Nazywam się Jurek Zawadzki, mieszkam w Kielcach. Jedną nogą jestem w Warszawie, drugą w Kielcach, bo urodziłem się w Warszawie na ulicy Siennej, pod numerem 13. Tam gdzie był mój dom, to jest teren obecnego Pałacu Kultury i Nauki. W 1939 roku podczas nalotu, tak zwanego lanego poniedziałku, tak nazywanego przez ludność Warszawy (dywanowy nalot Niemców na Warszawę), dzięki temu, że coś mnie tknęło, mamę złapałem za włosy i powiedziałem, żebyśmy poszli do Górskiego. Stanisław Górski mieszkał prawie przy Okopowej. To byli nasi znajomi. W razie klęski jakiejś to lubiłem uciekać do nich. A on był pilotem, kolegą [pilota] Stanisława Skalskiego, i tam się stale zbierało towarzystwo wojskowe. Mnie nie dopuszczano do rozmów, ale lubiłem nieraz podsłuchiwać, jak oni rozmawiali na tematy lotnictwa, o których ja nie miałem przecież zielonego pojęcia.
1939.
No, wtedy cztery latka. Ale to się pamięta. Bo jak uderzyła bomba, to ja byłem jakieś trzysta metrów od naszego domu i mama mnie rzuciła na mur i swoim ciałem mnie osłoniła. A ponieważ byłem w krótkich spodenkach, to doznałem obrażeń. Byliśmy tak oblepieni wapnem, tymi wszystkimi, że jak zaszedłem do [Górskich], zapukałem do drzwi, to jak pani Hela Górska otworzyła, to się wystraszyła nas.
W 1936.
Tak, tak, trzy lata.
Ja byłem sam, jedynak, a w czasie Powstania moja mama była w stanie błogosławionym. I wtedy po tym bombardowaniu ojciec był w pracy i tylko my przeżyliśmy w trójkę, a tak wszyscy zginęli.
Tak, tak. Ja tylko zmierzam do tego, jakie od samego początku dostałem od życia niespodzianki. I właśnie po tym wstrząsie nie mieliśmy gdzie mieszkać. Znaleźliśmy mieszkanie na Żelaznej 50.
To było po tym nalocie [w 1939 roku]. Zamieszkaliśmy na Żelaznej, pod 50, ale nie cieszyliśmy się długo, bo robili Niemcy małe getto i tu aż od Chłodnej po Grzybowską zrobili małe getto. Dostaliśmy tylko piętnaście minut na wynoszenie się z domu. Nie można było nic wziąć. Jak ktoś coś brał, to go poczęstowali kolbami albo nawet zabili. A ludzie, którzy pomału opuszczali, to dostawali w tył głowy strzał i koniec. Mama była w poważnym stanie i jedna pani mówi: „Proszę panią, niech pani pozwoli, tam na Ogrodowej jest mieszkanko wolne”. I zaprowadziła nas na Ogrodową, pod 46, mieszkania 144. Teraz szkoła stoi na tym miejscu. Jak tu mieszkałem, jeszcze moja żona żyła, to [zapytała]: Coś mi się nie zgadza. 144, taki wysoki numer mieszkania?”. Ja mówię: „Tak, bo nasza posesja składała się z trzech podwórek i ja mieszkałem w tym trzecim”. Co było dobre, bo trzecie, jak się okazało, w czasie okupacji było zbawienne. Bo do ojca przychodzili i zbierali się żołnierze Armii Krajowej. Te podwórko stykało się z podwórkami przy ulicy Wolskiej. W czasie Powstania zrobiono dziurę w murze i to był taki korytarz prowadzący na Leszno, można było z ulicy Chłodnej przejść aż na Leszno.
Tak, w czasie [Powstania]. No i te przeżycia. Ojciec pracował jako chemik w laboratorium Stanisława Górskiego przy Koszykowej 20.
Ojciec mój miał na imię Jan. Urodził się w 1901 roku i był żołnierzem 1920 roku. Umiał po niemiecku, bo stykał się z wojskami austriackimi i niemieckimi. A moja mama była szatynką. Mieliśmy z tego tytułu kupę nieprzyjemności, bo mieszkając na Ogrodowej, mama chcąc się dostać w rejon Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej, musiała przejść Żelazną. A przechodząc Żelazną, koło Żelaznej Bramy stale Niemcy: Halt, Jude! Ghetto, raus! I pierwsze słowa po niemiecku, jakie mnie ojciec nauczył, to jak krzyknął Niemiec, że brałby moją mamę za Żydówkę, to ja: Nein! Ich bin Polen! Meine Mutter! Ausweis, bitte! I ausweis, czyli dzisiejszy dowód osobisty, mama zawsze na wierzchu miała w torebce, otwierała szybko torebkę i mi dawała. Ja wręczałem Niemcowi, Niemiec przeczytał… Przy tym oni nadrabiali krzykiem. Ja do tych szkopskich krzyków to już byłem tak przyzwyczajony, że na mnie nie [robiły wrażenia]. No i przeczytawszy, z takim krzykiem rzucał – nie każdy, ale przeważnie wszyscy – rzucał ten ausweis: Raus!, z takim krzykiem potwornym, a ja sobie z tego nie robiłem i szliśmy dalej. I mama się bała sama chodzić, czyli ja idąc do szkoły na ósmą, musiałem przeprowadzić mamę do Alei Jerozolimskich, nie całkiem, ale tak gdzieś połowę drogi, i wracałem szybko, biegłem do szkoły, bo na ósmą na Leszno chodziłem do szkoły. I takie było moje dzieciństwo, tak jak i moich koleżanek i kolegów, było po prostu wypaczone przez okupację. Koledzy mnie prosili, żebym… ja byłem jedynakiem, i ten szmatławiec, taki „Kurier Warszawski”, „zapinany na zatrzaski, a ludzie frajery, kupują papiery”… No ale ostemplowany symbolem Polski Walczącej „Kurier” to było coś, to ludzie niektórzy brali na pamiątki. I pamiętam, lecę ulicą Chłodną i krzyczę „Kurier Warszawski”. Halt, halt! – krzyczy do mnie oficer niemiecki. Więc może sobie pan wyobrazić, co tu dużo mówić, nogi mi się z gliny zrobiły, tego. No, mówię, że już przepadłem, a jak ja przepadłem, to i moja rodzina. No ale o dziwo szwab poprosił dwa egzemplarze i dał mi złotówkę. No to było dość dużo. I tak, jak to chłopaki, nieraz takie rzeczy robiliśmy, że to nie mieściło się w głowie. Nie wolno było samowolnie działać na niekorzyść Niemców. Myśmy sobie jeszcze nie zdawali sprawy, ile to może być nieprzyjemności. Takimi codziennymi, częstymi wybrykami to było rzucanie kopciuchów do kina. Bo było powiedzenie: „Tylko świnie siedzą w kinie”. To też była odwaga, bo trzeba było szybko rzucić, a jeszcze szybciej uciekać.
Na Chłodnej. Zapomniałem w tej chwili, jak ono się nazywało. No i pamiętam, że na ulicy Ogrodowej zatrzymała się sanitarka i Niemcy poszli do podwórka. Ja mieszkałem pod 46, a [oni zatrzymali się przy Ogrodowej] 28 czy 30, już w tej chwili nie pamiętam numeru. No i nasza ferajna, bo tak się mówiło, zauważyła, że ta sanitarka ma z tyłu obwiązany łańcuch. Więc od razu nie trzeba było tego: „O, chodźcie, odwiążemy ten łańcuch…”. I na ulicach warszawskich, jak był bruk, to między chodnikiem a jezdnią były takie drabinki wmurowane. Chodziło o to, że jak deszcz padał i woda niosła śmieci, to o te drabinki zatrzymywały się śmieci i dozorcy tylko szli, zbierali. „No i chodźcie, rozwiążemy ten [łańcuch]”. No i kto na ochotnika. No to człowiek się nie patrzył, czy to jest groźne, czy niegroźne, tylko zaimponować chciał i chłopakom, i swoim. No i odwinęliśmy ten łańcuch, przywiązaliśmy do tych [drabinek].
Łańcuch holowniczy, gruby, do holowania innych pojazdów. Oplątaliśmy w te ramki, no i potem poszliśmy z oddala i filowaliśmy. Nie wiem, dwie i pół godziny chyba żeśmy [czekali]. No i wychodzą ci Niemcy podwiani tacy, sami szli. Jeszcze jeden niósł butelkę wódki i karabiny empi położyli sobie pod szybą. I z jednej strony było dwóch chłopaków, i z tyłu, żeby widzieli ci i ci. Bo tak tylko byśmy z jednej strony widzieli, ale żeśmy tak zrobili, że przeszli i ci, i ci. No i proszę sobie wyobrazić, ten łańcuch leżał luźno, no i jak oni byli podpici, to siedli, wie pan, jak pijany robi, że uruchamia samochód i do dechy, jak to się mówi. I ten samochód tak z kopyta ruszył, jechał, dopóki się ten łańcuch nie rozprężył. Jak się rozprężył, jak szarpnął do tyłu, a oni głowami w tę szybę. Wybili tę szybę, zakrwawieni wyszli, złapali za karabiny i zaczęli po całej ulicy [strzelać]. Myśmy tego nie przewidzieli. To szczęście od Boga, że chyba dwie osoby i tak dalej uciekło do bramy. Bo jakby ktoś zginął, no to kapota. Nami kierowała żądza odwetu na Niemcach, a nie pomyśleliśmy, jakie z tego mogą być konsekwencje. Dopiero sobie potem zdaliśmy sprawę.
Myśmy byli świadkami wielu tragedii. Na Lesznie powiesili u balkonu Polaków i potem obwieszenia, łapanki. No, nie mówi się o łapankach. Ja też mówię, że kto nie przeżył pięcioletniej okupacji w Warszawie, to nie może mówić, krytykować nas. W nosie myśmy mieli Stalina. Myśmy walczyli o każdy dzień, o każde przeżycie, każdego domu. Dlaczego? Ja wychodziłem do szkoły, tata do pracy, mama do pracy i nie wiedzieliśmy, czy się spotkamy po południu. Taki był los. Ja stałem trzy razy w łapance. Dobrze, że miałem doświadczonego ojca, bo mówi: „Jakbyś był złapany, to stawaj zawsze pod murem, blisko bramy albo jakiegoś… żebyś miał szansę uciec i korzystaj z zamieszania”. Więc jak łapali na ulicy, wie pan, kobiety płakały i tak dalej, dzieci i „korzystaj z tego zamieszania i pryskaj, bo to jest tego…”. I trzy razy prysnąłem. Drugi raz był najtragiczniejszy, bo wpadłem do podwórka – nie ma gdzie uciekać. I wpadłem do klatki, a niech… Wpadał pan, a tu zamknięte, tu zamknięte. Wpadłem i piwnica otwarta, w dół skoczyłem, a tu wszystkie pomieszczenia pozamykane. I drugie drzwi po lewej była suteryna, bo dawniej ludzie w suterynach mieszkali. [Była tam] taka starsza pani. „Proszę panią, gonią mnie Niemcy”. I ona mówi: „No to chowaj się pod łóżko”. A ja: „Nie, nie”. Wie pan, gdzie skoczyłem? Na łóżko, pod pierzynę, bo ona miała pierzynę i na wierzchu takie poduszki jak na wioskach, jedna na drugiej. I leżałem. I dobrze. I dosłownie pięć minut czy sześć minut potem wlecieli Niemcy, dwóch, do tej piwnicy. Mieli te karabiny kbk, pod łóżko wrzucili i szukali. Gdybym się schował pod łóżkiem, to i ją by zabili, i mnie. A ja ledwo powietrze łapałem pod tą pierzyną. I opuścili [mieszkanie], to u tej pani siedziałem parę godzin, bo się bałem wyjść.
Kto tak panu powiedział?
To ja panu mówię, że zatrzymywali.
A skąd! Skąd, nie patrzyli. Może malutkie. Ja nie widziałem malutkich, w wózeczku to nie widziałem, żeby zatrzymywali, ale nas…
Nie wiem, gdzie bym trafił, ale trafiali w różne miejsca. Do obozów. Wywozili do Niemiec na roboty i tak dalej. Nie wiem, gdzie bym się znalazł. W każdym razie nie widziałem, żeby chłopaków czy dziewczęta puszczali luzem. Nie, ładowali i koniec. Może by ze mnie chcieli Niemca zrobić? Nie wiem, co by było. W każdym razie takie… No i teraz byłem doświadczony tym, że z ojcem chodziłem do getta. Widziałem, co się dzieje w getcie.
Jako chemik w laboratorium chemicznym Stanisława Górskiego. Nieraz brał dorożkę albo tak szedł, mając papiery handlowca z gettem. W początkowej fazie jak getto otworzyli, to tylko przez żelazną bramę się wchodziło i mógł pan chodzić po całym getcie, nikt pana nie kontrolował. A potem wprowadzili tak, że wszedł pan na ulicę i z ulicy na ulicę kozły stały, te takie z drutem, budki wartownicze i stał [strażnik]: Halt! Ausweis, bitte. No i ojciec mnie brał zawsze do getta, ale mamie nie mówił, bo by na pewno nie pozwoliła, tylko mówiliśmy, że idziemy na Powązki. Bo ja lubiłem na Powązki, mama o tym wiedziała, lubiłem oglądać te wszystkie groby. No i chodziliśmy na kasztany, jak był okres taki, że były kasztany. Dawniej z kasztanów robiło się na przykład klej w szkołach. Prawie każdy uczeń to robił. No i chodziliśmy. Blisko mieliśmy.
Chodziliśmy na Nowolipki 14 do doktora Mindesa. I proszę posłuchać, jak to wyglądało. Mamie mówił tata: „No, daj coś na przegryzienie”. Więc za okupacji co było. Był chleb i to jeszcze taki okupacyjny, na kartki i mama dwie pajdki melasą smarowała. Wie pan, co to jest melasa. To jest pozostałość po produkcji cukru. Składała to, jakimś papierem owinęła i wsadzała mnie do tornistra. Ja ten tornister miałem kupiony przez ojca, znaczy dany przez ojca. Z tego co ja wiem, to były skrytki w tym. Ja wkładałem książki i zeszyty i między to, koło tych zeszytów, tę pajdkę chleba. Ojciec mi kazał na ramię wziąć, no i na wasze, pamiętam, zatrzymał nas taki rosły, gruby szwab i kazał otworzyć ten tornister. No i widziałem po minie ojca, że nietęga ta mina jest. No ale gramy tego… No i Niemiec kazał, żebym się obrócił. Ojciec trzymał ten [tornister], bo sztywne były te takie tornistry, takie wysztywnione, jakby z tektury. No i trzyma to wieko ojciec, a ten szwab taką łapę miał dużą, wsadził mi do tego tornistra. Ale trafił między te kromki chleba i umazał sobie melasą łapę. I pamiętam, krzyknął: Verfluchte, Donnerwetter! i kopnął mnie. Oni mieli takie buty trzy czwarte z cholewami, takie trzy czwarte, nie po kolana, te pełne, tylko takie trzy czwarte. W gumowym płaszczu był i trafił mnie, jak się noga kończy, a zaczyna się druga część ciała, trafił mnie tym butem. Wszystkie gwiazdy zobaczyłem. Raus! – krzyknął, tak na całą mordę się wydarł. No to ja poszedłem, ale idąc, ojciec do mnie: „Nie odwracaj się czasami, nie odwracaj się”. Bo jak niektórzy się odwrócili, to posłał serię, jak trzeba. Ojciec mnie potem powiedział, że tak by mógł zrobić. No i się pyta: „Jak, boli cię?”. A ja jako chłopak, to co, powiem, że: „Tato, boli mnie”. Wie pan, człowiek grał rolę bohatera, a wcale nim nie był. I ja sztywno zacząłem iść, kulałem, ale nie dałem po sobie znać. A ojciec odgadł, że mnie boli, ale: „Nie, absolutnie nie”. I trafiliśmy do tego doktora Mindesa. I nie zapomnę jak dziś. Wchodzimy do gabinetu lekarskiego, kazał mnie sobie usiąść na tej kozetce lekarskiej i siedzę. No i tam była pielęgniarka i trzech w białych fartuchach, no, nazwijmy ich lekarzami. Jeden z tych mówi, żebym ja tu posiedział, tu ta pielęgniarka mnie popilnuje, żebym się nie bał, oni zaraz przyjdą. I wyszli do sąsiedniego pokoju. Wyszli do tego sąsiedniego pokoju, a ona [pyta], co tam po aryjskiej stronie. Wie pan, zaczęła mnie zabawiać. No to ja jej opowiadałem, bo myśmy mieszkali między gettem a Kercelakiem. Wie pan, jaki to gorący teren był? Tam się zawsze coś działo. Zawsze się coś działo i ja byłem po prostu już jakby uodporniony na te wszystkie wstrząsy. I siedzę, ale ona mówi, czy ja bym… Aha, jeszcze ten lekarz powiedział, żeby ona ze mną tu rozmawiała i nie wychodziła nigdzie. I ona mówi, czy by mogła na chwilę wyjść do kuchni, bo tam obiad gotuje i chciała tam [sprawdzić]. Ja mówię, no, ja sobie posiedzę, przecież nie jestem tego… I ona poszła. Ale ciekawość to, jak to mówią, nieraz do piekła prowadzi, nie. Ja otwieram po cichutku te drzwi, patrzę, a tam jest stołowy pokój, duży, długi stół, chyba z osiem krzeseł po jednej stronie, po drugiej i te czołowe dwa. Nie ma żadnego balkonu, żadnego wyjścia i nikogo nie ma. I się zdumiałem. I z powrotem zamykam te drzwi, zamknąłem te drzwi, już klamkę prostuję, a ta wchodzi. Jak zobaczyła, że ja te drzwi już zamykam, w jakiś szał wpadła, w płacz, po co ona wyszła, po co. I no lamentowała totalnie, aż płakała. Więc ja ją uspokajałem, że będę cicho, nie powiem nikomu, że to otworzyłem. Nie mogłem jej [uspokoić], ale trochę ją uspokoiłem i dałem jej słowo, że nikomu nie powiem. Dopiero po piętnastu latach po wojnie, ja mówię, kurczę, ja nie mógłbym wiedzieć, bo oni mieli tajne przejścia do schronów. I tam się chowali, tam mieli chyba tego… No, w każdym razie ojciec gdzieś po czterdziestu minutach wyszedł z nimi i żeśmy opuścili miasto. Ale ten tornister miałem lżejszy. Nie wiem, co w nim było, bo nie dane mi było tego widzieć ani tego macać. Nie powiem, co nosiłem, niestety.
Nowolipki 14. Już pamiętam, chodziłem do szkoły na Leśną i skręcałem w lewo, a tam się szło prosto i w prawo, na Nowolipki. Idziemy drugim razem w getcie, a policjant żydowski strasznie okłada pałą takiego, że ledwo się poruszał, ze dwadzieścia parę lat miał chłopak, no mężczyzna już prawie. No i ojciec nie wytrzymał, podleciał do tego [policjanta], złapał go za [rękę]. A proszę zobaczyć, że ojciec był szczupły, ale silny jak nie wiem. […] Wykręcił mu rękę i rzucił [pałę]. I zaczął po polsku mówić: „Czego go bijesz?”, i tak dalej, i tak dalej. A ten złapał ten kij, tę pałę i na ojca. Chciał go uderzyć, a ojciec go chwytem [zablokował, unieruchomił i zaczął po niemiecku: „Co? Rękę na Niemca podnosisz?”, i tak dalej, i tak dalej. „Chodź tu, rozstrzelamy cię”. No to [Żyd] zmiękł, jak nie wiem, a […] ojciec mówi: „Daruję ci. Następnym razem to cię sam zastrzelę”. Podszedł do mnie i po cichutku mówi: „Chodź, uciekamy, bo jakby narobił wrzasku, to wpadlibyśmy”.
No bo był żołnierzem z 1920 roku, no to przecież oni się spotykali z Austriakami, z tym…
Ojciec mieszkał w Warszawie, więc był… Wiem, że był kawalerzystą, ale nie [znam] jednostki. Dałem do IPN-u teraz, to mi bzdury popisali. Wiem, że był kawalerzystą, bo jak ja [rozrabiałem], to mi mówi: „W wojsku mieliśmy konie, to konia musieliśmy oporządzić i siebie. Jak kto był brudny, to się musiał w kawie myć”. O, tak mnie straszył, jak byłem młody. Stąd wiem, że był kawalerzystą.
Po drugim razie, drugim czy trzecim, w łapance, obudziłem się, leżąc na ladzie, byłem potłuczony. Tak mnie Niemcy potraktowali. Ale im uciekłem.
Na Żelaznej, w sklepiku. Aha, bo [pytali]: „Gdzie mieszkasz?”, to powiedziałem i ktoś dał znać mojej mamie, moja mama przyleciała i tego. Ale na zaplecze mnie do tego sklepu wzięli, bo się bali, że jak ktoś by wszedł, folksdojcz, bo to za okupacji to różnie. I teraz jeszcze jedną rzecz chciałem powiedzieć. Jak mnie ojciec uczył historii? Wcale na książce mnie nie uczył. Idziemy ulicą Marszałkowską. Jak pan wie, za okupacji to był terror i wszędzie było [niebezpiecznie]. Nie będę opowiadał o Nur für Deutsche, w tramwajach co się działo. Chodziłem też, śpiewaliśmy piosenki i tak dalej. Jak to było, to każdy z filmów [pokazywał], nawet „Zakazane piosenki”, więc tego nie będę powtarzał. Ale chcę powiedzieć, że ludzie chodzili głodni, bo było mało dostaw, był szmugiel i tak dalej. I idę… Znałem ten napis z tramwajów Nur für Deutsche, przecież na każdym [było napisane] „Tylko dla Niemców”. Były kawiarnie, restauracje, gdzie to pisało, że tylko Niemcy mają wstęp. Ale idziemy. Ja nie byłem tak głodny, bo swoje racje mi ojciec i matka oddawali, a oni na pewno byli głodni. Jest wystawa i na tej wystawie stoją półmiski i na nich kanapki. Wie pan, pamiętam, szynka, kawałek jajka, ogóreczek i tak dalej. I zatrzymaliśmy się, a ja mówię: „Ale bym to zjadł”. A ojciec mówi: „Zjadłbyś to? To chodź, poproszę może tą panią, to może da”. I złapał mnie za rękę najpierw, podprowadził pod skraj chodnika, prawie na jezdnię i: „Patrz stąd”. A nad sklepem pisze: Nur für Deutsche. „Widzisz ten napis? To ci powiem, co to znaczy”. „Ja wiem, tato, co znaczy, bo w tramwajach”. – „To chodź jeszcze raz, może ubłagam tą panią, nawet klęknę, żeby sprzedała. Ale jakbyś zjadł to i dowiedzieliby się twoi koledzy, mieszkańcy Ogrodowej, Chłodnej i tak dalej, to wiesz, że by się odwracali od siebie, a niektórzy, co odważniejsi, by ci mogli w twarz napluć. Ale chodź, klęknę nawet przed tą panią i poproszę, żeby sprzedała”. I tak mnie nauczył, że lepiej chodzić głodnym, a być z narodem, aniżeli sytym, nasyconym, a zdrajcą. To była prawdziwa historia, że Polak powinien być dumny i tak dalej. To były takie okupacyjne [historie], nim Powstanie wybuchło. I niech mi nie mówią, że tam… Bo ile razy się spotykam, siadam kiedyś do autobusu na Krakowskim Przedmieściu teraz, parę lat temu i takie dwie panie: „No, ale pan ładnie wygląda”. Ja mówię: „No, panie żartują czy co. Ja już na skraju grobu stoję”. – „Ale mówimy serio. Ale niech pan powie, bo jedni mówią, że Powstanie powinno być, drudzy, że nie”. Mówię, co tu zrobić, tak w myślach, bo przecież ja tylko dwa przystanki do Alej jadę, a wsiadłem koło Miodowej. Trzeba coś krótkiego, a sensownego. Więc powiedziałem tak: „Z każdej sytuacji są dwa wyjścia, albo tak, albo nie. Hitler, potem Himmler dołączył do tego, powiedział, że należy zrównać Warszawę i nie brać żadnego jeńca. Jeżeli wybuchło Powstanie, to ze zdwojoną siłą ten rozkaz ponowili. To były dwa wyjścia, albo klękać i prosić szkopów o litość, a wątpię, czy by ją dali, i być niewolnikiem, albo wziąć grabie, szpadle i tak dalej. Myśmy byli świadomi, jak oni byli uzbrojeni, jak chodzili, bo pięć lat żeśmy to widzieli. I te »Heili Heilo«, i tak dalej – to każdy widział, słyszał. Albo wziąć i walczyć. Myśmy zrobili to pierwsze, walczyliśmy. A co wy byście zrobili? Odpowiedzcie sobie sami”. Tak powiedziałem. No bo tak należy mówić, bo…
No brał, bo się spotykali często. Pan kapitan „Sosna” przychodził do nas do domu. Był strych u nas i my chłopaki czasami podbieraliśmy klucze. Ja wiedziałem, gdzie te klucze leżą. I przyszli, bo [numer] 46 to był jeden z najwyższych budynków na ulicy Ogrodowej, a to było gdzieś z tego… No i dywagowali, że jakby karabiny maszynowe ustawić na strychu i ostrzelać „Nordwache”. No i doszli do wniosku, że za daleki zasięg. Ojciec im powiedział, że niestety, widoczność jest, ale rażenie ogniem minimalne. I tak się stało. I teraz powiem, co [robiłem]. Miałem zdolności rysunkowe. Nawet do tego stopnia, że moje rysunki na wisiały korytarzach szkoły. I ojciec mi powiedział tak… Ktoś musiał obserwować ten dom całej policji, „Nordwache”. Mówi, że mieszka w tym domu taki chłopak, w moim wieku mniej więcej. „Musisz się z nim zaprzyjaźnić. Czy możesz to zrobić?”. Ja mówię: „Spróbuję, ale chyba to nie stanowi [problemu]”. Poszliśmy z ojcem i zobaczyłem tego chłopaka. No i od razu go skojarzyłem, że na Leszno do budy chodzi, tylko do innej klasy, do klasy wyżej ode mnie, do drugiej chodził. I zaprzyjaźnienie się to nie było… Na dole i na pierwszym piętrze mieszkali Niemcy, i na drugim. Na trzecim i czwartym mieszkali Polacy. Ale to nie wiadomo, co to byli za Polacy, bo jak w tym budynku mieszkali, to reichsdeutsche, folksdojcze i tak dalej. No i ja tak: „No może być przyszedł do mnie”. No to on przyszedł do mnie: „No to chodź do mnie”. No i ja wybadałem i powiedziałem: „Tato, mi się wydaje, że to jest bardzo patriotyczna rodzina”. No bo wizualnie to, jak obrazy święte na ścianach wiszą, tego i tak dalej. I potem po zachowaniu, jak przychodziłem.
W jego domu. Ale najważniejsze, co mi zadano, to żeby narysować w głowie plan i potem w domu przenieść go na rysunek. Więc co ja musiałem zrobić? „Nordwache”.
Całego planu budynku tej policji. Więc ja zacząłem od tego, że znalazłem w piwnicy takie kółko od wózka dziecięcego. Sam wpadłem na taki koncept. Wziąłem go w ręce i udawałem, „brrrr”, że się bawię w samochód. No i z zewnątrz to było widać, że dwóch szwabów stoi przed bunkrami. Ale wchodząc do środka, to już wiedziałem, że za bramą stoi przed klatkami jeden. No a jak wchodziłem do tego, to dwóch. Jeden stał na klatce schodowej przed piwnicą i wejściem do tego bunkra, a drugi zbył w bunkrze. Ale się kiedyś pomyliłem, bo było dwóch, a nie jeden. Siedziało w bunkrze. I co trzeba było zrobić? Wymierzyć, ile jest od wejścia do końca klatki schodowej w tym korytarzyku. No co się robiło? Więc ja wziąłem [kółko] i niby, że jadę samochodem, nie. W sandałkach byłem i pomału, trzeba było to [zrobić] umiejętnie, bo przecież nie będę szedł po korytarzu i demonstrował, że mierzę. No i zmierzył ojciec długość sandałka, to wiedział. Ja mu powiedziałem, ile sandałków się mieściło, i mieli odległość. No i potem, głupstwa widziałem [w relacjach], że były wybite drzwi z parteru. Nieprawda, było zamurowane całe do tego. Zresztą, potem to oni górą wybili - górą, na trzecim czy czwartym piętrze, nie pamiętam, wybili dziurę i przez tą dziurę się dopiero dostali i Niemcy się poddali. Ale mnie interesuje, mnie interesuje tak… No i potem, co w tym bunkrze? Więc wpadłem na to, że zatrzymałem się i udałem, że cofam samochodem. Więc się oglądałem i „wrrrr”, kręcę tym kołem. No i patrzę, dwa karabiny maszynowe. I chciałem policzyć skrzynie, bo po prawej stronie stały skrzynie. Z wielkim trudem, ale policzyłem, że jest sześć takich wielkich [skrzyń]. I w momencie jak ja zerknąłem i usiłowałem się wyprostować, dostałem takiego kopniaka… Bo z prawej strony zauważyłem tego Niemca, a z tej strony nie. I on wstał, jak mnie kopnął, to wyleciałem, twarzą uderzyłem w drzwi wejściowe do piwnicy. Z bólem wszedłem na trzecie piętro i powiedziałem, że mnie Niemiec kopnął. No i ta babcia (zapomniałem ich nazwisko, widzi pan, ulotne rzeczy są) i opatrzyła mnie wszędzie, nóż mi przykładała do czoła, do policzka i tego. No i to wszystko przekazałem ojcu. Nie wiem, co się z tym stało, czy… Bo mogli moje namiary mieć, mógł ktoś inny namierzyć i tak dalej. Nie wiem, dałem ojcu i na tym moja rola się skończyła. Takie były nasze nieraz pomocne sprawy w czasie [okupacji]. No, jak wybuchło Powstanie, no to nie muszę mówić, że radocha totalna, bo gdzie kto mógł, w bramach, w oknach, wszędzie biało-czerwone flagi. I pytanie zachodzi: Skąd one się wzięły? Ano wzięły się, bo mi mama mówiła, że w każdym domu rozpruwano jakieś poduszki, czerwone wsypy, z prześcieradeł dorabiano, szyto i po parę sztuk, i chodziły sąsiad do sąsiadki, sąsiadka do sąsiadki: „Ma pani biało-czerwoną?”. – „Nie”. – „No to ma pani, bo ja uszyłam”. I wywieszali wszyscy. No to oczy cieknące były, łzami zalane z radości, że to kawałek wolnej Polski, po której można było, o której pan chciał, się poruszać. No i wybuchło to Powstanie, no to jak pan wie, ja byłem młody, ojciec mnie chciał umieścić w piwnicy, a ja nauczony w ferajnach, powiedziałem tak: „Zostawisz mnie w piwnicy, ty pójdziesz na barykady, a mama w sierocińcu…”. Był sierociniec na Ogrodowej i gotowali tam tę zupę „plujkę” tak zwaną, kawę, wodę, wszystko było do tego. No i powiem jeszcze, co się stało z tym… Szczegółowo każdy został instruowany w czasie, jak się poruszać, więc ojciec mi powiedział: „Broń Boże, nie wolno ci środkiem jezdni ani iść, ani biec. Nie wolno, to jest teren zakazany. A wiesz dlaczego? Że jak będziesz leciał środkiem jezdni albo się poruszał, to jesteś łatwym celem dla »gołębiarzy«”. A wie pan, „gołębiarze” to byli wyborowi strzelcy, którzy mieli lunety na karabinach i sytuowali się w różnych zakamarkach, na strychach, gdzieś w górnych partiach domu, wystawiali karabiny i jak kaczki wybijali. No i w czasie Powstania „Uwaga, ostrzał” i tak dalej. Lecąc środkiem a posuwając się wzdłuż muru to niebo a ziemia. Tu pan miał wolno i pan leciał jak Zatopek czy inny biegacz, a lecąc koło muru – palące się domy, walące się mury, konie, ludzie pozabijani – to był bieg z przeszkodami. Raz, że był bardzo nieprzyjemny, a drugi raz… No ja to mówię, że ja w czasie Powstania robiłem takie rzeczy, przynieść, wynieść, pozamiatać. Dosłownie to było tak.
To była godzina siedemnasta. Ja nie miałem zielonego pojęcia, że coś takiego [się wydarzy]. Pamiętam tylko, że byliśmy w Otwocku u mojej ciotki. Lipiec, koniec lipca, przepiękna pogoda. I mama z ciotką nalegały: „Zostań, Janek, zostań tutaj”. Tym bardziej że atmosfera w naszej rodzinie była beznadziejna. Miałem wujka, który pracował w sanatorium przeciwgruźliczym. I proszę sobie wyobrazić, w miesiącu czerwcu otoczyło gestapo szpital, w szpitalu przeciwgruźliczym w Otwocku. Ktoś doniósł, jakiś agent, że oni operują Żydów, i gestapo – to był dwudziesty któryś czerwca – zabrało całą ekipę z sali operacyjnej, wśród nich mojego wujka, i wywieziono na Pawiak. Ojciec od razu pojechał na Skaryszewską, na Pawiak, usiłował coś się [dowiedzieć], ale nie dało rady. Na Pawiaku, to nie muszę panu tłumaczyć, co oni tam przeżyli wszyscy. [Wuja] wywieźli go do obozu Gross-Rosen i tam go zamordowali, zresztą całą ekipę. Atmosfera w domu była beznadziejna. Ciotka optowała, żeby zostać, a ojciec: „Nie, nie, nie, ja muszę do Warszawy”. Pamiętam, [tłumaczył, że] musi mieszkanie posprzątać. Różne preteksty ciotce i mojej mamie mówił. No i w końcu [mama] mówi: „Kasiu, to ja muszę pojechać z mężem, nie zostanę tutaj sama”. Stąd mniemam, że ojciec musiał coś wiedzieć, że coś się święci, ale nam nie mógł tego powiedzieć. No i przyjechaliśmy, no i zastało nas [Powstanie]. Pamiętam, byłem na podwórku, była godzina siedemnasta i zaczął padać deszczyk, to pamiętam. I nagle: „trututututu…”, bo to Wola, Wola była. No i teraz przechodzę do tej „Nordwache”.
Ojca nie było, ojca nie było. Rano jak wyszedł, to już go nie było.
Domyślałem się, dopiero na drugi dzień mnie zaangażował. A na drugi dzień to było tak, że ojciec chciał mnie umieścić w piwnicy. […] Ja nauczony tą ferajną życia, mówię: „Dobra, ty mnie zostawisz, mama wyjdzie, a ja będę siedział w piwnicy, wpadną szkopy i albo mnie zatłuką, albo mnie wywleką i nie będziesz wiedział, gdzie jestem. A jak będziemy obaj, to albo ocalimy się obaj, albo zginiemy obaj”. I taka argumentacja ojca przekonała. I powiedział, że ja mam 13 lat, a ja miałem dziewiąty rok. Ojciec był żołnierzem, to jak powiedział, to było święte. I powiedział… Mój ojciec nienawidził kłamstwa. Bo jak byłem chłopakiem, to dwa razy mnie na kłamstwie złapał i mnie strasznie zrugał. „Powiedz prawdę, choć najgorszą. A ja będę wiedział, co robić”. No i przystąpiłem. No i, proszę pana, zacząłem działać. Zacząłem robić to, co robiło kupę chłopców i dziewcząt. No, jak tam niektóre teraz słucham wywiady, że jedna pani mówi, że z bronią w ręku była, no to mnie aż wstrząsa. Bo to nie o to chodzi. Myśmy po prostu wykonywali to, co nam kazano. Nie zastanawialiśmy się. I tak jak panu mówiłem wcześniej, były dwa powody, żeby nie zbłaźnić się przed kolegami i koleżankami szczególnie i żeby wykonać to, co panu dali. Więc człowiek młody to i szybko lata, biega, szybko może się czołgać, szybko wykonuje.
Ja to pamiętam najbardziej, o tym chciałem powiedzieć, dwie rzeczy. Weszliśmy na zdobycie… Pierwszego, drugiego się nie udało, dopiero trzeciego. „Nordwache” padła. Ze względu na to, że część oddziału weszła górą przez rozbite [okno], a część dołem, Niemcy się poddali. Wchodząc po lewej stronie, można było wejść, tak jak opowiadałem, do kolegi, co chodziłem, a po prawej nie, nie wolno tam było nikomu wejść. Jak się wchodziło do tej [części] po prawej, to była klatka, normalnie korytarz do przodu i w górę, w takim wąskim korytarzyku, gdzieś jeden, jeden i jedna dziesiąta metra, takie strome schody do góry. Wchodził pan tymi stromymi schodami i były biura. I jak się weszło, to na wprost stały dwa biurka i po lewej stronie wisiał portret Hitlera i z dala była półokrągła ściana tego budynku, którą widać było. Okna nie były przecież na kant, tylko półokrągłe. No i dorwali się, to mówiłem, ja do tego portretu, a Powstańcy rozpruwali biurka i w worki zbierali wszystkie dokumenty. No i ojciec był doświadczony, podszedł do tych okien i zerknął. No i ja za nim też i ujrzeliśmy głąb ulicy Chłodnej i potem już nacierające czołgi. Spodziewano się, że nacierające czołgi będą szły tu aż do nas. A barykady były, bo była… Padła ta na Okopowej, a potem drugie były na rogu Wroniej, Chłodnej i tutaj w tę stronę. Tata mój doświadczony, mówi: „Panowie, opuszczamy to pomieszczenie, bo mogą nas pigułką poczęstować”. Pamiętam, tak powiedział. No i widział, że [nie reagują], no to drugi raz powiedział: „Panowie! – takim podniesionym głosem – Opuszczamy to”. I schodzili. Ja trzeci od końca, za mną ojciec, a ostatni schodził facet ze szmajserem. Tylko ubiór cały, a już głowy nie pamiętam, znaczy twarzy nie pamiętam. Kojarzyłem to z Kieżunem, ale coś mi nie pasowało. Nie będę opowiadał, w każdym razie szedł ze szmajserem. I w tym czasie pada pocisk wystrzelony z „tygrysa”. Proszę sobie wyobrazić, podmuch… Gdybyśmy zostali tam, wszyscy byśmy zginęli. Podmuch tego wystrzału zmiótł nas – i ten z tym szmajserem, i mój ojciec. I tu poznałem, jaką siłę ma mój ojciec, że mnie złapał w powietrzu w garść, jak to się mówi, i razem ze mną leciał, a na nim ten facet z tym szmajserem. Lecieliśmy w dół. I dosłownie tak jakby nas ktoś w powietrze. I upadliśmy. Jaki byłem zdumiony. Tylko tutaj lekkie otarcie o mur, a tak nic mi się nie stało. Tak mnie ojciec [ochronił]. Prawda była, że był wygimnastykowany i tak dalej. Na tym się poznałem. I to była taka przygoda z „Nordwache”. I w tej „Nordwache” był ten mój kolega Wiesiek Zakrzewski [„Las”], tylko on przede mną schodził.
No po prostu braliśmy udział w tym, że jeżeli będzie trzeba coś wynosić i tak dalej, to byliśmy przygotowani na to, że będziemy to taskać.
Nie, nie. Dla mnie brakło, już inni pozabierali. Ja nic nie miałem w rękach, nic takiego oprócz tego… Moim zadaniem było potłuczenie tego portretu. I ten Wiesiek mnie właśnie przypomniał o tym.
Wiesiek Zakrzewski, powstaniec warszawski. Obaj byliśmy w krótkich spodenkach. I od tego momentu, jak ja upadłem z ojcem i tak dalej, to myśmy się nie widzieli. W 70. rocznicę stoję na uroczystościach, wie pan, tłum ludzi, wszyscy, bo to i ludność, i tak dalej, stoimy i on woła: „Jurek, Jurek!”. Ktoś z tyłu woła, no ale w takim [tłumie] to różne odgłosy są, to nie kojarzyłem, że do mnie, mieszkającego w Kielcach, będzie w Warszawie ktoś wołał. Nie zwracałem na to uwagi. Słyszałem, ale nie zwracałem uwagi. Więc on posuwa się bliżej do mnie i tak spoza pleców innego puka mnie ręką. No to przechodzi jeden, drugi z tyłu, zawsze ktoś puka człowieka, też nie zwracam uwagę. Dopiero on przeprosił tam, dostał się do mnie i: „Zawadzki!”. A ja taki osłupiały stałem: „Tak”, mówię. „No to co się nie odzywasz? Ja się drę, pukam cię, a ty stoisz i nic”. Po siedemdziesięciu latach żeśmy się spotkali […] To jest on, ze mną, jego wnuczek, który jest lekarzem w Olsztynie. Po siedemdziesięciu latach jak żeśmy wpadli w objęcia…
No przed Powstaniem, tak.
Nie, nie. On chodził gdzie indziej, ale spotykaliśmy się.
On był parę lat starszy. I no utrzymywaliśmy ze sobą korespondencję. […] On tu pisze, że góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem tak. I mi tu pisze, że nie spodziewał się, że się spotkamy po tylu latach i że po tylu latach sobie opowiemy wszystkie sprawy, które nas dotyczą. Potem on mieszkał w Mrągowie, ja w Kielcach, ale duszami, telefonami to byliśmy co chwilę [razem].
Nie wiem, nie wiem, nie wiem. Tego nie wiem.
Nie wiem. Wiem tylko, że uczył strzelać.
Tak. Uczył strzelać. A jeszcze charakterystyczną scenę opowiem z okupacji. Byliśmy otoczeni przez Niemców. I w patowej sytuacji, tam nas było chyba siedmiu, oprócz mnie. Siedmiu, ja ósmy. I nasz sąsiad z córką, osiemnastoletnią, przepiękna dziewczyna, wyskoczył z bramy, bo jak mówiłem, nasze podwórko było trzecie, i uciekał w kierunku dziury. A tam była już ulica Wolska i stanowiska powstańcze.
Tak, ale ja mówię, że to byli nasi znajomi [sprzed Powstania], sąsiedzi, ale w czasie Powstania się to działo, ten epizod, z tej przedpowstańczej… Tak że znaliśmy ich. I ojciec leciał z tyłu, a córka z przodu. Wylecieli z tej bramy… Nawet jest zdjęcie, pan Koft w tym [?], tylko bez żadnego podpisu, ja tam wysłałem do redakcji, gdzie to się działo i tak dalej, wyjaśniłem. Ona leciała pierwsza i miała pięć metrów do tego otworu wybitego, gdzie już były stanowiska powstańcze. A gdzieś dziesięć metrów z tyłu leciał jej ojciec, nasz sąsiad. My byliśmy na trzecim piętrze i obserwowaliśmy wszystko. Niemiec wyleciał z bramy, wziął empi odbezpieczył, wycelował w nich i puścił serię. Ta seria trafiła ojca w szyję, a córkę prosto w serce. I ona natychmiast była zabita, a on leżał. Aha, i jak ten żołnierz odbezpieczał ten pistolet, to jeden z Powstańców z trzeciego piętra chciał strzelić. Ojciec go złapał za lufę i wycofał, zganił go jak nie wiem, że nie wolno strzelać bez rozkazu. Bo jaki byłby efekt? On by zabił tego Niemca, bo miał go na muszce, jak trzeba, ale reszta Niemców… My byśmy wszyscy zginęli, plus ci, którzy się poukrywali, mieszkańcy. A dom by od razu był wysadzony. […]
Gdzieś tak około 9 – 10 sierpnia to było. Bardzo to przeboleliśmy. No i oni mówią, Niemca nie zabić, mając go na muszce. No ale takie były rzeczy.
No i po tej „Nordwache” to dostałem się z ojcem na Gęsiówkę. Gęsiówka to ten słynny obóz. Jak ja do szkoły chodziłem, to był po drodze. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że ja będę tam oddelegowany. Zadanie dla mnie było, żeby wpadać do tych baraków i brać pod rękę więźniów, którzy nie mogli sami o swoich siłach iść, tylko żeby ich po prostu brać w ramiona, pod rękę, żeby się oparł na moim ramieniu i szedł. Takie były. No i ja wpadłem do tego i parę osób wyprowadziłem. Ale był taki – i to mną wstrząsnęło – jak oparł mi się tak i oddychał ciężko, ja to czułem i tak dalej. Swąd, smród od tego człowieka był tak potworny, że… Ja nie wiedziałem, że za parę miesięcy, za dwa miesiące ja będę takim samym. Bo mnie wywieźli do Pruszkowa, potem do Sachsenhausen, i potem [dalej] i takim samym „muzułmanem” się robiłem jak i on. I to była, uważam, jedna z najlepszych scen, że można było uratować czyjeś życie. Scen takich było… Aha, jeszcze jak żeśmy się poddawali Niemcom, to też mną wstrząsnęło, mną, ojcem i tak dalej… Moja mama była w poważnym stanie i jak żeśmy się poddali, to przecież wiecie, że tą część Woli jednostki Reinefartha i Dirlewangera szły i pustoszyły, co kto chce, jak kto chciał – oni mieli wolną amerykankę, co chcieli, to z ludźmi robili. […] Przystąpili do wygrużania wszystkich lokatorów z domu. No to wychodziły panie w różnym wieku, panowie, starcy, no i jak ktoś się opierał albo komuś się spodobało, to go strzelił, na miejscu zabijali. I pisk, gwałt, kobiety piszczały. Szwab, oficer niemiecki krzyknął Achtung!, a ten Dolmetscher mówił, że jeżeli za dwie minuty nie zrobi się idealna cisza, to… i pokazał na mnie: kleine Schweine, polnische Banditen! i alles Banditen… I ten tłumaczy, że ten „mały polski bandyta” i ci „bandyci”, co za nim stoją, bo było gdzieś z piętnastu chyba Powstańców, to wszyscy będą na ostrzeżenie [rozstrzelani], a jak się nie zrobi [porządek], to „generalnie wszyscy zginiecie”. No i w momencie, kiedy ten mówił, tłumaczył, podleciał do mnie żołdak i empi mi przystawił do czoła. Proszę sobie wyobrazić sytuację, gdzie [stoi] młody chłopak, za mną stoi mój ojciec, gdzieś tam w głębi matka i ja stoję. Sekundy to mi się wiecznością stały. Nie wie pan, kiedy on naciśnie spust i panu wypruje serię w czoło.
15 sierpnia.
Oni się wycofali na Starówkę, a nas złapali.
Tak, tak. I wtedy jak się cisza zrobiła, to opuścił ten pistolet, ja się odwróciłem, a ojciec mówi: „Boli cię?”. Ja mówię: „Nie, nie boli”. Nie widziałem, a ja miałem takie czerwone kółko, bo ten bandyta używał tego empi niedawno na pewno i on był gorący. Mama wyjęła puderniczkę z torebki, pokazała mi ten [znak] i dopiero zauważyłem czerwone kółeczko.
No, opaski mieliśmy.
Nie.
Nie, no bo nas otoczyli.
Byliśmy na ulicy Ogrodowej, bo szło wszystko od… Teraz to był błąd, że marne siły były tutaj od strony zachodu, a przecież Niemcy szli Wolską od zachodniej strony miasta i trzeba było się spodziewać, że tam powinny być najmocniejsze umocnienia. A ponieważ Ogrodowa, jak mówiłem, to była przejściowa przez numer 45, było przelotowe na Chłodną, tak że Niemcy i z tej [atakowali], i z tej, i z tej, no i nas otoczyli.
Z bronią? No, odebrali nam.
Mieli niektórzy. Ja to nie miałem, skąd. 150 metrów nas poprowadzili, na taki pusty plac nas prowadzili i pod murem kazali nam się ustawić. To chyba było z pięć szeregów. Myśmy stali w pierwszym. Ja w środku, moja mama po prawej, po lewej ojciec. I nagle taki pluton podleciał z zielonymi skrzynkami, no i karabin maszynowy czterdziestka dwójka została rozstawiona jakieś pięćdziesiąt metrów przed nami. Otwierali skrzynki, wprowadzali te taśmy, a mój ojciec do mnie po cichutku mówi: „Módlmy się”. I zaczęliśmy, mama i ja, po cichutku „Ojcze nasz” mówić. W tym czasie ulicą Ogrodową leciał Niemiec w zielonym kapeluszu. No, myśmy te sylwetki znali, to byli gestapowcy. Halt! Halt! Alles zurück! Alles zurück![…] Podleciał do dowódcy tego plutonu egzekucyjnego i coś mu mówi. A ojciec znał niemiecki, to słyszał wszystko. I mi potem mówi, że ten gestapowiec doleciał i mówi, żeby on natychmiast zwinął to i ludzie mają z powrotem wyjść na ulicę. Powiedział, że jeżeli natychmiast nie wykona tego rozkazu, to on i ten jego pluton będą rozstrzelani. No i wydano komendę i poprowadzili nas dalej. Mijając Wronią, zobaczyłem, jak Niemiec podleciał do takiej jednej kobiety, wyrwał jej niemowlę z rąk i rzucił w płonący dom, w płonące okno domu. No to wszyscy łzy w oczach mieli i tak dalej. No i pędzono nas ulicą Wolską. I mijając gdzieś czterdziesty któryś, pierwszy czy trzydziesty dziewiąty numer, dochodząc do ulicy Syreny (po prawej stronie była, po lewej chałupy się paliły), zatrzymali nas. Mój ojciec niósł syna dozorcy, którego wykupili z Pawiaka i [Niemcy] wyrzucili go. On już nie mógł chodzić, tylko na noszach niósł ten dozorca, a mężczyźni, mój ojciec i inni, zmieniali się z tymi noszami. Akurat mój ojciec niósł z dozorcą. I zatrzymali, Niemiec wydał komendę, żeby pod palący się dom podnieść [ludzi] na noszach, więc oni podeszli i postawili jakieś pięćdziesiąt metrów od tego domu płonącego. No i Niemiec doleciał do tego ojca [rannego] – mój ojciec z tyłu był – do tego dozorcy, strzelił go w twarz, kopnął go i raus mówi, że ma się stykać.
Tak, no i nosze się mają stykać z murem. I podnieśli, tam postawili, odeszli. Jeszcze dobrze nie odeszli, bo potem uciekli, i ta waląca ściana na oczach całego tłumu runęła na te [nosze z ludźmi]. On się nazywał Edward Kołodziej, miał 28 lat. To był syn, bo [dozorca] miał trzech synów. […] A [imienia] ojca nie pamiętam. Wiem, że Kołodziej, ale nazwisko zapamiętałem, a imienia już nie. To było wstrząsające dla nas.
Gdzieś Wolska 28, 30, 29, bo po prawej były parzyste, a po lewej nieparzyste. Czyli gdzieś Wolska 37, 39. […] I doszliśmy do kościoła po prawej stronie, Świętego Andrzeja.
No to jest Wojciecha. Ale [jedni] mówili Świętego Andrzeja, a drudzy Świętego Wojciecha. No, przed ulicą Bema. No i tam selekcji dokonywali. No ale przepraszam, jeszcze nie powiedziałem wstecz, co nas czekało na rogu Młynarskiej i Wolskiej, i Płocka dalej. Tu stały te wozy „kałmuckie”, jak myśmy to nazywali, zatrzymywali i kradli, ile się da i jak się da, i gwałcili, jak się da, ile się da. Wydali rozkaz, że każda kobieta musi zdjąć majtki, podnieść nogę do góry i sprawdzali, czy nie ma czegoś ukrytego. A ładniejsze dziewczyny zabierali, kładli na te wozy „kałmuckie” i gwałcili. Po zgwałceniu strzelał w czoło, rzucał z wozu i szedł do tłumu. Ojciec stał pięć i pół metra, sześć metrów od tego wozu, a ja jakieś osiem metrów, to mnie ojciec zatykał oczy, żebym tego nie widział. Ale no gdzie? Się nie da. To były też takie wstrząsające rzeczy.
Dłuższy czas, bo tam robili dokładną rewizję. I do kościoła żeśmy doszli, tak samo rewizja. No i jak już nas na Dworzec Zachodni wprowadzili na perony, jak zobaczyliśmy płonącą Warszawę, te dymy, to nie widziałem jednego człowieka, żeby nie płakał. Wszyscy żeśmy ryczeli, można powiedzieć. Wsadzili nas w jednostki elektryczne. Ja [później] na kolei pracowałem, to dokładnie [znałem] serię i numer wagonu, to była jednostka typu angielskiego. Potłuczone szyby, tak że wiało. Wprowadzili nas do Pruszkowa, do Dulagu 121. Zresztą zamieścili moje wspomnienia w zeszycie numer 2. Tam opisałem szczegółowo swój pobyt w obozie Dulag 121. No i potem gehenna się działa, jak nas wsadzili do wagonów. To były wagony towarowe, a nie bydlęce, bo bydlęce to inaczej wyglądają. Jedne były w porządku, czyste wagony, a drugie po wapnie, po różnych towarach. Myśmy mieli w miarę czysty wagon. Nie będę mówił symboli kolejowych, bo to… wagon możliwy. Dwa tygodnie nas wieźli z Pruszkowa do Oranienburga. Oranienburg jest jak gdyby krainą obozu Sachsenhausen.
Rozdzielali nas właśnie w Oranienburgu. Więc gehenna była w wagonie, bo ubijali nas jak śledzie przysłowiowe. Nie można było się obrócić. No i proszę sobie wyobrazić, dwa tygodnie jechać w wagonie na stojąco. Moja mama była w poważnym stanie, jakie ona gehenny przechodziła…
Absolutnie [nie]. Więc o tym chciałem powiedzieć. Byliśmy ograbieni, z niczym, tak jak staliśmy, to wchodziliśmy. Niektórym udało się [zdobyć] puszeczkę, puszkę lub coś, jakąś flaszeczkę. To była góra, jak się udało. I był facet, który miał osiemdziesiąt parę lat i miał chory pęcherz. No, załatwiali się pod siebie. I ojciec wpadł na taki pomysł, że majstrowali w część metalową, wyłamali część metalową. Było to tak… Są do wiązania koni albo takie kółka, nie. I tym wkrętem dłubali w podłodze. Ile czasu trzeba było, żeby wydłubać! No jak wydłubali dziurę, to już potem poszło, deska i tak dalej, dwie deski, tak że już człowiek mógł się… I ojciec, jak stary wyga, zaczął tłumaczyć. „Słuchajcie, kto będzie chciał, to jak pociąg będzie zwalniał albo stał, no to trzeba pryskać przez tą dziurę”. I opowiadał im: „Jeżeli się opuścisz na to, żebyś się nie rozjechał, musisz ręce trzymać koło tułowia, a dłonie przed swoją twarzą. I wtedy nie do tyłu, tylko do przodu padasz, do przodu i nie wolno ci rozłożyć rąk, tylko tak jak kłoda. No i jeden prysnął, drugi prysnął, trzeci. No i tam, dobra: „A czego pan nie tego?”. Ja mówię: „Ja nie mogę uciekać, bo tu jest moja żona i ona jest w poważnym stanie. Ja nie mogę jej opuścić”. I powiedział, że mnie też. Sporo uciekło, aczkolwiek taki transport był konwojowany, to mało tego, że ktoś uciekł, to jeszcze go czekało niebezpieczeństwo, bo na ostatnim wagonie zawsze jechał żandarm, Niemiec, i w środku składu. To było naprawdę wielką sztuką. No ale niemniej takie rzeczy się [działy]. W ciągu dwóch tygodni raz na jakiejś mijance stanęliśmy i można było wyjść z tego wagonu, wypuścili. Jak wyszli, to załatwiać się. No to przecież panie się wstydzą, nie. To zrobili takie kółko z osób i w tym kółku panie się załatwiały, no i potem panowie i tak dalej. No a Niemcy stanęli, śmiali się, jak nie wiem. To takie upodlenie [dodatkowe].
No a w Oranienburgu to już była makabra. Ta puszeczka służyła do tego, że facet w wagonie załatwiał się, a potem i inni, i ta puszeczka nad głowami wędrowała do facetów, którzy stali przy okienku zadrutowanym i poprzez te zadrutowane okienko tak „chlas, chlas” ten mocz przez te okienko i z powrotem pustą puszeczkę transportowali. Wie pan, jaka to była scena? To było coś potwornego. I jak dojechaliśmy, to rozdzielali kobiety od mężczyzn. Ja byłem dość wysoki, szczupły i wysoki, to raus, do mężczyzn, a mama sama. I była taka scena, którą widziałem, że… facet, który miał słaby pęcherz, wychodził z tego wagonu tak niezgrabnie, podszedł oficer, wyjął parabellum i strzelił mu w tył głowy, upadł. Komu tylko się podobało, to strzelali w głowę i już zakończona podróż. Zakończona podróż. No i kobiety pojechały dalej, a nas pognano do obozu Sachsenhausen. No i tam Arbeit macht frei, „witamy serdecznie, praca jest super”. I panom powiedzieli, że tu nie ma wyjścia, tu jest tylko jedno wyjście, niech nikt nie próbuje. „Jak – mówi – będziecie pracować, to miesiąc przeżyjecie. A jak szczególnie będziecie się [zachowywać], to jest prawdopodobieństwo, że dwa miesiące”. No i zaczęło się. I proszę sobie wyobrazić takiego chłopaka jak ja, który do życia się rwie, a tu mu mówią, że ma dwa miesiące albo miesiąc do przeżycia. I posty, czyli strażnicy, z wieżyczek wycelowane w pana karabiny maszynowe, gdzie trzeba było chodzić. No nie będę [opisywał] życia obozowego, bo filmów nakręcili, aczkolwiek lipnych. Uważam, że najlepsza książka, jaką czytałem, to jest pani Wandy Półtawskiej „I boję się snów”. […]
A, to też jest ciekawe. Chcę, żebyście to nagrali, bo to jest bardzo ciekawa rzecz. Ja nie widziałem, żeby w którejś książce albo w którejś gazecie to było. Między innymi tak… Jestem w obozie, w górach Harzu, miejscowość Osterode. Wyzwalają nas wojska amerykańskie, angielskie. Dostajemy paczkę UNRRA. Jak szybko nam dali, tak jeszcze szybciej nam odbierali. Dlaczego? Bo jak człowiek zjadł cośkolwiek, to od razu tyfus albo [skręt kiszek]. Bo myśmy mieli przecież…
Po prostu nieodpowiednie kiszki do odpowiedniej [diety]. I nam odebrali. W miejscowości Osterode byli księża polscy, kapelanie, którzy zrobili nam pierwszą komunię świętą. Więźniowie nam szyli koszule, a dziewczętom sukienki (potem pokażę wam zdjęcia) ze spadochronów amerykańskich, białych. I dano nam, pamiętam, że z liściem „Kanada”, w białym opakowaniu, pięcioipółkilogramowe paczki, same słodycze. No i rządni jedzenia, niektóra młodzież pootwierała te paczki i zaczęła jeść. Szybko służba Czerwonego Krzyża nam mówiła: „Stop, nie jeść paczek” i tak dalej. Kto napoczął, to napisali nazwisko i odbierali nam te paczki. Dali w zamian takie kwadratowe pudełka wielkości gdzieś 80 centymetrów, z białymi sucharami, takimi wojskowymi, amerykańskimi. I jak pan to odpieczętował, to taki suchar nie tego… Bo myśmy mieli zęby… Przecież nam Niemcy… Ja nikomu nic nie żałuję, tylko pięknego uśmiechu żałuję. Tak nic na świecie mnie nie wzrusza, ale chciałbym mieć zęby, uzębienie, a oni nas pozbawiali. Trzeba było szukać wody, żeby pomaczać tego suchara, albo brał pan takiego suchego, ułamał pan w rękach, wziął pan i mlaskał pan nim z pół godziny, zanim on się rozpuścił. Ale to było lepsze, jak nic nie jeść. No i w czasie tego pobytu w tym obozie byłem zdumiony, jak Francuzi… Jak nas do bauera na przykład pędzili, żeby pomóc w czymś, to takie korniszonki się znajdowało albo coś i człowiek zaspakajał [głód]. Jak to zauważyli, no to Niemiec kolbą wychlastał. Ja miałem takiego kolegę Michała, Walewaj się nazywał, któremu tak zmasakrowali kolbami twarz, że wyglądał jak obraz rozpaczy. Tylko za to. No i wsadzono nas w samochody angielskie i angielskie wojsko nas przywiozło do Szczecina. Ta miejscowość [Osterode] na terenie NRF-u była, na pograniczu, na południowym zachodzie Niemiec. I wieźli nas do Szczecina. I to jest ciekawe. No, [wieźli] na ciężarowych samochodach, pod plandekami. No i każdy, co tam miał, no to… Stanęliśmy przy strefie niemieckiej i mieliśmy wjeżdżać na strefę enerdowską. Tam były zabawne sceny, bo ja pierwszy raz w życiu zobaczyłem ruskiego żołnierza na żywo. Więc jak on wyglądał? Miał pepechę, jak każdy wie, pepesze na sznurku, nie na pasku, tylko na sznurku; płaszcz, nieobrębiony od dołu, tylko gdzieś po kostki, z tyłu taki worek, też na sznurku, rzadko który miał pasek, w kształcie trójkąta. No i staliśmy, staliśmy, to ci wojskowi angielscy się zainteresowali, co to za worek, co on tam ma. No i więźniowie umieli przecież i po niemiecku, i po rosyjsku. Podeszli do niego, bo [Anglik] mówi, żeby się zapytać tych [żołnierzy ruskich], to jak pokażą, co mają w worku, to on tu [poczęstuje] ich papierosami. Camele mieli, to pamiętam, w takich długich paczkach. I ja, no jako chłopak, ciekawy, idę z tymi więźniami, dwóch, a ja trzeci. Zdrastwujtie, Sasza – do niego ten [więzień obozu] mówi. Ja pierwszy raz to po rusku słyszałem. No i mówi, że ci, co go [przysłali], chcą zobaczyć, co on ma w tym [worku]. A on mówi: Nie nada, nie nada. – No szto ty, durak?. – Nie nada. „On powiedział, że jak ty pokażesz, tylko za samo pokazanie, on ci daje cigarety”. – Nie nada, nie nada. No to zaczęli go wyzywać: Oj, ty durak i tak dalej, i tak dalej. Wreszcie ten Sasza zdjął pepeszę, położył na śniegu. No, jak położył na śniegu, to przecież można było przydeptać nogą i już mieć ruskiego, nie. Ale ten pokazuje. Więc otwiera ten [worek], rozszerza, a tam jest taka gruba kroma, gdzieś na półtora centymetra, chleba, do połowy niebieskiego, czyli ta pleśń taka, nie. No i tuszonka. Widać, że ona była bagnetem otwierana, po tych śladach. I tam na dnie tej tuszonki byle co… No i wzięli tych Anglików, kiwnęli, żeby [podeszli]. Podlecieli ci Anglicy, patrzą, aż się za głowę złapali. Oprócz tych cigaretów to dali mu chleb biały, mieli taki bielusieńki chleb, i dali mu tam jeszcze coś, jakąś konserwę. No i on rzucił tę pepeszę i poleciał, wziął to wszystko, spasiba, spasiba. Mówi, że musi to ukryć, bo jakby zobaczyli, to kaput, i pokazał, że by mu poderżnęli gardło. Poleciał gdzieś w gruzy, schował i przyleciał do nich. Ci się nie mogli [nadziwić].
Sześć godzin. Dojechaliśmy do Szczecina i w Szczecinie wprowadzili nas do takiej szkoły. Sala gimnastyczna była, piękna, przedwojenny budynek, cudowna szkoła w Szczecinie, ławki wzdłuż i komisja pozasiadała. No i wszystkie dane nam spisywali, imię, nazwisko i tak dalej, i tak dalej. Co tylko mogli, co ktoś powiedział. Przecież żadnych dokumentów Niemcy nam nie wystawili. No i w tej sali gimnastycznej siedzimy. Ja tak siadłem na środku sali, siadłem i sobie siedzę. Miałem już zrzucony pasiak i poniemieckie spodnie, takie długie, sznurkiem podpasane, bo skąd pasek, i trafiła mi się taka koszulka, takie spodenki krótkie, i trzymałem je pod pachą. No i jak nam dali te amerykańskie [paczki], te z sucharami, to tylko nasze bogactwo było. Te suchary i tam jak jakiegoś łacha ktoś podłapał. No i ja takie trochę za duże buty miałem. No i siedzimy, tak z pół godziny minęło, drzwi się otwierają, wchodzi kompania wojska polskiego. A kobiety… Bo tam byli różni, i od bauerów, którzy przyjeżdżali i pracowali u bauerów, i byli więźniami koncernów, w zbrojeniówce pracowali i tak dalej, i więźniowie [obozów]. Wchodzą na tę salę, a kobiety: „Uuuu, pierwszy raz po pięciu latach widzieliśmy. Witajcie, witajcie”. A to byli ruscy poprzebierani w polskie mundury. Zobaczyli te srebrne puszki z sucharami. I idąc po prawej stronie, mówi: Tawarzisz lejtnant. Jak się tak odezwał, „To ruskie”, „To ruskie”. I dawaj, rewizję. Niektórzy, którzy pracowali w zakładach zbrojeniowych, porobili sobie takie obrączki z brązu i pozakładali, że są żonatymi. Dawaj, dawaj wszystko. Jeden pamiętam, taką leicę miał niemiecką, ale nie miał kliszy do tego, tylko „dawaj”, zabrali mu wszystko. A zegarki to chyba ze dwa były na całą salę i tak dalej. Te wszystkie [paczki] pozabierali, te suchary. Więc ja widząc, co się dzieje, i nauczony okupacją, ściągnąłem te gacie długie i zawiązałem nogawki u dołu tym sznurkiem, co się podpasywałem i fu, te wszystkie suchary do tych portek i siadłem dupiną, że się tak wyrażę, na tych spodniach i nałożyłem te krótkie. Jak nałożyłem, przecież bielizny żadnej nie miałem, tylko te krótkie. Założyłem te krótkie, to musiałem wypychać brzuch, żeby mi te portki nie spadły, bo jak normalnie u tego, to mi portki spadały. No i stoję, a tutaj dłońmi podtrzymuję te spodnie, żeby mi nie spadły, nie. I siedzę. No i dochodzą do mnie, stoi przede mną to pudełko, a ten podniósł, ten szeregowy, i potrząsnął, lekkie było, otworzył ten dekiel, nic nie ma. Odwrócił się: Tawarzisz lejtnant i pokazuje mu, a ten mówi: Bierej suda. I tak się nauczyłem rosyjskiego tych z grup. Co się błyszczało, to wszystko wzięli, z wszystkiego nas ograbili. Ten mój zapas sucharów służył nie tylko na jeden wagon, ale na sąsiednie wagony. Rozdawałem, rozdawałem i do Warszawy jak żeśmy zajechali, to już miałem puste spodnie i nałożyłem te długie. Tak nas witano, tak nas poczęstowano PRL-em.
Więc ja dostałem z Arolsen całą fotografię mojego ojca. Swojej nie. Dopiero teraz to mnie uznano i tak dalej, no i brałem… To zaraz powiem. A ojciec… Ostatni raz mu w Sachsenhausen podałem rękę, jego wzięli do Neuengamme. Ja kompletnie nie znałem tego obozu, tylko wiedziałem, że transport jedzie do Neuengamme, bo mi więźniowie powiedzieli. Z Neuengamme ojca wzięli do Lubeki i tam załadowali w okręty. Marszem śmierci szli z Neuengamme do Lubeki. Tam załadowali połowę obozu Neuengamme w okręty niemieckie („Deutschland”, siedem chyba było tych okrętów), a drugą część, w której mój był ojciec, podstawili skład platform i więzień siadał okrakiem na platformie, drugi tu, trzeci i tak dalej, i tak dalej. A na czołowych burtach stali żandarmi w kożuchach z wycelowanymi karabinami. Jak się ktoś ruszył, usiłował wstać albo tego, to obrywał serię. A przy okazji ci, co przed nim albo za nim też byli częstowani, i zamiast jednego zabijał trzech, czterech. A dowiedziałem się, nie że mi ktoś [powiedział], tylko ja byłem amatorem książek, lubiłem strasznie, bo to była odskocznia od tego obozowego życia. Patrzę, na wystawie, Neuengamme, „Obóz zagłady Neuengamme”. I wleciałem jako oparzony. Znały mnie te pracownice: „Panie Jurku, takie smutne książki pan kupuje”. – „Tak, tak, bo to jest dla mnie bardzo ważne”. Wyszedłem z tej księgarni i zacząłem [czytać]. Żona mnie skrzyczała, mówi: „Co, nie możesz doczekać, jak do domu pójdziesz?”. A ja to otworzyłem. Proszę sobie wyobrazić, że inżynier, mechanik, więzień, pracował w kantorku, który wpisywał komanda wychodzące i wchodzące na teren obozu. Od niego się dowiedziałem, że ojciec był w komandzie [niezrozumiałe], w koncernie Kruppa, która zjeżdżała około osiemdziesięciu metrów do dołu, w dół windami, i tam robili części zbrojeniowe, samolotowe i tak dalej. Trzy miesiące była tylko grupa więźniów w jaskiniach. W jaskini spali, żyli i tak dalej. Po trzech miesiącach ich wyprowadzano do drugiej jaskini i wszystkich zabijali. Bo przeżył ten Kołodziej i mi o tym opowiedział.
A ojciec nie przeżył. Ale jeszcze przeżył Neuengamme. Marsz śmierci. Rozkaz wydał admirał Dönitz w zastępstwie Hitlera, bo ten już nie żył, żeby marsz śmierci do Lubeki i tam ich prze tego… I ojciec z tą drugą częścią, skierowali ich w stronę Berlina, tylko że pierścień wojsk alianckich się już zacieśniał i zbombardowane zostały tory kolejowe pod Berlinem. Najbliżej był obóz Ravensbrück, więc z całego transportu dojechało tylko dwadzieścia procent stanu osobowego. Pan sobie wyobraża? Wśród nich mój ojciec, bo był taki szczupły i silny. I tam go zamordowali. Ja z panią Wandą Półtawską rozmawiałem i ona mi powiedziała, że nie wiedziała. I była nasza sąsiadka, Halina Szczutkowska się nazywała, którą gestapo z trzeciego piętra na ulicy Ogrodowej sprowadzało, bo ją wydali. Bo ona była w Armii Krajowej.
Tak. I ją wzięli przed Powstaniem.
A matka, proszę pana… Matka urodziła w obozie Eulenburg. [Córka, moja siostra] podobała się strasznie Niemce. Niemka była żoną dyrektora fabryki Greve & Uhl w miejscowości Osterode. I wykradła ją. Miała przy tej fabryce willę, ta willa była otoczona sadem i tam przyprowadzali więźniów, żeby pielęgnowali, żeby obcinali gałęzie, kopali tam i tak dalej. Więźniowie mi opowiadali, że jak przyjechało takie komando, ona wsadziła tą moją siostrę do budy psa. Pies wyglądał, taki (ja widziałem tego psa) beżowy z zawiniętym ogonem. Ale to powiem potem. I więźniowie mi opowiadali, że było dwóch więźniów wtajemniczonych w to, że moja siostra się znajduje w tej budzie, a reszta nie wiedziało. Zresztą system więzienny był taki, że mógł pan obserwować, ale nie stanąć i nie gapić się. Bo wtedy pan od razu byłby… Trzeba było pracować, udając, że się pracuje, a jednocześnie sobie… I oni to obserwowali. I stanęło dwóch oficerów przed tym ogrodem na tej posesji, no i ponieważ to był miesiąc marzec, koniec marca, to słońce zaczęło świecić, pies wyszedł przed budę i stanął. Któremuś spodobał się ten pies, a więźniowie cięli gałęzie, kopali i tak dalej. Niemiec ruszył się i zrobił krok, a ten pies zaczął warczeć. A jak zaczął warczeć, to [Niemiec] zrobił jeszcze jeden krok. No to tak jak zwierzę, zrobił tak, aż się wyprężał łańcuch, a szczekał szalenie. No to ten się zdenerwował, otwierał kaburę i wyjmował pistolet. W tym czasie ukazała się w drzwiach ta Niemka z miotłą w ręku, bo chyba robiła coś, w domu porządki. Zobaczyła wyjmującego [pistolet] i tego szczekającego psa. Krzyknęła: Halt! I wszyscy żeby uciekali z jej posesji. W ciągu dwóch minut, jak nie opuszczą, to dzwoni na gestapo. A jej syn był dowódcą Hitlerjugend. Zapomniałem, w jakiej randze, bo to nawet pamiętałem. Ja go potem obroniłem, tego chłopaka. Bo go zlinczować chcieli, bo robił różne sztuczki. Ustawiał więźniów, Niemcom kazał, żeby stanęli pod ścianą baraku, a oni lepili sobie te kule ze śniegu.
No tak, tak.
Ale potem ja byłem w Eulenburg.
Tak. Ale to jest jeden na milion. Jak ktoś mówi, że w totolotka wygrał milion, to ja mówię: „Co ja mam powiedzieć?”. Przeżycie Powstania, obozu… Tak przeskakuję, ale mówię w tej chwili o tym, że było coś strasznego, jak człowiek był tak upodlony, że byliśmy nikim. No po prostu w oczach Niemców można było zrobić wszystko. Ten Niemiec właśnie rzucił się na tego psa, znaczy chciał, a ona kazała, i opuścili ten [teren]. Tylko ja nie zapytałem tej Niemki, jak dalej było z tym trzymaniem w [budzie]. Opowiadano mi, że ona tam przychodziła rano, w obiad mniej i wieczorem przychodziła. I że ten pies [moją siostrę] po prostu pielęgnował. Tylko nie zapytałem, jak ona była kąpana, czy ona była kąpana, czy myta, w jaki sposób, tego zapomniałem zapytać. Ale dochodzę do tego: ja przyjeżdżam do tego Eulenburga i powstaje [poruszenie], że młodzież z Powstania Warszawskiego. No i zaczęli wypytywać więźniowie, kto jest z Warszawy, więc ja. No i: „Jak się nazywasz?”. No to ja podałem nazwisko i imię. I minęło chyba z tydzień czasu niecałe, jak przychodzi do mnie i: „Chodź”. To była filia obozu Eulenburg, ta fabryka, ta Greve & Uhl. Jechało się z miejscowości Osterode chyba z pięć, sześć kilometrów. On furmanką dowoził jedzenie w takich konwiach drewnianych, no i chleb dowoził. No i mówi: „Będziesz moim pomocnikiem”. Ja żyłem w Warszawie, to nie miałem zielonego pojęcia, jak się konia obsługuje, więc mi pokazał, że nie należy [zachodzić] z tyłu konia, tylko z przodu. I jak tego, to żebym otworzył dłoń, szeroko położył i wtedy koń mi nic nie zrobi, bo chapnie, a jak zwinę rękę, to będzie źle. I żebym od tyłu nie podchodził. Nie wolno mi stanąć przy koniu i się przyglądać, muszę coś robić. Mówi: „Najlepszą rzeczą to jest ta szczota i szczotować go, bo to jest najprostsza rzecz, a pracujesz. Spojrzy Niemiec, to nic ci nie powie, bo grzebiesz. Jakby koń się zaplątał w lejce, w to, to nie wolno ci z tyłu podejść do niego, tylko podejść do mordy, do grzywy i jechać ręką w kierunku tyłu konia. I dopiero zjechać na nogę i wtedy podnieść [lejce]. I tak mnie nauczył. Tam byłem raz i za drugim razem on mówi: „Ja będę musiał na chwilę opuścić konia z wozem i ty w tym czasie mnie zastępujesz. Na jedną sekundę nie wolno ci stanąć”. No i zajechaliśmy na ten [teren], on specjalnie zajechał pod barak i mówi: „Mnie pięć minut gdzieś nie będzie. Czekaj tutaj”. No i dał mi to zgrzebło. [Wziąłem] to zgrzebło, nawet tak się zająłem, że nie wiedziałem, [kiedy wrócił]. On mnie tak puknął potem i mówi: „Leć za ten drugi barak”. No to ja lecę, dolatuję za węgieł, patrzę, a tu stoi moja mama z drugą więźniarką w pasie. Oniemiałem. Oniemiałem. Popłakałem się, rzuciłem się mamie na szyję, potem tej drugiej. I te moje matczysko wyjęło z kieszonki kawałek chleba i mi daje. Ja mówię: „Mamo, to ja będę ci organizował teraz jedzenie, nie potrzebuję”. No i mama mi mówi: „Masz siostrzyczkę”. Moja siostra urodziła się 28 grudnia 1944 roku, w tej właśnie fili obozu. Niemka [mamę] dała po urodzeniu do obrębiania kocy, bo tam przywożono z całej Europy futra, koce i więźniowie pracowali w tej przędzalni, robili dla wojska koce. Podejrzewam, że na Stalingrad i na wschód to wysyłali. […] A tam pracowały same Niemki. I mama odmówiła. Powiedziała to więźniarkom, a więźniarki: „Coś ty, zgłupiała?”. Bo ona, jeszcze jak mama była w ciąży, to ją tam dała. „Coś ty, głupia? Ratuj dziecko. Co ty będziesz się… Najwyżej się nie odzywaj do Niemek” i tak dalej. No i zrugana przez [współwięźniów] poszła i obrębiała te koce. Ale mówi, że strasznie łyso się czuła, bo ona wolała być między więźniarkami. No ale taki był los. No i urodziła. Jak ja tam przyjechałem, to mówi: „Chodź, teraz zobaczysz tę Niemkę i podziękujesz osobiście tej Niemce, która uratowała twoją siostrę”. I idziemy. I ja ją niosłem, potem oddałem mamie. Jak podchodziliśmy pod dom, to mama trzymała moją siostrę i akurat przed gankiem stała ta Niemka. I mama do niej po niemiecku powiedziała, że przychodzi teraz z całą rodziną, bo ja jestem [synem], i jej syn chciał podziękować. Ja podleciałem, złapałem Niemkę za rękę i do pocałowania. Ona: Nein, nein, nein. Mama mówi, że to ten pies opiekował się w budzie. Ja podleciałem do tego psa, a ta Niemka: Halt! Halt! Halt! - krzyczała. Mama się wystraszyła, co ona tak spazmuje. Ja doleciałem, złapałem tego psa za szyję (on miał takie oklapnięte uszy), a on się odwrócił i tak, chlast, mnie językiem. Raz, drugi, trzeci, aż kupę tej piany mi tego… A ta Niemka ręce [załamuje] i mówi: „Coś nieprawdopodobnego”. Ten pies nawet jej rodzinie nie pozwolił dojść, a ja doleciałem i pies mnie lizał. Widocznie jakiś zapach przyniosłem temu psu i tak dalej. I wtedy ja byłem, no… To jest jeden na milion chyba, że spotkałem matkę.
Już byliśmy razem i ja pełniłem rolę opiekuna mamy. O wózek stary żeśmy się postarali, poniemiecki, tak że byłem przeszczęśliwy. No, jak dojechałem do Warszawy, to nie będę wam mówił, bo zdjęcia macie, to zobaczcie. Szukało się dykty kawałek, żeby zatkać. O, dykta to była czymś, cymesem, jak to po żydowsku można powiedzieć. Coś, żeby zastawić okna. Z cegieł ustawiało się podłogi, jedna cegła po drugiej, żeby się jakoś chodziło.
A skąd! I co mnie denerwowało, że z pobliskich miejscowości, spod Warszawy, przyjeżdżali ludzie i grabili, co się da - z piwnicy, nie z piwnicy, wszystko było ograbione.
Ja byłem na Krochmalnej, a potem to… Potem mama zamieszkała na Smolnej 20 i już tam była. I tam w samym środku byłem. Były nakazy pracy. Zacząłem chodzić do szkoły. To była szkoła Wawelberga na Chmielnej 88. Potem liceum komunikacyjne zrobiono, a jak na trzecim roku byłem, zrobiono technikum kolejowe i tym sposobem znalazłem się na kolei. A ciekawiły mnie lotniska, mosty, drogi, to był mój konik. Zresztą pracowałem… Przecież po wojnie to Marszałkowska ulica, to nas zabierali [do pracy]. Wszyscy zresztą [pracowali]. Tory kolejowe były podprowadzone i wagony ze Wschodniej leciały na ulicę Marszałkowską, platformy i myśmy wszyscy [pracowali]. Nawet Bieruta sfotografowali, że wrzucał na platformy, a to była lipa. I zamiast wychowanie fizyczne, to żeśmy chodzili i równali, plantowali Stadion Dziesięciolecia. Znajdowaliśmy kawałki kości, czaszek i tak dalej i odmawialiśmy pracy, ale tam się nikt nie przejmował. Ale było tak, żeśmy się uparli, powbijaliśmy szpadle i „Proszę tutaj… My tu nie będziemy robić, bo tu jest grób, tu są groby i tak dalej”. Tak że jak ktoś chodził potem po [stadionie], a różne „dzieła” się na stadionie działy, to by nie był świadom, że tak chodzi. Albo drugie miejsce… Zresztą ja mówię, każdy kamień warszawski to jest nasiąknięty krwią. Stadion to jedno miejsce, ale tych miejsc było wiele. Na przykład nikt z warszawiaków, rzadko teraz młode pokolenie wie, że była Hala Gwardii na Mirowie, koło Hali Mirowskiej i tam zawody bokserskie, tam się klęło i tak dalej, biło i tak dalej. A nikt nie wiedział, że na największym grobie Warszawy siedzą. Tam przecież był na hali wykopany ogromny dół. Tysiące Polaków, rodaków naszych [wrzucono] do tego grobu. To jest jeden z największych grobów Warszawy. My wiemy, wszystko wiemy. I jak chodziłem do tej szkoły na Chmielną, to półtora metra od okna, od naszego baraku, było ogrodzenie Pałacu Kultury i Nauki. To nazywaliśmy, że lecą „gruszki”. A wie pan, co to były „gruszki”? Spadające ruskie postacie, które się nachlały samogonu. Podjeżdżała taka furgonetka zielona na budowę i codziennie ich wywozili. Ile, to my nie wiemy, ale widzieliśmy nieraz, jak leciały, bo to było w zasięgu naszego wzroku. I uważam, że Pałac Kultury powinien zniknąć z powierzchni ziemi, bo to jest upodlenie Stalina. Cały MDM to jest tak samo wsadzony w architekturę pięknej naszej Warszawy i to specjalnie na złość, żeby Polaków upodlić. I byli tacy architekci, byli żołnierze Armii Krajowej, jak Jankowski i tak dalej, którzy [chcieli urzeczywistniać] wizję Starzyńskiego, to przecież była piękna wizja rozbudowy Warszawy. […]
Kielce, 14 marca 2024 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski