Nazywam się Andrzej Rodys. Urodziłem się dokładnie 10 czerwca 1936 roku, czyli w chwili wybuchu Powstania miałem lat osiem z kawałkiem.
W Warszawie. Gdzie dokładnie, to ja tak naprawdę sam nie wiem, bo w metryce kościelnej mam zapisane, że Podwale 29, ale ja się tam nie urodziłem, bo urodziłem się w klinice położniczej, która była przy ulicy Hożej, bodajże gdzieś, gdzie później po zakończeniu wojny była lecznica rządowa.
A, gdzie mieszkałem? Mimo że jestem, jakby wynikało z tego, ze Śródmieścia, to nigdy w życiu nie mieszkałem w Śródmieściu. Pierwsze lata mojego życia, czyli tak od roku do trzech, mieszkaliśmy w Boernerowie, to jest część Bemowa. Przed wojną to jeszcze nie było w Warszawie, było poza granicą Warszawy, należało do gminy Blizne. Myśmy tam wynajmowali taki fiński domek po prostu, drewniany. Do wybuchu wojny tam mieszkaliśmy. Tata mój w 1939 roku poszedł na front.
Nie, nie, nie, to było po prostu wynajmowane od kogoś, kto był pracownikiem łączności, bo to tak się nazywało. Pierwsze osiedle pracowników łączności założone przez Ignacego Boernera, który był ministrem [Ministerstwa] Poczt i Telegrafów, jak to się wtedy nazywało. No i to było właściwie głównie dla pracowników tego resortu.
A przed wojną to w ogóle z wykształcenia to był inżynierem rolnictwa, ale nie pracował w rolnictwie już później, tylko przeszedł do Ministerstwa Sprawiedliwości, gdzie organizowano cały pion pracy więźniów i on tam się zajmował pracą więźniów w gospodarstwach rolnych. Ale był równolegle oficerem rezerwy i został powołany, z tym że nie we wrześniu, ale chyba już w marcu poszedł do wojska.
Stefan.
Janina.
Machalska.
No, jedynym, więcej nie zdążyli jakoś, bo tata poszedł na wojnę i nie wrócił. Z tym że zginął prawdopodobnie w bitwie nad Bzurą, ale mówię prawdopodobnie, bo ciała nigdzie nie znaleziono, a po prostu byli ludzie, którzy go widzieli ostatni raz podczas bitwy nad Bzurą, więc to jest możliwe, że właśnie tam zginął. Potem już się nie pokazał. Ja pamiętam, że w sierpniu, no, oczywiście wtedy nie wiedziałem, że to jest sierpień, bo ja się nie znałem na kalendarzu, ale przyjechał na taki jakiś krótki urlop do domu. W czasie tego urlopu poszliśmy w trójkę, to znaczy tata, mama i ja, do zoo. Oczywiście wielkie wrażenie na mnie zrobiła ta wycieczka, bardzo mi się tam te różne zwierzęta podobały, ale [poza tym] była to jakby pierwsza taka wycieczka dalsza tramwajem z Boernerowa do placu Teatralnego. Tam była przesiadka, no w ogóle te linie tramwajowe były wówczas zupełnie inaczej niż dzisiaj. No kto by sobie dziś wyobraził tramwaj na placu Teatralnym albo na przykład na Nowym Świecie. No ale tak było. I wracając z urlopu do jednostki, tata powiedział: „Na imieniny to ja pewnie do domu przyjadę po raz drugi”, a imieniny 2 września, no więc przyjechał. No i tak to było.
Tak, ja do końca wojny no to przecież modliłem się, żeby tatuś szczęśliwie wrócił i tak dalej. No i dopiero później, już po wojnie, jak nawet poszukiwania przez Czerwony Krzyż nie dały żadnego rezultatu, no to wreszcie trzeba się już było pogodzić z tym. No ja już wtedy byłem trochę starszy, wcześniej to niewiele rozumiałem, ale w końcu zrozumiałem, że tata nie wróci.
No tak, więc to już było tak, że ten domek w Boernerowie się w wyniku działań wojennych nie nadawał do zamieszkania. W Boernerowie było lotnisko, były liczne jednostki wojskowe, więc to był cel dla lotnictwa niemieckiego. Ja zresztą pierwsze momenty tych nalotów pamiętam, jeszcze nawet do babci wołałem: „Babciu, niech ten Hitler przestanie”, bo sądziłem, że babcia to ma moc w ogóle jakąś niesamowitą i może nawet i to spowodować.
Nie, babcia była z nami. Bo dziadek to już nie żył, zginął w wypadku samochodowym jeszcze przed moim urodzeniem, ale babcia mieszkała. To była mama ojca, czyli jak się to mówi według genealogii, babka […] ojczysta.
No to właśnie w tym sensie. No i później, dlatego… Tam było to zniszczone. Nie był całkowicie zrujnowany ten domek, ale wszystko tam było tak o; i szyby powybijane, splądrowane zresztą i zrabowane. Nie nadawał się do zamieszkania, więc mama z ciocią, siostrą ojca, się dogadały, że będziemy mieszkać u nich na placu Inwalidów. I tak całą okupację, znaczy nie całą, bo do Powstania tylko, spędziliśmy w domu przy placu Inwalidów 3.
Radziła sobie, pracowała. Była z zawodu księgową, wtedy się mówiło buchalterką. Pracowała, chyba zarabiała jakoś możliwie, chociaż wtedy to wiadomo, że zarobki były takie okupacyjne, no ale jakoś się utrzymywaliśmy.
No, były, no może nie było ich tam za wiele, ale na przykład pamiętam taki fragment, że na placu Inwalidów, przy rogu Mickiewicza, tam po tym, jak się zjeżdża z wiaduktu, była przez jakiś czas murowana taka tablica, że w tym miejscu grupa bojowa ZWM-owców stoczyła walkę z żandarmerią niemiecką, no i że wycofali się i tak dalej. Wyglądało to w praktyce w ten sposób, że… Aha, że [walczyli] z przeważającymi siłami żandarmerii niemieckiej. No z przeważającymi siłami to chyba nie, bo tam tych żandarmów to było trzech, może czterech, a ZWM-owców pewnie z siedmiu. Z tym że przewaga na pewno była w broni, bo Niemcy mieli broń długą, a […] ZWM-owcy co najwyżej pistolety. Ja to widziałem z daleka, powiedzmy, że nie przez bramę, ale tam od frontu budynku. Widziałem, jak zresztą przy okazji tej walki, tej wymiany strzałów, padł jakiś zupełnie niezainteresowany cywil, no i to widziałem. Widziałem po prostu Niemców maszerujących, bo oni tam stacjonowali w szkole na Felińskiego, czyli w dzisiejszym liceum chyba imienia Jana Kilińskiego, a wtedy to tam były koszary niemieckie bodajże, bo tam chyba jakiś szpital był, ale był to punkt zajęty przez Niemców i oni wychodzili na miasto, i śpiewali swoje „Heili heilo heila”. Nawet się przyjemnie słuchało, ale tak to było.
Pamiętam.
No, pamiętam. Pamiętam, że jakby się to mówi „drzwi we drzwi” z nami mieszkali państwo Domiczowie. Pan Domicz był lekarzem, chirurgiem zresztą, to miał później w czasie Powstania trochę zatrudnienia. Jego syn był Jurek, z którym się bardzo przyjaźniłem, i przyjaźniłem się także na przykład z Jasiem Anusiakiem, który był synem państwa, którzy prowadzili bar w tym budynku, plac Inwalidów 3, w tym miejscu, gdzie w tej chwili jest biblioteka publiczna Żoliborza, a przez dłuższy czas był tam jakiś oddział banku. No, jeszcze innych, też pamiętam, no ale już nie będę za bardzo sięgał w pamięć i wymieniał, bo to chyba nie ma większego znaczenia. Oczywiście pamiętam, pamiętam sąsiadów.
No nie, do szkoły przed wybuchem wojny to nie, ale w 1943 poszedłem do pierwszej klasy. Zresztą nie tam, nie przy placu Inwalidów, bo tam co prawda miałem na oku szkołę przy ulicy Śmiałej, gdzie ci koledzy z podwórka chodzili, ale mama na krótki czas, znaczy do Powstania, dostała przydział mieszkania w pożydowskim budynku przy ulicy Ogrodowej i w ten sposób tam na parę miesięcy się wynieśliśmy. Tam poszedłem do szkoły prowadzonej przez zakonnice, siostry szarytki, przy Ogrodowej 15, gdzie byłem w pierwszej klasie. Ale jakoś tak się składało, że ja umiałem czytać już dość dobrze i pan, nasz wychowawca, jak coś tam potrzebował pewnie robić podczas lekcji, to kazał mi czytać coś na głos, tak, żeby koledzy słuchali.
No, byłem lektorem właśnie. I ta siostra przełożona przyszła któregoś dnia i usłyszała, jak ja czytam, i powiedziała, żeby natychmiast przenieść mnie do drugiej klasy. No i przeniesiono. Tak że ja byłem w drugiej klasie, ale nie dotrwałem do końca roku, bo w lutym 1944 roku zapadłem na dyfteryt. To wtedy była straszna choroba, bardzo dużo dzieci na nią umierało. Byłem w szpitalu Karola i Marii, na Lesznie. No a po wyjściu z tego szpitala byłem bardzo osłabiony, jak to po ciężkiej chorobie, no i w związku z tym mama z ciocią jakoś uchwaliły, że żeby mi było lepiej na zdrowie, to się przeniosę na Żoliborz. No i tak już zostało do Powstania. Mama mnie tam odwiedzała codziennie, zanim poszła do domu spać, ale ja tam byłem. No i w końcu, jak już wybuchło Powstanie, to już i mama tam została.
Ojej, nazwiska wychowawcy to ja nie pamiętam. Wiem, że był… W ogóle chyba nie znałem, bo wtedy nazwiska nauczycieli były taką tajemnicą otoczone. Ale pamiętam, jak nazywała się wychowawczyni w drugiej klasie, pani Teresa Jaworska chyba ona się nazywała.
No to tak raczej było zupełnie nieoczekiwanie. Z tym że na Żoliborzu się zaczęło wcześniej. Bo była wsypa, jak by to powiedzieć. Zaczęło się Powstanie jeszcze przed drugą, nie o piątej, więc po prostu się odnotowało to w pamięci jako któraś tam z kolei strzelanina. No, ale strzelanina była długo, długo, nie ustawała i w końcu dopiero później się dowiedzieliśmy, że to jest Powstanie. Mama i ciocia z pracy wróciły po dość dużych komplikacjach. No, mama jeszcze tego samego dnia, a ciocia to dopiero rano drugiego przyszła, bo miała trochę dalej z Czerniakowskiej, bo pracowała w ZUS-ie, a mama tutaj bliżej, na Długiej, no więc miała krótszy dystans. Jakoś udało jej się wrócić jeszcze tego samego dnia. A, no i tak już to zostało.
No nie, no w tym momencie już nie. Tata już [nie żył], natomiast mąż cioci to byłby jeszcze [poszedł], chociaż w wieku powyżej czterdziestki to już tak bardzo takich nie brano, chyba że byli jakimiś wysokimi oficerami, ale on umarł jeszcze przed Powstaniem.
Tak, tak, tak, tak, to prawda, że kryliśmy się w piwnicach. Mieszkanie cioci było na parterze i było dość, powiedzmy, szczęśliwie położone, że tam nie było jakiegoś ostrzału. No bo na wyższych piętrach to wiadomo, że mogło tam być jakieś strzelanie, tym bardziej że w takiej połaci ogrodów sąsiadującej z tym domem i oddzielającej go od szkoły na Felińskiego siedział gdzieś niemiecki snajper i strzelał.
I tu, i tu, i od strony placu, i od strony podwórka. Ono miało szczęśliwe położenie. I doszło do tego, że w tym mieszkaniu, ponieważ ciocia też się trochę udzielała społecznie, tworzyli jakiś samorząd mieszkańców, coś takiego, tak że właśnie ludzie bardzo często się tam schodzili, w tym mieszkaniu na parterze. No, trzeba powiedzieć, że w obszernym przedpokoju nawet się odbywały jakieś konferencje. W każdym razie dużo ludzi się przewinęło przez to mieszkanie. No a bywało tak, że pomiędzy parterem a pierwszą kondygnacją piwnic były takie schody i potem jeszcze była druga kondygnacja piwnic później. Ta pierwsza to był taki jakby poziom sutereny, tam zresztą były też dwa mieszkania w suterenie. No i tam na tych schodach się często ludzie gromadzili i ktoś czytał jakiś dziennik radiowy AK, coś takiego było chyba i jakieś tam…
„Biuletyn Informacyjny”, no i jakieś tam tak zwane gazetki. Tak że z dużym zainteresowaniem słuchano tego, co się dzieje na frontach, no bo przecież radia nie było. Radia nie było, bo wiadomo, Niemcy kazali wszystkie radioodbiorniki oddać, no a jak ktoś miał, to był zagrożony surową karą. No więc w każdym razie informacja była [przekazywana] tylko tą drogą.
Jako oddziału to nie, natomiast pojedynczy żołnierze Powstania bywali nawet u nas w mieszkaniu. Ja im nawet recytowałem taki swój wierszyk, który mając osiem lat, napisałem. Ja już nie pamiętam tekstu całości, ale wiem, że się kończył tak: „Armia Krajowa walczy, ludność w piwnicach siedzi, a Führer niemiecki Rzeczpospolitą biedzi”. Takie dziecinne rymy, ale coś takiego było. Powstańcy często tam zaglądali do nas. Pamiętam jakiegoś porucznika „Sosnę”, porucznika „Korwina”, innych tam jakichś. No, z pseudonimów głównie ich znaliśmy, ale wiadomo, że imionami to operowali. Tam był jakiś Janusz, jakiś Wojtek.
A nie no, oczywiście. U nas w naszym budynku w piwnicy były poprzebijane przejścia pomiędzy poszczególnymi klatkami i po wyjściu z naszego budynku wchodziło się już w taki rów, który był wykopany przez szerokość alei Wojska Polskiego do Mickiewicza 27 i tak można było cały Żoliborz przejść. A kanałami no to wiadomo, że przychodzili ze Śródmieścia. Ja nawet kiedyś byłem świadkiem, jak przyszedł taki jeden akowiec, również z Powstania, który przyszedł ze Śródmieścia kanałami. No, wrażenie węchowe było raczej niezbyt pozytywne. Trzeba powiedzieć, że od tego czasu nie jestem za bardzo wrażliwy na jakieś nieprzyjemne zapachy, co zresztą później się pogłębiło przez obóz w Pruszkowie, a później jeszcze przez mieszkanie w jednym pokoju dziesięć osób, plus dziewięciu żołnierzy radzieckich przez dwa tygodnie.
O tym to się później dowiedziałem, natomiast pewnie dorośli mieli tego świadomość. Ja szpitalem się specjalnie nie interesowałem, ale wiem, że w naszym budynku, dość dużym, tam około sześćdziesiąt lokali było, było dwóch panów chirurgów, którzy…
Jeden wspomniany, a drugi też był, no bardzo… Mimo że oni nie wchodzili w jakieś struktury służby zdrowia AK, tylko na własną rękę robili jakieś punkty opatrunkowe. Zresztą na przykład doktor Domicz miał gabinet wynajmowany, nie w swoim mieszkaniu, tylko w sąsiedztwie, na parterze, tylko że w innej klatce, tak że dość też wygodne położenie, no to tam opatrywał, ale nie tylko żołnierzy Powstania, bo przecież i ludność cywilna też ponosiła różne uszczerbki na zdrowiu. Sam zresztą nawet byłem świadkiem, jak w suterenie, w sąsiedniej klatce, był taki chłopak, który zginął, bo akurat [uderzył] pocisk artyleryjski, jakiś chyba nie za duży, bo jakby był większy, to by pewnie było więcej zniszczenia, ale urwało mu głowę.
No, znałem to tak, o tyle, o ile, bo on nie był tamtejszy, tylko tam było dużo napływowych, że tak powiem, imigrantów z różnych przyległych uliczek, bo tam po prostu w tym budynku jakoś się może pewniej czuli. On miał chyba piętnaście, szesnaście lat. W każdym razie zginął na miejscu.
A jak wyglądało wyjście, to już mówię. To był 29 września, czyli akurat dokładnie sześćdziesiąty dzień Powstania. Jeszcze w nocy chyba i od rana była strzelanina wręcz niemożliwa do wytrzymania, tak że myśmy siedzieli już nie na pierwszej kondygnacji, tylko na tej drugiej, głębszej, w piwnicach, no i bez przerwy, bez przerwy huczało, huczało. No, potem wreszcie się rozeszła się pogłoska, że: „Oj, chyba, chyba będą się poddawać”. No i no nie wiem, jak to tam wyglądało, ale prawdopodobnie gdzieś tam wywieszono białą flagę i korytarzem piwnicznym przeszli Powstańcy w kierunku Mickiewicza 27, wycofując się po prostu. No, tam wśród nich byli chyba i ranni, i tacy, którzy ledwo, ledwo szli, w każdym razie się wycofali. Chwilę było ciszy, no a potem się rozległo: „Raus! Wychodzić!”, no i jakiś strzał, z pistoletu maszynowego chyba. No, wyszliśmy, no i stał tam taki jeden, potem drugi, zanim wyszliśmy na podwórko, to chyba jeszcze trzeci, no a na podwórzu to już było ich więcej. Ustawili nas w kolumnę marszową, przy czym oczywiście tutaj były wielkie tragedie, bo ludzie niektórzy zostawili swoje rzeczy na górze, no a przecież wejście na górę to jest verboten, nic nie można się oddalić, tak mieliśmy być, jak jesteśmy. Co innego, że tam przezorni nosili na sobie jakąś cieplejszą odzież i to co potrzebne, no i nawet mieli przy sobie pewnie jakieś dewizy, bo wszystko można kupić za pieniądze. No, wiem, że dawali tam po cichu w łapę coś, takie były momenty.
Nie bardzo.
Można było się cieplej ubrać. Ja akurat byłem ubrany nie za bardzo ciepło, w jakiejś tam koszulce, w sweterku, bez czapki, w krótkich spodenkach, raczej lekko. No i zgromadzili nas na podwórku w kolumnie marszowej. No więc właśnie mówię, że były dramaty, no bo ludzie się dowiedzieli, że nie mogą wejść na swoje śmiecie, coś tam zabrać. Dziewczynka jedna, młodsza ode mnie, bardzo płakała, że nie może wziąć swojego pieska, który został w mieszkaniu. Zresztą wszystkie zwierzęta musiały zostać. Nawet taki Nero, pies, który pilnował, pies dozorcy, miał budę, no i też musiał zostać na łańcuchu. No i potem wyszliśmy w kolumnie marszowej, przeszliśmy do takiego budynku, [który] wtedy należał do ulicy Generała Zajączka, w tej chwili chyba ma adres Mickiewicza, ale już nie wiem, ile, to tak na rogu Mickiewicza i Zajączka, jak się zjeżdża z wiaduktu. No też dość duży budynek. I tam na podwórzu nas ustawili chyba, jeszcze czekając na kolumny z innych budynków, i tam żeśmy stali. A ja byłem, jak mówię, nie za bardzo ciepło ubrany. Ale przechodził koło nas niemiecki żołnierz, ja nawet nie wiem, czy to nie był esesman, zawołał na mnie: Komm hier. Poszedłem. Babcia moja, która była w ogóle stuprocentowa Niemka z pochodzenia, ale urodzona w Warszawie i nigdy w życiu w Niemczech nie była, a na propozycję podpisania folkslisty powiedziała zdecydowanie nie, no cóż, wydawało jej się, że będzie musiała za chwilę użyć swojej znajomości niemieckiego. No ale on mnie wziął, zaprowadził do jakiejś klatki, do piwnicy, gdzie był chyba jakiś magazyn różnych odzieżowych rzeczy, nie wiem, zrabowanych czy niezrabowanych, ale w każdym razie pogrzebał w tym, wygrzebał jakąś kurtkę tramwajarską, kazał mi się w to ubrać, i jeszcze jakąś podszewkę do hełmu, taki kapelusz, który można było wywinąć brzegi i była ładna czapeczka nawet. No i odprowadził mnie z powrotem na miejsce, a już wszyscy byli przerażeni, że coś chce ze mną zrobić. No i tam staliśmy jakiś czas, potem kazano nam iść. Szliśmy przez wiadukt do dzisiejszej ulicy Stawki, później Okopową do Wolskiej, do kościoła Świętego Wojciecha, gdzie był nocleg. Tam po prostu przenocowaliśmy, no a rano znowu „wstawać” i w kolumnie marszowej pognano nas na Dworzec Zachodni. Wsadzono w wagony, oczywiście nie w jakieś eleganckie, pulmanowskie, tylko w tak zwane bydlęce, no i zawieziono do Pruszkowa. No, w Pruszkowie, no to wiadomo, przeszliśmy tam przez [obóz], trzy dni chyba byliśmy.
Z Pruszkowa no to nas później wywieźli już tak jakby na wolność, wypuścili nas na takiej stacji Sołtyków-Odrowąż, to jest w okolicach [Gór] Świętokrzyskich, nie dojeżdżając do Końskich. Ale gosposia jednej z sąsiadek pochodziła właśnie ze Świętokrzyskiego i powiedziała: „No może byśmy tam do mojej wsi pojechali”. I tak się zebrała jakaś grupa, taka chyba z kilkanaście osób, i pojechaliśmy później pociągiem do wioski Wilczkowice, gdzie spędziliśmy parę tygodni.
Tak, tak. No i jeszcze sąsiedzi. No i tam byliśmy, no nie wiem, chyba dwa tygodnie czy więcej. Tam już się jakieś kontakty korespondencyjne nawiązywało, no i wreszcie mama zdecydowała, że pojedzie do… Ponieważ jej brat, [mój] wujek, był w Częstochowie, jako że… Nie wiem już, jak oni tam się znaleźli, bo wujek był w Powstaniu, a jego rodzina nie, ale jakoś się tam znaleźli i się znaleźli pod Częstochową w takiej wiosce Mirów. Właściwie to było takie osiedle hutników, chłoporobotników, dzisiaj oczywiście w granicach Częstochowy.
Eugeniusz Machalski. Był długoletnim pracownikiem firmy Gebethner i Wolff, znanej oficyny wydawniczej.
On był podoficerem zawodowym, znaczy nie zawodowym, tylko rezerwy. Uczestniczył w Powstaniu, nie wiem już, w jakim charakterze, przecież już nie był w wieku żołnierskim, miał już swoje czterdzieści lat, no ale coś tam robił dla Powstania.
Wcześniej jeszcze mama się skontaktowała tam ze swoją koleżanką, która mieszkała u siostry swojej, już w samej Częstochowie, przy ulicy Katedralnej, dosłownie naprzeciwko katedry częstochowskiej. No i tam najpierw przyjechaliśmy, tam byliśmy ze dwa tygodnie, potem dopiero mama odnalazła wuja, który pracował też w księgarni u swojego kolegi, przy alei Najświętszej Marii Panny, czyli też w centralnym punkcie Częstochowy. No i stamtąd dopiero pojechaliśmy do Mirowa. I to było już w listopadzie, bo pamiętam, że wybory prezydenta w Stanach Zjednoczonych odbywają się zawsze w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku miesiąca listopada. No i właśnie pamiętam, że [kiedy] w gazecie była relacja z wyborów w Stanach Zjednoczonych, to jeszcze byłem na Katedralnej, czyli to musiało być gdzieś w pierwszych dniach listopada, jak się przenieśliśmy do Mirowa. No i tam byliśmy listopad, grudzień, styczeń, potem chyba luty, w marcu przyjechaliśmy z powrotem.
Nie do Warszawy, bo mama wcześniej pojechała na taki zwiad, z wujkiem zresztą, żeby się zorientować, jak to tu wygląda. Stwierdziła, że mieszkanie przy placu Inwalidów i drugie mieszkanie przy Ogrodowej zupełnie się nie nadaje do zamieszkania. Wobec tego pojechaliśmy do cioci, siostry mamy, która mieszkała we Włochach jeszcze od przedwojny. Włochy wtedy nie były w Warszawie i nie były objęte Powstaniem. Rezultat tego był taki, że ja we Włochach skończyłem szkołę podstawową i liceum. I we Włochach i dzieci chrzciłem, i nawet jeszcze skończyłem wyższe studia i tak dalej.
Nie, nie, nie, już mieszkaliśmy we Włochach, no a potem już z Włoch to zgłosiłem się do WSM, znaczy nie do WSM-u, [tylko] wtedy był taki wydział zamiany lokali gdzieś przy urzędzie miasta i tam się można było zgłosić, to się dostało jakieś zamienne mieszkanie, no więc tutaj w WSM-ie dostałem to mieszkanie.
No to właśnie to wtedy były Włochy, miasto, nie [można] mówić, że w Warszawie. Miasto Włochy. To była szkoła, to się nazywało wtedy nie podstawowa, tylko szkoła powszechna: Publiczna Szkoła Powszechna numer 3 we Włochach. No i to było przy ulicy dzisiejszej Potrzebnej, która przed wojną nazywała się Sieradzka, a jeszcze zmieniono na Edwarda Śmigłego-Rydza, a po wojnie chyba się nazywała Adolf Hitler Strasse, znaczy w czasie wojny, a po wojnie ulica Józefa Stalina, a potem dopiero była Potrzebna. Ale to też nie dlatego, że Stalin był be, bo to jeszcze nie było w tym czasie. Włochy zostały przyłączone do Warszawy w 1950 roku, kiedy Stalin jeszcze był na chodzie, ale nie mogło być w mieście Warszawie dwóch ulic o tej samej nazwie. Aleje Ujazdowskie były Stalina, no to tutaj musiało się zmienić. Dlaczego akurat Potrzebna, to tego już nie wiem, ale tak jest do dziś.
No i ulica była nam potrzebna, niewątpliwie.
Można powiedzieć, że w bibliotece, jeśli to można nazwać biblioteką. Był w papierach, że tak powiem. Miałem go. […] Jeśli mam odpowiedzieć, co spowodowało, że przekazałem ten zeszyt do Muzeum Powstania, no to powiem tak: On cały czas był u mnie, trudno powiedzieć w bibliotece, ale w jakichś tam podręcznych papierach, których się nie wyrzucało ze względu na ich wspomnieniowy charakter. No co spowodowało? Spowodowało to to, że w pewnym momencie zacząłem mieć kontakt na forum takiej grupy literackiej, amatorskiej, zresztą z panią, która była żoną ostatniego kierowcy „Kubusia”, czyli tego słynnego samochodu pancernego, który Powstańcy zdobyli i wykorzystywali później. On, to chyba nie jest tajemnica, nazywał się Szczepan Madej, a ona Ela. I w pewnym momencie właśnie mieliśmy ze sobą styk. Ona mnie właśnie namówiła, ponieważ wiedziała, że… Aha, ja recytowałem tam w jej obecności parę wierszy dotyczących Warszawy i Powstania. No więc właśnie powiedziała: „A może byś tak się skontaktował z Muzeum Powstania”. Bo ja powiedziałem wcześniej, że mam taki zeszyt z rysunkami. […] No więc nawiązałem kontakt. Już nie pamiętam w tej chwili, jak ten pan się nazywał, ale właśnie się zgłosiłem i zrobiłem darowiznę po prostu, za co zresztą otrzymałem jakieś gorące podziękowanie w swoim czasie. No i chyba dobrze, bo u mnie to raczej by się marnowało i to w tej chwili jest w stanie takim, jakim jest, jak widać, a u mnie by chyba jeszcze się pogłębiało zniszczenie tego zeszytu. Zeszyt jest niestety, co bardzo wpływa na wyrazistość, wyraźność tych obrazków, jest na papierze, który ma, jak to się mówi, liniaturę zeszytu rachunkowego w młodszych klasach szkoły podstawowej. Czyli jest tu raczej dość wyraźna kratka, na której trzeba dużo wysiłku, żeby coś tu było widać. A ołówki, które w tym czasie mieliśmy, no to też nie były takie najwyższej jakości i z dużym trudem tu coś się dało w ogóle narysować. Zeszyt jako czysty zeszyt był kupiony w księgarni Eugeniusza Sowiera w Częstochowie na alei Najświętszej Marii Panny, gdzie jak mówiłem wcześniej, pracował mój wujek Eugeniusz Machalski. No i zeszyt niby właściwie miał być do tego, że się w domu miałem uczyć rachunków, no a ja sobie to wziąłem jako zeszyt do rysowania, bo miałem też zawsze potrzebę rysowania i w tym celu to wykorzystałem.
No, elegancko wyglądał. Chociaż, no jak może wyglądać szkolny zeszyt? No bo to przecież był zeszyt z przeznaczeniem do szkoły. Był bardzo porządny, w każdym razie nie było tu takich ząbków.
Nie, tego to już nie, ale chyba były jakieś albo szare, zielone może, nie pamiętam.
No więc rysunki tworzyłem w Mirowie, po powstaniowym wypędzeniu, w Mirowie, który dzisiaj jest częścią Częstochowy. Myśmy tam mieszkali przez kilka miesięcy. Z tym że to była wieś, ale raczej osiedle chłoporobotnicze. Tam mieliśmy wynajęty pokój, w którym nas mieszkało dziesięć osób, spokrewnionych przeważnie ze sobą, ale później przez jakiś czas jeszcze dziewiątka żołnierzy radzieckich kwaterowała w tymże pokoju. No i ja rysowałem zawsze, od znacznie młodszych lat. Ja już wtedy mając lat ósmy, dziewiąty rok, już raczej byłem zaawansowany w rysowaniu. No i rysując, oczywiście w głowie miałem przede wszystkim tematykę powstańczą, chociaż nie tylko. Ale to wszystko, co jest tu narysowane, a dotyczy Powstania, to raczej głównie jest wyobraźnia, jak to mogło wyglądać, bo w rzeczywistości może tego nie widziałem. Tak jak tutaj jest te bombardowanie albo tam jest jeszcze gdzieś płonąca Warszawa. No, tu jest płonąca Warszawa, a tu jest na przykład rysunek, który przedstawia jakieś nocne włamanie przez okno jakichś przestępców i to już jest niezwiązane z Powstaniem. No, rysowałem po prostu to, co mi przychodziło do głowy. Tu jest też bombardowanie. Tego nie widziałem, ale tak to sobie wyobrażam. Jeńcy. Dlaczego „V” w cudzysłowie? Niemcy nosili na rękawach takie „V”, co miało oznaczać wiktoria, zwycięstwo. Ale to też jest oczywiście wyobraźnia. Co tu jeszcze mamy? No, tu jakiś taki Polnische Banditen. To już raczej dotyczy chyba nie tyle Powstania, ile walk partyzanckich. To też jest z wyobraźni, nie widziałem nic takiego. Bombardowanie było, płonąca Warszawa była. O, autobus. To już bez podpisu, ale takie autobusy jeździły. Tu nawet jest napisane Níchtraucher, a tu für raucher, czyli dla palących i dla niepalących. Końskie, dom gdzieś tam. A tu ktoś jedzie na rowerze. To jest jakby z pamięci, ale coś takiego tam jeździło w tych momentach. To jest Marysia. Marysia to jest taka dziewczynka, która nie jest moją kuzynką, ale jest cioteczną siostrą mojej ciotecznej siostry. Tylko że my między sobą nie mamy nic wspólnego, a jednocześnie jakieś zbliżenie, bo ona mieszkała razem z nami w Mirowie i chciała być sanitariuszką. Dlatego tu jest właśnie w stroju sanitariuszki, a to to jest jakby jej taki codzienny portrecik z kokardą na głowie. Trzeba powiedzieć, że nie za bardzo sympatycznie tu wyszła. Ona zresztą nie żyje już parę lat. Tu jest rysunek inspirowany powieścią Daniela Defoe „Robinson Crusoe”, którą to książkę czytałem właśnie w okresie przedpowstaniowym i bardzo duży wpływ ona na mnie wywarła. Dlatego mi to ciągle w głowie chodziło. Tak sobie wyobrażałem jakieś tam sceny z pobytu Robinson Crusoe na wyspie bezludnej. Tu jest Hania przy płonicy. Hania to moja cioteczna siostra, cioteczna siostra tejże Marysi, o której mówiłem przed chwilą. Płonica to jest inna nazwa szkarlatyny i Hania zachorowała na szkarlatynę. Ja zresztą też [chorowałem]. […] Rysowałem już w okresie, kiedy trochę ozdrowieliśmy po tej szkarlatynie. Natomiast tak z pamięci wyglądała niby… Chociaż też nie mogę sobie przypomnieć, żeby miała czarną piżamę, ale jest tu na czarno. No i co tu jeszcze mamy? To jest, o, napisałem nawet: „Chałupa Antka Janiszewskiego w Wilczkowicach, powiat Końskie”. Tak to mniej więcej to wyglądało. To z pamięci też jest rysowane. A ten taki żołnierzyk, który tutaj stoi, to jestem ja. Na głowie mam podszewkę hełmu, którą mi ten niemiecki żołnierz po wypędzeniu z domu na placu Inwalidów ofiarował. I to jestem ja. Ale też oczywiście wszystko jest wyobrażeniem. […]
Tak.
No, po prostu nie było tam nic do powiedzenia, kazali i wsadzili nam tych dziewięciu żołnierzy. W tym było trzech oficerów, dwóch chyba sierżantów i reszta jacyś tacy „kapraloszeregowcy”. No, trzeba powiedzieć, że bardzo sympatyczni ludzie. To byli czołgiści. No, w podwórzu, tam gdzieś daleko za stodołą stał czołg jeden, gdzieś dalej drugi, którym właśnie oni się posługiwali. Przede wszystkim dzielili się jedzeniem. Bo przecież dla nas, dla cywilnej ludności to były trudności w zaopatrzeniu w artykuły żywnościowe, a oni mieli kuchnię polową przecież i bardzo chętnie się dzielili. Trzeba powiedzieć, że byli to raczej ludzie otwarci i sympatyczni. Jeden z nich co prawda kiedyś nadużył alkoholu i zaczął się awanturować z moją jedną ciocią, która też tam była, ale dowódca zwrócił mu uwagę, żeby się uspokoił, nawet pogroził mu pistoletem i tak jakoś… No i nawet ostrzygli mnie, bo się prosiłem aż do fryzjera, a oni mieli tam swoje maszynki do strzyżenia i też przecież się strzygli od czasu do czasu.
Chyba tydzień i trochę, niecałe dwa. Można powiedzieć, że było ciasno, ale był to dość duży pokój. W normalnych warunkach to była stolarnia, tak że to miało ze trzydzieści metrów kwadratowych, można jakoś się zmieścić.
No więc przede wszystkim pamiętam długi moment, jak Niemcy uciekali, bo to było tak, że oni uciekali drogą w kierunku na Częstochowę. Niestety się tak okazało, że zanim oni tam dotarli, to Częstochowa już była zajęta przez radzieckie wojsko, tak że się wszyscy tam dostali do niewoli. Wśród nich, co ciekawsze, byli także Kozacy, kawaleria, w niemieckich mundurach, ale mieli te czapy swoje, takie czarne, karakułowe. No i chyba z nimi to było krucho, bo to przecież byli zdrajcy, którzy podlegali rozstrzelaniu na miejscu. No więc tak przez dłuższy czas Niemcy ciągnęli w kierunku Częstochowy, potem jakiś czas była cisza, a potem za jakiś czas zaczęła wjeżdżać największa, najpotężniejsza, niezwyciężona Krasnaja Armija. No i nie to, że od razu, ale jakieś tam dwa czy trzy dni później dowiedzieliśmy się, że dokwaterowano nam, oczywiście na okres przejściowy, bo za jakiś czas przecież poszli w dalszą drogę na front, no ale byli i jakoś tu nie można na to narzekać.
Garnki, które jeszcze napisałem, nie bardzo znając język „garki”, to później wstawiłem „N”. A, tu jest jakaś wrona, która mówi „kra, kra”, ale to nie wiem już, co to jest, czym było inspirowane. No a tu jest oczywiście trafiony niemiecki czołg. A tu jest desant. Tu sobie wyobrażałem, że to jest desant amerykański, ale oczywiście takiego desantu nigdy nie było. Natomiast pamiętam amerykański zrzut nad Warszawą, zresztą głównie rzeczy z tego zrzutu poszły w ręce Niemców, ale widziałem z placu Inwalidów całą chmarę tych „latających fortec”, boeingów amerykańskich, jak leciały gdzieś tak mniej więcej nad Cmentarzem Powązkowskim. Tak że tu mniej więcej te samoloty to są sylwetką zbliżone do tego, co widziałem, natomiast na spadochronach to byli nie ludzie, tylko towary, broń, ale też i artykuły żywnościowe. A to też jest druga wersja takiego jakiegoś trafionego niemieckiego czołgu. No, a tu jeszcze jest jakiś leżący i strzelający żołnierz. Podchody, no to wtedy się takimi słowami operowało. Manewry, no to też jest wyobrażenie, to niby ma być polskie wojsko, ale to już takie nie wiadomo które, czy przedwojenne, czy zachodnie, czy ludowe. To miało być polskie wojsko na manewrach. To jest atak, to jakieś… No, tu właściwie to już według mojej późniejszej wiedzy wojskowej to to raczej wygląda na obronę, nie na atak, no ale niech tak będzie. A tu już jest odbudowa Warszawy, to jest też wyobrażenie, że to tak mniej więcej będzie. […]
Nie, tylko to sobie przypominam. Oczywiście rysowałem i później, nawet jeszcze w życiu parę obrazów namalowałem, oczywiście nie olejnych, ale akwarelką na kartonie. Ale już w tej chwili to tego raczej nie robię. Zresztą dzisiaj po co, mamy grafikę komputerową, która wszelkiego rodzaju tego typu potrzeby rozwiązuje.
Sprawiało.
Na studia poszedłem najpierw w kierunku wymarzonym przez cały okres szkoły podstawowej i licealnej, na Wydział Lotniczy Politechniki Warszawskiej, gdzie niestety przy drugim semestrze odpadłem z powodu niezdania matematyki. No to nie dlatego, żebym był jakimś matematycznym antytalentem, ale po prostu nie chciało mi się przyłożyć do tego, no i zostałem skreślony. Potem próbowałem jeszcze sił na Wydziale Mechanicznym Technologicznym, z czego zresztą zrezygnowałem sam i poszedłem na polonistykę, gdzie też mi jakoś nie wyszło. Ale do trzeciego roku dotarłem i trochę wiedzy polonistycznej mam.
No tak, tego mi nikt raczej nie odbierze, chyba że Alzheimer. Później wreszcie skończyłem ekonomikę i organizację produkcji na SGPiS-ie, ale to już w trybie dla pracujących.
Warszawa, 13 lutego 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk