Nazywam się Barbara, nie znoszę tego „Bar-bara”, bo warczy jak pies, więc Basia Zgorzalewicz-Fryźlewicz.
Niestety bardzo dawno, to znaczy 21 lipca 1938 roku, w tym domu, w Warszawie.
Moi rodzice… Tata, który miał wielkie zamiłowania do sztuki (po nim to odziedziczyłam, nawet zdawałam na historię sztuki swego czasu), niestety żeby zadowolić rodziców, poszedł na prawo, bo wtedy było się kimś, jak się jest prawnikiem. Był prawnikiem, ale nie lubił tego. Moja mama kończyła anglistykę na Uniwersytecie Warszawskim, a potem, jak już poszła do pracy po wojnie, to pracowała w redakcji „Życia i Myśli”. To było pismo paksowskie. PAX ma niedobrą opinię, bo to była taka jakby komitywa Kościoła naszego z władzą komunistyczną, ale to był pozór. Najlepsze książki, jakie mam, Mauriac, Graham Greene i tak dalej, to było tamte wydawnictwo, wspaniałe. No, noblistów zresztą, jak Mauriac i tak dalej.
Mama nazywała się Hanna Barbara Junosza-Szaniawska, a tata Janusz Zgorzalewicz.
Mam nawet książkę o nich. Moi dziadkowie, trzech było. Nie wiem, czy pokazać, czy nie.
Tak, tak. Było trzech braci. Najstarszy się nazywał Stefan Junosza-Szaniawski, mieszkał tutaj z nami na parterze, to był domek jednorodzinny, jak się teraz mówi. Potem w Powstaniu był w „Żywicielu”. Jego grób jest na Powązkach w kwaterze „Żywiciel”, zresztą w pięknej, uważam, kwaterze, takiej właśnie w duchu Powstania, surowej, ascetycznej, krzyże wyrastające z betonu, prosto z muru. Więc tam leży. Przedtem brał udział w rosyjsko-japońskiej wojnie, jak byliśmy pod zaborami oczywiście. Tyle wiem z historii. Drugi brat to był mój dziadek, major czy pułkownik, nie wiem, jeden z założycieli oficerskiego Żoliborza. Kiedy się przy wódeczce zebrali generał Haller, Sosabowski, Sosnkowski, dziadek, Wańkowicz i patrzyli na te piękne pola, krowy pasące się, ogrodnik był na rogu, do którego chodniki drewniane dochodziły, tam do Dworca Gdańskiego, może kawałek dalej. „Jak tu pięknie. Może byśmy założyli tutaj dzielnicę mieszkaniową, coś w tym rodzaju, osiedle. I by się nazywało Żoliborz Oficerski”. A Wańkowicz mówi: „To ja założę [Żoliborz] Dziennikarski”. No i tak się stało. Ulice tu się nazywają wszystkie, a to Mierosławskiego. No generałów, rozmaitych bohaterów powstań, styczniowych i dalszych.
W latach dwudziestych, tak.
Jerzego. Nie mylić, bo również o tym samym imieniu Jerzy Junosza-Szaniawski był dramaturgiem. Miałam przyjemność grać zresztą w jego sztukach i nawet jedną reżyserować w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie.
Trzeci z braci zginął w Palmirach.
Miał na imię Klemens, Klemens Junosza-Szaniawski. Był dziennikarzem, miał pseudonim „Aramis”, w jakiej gazecie, nie wiem. Ich mama to chyba była założycielka „Bluszczu” czy redaktorka „Bluszczu”, takie pismo dla kobiet. A z kolei jeszcze z rodziny ojca, żeby było bardzo dziwnie – mój tata się urodził blisko Koroścień. To obecnie Korosteń, jedno z pierwszych bombardowanych miejsc, jak się zaczęła obecna wojna. Tam się urodził, to była wtedy Polska, liczyło się. Był zbankrutowanym młodym hrabią, bo jego tata niestety był alkoholikiem i podpalał sobie sturublówką cygaro, jeździł na ekonomie wokół gazonu, więc takie różne opowiastki, jakie zapamiętałam. Jak umarł, to została wdowa, czyli moja babcia, tamta druga, prababcia, z córkami trzema, z których jedna to była właśnie mama mojego taty. No i potem w czasie rewolucji październikowej mój tata jako maleńki chłopiec, sześcioletni, ze swoim tatą z kolei, już Julianem Zgorzalewiczem (moja babcia nazywała się Humiecka), to było hrabiostwo bez pieniędzy. No i dorożką, wozem, powozem zaprzężonym w konia, uciekali przed rewolucją rosyjsko-radziecką w 1918 do Polski. Moi rodzice poznali się w czasie studiów.
Tak, brat i siostra.
Tak, rok przed wojną.
Nie będę już mówić o naszej ucieczce w 1939 do Rosji…
Opowiedzieć jeszcze to?
To już z opowiadań oczywiście wiem. Tu mieszkaliśmy tak: na górze, na pierwszym piętrze moi rodzice i ja, a tu moi dziadkowie, dziadek, babcia, ten wojskowy, Szaniawski.
Janina. Nie wiem, co powiedzieć, bo była wielka skaza i tajemnica, że babcia miała mamę Polkę, Supryniewicz, ale tatę Żyda. Wysoko wykształcony… Tego się nie mówiło. Ja się dopiero dowiedziałam po wojnie, bo to w ogóle był wielki wstyd. Kohn się [nazywał]. Ukrywało się to niesamowicie, że babcia miała ojca Żyda, Karol. Oni musieli uciekać przed prześladowaniami. Źle traktowani byli, uciekli do Paryża, bardzo się kochali, moja prababcia i mój pradziadek. Nic o nim nie wiem, przypadkowo, [czegoś się dowiedziałam]. Był podobno intelektualistą, wykształconym i tak dalej. Nic nie wiem, gdzie jest pochowany. Mieli czworo dzieci, między innymi moja babcia.
Tak, ja urodziłam się w 1938 roku, w 1939 roku wybucha wojna. Rodzice postanawiają uciec, żeby tata nie poszedł do wojska, bo sprawa się wydawała z góry przegrana, nie było sensu. Uciekliśmy, nawet mam datę, w pierwszych dniach 1939 roku do Rosji. Tam mieliśmy jeszcze rodzinę z dawnych czasów, kiedy była polska ta okolica Równego, Kijowa i tak dalej. No, Koroścień, obecnie Korosteń już był za daleko. No i tam byliśmy do momentu, kiedy Związek Radziecki postanowił napaść na Polskę. Wtedy panika, uciekamy, bo wiadomo co było tam z Polakami, w najlepszym wypadku, jak nie pad stienku i rozstrzeliwat, to groziła nam wywózka; Kazachstan, co kto woli, Syberia. No i tata skombinował za jakąś ciężką łapówkę, bo miał złote ruble przy sobie przemycone z Polski (nie wiem, w jaki sposób, wszystko jedno), jakoś sfałszowano, że ja mam chorobę zaraźliwą. Zamiast nas wysłać, to pozwolili nam [wyjechać]. Mam przepustki, rozmaite po rosyjsku bilety, wojennyj pajezd i tak dalej.
Tak, tak, tak. I bilety mam gdzieś tutaj, o tu leżą bilety dwa.
Jeden pokażę, dwa są, na mamę ze mną i na tatę. Nie wiem, druga strona nie ma, ta strona. No i tak dalej, przepustki, rozmaite zaświadczenia. Był taki pomysł, bo części Polaków udawało się na tak zwaną zieloną granicę uciec, na Zachód, do Rumunii, potem do Anglii i tak dalej, ale rodzice powiedzieli: „Nie, bo nasi starzy rodzice są w Warszawie”. Tutaj rodzice mamy, w centrum Warszawy rodzice mojego taty. „Nie możemy ich zostawić”.
Tak. No i wróciliśmy. Wróciliśmy, to był 1939, a potem była okupacja.
Dużo pamiętam. Byłam rozpieszczoną jedynaczką, chodziło się nawet na plażę tutaj, nawet mam zdjęcia (nie będę pokazywać oczywiście) z tamtych czasów Żoliborza. Poza tym że były bombardowania, łapanki, godzina policyjna, to właściwie niczego nie pamiętam. Wiem, że jak był alarm „uuuu…” (do tej pory jak słyszę, to mnie podrywa jakoś tak egzystencjalnie), to pakowali mnie w wózek i jechaliśmy [do Cytadeli]. Tutaj jest Cytadela zbudowana jeszcze przez carat, za czasu caratu i tam był schron w podziemiach, wszyscy z Żoliborza tam lecieli. Krzyżowały się takie światła się po niebie, [chyba] artylerii przeciwlotniczej, nie znam się. Siedzieliśmy tam, kobiety płakały, śpiewały „Chroń nas od ognia, od wojny” i tak dalej. „Zdrowaś Maryja”. Potem wracaliśmy. Tyle się życia toczyło, to pamiętam. Chodziłam do przedszkola na placu Inwalidów. Też zdjęcia mam, jeszcze ocalały w piwnicy.
Pamiętam pośrednio, takie, że mój tata kiedyś… Aha, mój tata należał do AK chyba czy Powstańców, w każdym razie nie do wojsk, które walczyły bezpośrednio z bronią, tylko tak zwanych wojsk technicznych. To znaczy coś tam pomagał, chodził, ciągle go nie było. Jednocześnie pracował w banku, bo tam dostał posadę.
[…] Pewnego wieczoru tata długo nie wraca, już godzina policyjna. Godzina policyjna, to już zabijało się bez Halt nawet i Hände hoch (to te słowa, które pamiętam z tego czasu). I tata długo nie wraca, mama przerażona, mówi: „Pomódl się, bo tata nie wraca, nie wiadomo, co się stało”. Były łapanki często, wywózki do Niemiec do pracy albo rozstrzeliwania, zależy od fantazji łapiących. Tata nie wraca, nie wraca. Wreszcie po godzinie policyjnej wpada, blady, na trzęsących się nogach, zatacza się prawie ze zmęczenia. I opowiada, że kiedy szedł ulicą, gdzieś w pobliżu „powstańcy” zabili jakiegoś ważnego gestapowca, jakiegoś Niemca. Wszystkich dookoła, którzy byli w pobliżu, zgarnięto pod ścianę i po kolei ich zaczęli rozstrzeliwać. Tata też stał tak z rękami, to było pod murem fabryki, tak, fabryka papierów wartościowych, pod tym murem.
Tak, wytwórnia. Mówi, że pod tym murem stał z rękami i że tak mu w głowie tylko kołatała myśl: „Tak głupio umierać. Tak głupio umierać. Tak głupio umierać”. Taka myśl bez sensu mu chodziła jak katarynka, tak dochodziło do niego. I w pewnym momencie: Halt. Okazało się, że w międzyczasie złapali zabójcę tego gestapowca, resztę zwolnili i tak tata uniknął [śmierci]. To było moje pierwsze pośrednie spotkanie z Niemcami. Potem będzie następne. Na ulicach widziałam, jak chodzą, jak szłam do przedszkola, przechadzali się i tak dalej. Kiedyś widziałam, jak ulicą Czarnieckiego biegł jakiś młody człowiek i za nim gestapowcy z karabinem. Przeskoczył przez płot, przez park, co tutaj jest, park Żeromskiego i dalej już nie widziałam, czy go dorwali, czy nie. To pamiętam, to spotkanie. Co było dalej? Z okupacji jeszcze…
Nie, w okupacji nie, nie było problemu. Tu był na rogu ogrodnik, tam mleko się kupowało, różne rzeczy. Czy ja wiem, co jeszcze z okupacji?
W pewnym momencie stało się to już niebezpieczne, to bieganie. Już nie było sensu, bo już bombardowali z góry, a na Cytadeli, która była naprzeciwko okien… Bo tu okna na ogród, a tam nie było domów naprzeciwko […], więc miałam widok na Cytadelę. Wysoko widziałam zielone stoki i na tym mur Cytadeli. Całą okupację, jak się na oknie bawiłam, widziałam lufy armat wycelowanych w kierunku naszych domów. Potem zresztą na końcu nasz dom zniszczył nie tyle samolot z góry, ile głównie taki pocisk z tego.
Tak, postanowił wybudować schron w ogrodzie, ziemny, tutaj. No więc z moim tatą […] wykopali tu schron, no i w czasie [jak] był alarm przed bombardowaniem zawsze, no więc tego. A jeszcze pamiętam taką rzecz, pewnego dnia, myśmy ciągle liczyli na aliantów (potem się dowiedziałam z historii), że alianci nam przyjdą z pomocą i że Rosjanie już się zbliżają, front wschodni ewentualnie, ale to jeszcze daleko do tego. No i pewnego dnia była cisza i nagle: „żżżż…”, całe niebo szare od samolotów – nadlecieli alianci, do których potem Niemcy zaczęli strzelać. Pamiętam tylko, że zrzucali masę broni.
A może w trakcie Powstania to było, tak, w trakcie Powstania. W każdym razie większość tych zrzutów niestety poszła w ręce Niemców. Tak, masz rację, w czasie Powstania, nie okupacji.
Tak, oj, bardzo dobrze, akurat bardzo dobrze. To było tak, był piękny dzień, 1 sierpnia, no to wiem, że 1 sierpnia wybuchło Powstanie. Siedziałyśmy z mamą, mama była w ciąży. Modlili się, żeby wreszcie się udało, bo co było bombardowanie, to moja mama miała poronienie, dosłownie, a chcieli koniecznie mieć drugie dziecko, żebym nie była taką znowu rozpieszczoną jedynaczką. Młodzi byli bardzo i tak dalej. Tata był najmłodszym mężczyzną tu w okolicy. […] Siedziałam z mamą na górze, przy tak zwanym podwieczorku, w salonie… Wtedy jeszcze były salony, gdzie fortepian stał, patefon na korbkę. To był salon, gdzie przychodzili goście, którzy potem musieli nocować, bo nie można było wrócić, godzina policyjna, więc się tak chcieli rozładować, to popijali, pośpiewali i tak dalej. No więc w tym salonie z mamą siedziałyśmy i nagle tata wpada, bardzo zdenerwowany i mówi: „Wybuchło Powstanie. Schodzimy do piwnicy. Od dziś mieszkamy w piwnicy, bo będą bombardowania, nie wiem, co będzie, będzie jakaś masakra. Schodzimy do piwnicy”. No i mama spakowała wszystko, pościel i tak dalej. A piwnica była tak urządzona, żeby, dawniej się mówiło nieładnie służąca czy niania, bo nianię miałam, mieszkały w piwnicy, w tak zwanej suterenie, ale to było urządzone mieszkanie, częściowo, nie całość, bo tam część była na kartofle, które się wtedy przechowywało w piasku, w piwnicy, kuchnia na węgiel była, normalnie z kredensem, stołem, krzesłem i pokoik do spania. Normalnie można było mieszkać, tyle że to suteryna, po schodkach się schodziła.
Nie, już nie, już nie.
Zeszliśmy do piwnicy. Aha, między parterem a piętrem były drewniane schody, tak jak były dawniej. Myśmy wtedy drewnianymi schodami, już ciemno było, wieczór, schodziły z mamą z bambetlami rozmaitymi, żeby zejść na parter i z parteru do piwnicy, i w połowie schodów słyszymy huk, jakby coś upadło.
1 sierpnia. Na parterze było kilka pokoi, w jednym pokoju mieszkał ten stryjek z „Żywiciela”. No i tam huk za drzwiami, otworzyliśmy, a on nie żyje, leży na ziemi zakrwawiony, już w szlafroku był. Co się okazało? Nie było już światła od pewnego czasu, tylko świece albo karbidówki, to taki zapach był ohydny, albo na naftę, jak jeszcze była. [Stryj] przy karbidówce robił sobie kolację chyba, coś do jedzenia, a okiennice mieliśmy drewniane, bo obowiązywało zaciemnienie wieczorem, ale z Cytadeli musieli zobaczyć smugę światła przez nieszczelną okiennicę i tak wycelowali – to aż nie do uwierzenia – że przeleciał ten pocisk, przebił [okno] i trafił w głowę. Więc to był pierwszy zabity w tym domu, pierwszego dnia Powstania. Na drugi dzień mój tatuś zakopał go w ogrodzie na grządkach. Potem już był cały cmentarz w ogrodzie, ale to był pierwszy [grób]. Mój dziadek, czyli jego brat, zrobił krzyż, umiał takie rzeczy robić i Leszek… A jeszcze kto to był Leszek. Leszek to był siostrzeniec mojego taty, bo siostra mojego taty i jego mama mieszkały w Śródmieściu na Wilczej. Moja ciocia miała Kresowiankę, to była taka kawiarnia w czasie okupacji.
Ciocia nazywała się z domu Zgorzalewicz oczywiście, a potem miała dwóch mężów. [Po drugim] Dobrowolska, to właśnie Leszek tak będzie się nazywał.
Leszek Odyniec Dobrowolski, to pełne nazwisko, dwadzieścia parę lat chłopak. Walczył z Niemcami całą okupację, był poszukiwany przez gestapo i ukrył się tu, na Żoliborzu. Tu było bezpiecznie, tu nie przyszłoby im do głowy [szukać]. Już końcówka okupacji on tu mieszkał, bo go poszukiwali, a tu było trudno znaleźć, wpaść.
Tak, Powstanie go zastało, więc jeszcze dziadek strugał krzyż z drzewa, Leszek zrobił napis, bo pochowali stryja Stefana. Mówię, stryj to stryj dla mojego taty, no ale tak mówiliśmy na niego. No i tak Leszek mieszkał z nami, tak, i Powstanie było, bombardowanie. I co takiego drugiego pamiętam okropnego. Pamiętam taki dzień, kiedy Leszek zginął. To było tak: Mama robiła mi śniadanie w kuchni, w piwnicy, dziadek z babcią gdzieś siedzieli w tym pokoiku, a mój tata poszedł na górę, już dachu nie było, ale zza węgła z pierwszego piętra obserwował samoloty latające nad Śródmieściem, jako że tam była jego mama i jego siostra, mama Leszka. Obserwował, jak tam wygląda. W pewnym momencie rozległ się potworny huk, ogłuszający, tak że aż dzwoniło w uszach. Zrobiło się ciemno jak w nocy, a to było rano, pora śniadania. Rano było tak i zrobiło się ciemno. I pamiętam, zaczęłam się dusić. Kurz, potworny kurz. Mama mnie tak wtuliła w swój brzuch i tak cofała pod drugi koniec od okna. Co się okazało? Myśmy mieli ogromny kasztan, który nas uratował, stuletni kasztan, który rósł tutaj przed oknami, i bomba z samolotu upadła w ten kasztan, który jak zapałeczka się rozleciał. Odłamki, wszystko to leciało dookoła, czarno jak w nocy. Te odłamki wpadły przez okienko piwniczne do piwnicy. Za chwilę cisza i słyszymy, jak tata zbiega po schodach i mówi: „Czy wszyscy żyją? Odzywajcie się”. Więc się po kolei odzywają: „Ja żyję”, „Ja żyję”, „Basia żyje, mama żyje”. „A gdzie Leszek?”, nie ma Leszka. Szukamy Leszka. Wreszcie w piwniczce, gdzie były moje łóżka i łóżka rodziców, w takim piachu już stało, tam były kartofle właśnie, bo już się nie… Te pokoiki były dla dziadka, te lepsze. No i Leszek mówił pacierz poranny, tyłem do okna, klęczał oparty o poręcz, o wezgłowie mojego żelaznego łóżeczka, jak dla dzieci były, tak oparty i miał wyrwany pół czaszki. Widziałam, jak mózg, krew tryska i mózg wylatuje tutaj z tyłu (no coś takiego, pewnie mózg). No, babcia, szybko zastrzyk, ale to już nie było sensu. On dwa razy odetchnął, no i tak na te łóżko, aż się wygięło, tak upadł. A mama nawet nie poczuła, że ma wyrwany z łydki kawał mięsa, w odłamkach, z tego wszystkiego. Babcia, która się znała trochę na medycynie, to zaraz ją opatrzyła, zdezynfekowała to jakimś płynem. No i następny pogrzeb był, pogrzeb w cudzysłowie. Tata zakopywał Leszka, sam się kładł co chwila do tego grobu, bo jak nadlatywały samoloty, to kładł się do grobu. Bardzo to przeżył, bo to był jego ukochany siostrzeniec.
Nie, to było we wrześniu. Zaraz, jak myśmy we wrześniu… Nie, w sierpniu. O Jezus, nie wiem, nie przysięgnę ci, wiesz, tego to już nie pamiętam, czy to był sierpień, czy to już był wrzesień. Mniejsza o to, wiem, że było bardzo ładnie. Raczej bliżej lata, bo jeszcze nie było żadnych oznak jesieni. No i to był drugi grób. W międzyczasie ginęli sąsiedzi, też tata zakopywał wszystkich tutaj.
Pamiętam, ale wyleciało mi w tej chwili z głowy. Choroba, jak to jakieś nagrywałam, to amatorskie, to tam pamiętałam, a tu nie pamiętam. Nie tak jak teraz, że to są obcy ludzie, tu obcy ludzie, bo standardy życiowe wyższe, więc nie ma po co się przyjaźnić. Wtedy się wszyscy znali, nie było telefonów, więc się tak przyjaźniliśmy, wszystko się wiedziało. Pamiętam kiedyś potworny krzyk, okropny. W kręgosłup dostał sąsiad, był lekarzem. I póki nie umarł, potwornie się męczył, bo to w jakieś miejsce go trafiło. Też tatuś go zakopał. Co było dalej?
W przedszkolu, tak.
Nie, nie, nie, nie przypominam sobie. Chociaż nie, byli dwa domy dalej, ale nie wiem, co się z nimi stało.
W piwnicy, tak. Bo nie było jak w ogóle stamtąd się wychylić, że tak powiem. Ani wyjść, ani nic. […] Ale tata chodził do Powstańców, którzy gdzieś tam mieli niedaleko swoje miejsce. Chodził w dalszym ciągu z nimi, coś tam, nie wiem, jak pomagał czy co robił. W każdym razie w chodniku wykopany był taki rów, że jak się pochyliło, to się szło, równo z chodnikiem głowa była. W ten sposób tam chodził, a zdobywał jakieś jedzenie, za jakieś dewizy kupił kawałek mięsa prosiaka. Dzięki temu nie cierpieliśmy głodu, tak jak niektórzy. Psy przecież zjadali, to było coś makabrycznego. Tata jakoś tam zdobył gdzieś, nie wiem, trudno, żebym pamiętał takie rzeczy. A mój dziadek, jak to starzy ludzie pamiętający jeszcze I wojnę światową i inne sprawy, nie wyrzucał chleba. Do tej pory to samo robię, tylko już niestety nie mam… Przyjeżdżała dorożka kiedyś, dawałam suchy chleb dla konia, ale ten dorożkarz umarł ostatnio i mam ten chleb. Ale mój dziadek w papierowych torbach przechowywał suchy chleb, pięknie ususzony, nie wyrzucał go. Nie wiem, po co śmiali się wszyscy z tego, ale… No i jak się ten chleb przydał. Moczyło się w wodzie i tak mi smakował, jak nigdy żaden chleb.
Tak, suchary były. Co było dalej?
Tak, ale to dopiero powiem, jak się mój brat urodzi.
Mama była w ciąży. Ta jedyna ciąża się udała; przez tą gehennę, przez całą tułaczkę, udała się. Wszystkie poprzednie nie. Więc też jakiś cud, według mnie, zbieg okoliczności, jak zwał, tak zwał. […]
Aha, mówisz o tym rysunku? A nie, co innego.
Tak, więc tak. Ponieważ było coraz groźniej, jak wybuchło Powstanie, powieszono mi na piersiach, zawieszono mi na sznurku i całe Powstanie i potem jeszcze część tułaczki siedziałam w piwnicy z testamentem niejako na sznureczku. Pod spodem była płaska teczuszka z kosztownościami, z dewizami, jakieś dolary pewnie czy coś, nie wiem. Ja to cały czas miałam bez przerwy. Jak mnie myli w jakiejś misce, to zdejmowali za chwilę znowu, tak że nawet spałam z tym, w stanie strasznym. I to był testament. Nie wiem, czy go przeczytać?
Jeżeli dam radę. „Dokument i walory znajdujące się w granatowej teczce stanowią własność Janusza Zgorzalewicza, syna Juliana i Bolesławy z Humieckich oraz żony jego, Barbary Hanny z Junosza-Szaniawskich. W razie śmierci obojga prawo do walorów ma córka, Barbara Krystyna, urodzona w 1938, oraz matka, Bolesława Zgorzalewiczowa – ta w Śródmieściu, mama ojca. – W wypadku śmierci tychże dziedziczą dalsi krewni, z tym że połowa walorów ma być przeznaczona na zakup mszy gregoriańskich. Trzydzieści mszy – to wiadomo – pod rząd za każdą osobę, a reszta, co zbywa, będzie na cele dobroczynne”. Podpisane: „Janusz Zgorzalewicz, Barbara Zgorzalewicz, Warszawa, 14 września 1944 roku”.
Tak, ale doszli do wniosku, że jest tak coraz gorzej, coraz nas mniej, że lepiej liczyć się z tym, żeby to poszło w dobre ręce, jeżeli jakimś cudem, bo cuda się zdarzały, jak wiemy.
Cały czas. Jeszcze potem z tułaczki dalej, bo… Potem powiem, jak jechaliśmy do Oświęcimia i tak dalej. Tak że cały czas to miałam na piersiach, bez przerwy. Ja byłam grzecznym dzieckiem, spokojnym, rozumiałam wszystko, o co chodzi, widziałam te trupy. Wolno mi było… Aha, i całe dnie musiałam siedzieć na stołeczku, na framudze, bo uważali, że framuga drzwi jest bezpieczna. Opierałam się o tą framugę, tak. Otwarte drzwi, ja o framugę się opierałam na stołeczku. I wolno mi było wreszcie wziąć kolorowe kredki i rysować, malować obrazki w książkach, co dawniej, moi rodzice bibliofile, więc mowy nie było, dawniej książka to było świętość. Wolno mi było mazać, ile chciałam. Między innymi rysowałam. Mój tatuś zachwycił się jednym z moich rysunków, to miała być królewna czy księżniczka, i taki rysunek znalazłam potem już, nawet po jego śmierci, już potem, potem, nie tak dawno, w jego portfelu. Napisane: „Sierpień 1944, piwnica”, po drugiej stronie.
Tak, tak. Z jakiejś bajki pewnie.
Nie, mi to zostało, to że jestem ustawiczna pesymistka, że uważam, że pesymizm to jest oświecony optymizm, naprawdę. Pesymista mówi: „Jest tak źle, że gorzej być nie może”, a optymista na to: „Ależ może, może”. Więc to ja jestem teraz. Widocznie zostało mi jakieś, jak to mówią, nieprzeżyte do końca, nieprzerobione, tak się mówi, nieprzerobione traumy, prawda, które każdy z nas ma, takie czy inne, ale pewne się zacierają bardziej, mniej. Myślę, że rzutowało na moich… To nie znaczy, że potem nie miałam okresów wariackich humorów, zwariowanej młodości, wesołej bardzo, jak każda nastolatka, prawda. To było, ale to gdzieś cały czas siedzi. No i pamięć, obrazy. Czym jestem starsza, tym bardziej wyraźnie to widzę, nie wiem dlaczego. […]
A nie, nie, nie, nie. Nie wiem, czy już mówić o ostatnim dniu Powstania, czy jeszcze coś tam jest?
W domu u nas nie. Ulicą chodzili, słyszałam, jak ulicą chodzą. Oni byli bardzo głośni, hałaśliwi, pijani czasem. To było już ich, zdobyte już było, tak. No i chyba już powiem o [końcu] Powstania. […] Koniec pamiętam taki, że znowu przychodzi tata do piwnicy… Z piwnicy wychodziło się małymi schodkami, drabinką, przez okienko na ogród. […] I pewnego dnia wpada tatuś, jak zwykle, od nich, od […] Powstańców, bo gdzieś tam mieli swoją kwaterę, gdzieś tam mieli te wypady, te swoje akcje i tak dalej, gdzieś tu niedaleko, wpada i mówi: „Musimy w ciągu iluś tam godzin opuścić Warszawę. Jest rozkaz, że miasto będzie równane z ziemią. Do wszystkich piwnic będą wrzucane granaty czy tam jakieś pociski. Natychmiast musimy opuścić Warszawę. Natychmiast”. Mama, pamiętam, zaczęła płakać. Zaczęła mnie ubierać w jakieś ciepłe rzeczy, chociaż było ciepło, chociaż było bardzo pięknie na dworze. W ogóle w te dni ja pamiętam ładną pogodę, nie pamiętam deszczu w ogóle. No więc zaczęła mnie ubierać. Ja w krzyk, że lalki chcę wziąć. Oczywiście bzdura. No i mamy już wychodzić, gdy nagle po schodach schodzi mój dziadek i trzyma się tu ręką, a tu się dymi spod ręki. Okazuje się, że on poszedł gasić dom, który się zapalił od strony Cytadeli. Tam se strzelali w te wszystkie domy, zabawę se robili czy co, no i tak strzelili, że dom zaczął płonąć. I on żeby nas poratować w ogóle, poszedł ugasić. Chyba nie ugasił i schodził po schodach, spadając już prawie. Tu się dymiło (potem ktoś mówił, że to wiązka kul zapalających, ja się nie znam, tak słyszałam), przeszedł przez korytarz, upadł w tej piwnicy przy oknie w kuchni i zaczął konać. Babcia od razu do niego i tak dalej. Tata wylał wiadro wody na niego, co mieliśmy w wiadrze. Ale już tu trzeba wychodzić. Dziadek umarł, już nie było co… Więc nas wypchnął tatuś do ogrodu. A babcia też nie [chce wyjść], że zostanie, to nie było co szarpać się z nią. Ona miała taką [naturę], jak ona postanowiła… No więc została. Myśmy szli ogrodami. Nie było płotów, nic, wszystko zwalone, tak że można było iść tak ogrodami, były płotami podzielone, siatkami. […] I sąsiedni dom pali się u góry. Tata krzyczy na dół do piwnicy, bo to wszystko przyjaciele: „Słuchajcie, wychodźcie, dom się pali. Trzeba opuścić Warszawę. Wróciłem tylko co, wiem”. Z góry: „Nie mogę. Żona rodzi”. I do tej pory nie wiem, co się z nimi stało. Jak oni się nazywali… Pamiętałam to nazwisko na „S”. No i szliśmy. Tłum ludzi. Doszliśmy do rogu Kaniowskiej. Nie, Kaniowską skręciliśmy, przez placyk „czterech generałów”, jak myśmy to nazywali, doszliśmy do rogu Mierosławskiego i Czarnieckiego. To jest tam dalej, róg Czarnieckiego jest w tę stronę i Mierosławskiego w tę. Halt!. Wszyscy muszą stać, stoją pod bronią. Dwóch stoi. „Osobno! Kobiety z dziećmi osobno. Mężczyźni osobno” – tak tylko dzieli. Śmierć, życie. Śmierć, życie. Co się okazało, że mężczyzn, mówiło się, że na roboty do Niemiec, no a kobiety, gdzie popadnie, dalej z dziećmi. No i ja, córeczka tatusia nieodrodna, wrzask, do taty. Tatuś mówi: „Cicho…”. Bo i się, że strzeli, żeby uciszyć. No i tak dzielą. W pewnym momencie następny, jak to nazywam, cud. Gestapowiec, który rozdziela, patrzy na ojca i nagle mówi, żeby razem, z powrotem, z tej grupy mężczyzn do nas. Co się okazuje, że jak on był w niewoli w czasie Powstania u Powstańców, ten gestapowiec, to mój tata mu zaniósł buty, bo nie miał się w co ubrać, ubrania, jakieś rzeczy swoje mu pozanosił. I on ojca poznał, wdzięczność się widocznie [w nim obudziła] i puścił nas. Szliśmy, szliśmy. Nagle patrzę, trup mojej koleżanki z przedszkola, Magdusi (mieszkała tutaj na rogu), tak leżący, nogi podkurczone, ręce, jakby chciała lecieć, nie wiem, już się ściemniało, do księżyca czy gdzieś. Coś niesamowitego. Oczy szeroko otwarte, usta otwarte, leżała. Nie wiem, co z rodzicami jej, nic nie wiem. Tutaj na rogu, na Kaniowskiej mieszkała.
Magdusia, nie wiem. Najbardziej zaprzyjaźniona z przedszkola, bośmy wracały z przedszkola, to zawsze ona tu na rogu, a ja kawałek dalej szłam. No i idziemy, idziemy, idziemy. No i pierwszy postój, taki odpoczynkowy, to jest kościół chyba Świętego Stanisława na Woli. Tam tłumy z całej Warszawy w takim podwórzu dookoła kościoła. Deski, latryny pokopane, deski… Każdy się załatwiał, nie patrząc w ogóle na nikogo, do tych rowów pokopanych pod deskami. Usiedliśmy i nagle babcia się objawiła, płacząca. Zostawiła dziadka, poszła do piwnicy, do ogrodowego schronu, ale już Niemcy zajęli Żoliborz i rzucali wszędzie granaty i tam rzucili też. Babcia siedziała dalej, tak że tylko ogłuchła. Potem była zawsze głucha na jedno ucho, już do końca życia. Ale nas znalazła i śmieszna rzecz, miała przy sobie pudełko sardynek. Nie wiem skąd, z jakich zapasów wygrzebała, nie wiem. Ja w życiu nie jadłam czegoś tak dobrego, do tej pory ten smak pamiętam. Było to coś cudownego, te sardyny.
Tak, przy kościele. No i potem poderwali nas, że trzeba iść dalej. Aha, idziemy, ulicami idziemy. Nie wiem czemu, muzyka jakaś grała, chyba jakieś takie głośniki wisiały, głośne, niemieckie jakieś hymny szły i tak dalej. Oczywiście te „Heili, heilo”, to zawsze szło. No i Niemcy tacy rozweseleni chodzą wśród nas, a my się wleczemy, wleczemy. Tata do mamy mówi: „Wiesz, co – bo znał niemiecki – co powiedział ten Niemiec jeden do drugiego?”. – „Co?” – „Że z tego miasta kamień na kamieniu nie zostanie. I śmiał się”. Idziemy dalej i teraz przeżycie, które mnie kosztuje do tej pory. Leżą nosze. Na noszach leży staruszka, taka śliczna, siwiuteńka, czyściuteńka, na biało ubrana, okryta kołdrą. Nosze porzucone, na środku jezdni, ludzie omijają… To ja w płacz, mówię: „Tato, weźmy ją, tatusiu, weźmy ją”. Tatuś mówi: „Jak? Przecież co parę kroków muszę ciebie brać na ręce. Mama w ciąży. Nie możemy”. No i tak.
Tak, no, czepiała się nogawek, nóg ludzi chodzących. Ja nie wiem, czemu mnie to tak ciągle boli. Przepraszam. No i co, idziemy, idziemy, idziemy. Już nie pamiętam, jak to było po drodze, potem doszliśmy do Pruszkowa. Dworzec. Pamiętam wielką halę oszkloną. Tłumy ludzi, szyny, ileś torów.
Nie, szliśmy, piechotą. To ileś trwało, z tymi postojami po drodze, z tym wszystkim. To była jakaś makabra. Szliśmy piechotą, cała Warszawa szła; tłumy jakieś, w tłumie się szło. Po drodze koszmarne rzeczy się widziało. Na przykład szła kobieta i trzymała w pończosze nogę dziewczynki z butem i śmiała się. Nie wiem, czy matka jej, czy babcia, czy co. No więc już ludzie niektórzy fiksowali, prawda. […]
Doszliśmy tak do Pruszkowa. W Pruszkowie wielka… może nie jest wielka, wtedy mi się wydawała wielka oszklona hala i deski na podłodze leżały w tej hali, a na zewnątrz były tory, tory kolejowe i tam spędziliśmy noc. Nie wiem, czemu była woda na podłodze, nie wiem, czemu takie coś pamiętam, mokro było. Na tych deskach przycupnęliśmy i siedzieliśmy. O świcie pobudka, ciężarówka przyjechała, chyba Czerwony Krzyż to był i rozdawali mleko skondensowane w puszkach, takie gęste, słodkie, i kromki chleba. Więc mój tata poszedł, zdobył to wszystko dla mamy, dla mnie, dla siebie. No i potem wychodzić, wszyscy mają wychodzić na tory. No i segregacja znowu, kolejki ustawione i dyryguje: „Ty na ten tor, na ten tor, na ten tor”. Mówiło się, że na ten tor to do Niemiec jadą, nie wiem, czy na roboty, czy na coś, raczej mężczyźni młodzi, a na te drugie tory, nie wiadomo gdzie. Chyba były dwa tory czy trzy, nie pamiętam. Na tych torach stały pociągi, ale nie takie zwyczajne pociągi, tylko takie jak węgiel się wozi, bez dachu, takie węglarki. No i tatuś wziął mnie na ręce, mama z babcią z tyłu i mówi tak: „Słuchaj, pamiętaj, że od ciebie teraz bardzo dużo zależy. Słuchaj mnie uważnie. Ta pani to nie jest twoja mama, nie znasz jej, ani twoja babcia, to są obcy ludzie. Jak powiesz »mama« czy wyciągniesz ręce, wszyscy zginiemy. Ja spróbuję nas uratować, poczekaj”. Zaczął kuleć, utykać na nogę, zgarbiony, z wyrazem bólu, a był zarośnięty, był blady, no bo przez to wszystko, brudny, mnie na rękach trzymał też. I podszedł do tego, co rozdzielał, z takim karabinem wiszącym i powiedział mu po niemiecku, że: „Żona moja zginęła pod gruzami i ja tylko mam to dziecko, dziecko ma mnie. Ja jestem ciężko ranny, nic już nie mogę niestety, do niczego się nie nadaje. Proszę nas nie rozdzielać”. I pamiętam – znowu takie mam obrazy wryte, nieruchome – pamiętam oczy tego gestapowca, niebieskie, duże oczy i moje oczy. Wydawało mi się, że to bardzo długo trwało, że patrzymy sobie w oczy i to długo trwa. Schnell – nie rozdzielił nas, puścił na prawo, do tych [nie wiadomo gdzie]. Patrzymy dalej, mama w którą stronę, też w tą, widocznie ci bezużyteczni, nienadający się do żadnych robót, nic, dobrze. Upchali nas w tych węglarkach.
Babcia, mama, ja i tatuś. Ludzie stłoczeni jak śledzie w beczce; płacz, ryk, niektórzy apatyczni, niektórzy krzyczący. Armagedon. Ja w rogu. Jakoś bardzo długo [jechaliśmy]. Ciągle się zatrzymywał ten pociąg, znowu jechał i deszcz padał. Ten deszcz pamiętam, bo w rogu siedziałam, ściśnięta na tatusia teczce, a tata całą noc stał nade mną, żeby mnie przed deszczem ochronić. No i znowu stawało, znowu jechało, ciemno się zrobiło. Nie wiemy, gdzie jedziemy. Nagle poszła pogłoska, nie wiem, czy prawdziwa, do tej pory nie wiem, że jedziemy do Oświęcimia. No to mój tata mówi do mamy, że lepiej zginąć pod kołami czy od kul niż tam się dostać, stać tam na rampie, jakby się wiedziało, że tak to wygląda. Musimy uciekać. No i część ludzi zdecydowała, część nie. Jakoś tego nie pamiętam […]. Wyłamali coś tam, jakieś deski, czy z podłogi, czy z boku, i jak pociąg stanął, to uciekliśmy. Wiem, że uciekliśmy. Jakaś trawa była, coś. Nikt nas nie widział, pewnie dawno spali ci konwojenci, bo to późno było. Ocknęliśmy się na rynku, już świtać zaczęło. Na rynku małego miasteczka tłumy ludzi skądinąd przyjechały i tak dalej. Tatuś mój zostawił nas na tym rynku i poszedł szukać jakiegoś miejsca, lokum. Wreszcie znalazł dobrych ludzi, u których w kuchni i w pokoju na podłodze, na papierach ludzie leżeli, odpoczywali czy spali i tak dalej. Myśmy tam całą noc przesiedzieli.
Jędrzejów się nazywał. Nic mi to nie mówi do tej pory. No i co robić dalej? A tam już spokojnie, już nie Powstanie, już normalnie. Wiadomo, że front się zbliża. No i właściwie nie wiadomo co, wojna, nie wojna. Wojna, niby jeszcze wojna, jeszcze Niemcy, ale już blisko końca. No i tata mój mówi: „Musimy się dostać do Tomaszowa Mazowieckiego. Tam mam przyjaciela z czasów studenckich, który jest dyrektorem – nie wiem, czy ordynator, wtedy się mówiło – szpitala położniczego w Tomaszowie. Razem w akademiku mieszkaliśmy na studiach w Warszawie”. Mietek Cudzik się nazywał doktor. No to musimy się tam do niego dostać. Nie wiem, znowu nie pamiętam, [jechaliśmy] jakimś dziwnym pociągiem, jakimś towarowym, też takim bez krzeseł, bez ławek, ale z kolei z dachem. Jakoś nie pamiętam, jakaś dziwna podróż była. Nic nie pamiętam, wiem, że ocknęliśmy się w Tomaszowie, w Tomaszowie, w jakimś okropnym baraku, gdzie było dużo [ludzi] właśnie z Powstania, gdzie leżało się na słomie. Zimno jak diabli już było, okrywaliśmy się własnymi płaszczami. I wszy chodziły, pełno wszy mieliśmy wtedy, pamiętam. No i tata znalazł tego lekarza i on nas umieścił na razie w takim małym, wolnym pokoiku, ale tam już był tłum ludzi. Już był tłum ludzi, pokoik z kuchnią, makabra zupełna. I tam siedzieliśmy ze dwa, trzy dni, jakieś awantury, coś tam, nie pamiętam. I pewnego dnia, już się koniec wojny zbliżał… Tak, wchodziła armia radziecka do Tomaszowa i nasze biedne syberyjskie wojsko polskie, które szło, oczywiście ci, co się zdecydowali, jak nie dostali się do Andersa, to zdecydowali się z naszym wojskiem jako mięso armatnie na przedzie iść, przed wojskiem radzieckim. I pamiętam rosyjskie śpiewy i polskie. Jak dziś pamiętam taką piosenkę o „Rose Mary” śpiewało polskie wojsko. „Czemu serce tak mocno ci bije, gdy medalik zakładasz na szyję”. Jak dziś pamiętam, bo ciągle ten śpiew był. „Rose Mary, spełń nasze młodzieńczy sny”, tak śpiewało wojsko polskie, a ruscy swoje śpiewali czastuszki, też ładnie, bo to oczywiście umieją robić.
No i oni ustępowali i przylatuje Mietek, [niezrozumiałe], mówi: „Szybko, słuchajcie – następny cud będzie – zwolniło się mieszkanie”. To były takie kamienice, studnie takie między kamienicami, na środku pompa z wodą. Takie były dawniej budownictwa mieszczańskie, przyzwoite, takie bogate. „Na pierwszym piętrze, idźcie, tam jest duże mieszkanie, rodzina Segertów – jak gdzieś pamiętam, Segert się nazywali ci Niemcy – oni właśnie uciekli, spakowali jakiś tam dobytek, pierzyny, coś tam i uciekają”. Wszyscy uciekają na zachód. Pełno wozów jechało, z Niemcami, takich zaprzężonych. Wojsko tu stało, jakiś trup konia, pamiętam, okropne. Dlaczego konia, nie wiem… Aha, no bo przecież w konie zaprzęgali, nie było samochodu, zaprzęgali te furmanki. Uciekali Niemcy, ci wstępowali z kolei. Jakaś strzelanina też była, jakiś wielki chaos. I słuchaj, wstępujemy do mieszkania. Nie uwierzysz. Ogromne mieszkanie, kilka pokoi, umeblowanych, sypialnia małżeńska, łoże małżeńskie, jedno z drugim, jak dawniej, jak Pan Bóg przykazał, z brzozowego drzewa, stoliczki obok z nocnikami, toaletka z lustrem, puf, taki do siedzenia. I teraz, łóżeczko dla niemowlęcia, takie koszykowe, jak to dawniej były, w szafce wyprawka dla niemowlęcia, pieluszki, co kto chce, ubranka. W szafach ubranie dla dziewczynki w moim wieku i spiżarnia zaopatrzona potąd. Nareszcie mogłam jeść konfitury, nie w zimie, a poza zimą. Bo dawniej tak było, że konfitury się w zimie jadło, nie było owoców, poza jabłkami, no a nie wolno było jeść poza tym. Mogłam łyżeczką ze słoika jeść konfitury, pamiętam, byłam szczęśliwa. No ale pewnej nocy mama zaczęła rodzić. A jeszcze była strzelanina, ciągle się ostrzeliwali, nie wiem, czemu. Mój tata jakoś ściągnął parę domów dalej tego lekarza. Ja w drugim pokoju czekałam aż… Oczywiście koniecznie braciszka chciałam, marzyłam o braciszku. Braciszek się urodził. Na szczęście mama miała pokarm. No i zobaczyłam na drugi dzień w tym łóżeczku obraz nędzy i rozpaczy, że on przeżył. A potem był pięknym chłopcem, był aktorem pantomimy, potem przecież w Paryżu nawet.
Janusz, tak samo jak mój tata. A ja Barbara, tak jak mama. Mama miała Hanna, ale nieużywane. To był kłopot, mama wołała „Janusz” i dwóch się odzywało. Dlatego mój brat był potem Janek, jak już dorósł. No i ja widzę, że coś, kurczak taki, same kości, skórka, sine, bez rzęs, ani jednej, bez włoska, coś brzydkiego; siny, klatka piersiowa, każdą kostkę policzysz. Takie jakieś pisklę nieopierzone, z gniazda wypadło, wiesz, coś okropnego. Ale potem był bardzo odporny, mniej chorował niż ja i Monika. Tylko się wykończył, to inna sprawa, szczególnie w Paryżu – alkohol, papierosy i tak dalej. No ale to inna sprawa, to już dorosłe życie.
Tak, tak, w 1947. A on się w 1945, w styczniu, 29 stycznia 1945 roku. No to już pełne wyzwolenie szło i tak dalej.
A, mama potem… Oj, będę płakać. […] Mama po latach… Bo mama pisała, ja pisałam, to takie rodzinne. Dziadek Junosza-Szaniawski był autorem, no to po stronie mamy mamy te pisarskie ciągoty. O Jezus Maria, wiesz, okupacja w Warszawie, to będzie tu, po okupacji w Warszawie, będzie kartka z Powstania od mojej mamy do mojego jeszcze nienarodzonego brata.
„Wtedy byłeś mi najbardziej bliski. Mój jedyny, mój synku, mój mały. Kiedy tobie dzień i noc śpiewały kołysankę bomby i pociski. Odłamki biły po drzewach, po zwalonym dachu. Piwnice krwią konających śliskie, krzepły lękiem śmiertelnym. Z trzaskiem zapadał się strop po stropie. Przez rany drzwi, przez jamy ślepych okien, płynął ogień jak rzeka. W noc, co nas wywlekła śmierci i piekłu, za strzępy łachmanów, za lepiący się pot na włosach, w przeraźliwie popielatą pustkę. A ty, mój synku, maleńki, a ty, mój synku, maleńka kuleczko, drobino, okruszku człowieka w poczęciu, drętwiałeś w moim strachu zwierzęcym, nie wierząc, że doczekasz. A gdzieś kwitły wrzosy tego lata, jakieś usta śpiewały beztrosko. W dzień było słońce i gorąco, nocą księżyc ze zranionym sercem samotnie się czołgał nad Polską”.
No i tak. Bo ja jeszcze napisałam potem po ekshumacji w ogrodzie, ale to nie wiem, czy… to króciutko. Bo potem [była] ekshumacja, przewiezione były te wszystkie ciała na odpowiednie cmentarze.
Z Tomaszowa pojechali do Łodzi. A dlaczego do Łodzi? [Tata] jakąś pracę tam dostał. Tam już poszłam do szkoły podstawowej. Wynajmowaliśmy taki jednorodzinny domek, ulica Nowa, to gdzieś na peryferiach Łodzi, niedaleko parku 3 Maja, jak dziś pamiętam. Tam chodziłam do pierwszej i drugiej [klasy]. A, jeszcze zapomniałam powiedzieć o ważnej rzeczy w Tomaszowie. Ponieważ ja już umiałam dobrze czytać od dziecka… Z matematyki zawsze byłam głąb i do końca mi zostało, miałam na maturze poprawkę z matematyki. W każdym razie nudziłam się okropnie w tym Tomaszowie, póki mama urodziła to dziecko, jeszcze przez miesiąc w tym Tomaszowie, w styczniu. I ja idę do szkoły. I pierwsza szkoła powstała… Wyobraź sobie, chodziłam do szkoły, poszłam w lutym, jak się brat urodził, w końcu stycznia, początek lutego, jakoś tak, luty, nie wiem, może kłamię. Wyobraź sobie szkołę, ławy, takie długie, stoły i wojskowi – żołnierze Ludowego Wojska Polskiego, biedni, analfabeci, stamtąd. Już nie byli potrzebni wojować. Oni przyszli się uczyć i ja między nimi.
Tak, to moi koledzy ze szkoły. Zapomniałam powiedzieć, że się z Wojskiem Polskim uczyłam. Tam, nie wiem, może dwoje dzieci było, może nie. Gdzie to nagle wysłać dziecko w drugim półroczu do szkoły? Przedtem nie działały, bo wiesz… I ja tak pierwszą klasę zaliczyłam, a już druga, trzecia, czwarta to już była Łódź.
Potem były najpiękniejsze czasy mojej wczesnej młodości. To był Konstancin. W Konstancinie była przepiękna willa zaliczona do zabytków, którą jeszcze mój prapradziadek zbudował, jeszcze bardzo, bardzo dawno [temu]. Przeczytałam parę lat temu w gazecie, że była podpalona. Właściciel podpalił i uciekł do Ameryki, bo musiał zrobić remont, a remont musi być w zabytkach, tym samym materiałem. A tam była ta willa i były dookoła w drzewiowym drzewie rzeźbione werandy na pierwszym piętrze, gdzie można było spać na przykład (nawet mam zdjęcie gdzieś).
Zbyszek.
Na ulicy Żeromskiego. I od strony jednej ulicy było jedno wejście, potem druga ulica była i trzecia ulica. To był kawał lasu sosnowego, z altaną piękną, jako ogród. Teraz to by jakieś miliony kosztowało. I to było jakiegoś mojego prapradziadka. Tam już rozmaici ludzie mieszkali. Zresztą nawet sławni, jacyś pisarze, pamiętam. No i co tam było dalej? No i tam ja już byłam szczęśliwa, pamiętam. Sosny, swoboda, las, zapach lasu, rzeka. Nauczyłam się tam pływać, skakać do wody. Z bandą chłopaków się zaprzyjaźniłam. Jak do tej pory byłam panienka z dobrego domu, co to pierwsze lata w Konstancinie [chodziłam] na francuski, na muzykę i tak dalej, [to potem] zrobiłam się kawał czorta. Milicja do domu przychodziła. „Zróbcie coś z tą córką. Oddajcie ją gdzieś, do zakonnic czy do…” Do zakonnic mieli mnie oddać czy do domu [poprawczego]. No, odbiło mi widocznie. Byłam tak radosna, byłam tak zwariowana. Chodziliśmy kraść sąsiadom jabłka, nie dla jabłek, tylko dla samej przygody. Zakochałam się wtedy pierwszą wielką miłością w herszcie bandy, o dwa lat starszy był. Ja kończyłam trzynaście, a on miał piętnaście. Tak, kończyłam trzynaście w lipcu. Tam mieszkaliśmy od wiosny. No więc mówię ci, jedno wielkie szczęście dla mnie.
Ach jaki, cudowny.
No wróciliśmy. Mama nie chciała odbudowy tego domu, za nic w świecie. Ostatnie, co miała w oczach, to trup jej konającego ojca. Wszystko to są przeżycia. Ale tata mówi: „Słuchaj, jest taka sprawa, że tu nie ma żadnego gimnazjum, liceum. Dzieci dorosną i co? Do Skolimowa jeździć, tam kawał drogi. Tam jakieś liceum jest. No przecież trzeba będzie w podstawówce”. A tu wtedy tylko ciuchcia dojeżdżała, taka wąskotorowa kolejka. Trzeba było iść dwa kilometry do takiej stacyjki drewnianej, zabytkowej, pięknej i dopiero się z Konstancina jechało. Po drodze była Jeziorna, Wilanów, Powsin, Klarysew, o, takie stacje. Nie po kolei powiedziałam oczywiście. I Warszawa była, tak. Warszawa, Belweder. A poza tym Bierut ogłosił, że jak do pięćdziesiątego któregoś roku się nie odbuduje gruzów, to przechodzi na własność państwa. I tak do tej pory mam na własność państwa przecież część ogrodu, muszę płacić kary. Kodeks Bieruta jest do tej pory niezdjęty, rozumiesz? Część jest ogrodów państwa. Ach, nie chce mi się o tym myśleć. To inna historia, na inne czasy.
Tak. Ale za co? Przecież nie ma pieniędzy, prawda. Mama nie pracowała wtedy, było nas dwoje, troje, bo już się Monika w 1947 urodziła.
Czekaj, jak to było… W Łodzi najpierw pracował. A, tata znalazł… Zakłady Cegielskiego w Poznaniu. Tam parowozy, części do samolotów i tak dalej. Wielka fabryka, która była jeszcze chyba od przedwojny, Cegielskiego. I mój tata, nie wiem, czemu tam się jakoś zatrudnił, z delegaturą najpierw na Łódź, a potem na Warszawę. Tak że był przedstawicielem jakby tej całej delegatury Cegielskiego na Łódź, a potem na Warszawę. Tylko że dużo wyjeżdżał na te służbowe wyjazdy. A i w tym Konstancinie było pięknie, naprawdę cudownie. A jak mieszkaliśmy w Konstancinie, tatuś był w Warszawie już, miał takie jednoosobowe biuro, gdzie był dyrektorem jednoosobowym z jedną sekretarką – delegatura w Warszawie, H. Cegielski, na ulicy Polnej, z widokiem na targ na Polnej, pamiętam, taki budynek. Tata tam pracował, rozmaite odbierał z lotniska sprawy, jakieś prezenty dostawał rozmaite z zagranicy. Był człowiekiem bardzo uczynnym i tak dalej. Polska ludowa dała mu Krzyż Zasługi. […]
No więc tak, mieszkamy już w Konstancinie. Tata się uparł tutaj, żeby odbudować. A za co? Przecież z pensji ojca tylko. Ale byli ludzie w Polsce… Z żadnego Powstania, od lat mieszkali… Co oni za wojnę mieli? No, mieli wojnę, nie wiem, dotknęła chyba wszystkich wojna jakoś. Nie wiem, jak było poza Warszawą. Żadne miasto nie było zburzone przecież, ani Kraków, ani Wrocław. Tak że tata dał ogłoszenie gdzieś jakieś, że kto odbuduje na własny koszt tutaj ten dom (widziałaś te ruiny tutaj), to będzie miał pół ogrodu, wzdłuż, jak idzie ścieżka, […] i pół domu na górze. No więc zgłosił się pan, to już będzie trzecie pokolenie czy czwarte. Do tej pory jest niewykończone. Już nie chcę mówić, bo mam w tej chwili niezłe stosunki z tym ostatnim pokoleniem. […]
Tak, zamieszkaliśmy tu na dole, sąsiedzi na górze.
A, ekshumacja, tak, w 1945 roku była. Wszystkich wywieźli na… „Żywiciela” oczywiście na „Żywiciela”, mojego dziadka na wojskowy, z babcią został tam pochowany, Leszek już na zwykłych Powązkach w grobie rodzinnym, no reszta to… Najważniejszy grobowiec to mam w Starych Powązkach, zabytkowy. […] Jak przyjechała moja ciocia, to znaczy siostra mojego taty, a mama Leszka, który tam leżał, uparła się być przy ekshumacji, to tak wyrywała włosy garściami, że aż krew leciała. Podrapała sobie całą twarzą, wiesz. Dostała szoku, to ukochany syn przecież. Dwadzieścia ile, pięć, sześć lat.
Jeszcze miała córkę młodszą, dużo młodszą, tak. Leszek, strasznie wysoki, szczuplutki. Też mam jego zdjęcie. Był w harcerstwie, potem prosto bezpośrednio do… Powstaniec też, zawsze walczący. Gestapo go poszukiwało całą okupację.
Ja napisałam taki wiersz, króciutki. „O ekshumacji w ogrodzie”. „W roztrzaskanym ogrodzie wiatr na kikutach drzew mgły żałobne rozwiesza. Zagląda w puste mogiły, jeszcze niezasypane. I na resztkach liści wciąż od nowa odmawia bolesny różaniec. Zdrowaś Maryjo, zdrowaś. Requiescant”. Jak wszyscy odeszli, to jeszcze puste doły zostały. Dlatego ja tak napisałam, że puste doły, wszyscy już wyszli.
A jeszcze nie powiedziałam o tym obrazku, co tu wisi, o, ten tutaj. To był prezent, bo dawniej na ślub czy na komunię dawało się prezenty raczej religijne niż samochody czy rozmaite aparaty i tak dalej. Więc moi rodzice dostali, pozłacany, Matkę Krakowską Karmiącą. Rodzice to znieśli i wisiało całe Powstanie nad moim łóżeczkiem w piwnicy. Proszę sobie wyobrazić, jak tata przyjechał tutaj w 1945, zresztą ze mną, przyjechaliśmy razem. Motocykl stoi na zdjęciu przed tą ruiną, […] tu zwalone wszystko, gruzy, dziury, i tylko nietknięty kawałek wąskiej ściany z obrazkiem zakopconym. Do tej pory nie starłam tego, niech będzie sczerniały od tego, znaczy nie jest brudny, ale nie zeskrobałam tego, niech będzie.
Nie, w piwnicy. Dom jest inaczej zbudowany, inny plan zupełnie. Przed wojną było inaczej, były drewniane schody między tym a piętrem, tam ileś pokoi było, tutaj był mój pokój, rodziców i jeszcze jakiś, a na górze też, na górze był salon. Mówiłam, że na górze był salon z fortepianem Bechsteinem. Mama grała i śpiewała wieczorami, a ja siedziałam pod fortepianem i słuchałam te wszystkie piękne miłosne piosenki, jakie były dawniej. „Zakochana dziewczyno, niepotrzebnie łzy płyną”, wszystko pamiętam. […]
Warszawa, 20 lutego 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk