy. W nocy wyszliśmy na pole, szliśmy, szliśmy. Mnie tylko nie wolno było kasłać, to wiem, dusiłam się. Szliśmy, nie wiem, ile kilometrów. Sprawdzała to kiedyś moja koleżanka, że to dosyć duży kawałek był do tych Koluszek iść. I myśmy szły przez tę granicę we dwie. Doszłyśmy do tych Koluszek. Bo on, ten Askaniarz, doprowadził nas i puścił później. I tak żeśmy doszły. Ja doszłam do Koluszek i pierwszy raz w życiu dostałam wódki. Gorącą szklankę, a do niej wódka. Coś tak okropnego, że trudno sobie wyobrazić, ale wypiłam.
No, widocznie. Ale żyję, znaczy że nie zaszkodziło. No i w Koluszkach przyszedł pociąg […] do Tomaszowa. Na tym dworcu żeśmy siedziały i przyszedł pociąg, pojechaliśmy do tego Tomaszowa z mamą. Tam mieliśmy umówione, jak z tego wygląda, że mamy się stawić w jakimś mieszkaniu w Tomaszowie i doszłyśmy do tego [mieszkania]. Jakoś dojechałyśmy, czy dorożką, czy doszliśmy, nie wiem. No a tam powiedzieli nam, że… Nie było moich sióstr tam. To było punkt zboru, że moje siostry tam przyjdą. No więc moja mama, przypuszczam, bardzo się zdenerwowała, ale nic nie powiedziała. „Siedź tu, ja pójdę do telefonu”. A ta gospodyni powiedziała: „Długo nie możecie tu być, bo tu może być kocioł”. A kocioł to taki, że okrążali i tam zabierali Niemcy. Mama pobiegła do tego, a w międzyczasie, zanim mama przyszła, moje siostry przyszły na ten punkt. Spotkaliśmy się. Ulga. Mama przyszła, powiedziała: „Idziemy, bo tu może być kocioł, trzeba uciekać stąd”. Wszystkie ciuchy, które co miał do wzięcia, [założyliśmy] na siebie. Tam czekała już bryczka, wuj Wojciechowski czekał na nas z bryczką i nas zabrał do Wielkiej Woli. I tak żeśmy doszły do Wielkiej Woli. Macie moje życie.
No teraz to już… Kochanie, musiałyśmy tutaj odwszawić się, bo przecież kapało z nas od wszy. No to dostaliśmy tam pokój i tam żeśmy przez całą… To była jesień, bo 15 listopada… Październik to był albo listopad, choroba wie. Listopad chyba. Stanisława jest kiedy? W listopadzie było Stanisława, to był listopad. To zimno było. No i tam żeśmy siedziały aż do wiosny u tych wujostwa, tam w tej Wielkiej Woli. No nie wiem, może mama wcześniej pojechała do Warszawy, bo to już był […] Protektorat, to już tam można było się… No i mama miała rodzinę w Warszawie, no już mogliśmy się dostać do rodziny, która nas przyjęła, do Warszawy.
Ciotki nasze, stryjenka była, mojego ojca wszystkie siostry mieszkały, cała rodzina Jabłońskich mieszkała w Warszawie.
No i właśnie zamieszkaliśmy wtedy u tej cioci Ilzy, Ilza miała na imię, Ostrowska, Ostrowska się nazywała. To była stryjenka mojej mamy, o, tak, stryjenka mojej mamy. Ona nas przyjęła na Złotą właśnie, tam do mieszkania, na Złotą. Tam do Powstania byłam później.
Tak, ja wstąpiłam do harcerstwa od razu, jak tylko się… Przyjechałam do Warszawy, to poszłam od razu do szkoły. Który to rok był? […] Wydaje mi się, że 1942 to był rok, jak zaczęłam chodzić do szkoły w Warszawie. Na Zielnej 13 byłam, tam była jakaś szkoła techniczna, nie techniczna, nie wiem co, jakaś. Jakaś tam szkoła była, pensja pani […] Rudzkiej, słynna szkoła. Tą szkołę moja matka kończyła, moja babcia i ja tam teraz poszłam.
Siostry nie. Jedna poszła do jakiejś szkoły gospodarczej, nie wiem, też w Warszawie, a Krysia to już była blisko matury, to ona już poszła do takiej technicznej, dwuletniej, jakieś technikum rolniczo-ogrodnicze, nazywało się od jakiegoś imienia, takie prywatne. To myśmy tam się zaczęły uczyć i ja od razu weszłam wtedy do harcerstwa.
Nie, nie były w harcerstwie, nie, jedna była ciężko chora na gruźlicę, ta najstarsza, a ta druga to w ogóle nie interesowało ją to specjalnie. Ona była taka domowa, a ja poszłam od razu do drużyny.
Niedawno pochowałam jedną.
Elę, prawda. My się trzymamy do dzisiaj, jeszcze dwie żyją.
Ela zmarła.
Nie wiem, jak ona się nazywała. Nie chcę mówić, może nie mogę, nie wiem. Ela, Beda i Hanka. A jeszcze była Żaneta, Hanicha. O, ich było dużo.
No tak, to przyjaźń do dzisiaj.
To już się bardzo [pomieszało], bo ja byłam jeszcze w innej drużynie później, bo przecież potem wróciłam do Łodzi, uczyłam się w Łodzi.
No po wojnie, tak.
No już się zagubiłam teraz.
No to to już cała Warszawa wiedziała. Przecież jak tak rozstrzeliwali wszystkich, wywieszali te [obwieszczenia], kto to tam wytrzymywał. Jak się front cofał, Niemcy wracali, myśmy stali wzdłuż Alei Jerozolimskich i cieszyli się, że wychodzą Niemcy. A to tak, żeśmy się cieszyli, że dużo się… Tak że tu to doskonale już pamiętam. Tylko mnie się może czasem pokręci jedno z drugim, bo ja już trochę zagubiłam się w tych moich [wspomnieniach].
Ja? Tak, proszę panią, ja byłam bardzo dzielna wojowniczka. Dzień przed Powstaniem mieliśmy zbiórkę u nas w domu. Szyłyśmy opaski i jeszcze coś tam na maszynie.
No jasne. I u cioci szyłyśmy w tym domu. Jeszcze słomy przyniosły, leżała na balkonie, do sienników. Mieliśmy dobrego stróża, tego, co pilnował domu, że nie powiedział nikomu, że my nosimy słomę do sienników. Przetrzymywałyśmy, żeby miały co sienniki napychać.
Nie, myśmy jeszcze przed Powstaniem, w Warszawie to jeszcze było trochę czasu do Powstania, Przecież jeszcze zanim Powstanie było, to ja jeszcze poszłam do szkoły, ja jeszcze byłam w drużynie, jeszcze pracowałam przed tym.
No jasne, w drużynie. Jeszcze byłyśmy na obozie harcerskim.
Jak poszłyśmy do szkoły… Ile tam? Dwa lata może byłam w tej szkole na Zielnej, chyba dwa. Najpierw to byłam w takim… to przyrzeczenie składałam harcerskie.
Tak, 22 Warszawska Drużyna Harcerek. Chyba 22, ja tu miałam nawet [zapisane], ale gdzieś mi zaginęły te… Były dwie drużyny, jedna była czarna, a druga biało-czerwona. Myśmy były w biało-czerwonych. Prowadziła ją Bronisława Kamińska. Drużynową to była inna, Irena Łukjanow. Jeszcze Maryla była, ale już sobie nie przypomnę [nazwiska].
No, byłyśmy, tak. Z Ireną właśnie pojechaliśmy do Komorowa. […] Myśmy pracowały jako harcerki w takich [świetlicach, które] RGO prowadziło, chyba RGO, Rada Główna Opiekuńcza. Oni prowadzili takie świetlice dla dzieci biedniejszych i myśmy obsługiwały jako harcerki te świetlice. Myśmy miały świetlicę jedną na Starym Mieście, a jedną gdzieś tutaj bliżej, konserwatorium było koło tego. I tam żeśmy chodziły, pomagałyśmy się uczyć młodszym dzieciom. Takie było nasze… Jeździłyśmy na wycieczki, no różnie. Później przeszłyśmy do takiej… Bo najpierw byłyśmy… Potem się przeszło do takich starszych dziewczyn, po roku chyba. To przeszłyśmy, to już dostaliśmy większe zadania niż uczenie dzieci. Ale ja miałam szczęście, zawsze Matka Boska nade mną czuwała.
A no, że żyję do dzisiaj. Po tylu obozach, chorobach, to jeszcze żyję. No i Powstanie. Mamusia prawdopodobnie była też w konspiracji. Ale konspiracja polegała na tym, że nikt o nikim nic nie wiedział. Więc ja do dzisiaj nic nie wiem. Mama mi nigdy nic nie broniła. Jak wróciłam czasem po godzinie policyjnej, to nigdy nie dostałam sztorcu. Roznosiłam. Co roznosiłam, to też pani nie powiem, bo nie wiem.
Miałam taką torebkę, zwyczajną zresztą, taką, która mi wisiała. Od mamy czy od taty taką damską torebeczkę miałam i tego. No to [powiem], jak wpadłam kiedyś, miałam wypadek. Jechałam tramwajem na Pelcowiznę, żeby zawieźć, miałam oddać to, co mam tu w tej torbie. Nie wiem, co miałam. Na tym polegało, że się nie widziało nic. Pamiętam, że tramwajarz krzyczy, że obława. Stoją, no więc zatrzymuję tramwaj na Pelcowiźnie, bo to pamiętam. Jechałam do mojej zastępowej, żeby jej oddać to. Chyba gazetki wiozłam, nie wiem. Coś było w tej torbie. No i zatrzymali, obtoczyli nas, a ja taka głupia wyskoczyłam z tego tramwaju, mówię do tego Niemca, co stoi: „Ja tylko idę do tego domu”. – „A to idź”. No i poszłam. No i kto mnie obronił? Tylko Matka Boska. Tylko. Przeżyłam. Moja zastępowa była Danka. Miała […] pseudonim „Sokół”, a jakie miała nazwisko, to nie pamiętam. To są moje zadania, jak miałam dwanaście czy trzynaście lat. Latałam po jakichś domach, dzwoniłam, podawałam i leciałam dalej. Ostatnie nasze ciężkie zadanie, bo żeśmy później przeszły do takich starszych [grup harcerskich]. To się nazywało inaczej, jakąś miało inną nazwę. No to inne już troszkę koleżanki, starsze tam między nami były, ale przeżyły, bo ja nieraz spotkałam je w kasie na przykład czy w sklepie. Po wojnie je spotykałam, tak że przeżyły.
No to właśnie to ostatnie to było, cośmy dostały pochwałę. Wtedy był chyba [taki moment], jak teraz słyszę, że przyjechał pociąg z dziećmi. Gdzieś tam z Lubelszczyzny czy skądś był transport dzieci, polskich dzieci, do Niemiec, bo Niemcy brali nam na ten, jak to się nazywało, [niezrozumiałe] był jakiś. Oni zniemczali ich później, żeby mieć żołnierzy, wychowywali sobie Niemców. No i że te dzieci jadą i trzeba dla nich znaleźć miejsce. No i każda miała za zadanie… Dostałyśmy pochwałę, żeśmy dobrze zrobiły. Ale jak, czy te dzieci się doszły, czy nie, to nie wiem. Ja wiem, że deszcz lał straszny i trzeba było dla dwojga dzieci chociaż znaleźć [miejsce]. Ja znalazłam gdzieś w szpitalu jakieś dwa miejsca, to wiem. Potem dostaliśmy pochwałę, że bardzo dobrze wykonane zadanie. A co się stało dalej, to nie wiem. Bo ten wagon był zatrzymany w Warszawie na dworcu przez chłopców. I gdzieś te dzieci… A gdzie one były rozdane, to ja nie wiem.
To jest tylko to, co ja pamiętam. A Irena Łukjanow była wtedy moją drużynową. Ona chyba jest w książkach zapisana gdzieś. Przeżyłyśmy wszystkie. No i tak żeśmy dożyły do dzisiaj.
A samo Powstanie. Dwadzieścia pięć dni. Pierwszego dnia był ten alarm, ale nie kazali nam iść. Tylko wiem, że dziewczyny chyba tą słomę zaniosły czy coś takiego. A myśmy szyły całą noc tutaj, szykowałyśmy, tak że nie tego. I wybuch Powstania. Czekajcie, niech sobie przypomnę. Jesteśmy w domu, tak. [Siostra] wtedy dała mi ten medalik.
Tak. Ta młodsza wyjechała przed [Powstaniem]. Przyjechał wuj i zabrał ją do Wielkiej Woli. Ona nie chciała zostać. A myśmy… ja już byłam bardzo… Na drugi dzień mama mnie odprowadziła na punkt Złota 58 i oddała w ręce jakiejś pielęgniarki, tej, co tam obsługiwała. Mamy takie same nazwiska, więc nie wiem, jak to było. Były dwie Marie, takie same, Jabłońskie, to ja nie wiem, bo gdzieś w książkach znalazłam, tak że może ona też była. Ale ona mogła mieć też zmienione nazwisko, bo to nie wiadomo, jak to było. W każdym razie wiem, że było podane w książce którejś tam kiedyś jej nazwisko, ale zupełnie inne. Ona Maryla miała na imię czy to pseudonim był. Ona mnie przyjęła do tej pracy na Złotej 58. Mama poszła i więcej żeśmy się nie widziały. No i ja pracowałam, byłam w obsłudze kuchni. Gotowałyśmy w kuchni jedzenie, najpierw dla tych żołnierzy, co przychodzili. A pierwsze [dni] to tam trochę ludzie naznosili różnych prowiantów. Tam było różnie. No i ja tam w tej kuchni byłam pod dyrekcją Leny. Lena czy Nela, nie wiem, jak miała na imię. I pracowałam, tak. Kluski gniotłyśmy, no, takie roboty kuchenne robiłyśmy.
Z początku było trochę żołnierzy, w pierwszych dniach, a potem otworzono dla żołnierzy osobne punkty (mają specjalną nazwę wojskową) i oni nie przychodzili już później do nas na jedzenie, tylko myśmy gotowały, bo to była kuchnia RGO-wska, w piwnicy. Takie kotły, że jak ja tam wchodziłam do środka, to miałam dotąd ten kocioł. Szorowałam te kotły, wchodziłam tam po stołku i [potem] się gotowało zupę. Później przynosili worki jakichś kaszy, nie kaszy, jakieś tam, nie wiem, paskudne. Taka „pluj” się nazywała, nie wiem, co to było. W każdym razie gotowałyśmy, kluski gniotłyśmy. Trzeba było nosić rannym na górze. Leżeli już ranni, bo był punkt opatrunkowy u nas. Ale tylko opatrunkowy, a szpital był dalej, tak że jak coś ważnego, to się odnosiło dalej. No i tam żeśmy gotowały, gotowały, nosiłam te zupy tam na górę, no bo dla chorych się gotowało na kuchni osobno, a dla tych, co nie mają już domu, bo to później już nie było, gruzy, to przecież wszystko się waliło, nie. No to ludzie przychodzili z kotłami po jedzenie, do domu zabierali, taką łychą się lało, tak. No i potem było coraz więcej tych ludzi, co przychodzili i coraz więcej, te kotły takie dwa się gotowało. No, roboty było dużo, bo to dużo tego wszystkiego, a nas tam było z pięć, nie wiem, tych koleżanek moich. Robiłyśmy tam w tej kuchni. No, kartofli się nie obierało, bo nie było, kartofli to nie było. No i tak wyglądała moja służba.
Przypuszczam, że z „Gurta”, ale ja się nie bardzo orientuję. Moje starsze koleżanki były sanitariuszkami albo były gońcami, przenosiły tam te [meldunki]. No ale spotykałyśmy się ciągle. Dwudziestego któregoś tam dnia konia zabili chłopaki. Gdzieś znalazły konia i zabili. Jejciu… Upał przecież, upał, gorąco – nie mogłam wytrzymać, to [tak] śmierdziało, że zaczęłam wymiotować. Okropnie. No i poszłam do tej mojej, że ja już nie mogę w tym. I oni mi dali dwadzieścia [godzin wolnego]. „Idź do domu, wyśpij się”. I poszłam do domu. To miałam wolne jeden raz, poszłam. Przyszłam do domu, to tylko moja siostra była w domu i pies, bo takiego pekińczyka mieliśmy. I ten tapczan był wystawiony na schody tego domu, na klatkę schodową, no bo tu nie ma okien, to nie będzie nic leciało. I położyła mnie siostra do łóżka. Jak ja padłam, to dwadzieścia cztery godziny nie mogła mnie dobudzić, to pamiętam. Obudziła mnie: „No musisz już iść”. Dała mi jakieś jedzenie, ja się ubrałam i poszłam do pracy. Ale mówię, dwadzieścia cztery godziny na pewno. Jak wyszłam, a tu przed domem był taki lej. Czyli w międzyczasie było bombardowanie, ale trafili nie w dom, tylko przed domem, w ulicę. Tak że przeżyłam. No nie opieka boska?
No i wróciłam na swój oddział. No i normalnie dalej się robiło to, co trzeba robić. Dwudziestego czwartego czy coś była… Nie, któregoś dnia tam była msza święta. Msza święta odprawiana była na schodach. Pamiętam, jakieś dziewczyny składały przysięgę wojskową. I wtedy był straszny nalot, wszystko zaczęło się palić, i dom, i nasz szpital. Więc oczywiście kubły – jedna z drugą podaje kubły na górę, żeby podać wodę do gaszenia. No straszne. Krzyczą tam, że tam ranny, trzeba zanieść. No to żeśmy złapały te nosze i lecimy z Ulką po tego chorego. No ale ja to byłam smarkula przecież. Ileż ja miałam lat, dwanaście, trzynaście?
No może już piętnaście, już podrosłam. No i poleciałyśmy tam. No, ranny jest, trzeba go władować na te nosze, to pamiętam. Boże, chłop wielki, ciężki, że jej, wsadziłyśmy [go na nosze] i lecimy z tym. Tu się pali, ojej. Lecimy na Sosnową, bo bliżej było do Sosnowej, tam gdzie właśnie był drugi punkt i miałyśmy go tam zanieść. No ale doszłam do takiego momentu, że trzeba było przebiec przez podwórko, a tam był już taki lej od bomby i była położona tylko taka decha, żeby przejść. No ale to było za ciężko dla mnie, niestety. Ja nie mogłam unieść tego chorego i podszedł jakiś pan, podbiegł, nie wiem kto. „Daj – mówi – ja ci pomogę”. I on złapał to i poszedł, przeniósł to, to ja już nie poszłam tam. Już ona przyszła, wróciłyśmy na [punkt]. To tylko tyle pamiętam mojej pracy ciężkiej, że nie dałam rady. No i dalej żeśmy pracowały, aż przyszedł dzień, nie pamiętam, który to był, 25 [sierpnia], bo to Matki Boskiej, to sobie zapamiętałam. I też ludzie szli z tymi…
No może dwudziesty szósty, nie umiem pani dokładnie powiedzieć, tylko wiem, że właśnie też msza tam była wtedy odprawiana. No i straszny ostrzał, okropny. Już tak zaczęli strzelać, wszystko się zaczęło palić. I ja niosłam, coś niosłam, […] żeby zanieść do tych chorych na górę. Obiad, nie obiad, coś takiego. Coś niosłam na tacy, to pamiętam. I więcej nie pamiętam. To był 25 sierpnia. Potem się obudziłam, stoję pod ścianą i trzymam tak nogę. A moja koleżanka mówi: „Ależ się urządziła”. Ja mówię: „A co tam. Zaraz się zagoi”. Zaraz mnie zaprowadziła na salę i już nie wstałam.
Oparzyło mnie. Naleli na mnie albo wpadłam do kotła, bo ludzie się zaczęli pchać. Zupa gorąca. Albo wpadłam do kotła, albo mnie oblali, nie wiem. Nie wiem, cała byłam oblana. I tak się skończyło moje… Dziękuję.
Tak, no właśnie tam koło PAST-y była moja mama. I moja szkoła była koło PAST-y. Wie pani, przypuszczalnie moja mama była tam koło PAST-y, właśnie na Zielnej 13. Bo jak mnie zostawiła, to ja jej później nie widziałam. Nie wiem, co się stało. Nie było mamy. Do domu tylko raz poszłam, to była siostra, to pamiętam. To przed wypadkiem, a potem to już dwudziesty piąty, to już się skończyła moja wojna. Tak że już teraz zostałam na tego… I potem nawet nie wiem, bo nigdy moja mama nie chciała rozmawiać na temat Powstania. Nigdy. To było takie tabu, że się nie rozmawiało. Tylko wiem, później się dowiedziałam, że one wyszły z Powstania. Wyszła mama, ta ciocia z psem, moja siostra Krysia, gruźliczka. No i kto jeszcze wyszedł? Krysia, ciocia… Aha i taka Adelcia, która tam u nas była. To ta Adelcia też chyba wyszła. I one po Powstaniu pojechały do Pruszkowa.
Z psem pekińczykiem, wszystkim, tak, poszli.
No tak, leżałam tam w tym ośrodku, gdzie…
Tak, tak, tak. No i leżałam tam, one mi dawały jeść, przychodziły. Opatrunek to był bardzo ciężki, no ale… Wyglądałam prawie jakbym była w gipsie cała, tak mnie zabandażowali. Tylko lewa ręka była czynna, a prawa nie. No to wtedy miałam dosyć przyjemne takie [chwile], bo przychodzili mnie odwiedzać. Mama nie była nigdy. Byli jacyś koledzy, wojskowi, to pamiętam, bo to zapamiętam sobie.
Chłopaków się pamięta, tak. No i w mundurach byli. I ja właśnie nie wiem, czy oni się nazywali Szemplińscy, czy Szaniawscy. Szukam ich nazwisk w [biogramach], bo nie mogę się dowiedzieć. [Jeden z nich] przyszedł, taki granat położył przy łóżku. No i dali mi taki orzełek. A oni byli na dworcu, byli w obronie dworca kolejowego i walczyli na dachu, tutaj niedaleko. To dlatego były takie duże obstrzały, bo to był dworzec kolejowy i PAST-a. Myśmy byli pod tym, dlatego było strasznie dużo [obstrzałów], bo te „szafy” nakręcały się, dwanaście razy czy ileś, siedem… już nie pamiętam. To pamiętam dobrze. No i oni mi to dali i poszli na te swoje [punkty]. Potem po wojnie to mi mówiła Krysia, moja siostra, że kiedyś poszła tam do nich, bo się dowiedziała, że są, bo to byli znajomi nasi z wakacji jeszcze, tacy chłopcy. Nogoscy się chyba nazywali czy Szemplińscy, coś takiego. Szemplińscy chyba, nie. Oni byli gdzieś na dachu i ona poszła się zapytać, co im zanieść. Wiecie, o co oni poprosili? Żeby im przyniosła szczotki do zębów. No strasznie się tam…
No i tak leżałam tam, leżałam, aż pewnego dnia takie były straszne naloty, dziewczyny mnie wyniosły do piwnicy i położyły mnie na workach. Ja chwilę leżałam, powiedziałam: „Natychmiast wynieście mnie stąd, bo tu ja jestem jak w grobie. Ja tego nie wytrzymam”. Wyniosły mnie na górę i położyły normalnie, żebym miała okna, wszystko. Była jedna bardzo kochana, taka co często przy mnie siedziała nawet, Hania miała na imię. No i one chodziły, niektóre chorowały bardzo na żołądek, miały te biegunki, tak że różnie tam było. No to tam leżałam aż do… Właśnie nie wiem, którego dnia mnie wynieśli, nie wiem. Mamy nie było, nikogo nie było z moich.
Nie, nie przychodziła.
No, wiedziała, na pewno wiedziała. Te chłopaki przyszły, dowiedziały się od niej chyba, że ja leżę. No i pewnego dnia – właśnie zupełnie nie wiem, jak to się stało – zrobili mnie te wszystkie opatrunki, zawinęli, [położyli] na nosze. Dwóch chłopaków przyszło, wzięło mnie na nosze i wynieśli mnie. Wieczorem jakoś było, już szaro było. Wynieśli mnie i to też, co zapamiętałam, jak mnie przenosili… Stare Miasto już wtedy miało… Ogród Saski poddawał się już Niemcom chyba czy coś takiego. Nie pamiętam już, jak to było. To tam mnie przenieśli. Nieśli mnie na tych noszach, nieśli i wynieśli aż na Tamkę, daleko. I tam jeden moment pamiętam, jak przenosili mnie, bo nie mogli iść po ziemi, tylko musieli iść po górze jakoś. Z balkonu na balkon przekładali mi nosze, przesuwali mnie nad przepaścią. Ja się strasznie bałam. Ale jakoś mnie przenieśli. I tam mnie zanieśli. Nie wiem, w jaki sposób, dlaczego, kto mnie tam wyniósł, kto mnie ewakuował, nigdy nie wiem. Nikt się nikt nie przyznał, nikt nic nie powiedział. A po wojnie to też było tak, że nie wolno było się pytać, bo myśmy mieli buzię zamknięte, że nawet już później, jak się spotkałam z moją drużynową, to na ten temat nigdy nie było rozmowy.
Znalazłam się tam gdzieś koło… Bo 8 września było Matki Boskiej, chyba 8 września. To były imieniny mojej cioci kochanej, u której byłam [w czasie okupacji]. I zapamiętałam, że to było tuż przed tymi imieninami, bo jak tam donieśli nas do jakiegoś [miejsca], to była jakaś szkoła (ja nigdy tam nie poszłam zobaczyć) przebudowana przez Niemców na szpital. Czy przez Niemców? [Tak] przypuszczam, bo [Powstańcy] tam się bronili, wtedy się bardzo broniło Stare Miasto. No i położyli mnie w piwnicy, tłum tam był, jeden przy drugim leżał. Koło mnie leżały dwie dziewczyny, Zośka i Janka. No to żeśmy się poznały potem, jak żeśmy leżały koło siebie. To było w piwnicach i to była podobno jakaś szkoła.
Tak. Jedna miała postrzał płuca, bo ona przelatywała koło Kopernika z jakimś tam meldunkiem i dostała. Powiedziała, że to nic nie boli. „Tylko uderzyło mnie i nic nie poczułam”. A druga, Zosia, miała postrzał tu, w tyłek. Tak żeśmy [leżały] we trzy. No to już później żeśmy się trzymały, już byłyśmy bardzo związane. No ale przyszedł pan doktór, taki nieduży, nie pamiętam jego nazwiska. Podobno na jego oczach odłamek padł i zabił żonę i dziecko. W progu stała. I on został już sam tutaj do obsługi. No, były jeszcze sanitariuszki. No i tam przynosili nam wodę jakąś. Coś tam nam dali, jakieś coś, w tej piwnicy. Ale wieczorem przyszedł pan doktór (nie wiem, tam może leżałyśmy ze dwie doby, tego nie pamiętam, w takim kącie, było ciemno), przyszedł i mówił: „Uważajcie, bo Stare Miasto się poddało. Już jest…”. Jak to się mówi, jak to się podda? […]
Kapitulacja, o. „Kapitulacja [Starego Miasta]. Będziemy ewakuowani. Niemcy tu wejdą”. Przyszedł doktór i tak nam ogłosił w tych piwnicach. „Który ma tam [ślady, to] żeby nie było śladu, żeby nie mieli tu tych [zarzutów]. Są siniaki – wszystko to pozakrywać. Wszystkie dokumenty proszę dać, bo musimy spalić”. No i ja miałam torebkę i też mu dałam, całą. Tak było. Nic nie patrzyłam, co w środku. I dlatego dużo rzeczy nie wiem, bo tam miałam, a już nic nie mam. I on spalił to wszystko. No i to było ostatnie, co doktór przyszedł. No i potem wieczorem, w Matkę Boską czy [coś koło tego], przyszli Niemcy. Rozstawili tam w tej piwnicy takie trojaki do strzelania, no i oczywiście [sprawdzają]. Jak który będzie tego… Sprawdzali u chłopców, czy mają siniaki od strzelania. No ja dziewczyna, to w ogóle nie podeszli tam do nas jakoś. W każdym razie jakoś to dobrze przeszło. Doktór tam jakoś to… A został doktór, no i jakieś siostry zostały, jacyś ludzie do nas, [do opieki] jeszcze. No i się stało, że tam nim Niemcy weszli, to spalili nam te dokumenty prawdopodobnie, bo nigdy ich nie dostałam z powrotem. Nie wiem.
Szkolna legitymacja. Dostałam jakąś taką białą legitymację, żebym mogła przechodzić po mieście. No bo w czasie Powstania później przyszła taka policja, co pilnowała. Wszyscy nie lubili jej bardzo. Co kto kontrolowała, kto chodzi po drogach, jak nie wojskowy. Nie wolno było tam tak się [swobodnie przemieszczać]. To był rygor. No to dostałyśmy jakąś karteczkę. No ja włożyłam sobie tego orzełka, co mi przysłali, dali. No i miałam domowe [dokumenty], jakąś legitymację szkolną na pewno miałam. No coś miałam w tej torebce, oddałam. Spalili to spalili, wszystko jedno. No i tak poszło. I zostałam po Powstaniu już… Tamci zostali wszyscy, a ja zostałam tam w tym… Zapomniałam, jak się nazywała ta ulica. A wiecie państwo, że nigdy nie poszłam tam zobaczyć. Tyle razy przechodziłam tam, a nie poszłam tam. Nie poszłam, nigdy. Jak się nazywała ta szkoła, nie wiem. No i tak było. Aż któregoś dnia, niedługo, weszli Niemcy. No to jak przyszedł ten Niemiec, to potem Niemcy weszli. Nasze sanitariuszki pewno w większości wycofały się, że nie było ich tam. Ktoś tam został, ten doktór został. Ale nas było dużo, a tam ich było mało. I Niemcy zostawili jednego żołnierza, żeby tutaj dawał znać tymi światłami, jak się strzela.
Racami. Żeby tu już nie bombardować, bo tu już jest niemieckie. No i oni nas wynosili z tej piwnicy wszystkich, bo się tam zaczęło palić. Dach się palił, no to nie ratowali tego dachu, tylko nas wynosili z tej piwnicy. No i wynosili, kładli tak na podwórzu, na takich gruzach, nie wiem, na czym. A nie było noszy tyle, to wyciągali na kocach nas. Wiem, że wtedy się bałam. Wtedy się bałam. Pusto, tam się pali, czarno i kotek szedł. A ja mówię: „Kitka, chociaż ty jesteś koło mnie”. I tak sobie powiedziałam, żeby tylko moja siostra była, Haneczka, kochana ona taka była bardzo. Żeby chociaż Nuleczka była przy mnie. No i nic, poszło dalej, idziemy. Tam leżeliśmy do rana. Jakoś tam ci nasi bardzo byli prężni, zdobyli jakichś [ludzi do pomocy], wzięli nas powoli na nosze i wynosili z tych gruzów, gdzie się paliło. Już tu nie bombardowali, bo już Niemiec tam puszczał te race. Przenieśli nas na Krakowskie Przedmieście. Tam szkoła jakaś jest, uniwersytet. Jest na Krakowskim Przedmieście uniwersytet? No i przenieśli nas wszystkich. Ten lekarz zdobył jakieś nosze, zdobył ludzi i wszystkich nas przenieśli na Krakowskie Przedmieście. Ja wtedy pierwszy raz tak się strasznie bałam, właśnie w tym miejscu. No ale jakoś przenieśli nas, no i znowu żyję.
Oj, proszę panią, to jest jeszcze znowuż przenosin tyle.
Tak, tak, ja to jak mówiłam, lewą rękę tylko miałam. A przecież nikt opatrunku nie robił. A muchy, żeby pani wiedziała, jakie były straszne. Tam jedne robaki były w tym wszystkim. No bo od much to robaczyska się tam [wylęgają]. Ale powiedzieli mi po wojnie, że dzięki temu żyję.
Całe rany, tak, rany miałam, tak dotąd [?]. Rękę miałam mniej, lepiej, ale też miałam cały bok oparzony. No i były rany, musiały być dobre, bo ja dopiero wstałam na Boże Narodzenie, tak że długo się leczyło. I proszę was, leżałyśmy w takich [pomieszczeniach, o których] mówili, że to stajnie uniwersyteckie. I tak leżeliśmy, nie wiem ile, dwa dni czy ile, czy dwie doby, czy jak, nie umiem powiedzieć, jak dużo. No i zaczęli nas tam rozwozić. No mieszkańcy tam coś przynosili, więc kiedyś… Znowu wam powiem ciekawostkę. Żołnierze niemieccy chodzili też, przecież nie tylko [nasi], bo naszych już tam nie było, byli tylko niemieccy. Jakiś Niemiec kiedyś przyszedł i przyniósł nam w manierce gorącą zupę. No, byliśmy zaskoczeni, no ale każdy był głodny, no to żeśmy, nas leżało tam kilkanaście osób, tak po parę łyżek i żeśmy zjedli tę zupę. Byliśmy bardzo zadowoleni i dziękowaliśmy temu Niemcowi, że nam przyniósł zupę. To raz. I raz przyszedł ksiądz. Ksiądz to był jeszcze tam przed przyjściem tu. Ksiądz przyniósł nam […] komunię. Raz jakieś siostry przyszły, przyniosły miętę do picia w kubkach. To też pamiętam, paskudztwo było takie, ale… A raz przynieśli nam – my musieliśmy leżeć tam ze dwa dni, może dwie doby – przynieśli nam wódkę, coś takiego. A że tam mało było dziewczyn, tylko były chłopaki, to mówią… Ja na początku leżałam, to mówią: „Ty pierwsza zacznij”. Wiesz, drugi raz w życiu wódkę piłam. Napiłam się tej wódki tam z tego i [podałam] dalej. No to dwa takie [momenty], które pamiętam.
No i później zaczęli nas rozwozić. Nas brali do wizytek, do kościoła, zanieśli na noszach do klasztoru sióstr wizytek na Krakowskim Przedmieściu i położyli w kaplicy, kaplica klasztorna. Wizytki to były takie zamknięte siostry, co nie wychodziły na miasto, a tu musiały wyjść, bo nie było rady. I takie nosiły zawsze zawiązane aż dotąd, żeby nie widzieć. One były takie bardzo święte. No i tam nas poukładali na podłodze. No i to potem, jakoś już nie pamiętam, może się zasnęło, może człowiek zmęczony, to i zasnął. No i później jakoś nas tam poukładały, że w kącie żeśmy leżały we trzy tam, jakoś żeśmy się dobiły we trzy. Bo ta Zosia doszła tam, Zosia, właśnie Janka… Tam ją poznałam dopiero, tą Jankę i tą [Zosię]. To właśnie u wizytek dopiero żeśmy się spotkały. […] Myśmy się tak we trzy trzymały i zawsze krzyczałyśmy, że my razem, my razem – tak żeśmy się trzymały. No i u tych wizytek było bardzo dobrze. Tam było cicho, ciepło, nie waliło nic, już nie strzelali. Siostry raz dziennie przychodziły modlić się, modlić się z nami. No, różni ludzie leżeli. Raz wpadł jeszcze jakiś rusek, nie Niemiec, tylko rusek. Krzyczał po rosyjsku jakoś: Czasy, czasy!. Ja nie wiedziałam, że czasy to jest zegarek. Myślałam, że on się pyta o godzinę. No to ja złapałam tak za rękę tę swoją koleżankę Jankę, mówię: „Janka, ty masz zegarek. Która godzina?”. A on jak się dowinął do niej, ściągnął ten zegarek, porwał. Ja mówię: „Przepraszam cię, Janeczko, ja nie wiedziałam, że to…”. On porwał ten zegarek, bo jemu chodziło o zegarek, a nie o czas. A ja byłam taka mądra, bardzo, bardzo mądra. No nic, ona mówi: „Nic nie szkodzi”. Ślicznie śpiewała. Jak był czas, to ona nam śpiewała przepięknie, mimo że była ranna.
Nie, niestety Janka umarła. Dowiedziałam się zupełnie niechcący. Moja siostra przypadkowo była na takich szkoleniach i spotkała jakąś panią, zaczęły opowiadać i się okazało, że ona mnie wynosiła tam z tą Janką z piwnicy. […] To pod Łodzią już było wtedy, jak moja siostra [ją spotkała], już po wojnie. I dowiedziałam się, że Janeczka zmarła właśnie pod Krakowem gdzieś. No, myśmy jeszcze przebyły do Krakowa. Gdzie myśmy nie były… No i tu leżałyśmy dosyć długo. Nie wiem, jak długo, w każdym razie dosyć było dobrze, bo te siostry przychodziły, przynosiły nam a to jabłko, a to marchewkę. Bo było dużo ludzi różnych, takich starszych, a my byłyśmy takie młode kozy, i te siostry [nas lubiły]. Przychodziła taka jedna czarnula, sympatyczna bardzo, zawsze z nami pogadała, pośpiewała. Już tutaj taki był trochę spokój, nie leciało z góry nic. Raz dziennie zupę nam przynieśli. No już taka była duża odelga, duża. No i chyba ze dwa tygodnie leżałyśmy u wizytek. To była kaplica wizytek. Przed nami był ołtarz, tak. Tylko myśmy były tak pod [ołtarzem], tak żeśmy tam leżały. No i po jakimś czasie trzeba było stamtąd też się [wynieść], więc nas zaczęli wywozić. Między innymi był wywóz chyba do Lasek. Było powiedzenie, że do Lasek, która tam ma ileś lat. No to ja się bardzo postarzyłam, bo nie chciałam być dzieckiem i nie chciałam jechać do Lasek. A potem żałowałam, bo podobno w Laskach był ksiądz kardynał Wyszyński. Akurat bym go poznała, a tak to nie poznałam. No i potem nas stamtąd przenieśli na Wolę, do szpitala na Woli, Świętego Stanisława bodajże taki był ten szpital. No i tam zupełnie nie tego. Oczywiście myśmy zawsze krzyczały, żeby razem, żeby koło siebie, żeby wszystkie nasze ciuchy były koło nas, tak żeśmy się pilnowały bardzo i przeżywałyśmy to razem we trzy, tak. […]
Tak. Ale ten szpital był strasznie zmasakrowany przez Niemców, potwornie. Przeczytajcie o tym, jak tam oni robili. No ale były łóżka, były siostry zakonne i każda z nas dostała łóżko. Ciuchy oczywiście tam nam przynieśli jakoś. Żeśmy dużo nie mieli, jakiś worek z ciuchami. Bo co dostawaliśmy do jedzenia, to jedną kostkę cukru zawsze, codziennie. Nie wiem dlaczego, ale już nie mogłam jeść tego. Nazbierałam taki woreczek cukru, to przywiozłam do domu z Powstania. No i tak żeśmy tam leżały. Już tam Niemców nie było, strzałów nie było, tylko były ostrzały z Pragi, już ruskie strzelały, katiusze. Katiusze to nie wiem, czy wiecie, co to jest. Siedem razy się nakręca i potem jest siedem wystrzałów. To się nazywało „szafy” albo katiusze u nas, tak. No i tam też dziewczyny zaczęły chodzić. Już tam leżałyśmy na sali dla kobiet, nie mieszane, tylko byłyśmy [oddziałem] kobiecym. No to już był, proszę was… 3 października było chyba koniec, cośmy Powstanie kończyli, chyba tak, no to to już się zbliżało. Tam doktór już zrobił mi opatrunek. Nawet wzięli mnie na salę, zrobili opatrunek na moją nogę, a jakże, chyba tak. A nie, najpierw się zapytał. Chodził taki lekarz młody i pyta się o moje nazwisko. Ja mówię „Jabłońska”. – „A ty masz ciotkę?” – „Mam”. – „A jak ma na imię?” – „Elżbieta”. – „To jest moja koleżanka”. No i tak. Więc wiecie, ja już byłam teraz inaczej traktowana, bo ja byłam córką koleżanki, nie. „No to zaraz ja ci tu tego…”. No i zaraz pogadał. Bo rzeczywiście ciocia Ela była moją ciotką, siostrą mojego ojca. No i tam ile można, to już zaczęli robić opatrunki, tak. Bo pierwszy opatrunek to robili mi u wizytek. Jeszcze siostra tamta zrobiła. Straszny był ten opatrunek, okropny, potworny. No ale to po latach dopiero… Bo okazało się, że mnie robaki weszły w tę nogę, mnie żarły robaki. To było strasznie ciężkie do wytrzymania. Tak, te robaki. No ale wtedy ta siostra zakonna zdjęła mi ten cały opatrunek, spirytusem polała i to wszystko wymyła. Duża ulga była, bardzo duża ulga była wtedy. Po wojnie mi powiedzieli, że to mi uratowało nogę, więc możliwe, że robaki w tamtej wojnie poprzedniej to ratowały przed jakąś chorobą. Już zapomniałam, jak się to nazywa. […] I tutaj od razu na salę opatrunkową nas wozili, robili nam opatrunki, dawali codziennie obiad. I tak żeśmy leżały. W październiku, w drugiej połowie października wyjechaliśmy z Warszawy. W drugiej połowie października. Bo trzeciego to jak powiedzieli, że chłopcy wychodzą przez okno, no to kto mógł, to do okna, żeby zobaczyć, jak oni wychodzą szóstkami z Powstania. No a ja beczałam, bo nie mogłam wstać i zobaczyć tego w ogóle. No to było, jak myśmy się poddali wtedy.
Nie, leżały, leżały też ze mną. Ale może ta Zosia to już trochę wstawała, bo ona tu miała tę ranę i ona trochę się tam posuwała. Bo ta [Janka] to nie wstawała zupełnie. A Zocha… Potem miałam adres i nigdy nie poszłam jej odwiedzić, nigdy. Mieszkała w Warszawie. Nie wiem, przypuszczam, że się też uratowała. Ale to było coś w nas, że nie wolno nam było nic mówić, nic powiedzieć. Myśmy były tak [nauczone], że jak spotkałyśmy się na ulicy, to myśmy się nie witały. Konspiracja. Nie znałyśmy się na ulicy. To weszło już tak w nas, że nie może się [kontaktować] jedna, żeby nie wydać drugiej. A potem dużo spotkałyśmy już koleżanek, jak się tak troszeczkę inaczej zrobiło. Już człowiek doszedł do siebie, już zaczął chodzić później, to już było lepiej.
Jechaliśmy całą noc pociągiem wojskowym, takim dla rannych. To się nazywa…
Sanitarny. Szesnaście nas w takim jednym wagonie czy osiemnaście, nie pamiętam. Jedna nad drugą były. Cały pociąg rannych jechał z nami. Mieliśmy jednego żołnierza niemieckiego, który nas pilnował. Na dwa wagony był jeden. No i jechaliśmy. Tam coś nam dali pewno na drogę w szpitalu, załadowali nas na te łóżka i jechaliśmy. Całą noc się jechało. Pod Częstochową staliśmy bardzo długo. Pamiętam, że ten żołnierz, bardzo taki był swój chłop, on robił sobie jajecznicę. Był taki piecyk i tam sobie smażył. Przyniósł nam i mówił: „Zjedźcie trochę. Może zjecie tej jajecznicy? Ja mam taką córkę w Dreźnie, a tam naloty są dywanowe”. No i tak dojechaliśmy do Częstochowy. Oczywiście tam pieniędzy nikt nie miał. No i Kraków nas przyjął bardzo serdecznie. Czekali na nas na dworcach sprzedawali gorącą zupę.
Nie, już Częstochowę minęliśmy, zjedliśmy. A jeszcze ten Niemiec kiedyś, jak tak staliśmy długo, to mówi: „Kto chodzi, może uciekać. Nikt nie będzie strzelał”. Wszędzie są ludzie, wśród Niemców też.
Do Krakowa i tam: „O, zupa gorąca, będziemy jedli”. Okazuje się, że trzeba było płacić za zupę w Krakowie, a nikt nie miał pieniędzy. Myśmy miały coś [około] pięćdziesięciu złotych. Mówimy: „Jak wyjdziemy, to będziemy miały na drogę do domu”. No ale tutaj na zupę wydać? „Nie, nie damy”. I ten lekarz, co nas wiózł tym transportem, jak zezwał tych krakowiaków… „Co to, przecież tu nikt nie ma pieniędzy! To idźcie z tą zupą do domu”. No i nam dali tę zupę za darmo. No i wtedy nas porozwozili znowu do mykwy, bo jak to Niemcy, pierwsza rzecz do mykwy. Mnie ten pan doktór to tak zabandażował, że byłam cała jak w gipsie. Tylko ręka jedna, tak to wszystko było [zabandażowane]. Jakieś chłopaki mnie niosły, z tego pociągu mnie wzięli, mówią tak: „Czekaj, pójdziemy zobaczyć, może się uda przenieść bez mykwy. Powiemy, że jest w gipsie”. No i tak się udało. Oni tam poszli, mówią: „Dobra, idziemy” i tak mnie przenieśli bez mykwy.
No bo powiedzieli: „Gdzie myć? Zabandażowana, to jak? To trzeba odbandażować”. To przecież okropne, nie. Ale chłopaki lubiły mnie, mówią: „Przeniesiemy cię”. No i tak przenieśli mnie. Była jakaś Niemka, darła się trochę, ale mnie jakoś przenieśli i zostałam przeniesiona. Umieścili nas na Grzegorzewskiej 22, pamiętam ten adres, w Krakowie, w szkole jakiejś, gdzie była przygotowana [sala]. Znowuż takie były jakieś… Nas położyli na parterze, wiem, tak na podłodze. Byłyśmy we trzy w takim małym pokoju, jakiś pokój nauczycielski czy coś, bo tylko taki był mały pokój. Byłyśmy zadowolone, że jesteśmy we trzy koło siebie, swoje ciuchy mamy. No i tam leżałyśmy na tej Grzegorzewskiej, przynosili nam zupę jakąś krakowiacy, krakowianie. Wiem, że coś takiego, co ja bardzo nie lubię, przynosili do jedzenia, ale nie pamiętam teraz co. No ale dawali nam jeść tam, dawali.
Dawali, dawali. Nie sprzedawali, tylko dawali. Na Grzegorzewskiej 20 chyba, albo 22, albo 20. No, powiem, tak wstydzę się trochę pana, ale powiem, że miałam taki wypadek tam, że mi się strasznie chciało siusiu. Nie było tam ani basenu, ani wstać nie było można. Leżałyśmy na ziemi, na sienniku czy na jakimś materacu. One się zaśmiewały ze mnie, te dwie moje [koleżanki], Zośka i Janka, a ja nie mogłam już wytrzymać i mówię: „Dajcie szklankę, do szklanki zrobię”. I one się zaśmiewały, bo tam one miały tylko jeden basen na wszystkich, a nie nadążały chodzić te [pielęgniarki]. No więc to pamiętam, ten wypadek z siusianiem. W końcu później na drugi dzień przenieśli nas na inne łóżka, gdzieś do pokoju. Robili ci krakowiacy, przynosili nam. I taka miła przychodziła dziewczyna, co nam przynosiła. Miałam jej adres nawet, ale… No i wyobraźcie sobie, że tam mnie znalazła mama.
Jak już mnie znalazła, to że: „Szukałam cię wszędzie. Już szukam cię i szukam, i wszędzie cię nie ma. I w końcu się zapytałam, czy jest tu »Myszka «. A, »Myszka« to tu leży”, od razu.
Pytała się o Marię Jabłońską, a ja byłam znana tylko pod „Myszką”.
No, my jesteśmy już teraz w Krakowie.
One były [wcześniej], tak, ale były w Sędziszowie, pod Krakowem. Tak, to już inna droga, ich zupełnie inna. A ja dzięki ludziom dobrym dostałam się później do dobrego szpitala, dziecięcego w Krakowie, jako wnuczka profesora… Pisał książki, polonista, [Klemensiewicz]. Umieścił mnie już w szpitalu prawdziwym, na oddziale dziecięcym. No i tam już zaczęli mnie leczyć. Doktór od razu powiedział: „Jak pani będzie mogła, niech pani przywiezie jej jabłka, niech ona codziennie je jabłka, to ją uleczymy”. I tam leżałam do grudnia. Przed samym Bożym Narodzeniem mnie mama zabrała.
Do Sędziszowa, a potem żeśmy z Sędziszowa wróciły do domu.
Ano, tak się zdarzyło, że tam majątek Sędziszów należał do jakiejś cioci mojej mamy, pani Gościckiej chyba, ona się chyba Gościcka nazywała. Tam było pełno warszawiaków, bo tam cały pociąg stanął w tym Sędziszowie i wszystkich [wypuszczono]. Oni szukali miejsca. W tym dworze, proszę panią, to wszystkie kurniki były zajęte, wszystkie domki. W każdym kurniku były położone jakieś sienniki. Tam się spotkała cała nasza rodzina już, tak.
Nie, o nie, nie, nie. Tata to nie, długo nie było ojca. To była tylko rodzina i tam mnóstwo było tych warszawiaków. Ciotka Zawicka, ona była lekarzem i ona miała takie bliźniaczki, córeczki, jeszcze w wózeczku. No to ona tylko… Bo tam front jeszcze przeszedł przez nas przecież. Front niemiecki się cofał, a przeszedł ruski. Tak że to jeszcze było tutaj nowe przejście.
Gościcka, chyba Gościccy oni byli, tak. Stefcia Gościcka, wdowa. Duży musiał być majątek, bo był duży dwór. Ciocia mieszkała w takim małym domku obok, to się nazywało jakoś, nazwę miało. A myśmy to tak poutykani byli. Tam gdzie myśmy spały, to były trzy panie z Warszawy, mieszkały w jednym, myśmy mieszkały w drugim pokoju, mamusia i my. Ciotki mieszkały w kurnikach. W każdym kurniku jakieś były postawione [meble] dla każdej rodziny. Bardzo dużo tam ludzi było. Jak myśmy wyjeżdżali, to pełen pociąg. A ciocia poszła pieszo z tymi córeczkami do domu, żeby zdążyć, żeby nikt nie zajął jej mieszkania na Saskiej Kępie. I zdążyła, i doszła. Ciotka Zawicka się nazywała, Wandzia Zawicka.
Nie, myśmy wrócili do Siedlca. Tam gdzie ojciec kazał.
Tak, myśmy wróciły do Siedlca.
Tak.
W 1946 chyba wrócił ojciec do Siedlca. Już moja siostra zdążyła za mąż wyjść.
Nie, druga, środkowa. Już byliśmy u siebie w domu, co prawda nie w całym, ale w mieszkaniu naszym. Tak że tam już ojciec doszedł, a siostra była już tutaj, koło Olsztyna gdzieś, w Olsztyńskim oni byli.
Bo ja wiem, czy nie wróciliśmy do Warszawy. Ja już pani tyle naopowiadałam, że to jest takie… No ale w każdym razie ja jeszcze w Warszawie kończyłam szkołę pielęgniarstwa, na Powiślu. Moja siostra też wróciła do Warszawy.
Nie, nie z rodzicami, bo już… Mama moja nie żyła już później [długo]. Chorowała po tym wszystkim, tak że mamusia zmarła. O, już tutaj teraz jak żeśmy wróciły, tośmy szły, ojej, w taką pogodę. Ale tak nas ludzie przyjęli serdecznie w Siedlcu jak rodzinę najbliższą. Znaleźli dla nas pokój, żebyśmy mieli gdzie się zatrzymać. Bardzo serdecznie nas przywitali, bardzo.
Ano Król się nazywał. No i tak dziwnie, że pochodził spod Zgórska, gdzieśmy bywali na wakacjach u wujostwa, i tam w tym Zgórsku teraz moja wnuczka wzięła męża sobie, ze Zgórska.
Tak, Michał ma na imię, tak. Ja pamiętam, jak jeździłam na wakacje, jak się kąpałam w tym jeziorze, jak broiłam u ciotki. A on teraz pochodzi stamtąd i ten Król też stamtąd pochodził. Nie wiem, czy stamtąd, to jakoś… W każdym razie on pracował z ojcem w majątku i nawet tatuś trzymał mu do chrztu córkę, to wiem, Basię. Ja to jestem cała książka. No i mówię, że tylko Matce Boskiej zastrzegam, że ja z tym wszystkim przeżyłam, że nie dostałam jakiejś zarazy, nie umarłam, tylko przeżyłam.
No tak, tak, zostały.
Tak.
Tak, wróciłam w Warszawie przed samym Powstaniem. Wróciłyśmy z tego obozu harcerskiego wcześniej, bo miałyśmy być na cały lipiec, a tutaj wezwanie było wcześniej. Myśmy były jako opiekunki, wywieźliśmy na wakacje dzieci z tej świetlicy i my jako harcerski obsługiwałyśmy je tam, te dzieci. To chyba była taka przysłonka, bo tam pewno były inne do obsługiwania, do gotowania, tylko myśmy miały tam przy okazji ćwiczenia i dostałyśmy tam lilijki. Pamiętam, jeszcze nasza drużynowa Irka zrobiła nam w nocy zbiórkę w takich krzakach i przypięła nam te lilijki harcerskie jako trzeci stopień harcerski jakiś. A Niemcy stali za rogiem, bo tam Niemcy mieli wojsko, co szło na wschód. I myśmy tak cichutko szły w nocy, to było takie przeżycie, tak. To było przed Powstaniem. No i dojechaliśmy do domu i od razu do nas, do domu, z tymi rzeczami… Bo mamusia też już wiedziała, że będzie Powstanie. To był pewnie 16 lipca gdzieś, jak myśmy wróciły stamtąd. Jak się ta miejscowość nazywała, to nie pamiętam. Tam chodziła taka kolejka podwarszawska. Teraz jest chyba szkoła, wyższa szkoła rolnicza, uniwersytet tam gdzieś jest, a jak się to nazywa, to nie pamiętam. Tośmy wróciły i od razu szyłyśmy tam później, szykowałyśmy już do Powstania.
A to mamusia mi dała, właściwie siostra mi założyła, nie mama, na szyję, jak wychodziłam do Powstania. I cały czas był ze mną. Przeżyłam. Ten drugi to mi przywieźli teraz, z Hiszpanii.
Zybułtowo, 13 marca 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk