Gabriel Stypiński

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Gabriel Stypiński, data urodzenia 18 marca 1935 roku. Wojna rozpoczęła się, to miałem cztery i pół roku.

  • Proszę powiedzieć, gdzie się pan urodził, w jakiej rodzinie?


Gdzie się urodziłem? Urodziłem się w Zakładzie Rodzącej Kobiety, Żelazna, róg Nowolipek, obecnie szpital Świętej Zofii. Niestety, Świętej Zofii. On się nazywał Zofii, imienia Zofii – żona fundatora tego szpitala miała na imię Zofia i on się nazywał tam Zakład Kobiety Rodzącej Zofia.

  • Kim była pana mama? Jak się nazywała? Jak poznali się rodzice?


Mój tata był Edward Stypiński, urodzony w Chorzelach, to na granicy Kurpiów, był stolarzem. Moja mama, Eugenia Stypińska, [z domu] Maruszewska, a później Stypińska, urodzona 1912 rok, a tata 1907 rok.

  • Gdzie mieszkali rodzice, kiedy się pan urodził?


Kiedy ja się urodziłem? We wsi Solipse, czyli Włochy. Ja się urodziłem w marcu, 18 marca, a włochowska parafia Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus przejęła dopiero Solipse pod swoje skrzydła. A wtedy parafią dla Solips był kościół Świętej Katarzyny, tak że kawałek. Tam do dzisiaj mieszkają ludzie, którzy chodzą na groby rodzinne do [parafii] Świętej Katarzyny. Dzisiaj to się dojeżdża, a wtedy glina, błoto, nie wyobrażam sobie.

  • Czy był pan jedynym dzieckiem państwa Stypińskich?


Nie, byłem pierwszym, ale nie ostatnim. Było nas jeszcze dwóch. Jeden, Daniel, urodził się w 1937 roku, czyli dwa lata po mnie, w sierpniu, a trzeci, Rajmund, urodził się w czasie wojny, ostatniego sierpnia 1943 roku, nie żyje już. A ten średni mieszka w Kanadzie.

  • Tata był stolarzem, a mama zajmowała się domem?


„Przy mężu” wtedy w dokumentach było napisane. Nie miała zawodu. Urodzona na Nowolipkach 71/73… Nie, przepraszam, tam mieszkała później, a urodzona na Kaukazie, bo mój dziadek był spod Płońska, ale jak miał szesnaście lat, wyjechał, tak jak teraz na Zachód się wyjeżdżało, wyjechał na Wschód. W związku z tym, że tam była kwestia rodzinna, czy ojciec miał drugą żonę, czy matka miała drugiego męża, i bardzo zdolny był, i grekę, i łacinę znał, w kościele się uczył, przy kościele i ksiądz chciał finansować jego dalszą naukę w części, ale ta rodzina nie była skłonna się dołożyć i on wsiadł w pociągi i pojechał na Wschód. Tam poznał jakiegoś Gruzina czy Ormianina, który się nim zainteresował, dał mu adres gdzieś na Kaukazie. Dziadek w sumie skończył felczerską szkołę w Petersburgu i na Kaukazie miał aptekę. Oprócz tego był niemalże lekarzem, bo tam w jakiejś dziurze takiej, gdzie jak miał kilka kilometrów, kogoś odwiedził, to latali po leki, to tam dziadka szukali. Taka historia. Ale rewolucja zniszczyła dziadka. Jak wrócił… Aha, jak się urodziło pierwsze dziecko, to zmarło, później moja ciotka się urodziła, jedna w 1910 roku, w 1912 moja mama. Babcia była bardzo religijna. Nie było kościoła, a to jedno umarło niechrzczone, więc zdecydowali, że [przyjadą do Warszawy], ponieważ mieli w Warszawie rodzinę, brata miał i [mieszkała] rodzina mojej mamy, bo babcia moja się urodziła na Wolność 11, na Woli. I przyjechał tutaj ochrzcić te dzieci w 1914 roku, jak moja mama już miała dwa lata. I w sierpniu – w sierpniu to się zdarzyło, akurat rocznica urodzin mojej mamy – ochrzcili obie te dziewczynki i nastąpiła powszechna mobilizacja. I car dziadka mojego – w kamasze. Ubrany tutaj, ma zdjęcie, one po chrzcie i zdjęcie jest, a dziadek już w mundurze rosyjskim, z opaską, czerwony krzyż; stoją babcia, dziadek i dwie dziewczynki, które zostały niemalże dzień wcześniej czy tygodnie ochrzczone. Takie zdjęcie pamiątkowe mam. No i jak dziadek poszedł do Rosji, no to oczywiście najpierw był w tym carskim, białym, a później mu odbiło. „No on dzisiaj – później moja mama mówiła – to się w grobie tam przewraca”, bo przeszedł do czerwonych, nie. I przeszedł, i w jednym momencie, kiedy w szpitalu, gdzieś w lazarecie, był przy chorych, tych rannych żołnierzach i tak dalej, naszli biali, tak będę określał, dziadek ledwo że gdzieś uciekł przez okno, jeszcze udało mu się uciec, a tamci wszyscy krzyczeli: „Dziadzia – mówi – dobij, dobij”. Ale co on miał dobijać, jak on tylko patrzył, żeby samemu się uratować. Uratował się, ale wszelkie dokumenty, jakie miał, to mu rewolucja zabrała. Wrócił [do Polski] w 1918 roku, na jesieni. A tu głód, chłód, na Nowolipkach w stajniach musieli zamieszkać. I on z tymi dziećmi w stajni [mieszkał]; nad końmi wchodziło się, gdzie słoma była, mieszkali. Tam wozacy mieli konie.

  • Czyli mama wychowywała się w trudnych warunkach.


Siedem lat [miała, gdy] poszła pracować. Mama jej umarła wcześniej, w dwudziestym ósmym, dziadek razem z Piłsudskim był chowany, [zmarł] w 1935. Pracował, nie wiem, czy u Lilpopa, czy u Norblina, jako dozorca. Taka była jego kariera. I na co… Były mu te dokumenty potrzebne, ale nie miał pieniędzy na to, żeby odtworzyć tutaj, dochodzić i tak dalej. No i w takiej nędzy… A moja mama już siedem lat miała, to wychowywała się i chodziła do zakonnic, naprzeciwko, gdzieś na Nowolipkach – cztery klasy skończyła. A miała siedem lat, to musiała iść do pracy. I pani wie, co robiła? U kwiaciarza były wieńce, jak zwykle, takie na groby, ale te wieńce kiedyś, jeszcze po wojnie, to robili blaszane [i mama] malowała te listki, kwiatki, taką miała pracę. Później miała praktykę krawiecką gdzieś. Zresztą moja starsza siostra [podobnie], to już jej zawód był później, w czasie wojny i tak dalej.

  • Mamy 1935 rok, powiedział pan, że w tym roku razem z Piłsudskim zmarł dziadek.


Na zapalenie płuc.

  • Jak dziadek zmarł, to pan już był na świecie.


Byłem dwa miesiące, to dziadka nie pamiętam, ale moja mama miała informacje, przekazywała.

  • Co pan zapamiętał z pierwszych momentów okupacyjnych? Czy zapamiętał pan wybuch wojny?


Bardzo dobrze, bo się wiążą z tym pewne ciekawe fakty rodzinne. Mianowicie w 1939 roku, przed samym wybuchem wojny, to już pamiętam (mam bardzo dobrą pamięć wzrokową i fakty, te stare, to tak jak na filmie widzę od razu), wziął z książeczki… Od razu jeszcze wspomnę, pracował jako stolarz w Hotelu Europejskim. To był już stolarz taki w zasadzie przy renowacji mebli, no i wszystkie potrzeby, jakie były, to tam spełniał. Siedemnaście lat tam pracował. […] Wziął z książeczki sto złotych. Tę książeczkę nawet mam i dzień pobrania jest. A po co mu było? Wziął mnie za rękę, pojechaliśmy we dwóch do Radości. Ojciec chciał kupić plac i budować sobie dom. Bo tu co mieszkał, to fatalna i do dzisiaj niewykończona chałupa stoi tam we Włochach. I nawet ślubu nie wziął, bo powiedział sobie (to już moja mama mówiła), że on ślub weźmie, jak będzie miał swój dom. No ale był obrotny, potrafił… Zrobił w domu, nie wiem, dwa łóżka, szafę i jeszcze jakieś szafki fornirowane, wszystko eleganckie. Sam robił. I pojechał kupić ten plac. Znalazł miejsce (pamiętam, jak żeśmy tam wchodzili, bo [była] łąka taka), dał zaliczkę sto złotych, że 3 września już był umówiony u notariusza do wpisania umowy. No bo 27 sierpnia chyba pobrał te pieniądze […], a [3 września] był umówiony u notariusza. No i nic z tego nie wyszło, nici. Byliśmy we Włochach, mieszkaliśmy wtedy. Zresztą i dziadek [tam mieszkał], i jeszcze ta ciotka, w takim niewykończonym domu. Gospodarz nie miał pieniędzy na spłaty kredytów, pożyczek, bo to budował w okresie wielkiego kryzysu światowego i tak się zadłużył, że się chciał pod pociąg rzucić. Tam go trzymali, uratowali.

  • Ale to był dom…


Czynszowy taki, czynszowy. Wnuczek [właściciela] żyje jeszcze, mieszka w tym domu. […] Ale jeszcze chcę powiedzieć, że w związku z tym, że ojciec nie miał ślubu, a wtedy było tak, że jeśli nie było ślubu kościelnego, to kościół nie chciał chrzcić dzieci, i my dwaj byliśmy niechrzczeni. Ojciec nie miał ślubu. Ale jak wybuchła wojna, to było 1 września, a 5 września wieczorem ogłoszona została dyspensa przez biskupa, czy kto tam wydawał wtedy, że wszyscy, którzy żyli w ten sposób, bez zapowiedzi, bez spełnienia tych wymogów wstępnych, mogli uzyskać ślub. No i ojciec wieczorem [poprosił] dwóch sąsiadów, bo są podpisani, dwaj sąsiedzi, o dziewiątej wieczorem 5 [września] wziął ślub z moją mamą. A następnego dnia, 6 [września]… W tym domu, gdzie mieszkaliśmy, była piekarnia, mieszkał jeszcze piekarz. Wypożyczył nam [6 września] swój wóz piekarniczy, co tam rozwoził pieczywo, i sąsiad z dołu, syn tego sąsiada, który notabene był świadkiem [na ślubie], pan Nowakowski Leon, on i mój wujek, czyli najmłodszy syn mojego dziadka (miał dziewiętnaście lat)…

  • Jak się nazywał?


Józef. A moi dziadkowie Józef i Józefa. [Syn sąsiada i mój wujek] nas załadowali na ten wóz. Ale [na wozie] jeszcze byli dodatkowo pana Nowakowskiego, właśnie tego sąsiada, zięć z córką i z takim kilkumiesięcznym synem. I razem, bo to w Warszawie będzie bezpieczniej. Oprócz tego moja mama miała siostrę starszą na Długosza 25, tam mieszkała, [więc wyjechaliśmy] do tej siostry. To się okazało, że wujek… Ja teraz dopiero się dowiedziałem, jakoś nie mogłem skojarzyć, nie widziałem jakoś tego wujka nigdy tam w czasie bombardowania. A to się okazało, że wujek, czyli mąż mojej cioci, tej starszej siostry mojej mamy, był w wojsku. I teraz się dowiedziałem przez internet, że był w wojsku, w ułanach i 12 września dostał się do niemieckiej niewoli i był w stalagu, pod Królewcem. Teraz miejscowość nawet jest napisana, jak się nazywała, Stalag I A czy I B, jakąś taką nazwę ma. I dlatego go nie było. A mój ojciec z kolei, już jak pojechaliśmy na Długosza, to mój ojciec znów miał dyżury w hotelu, bo nie był zdolny do służby wojskowej, miał kartę z literą B czy C, bo miał też uszkodzoną dłoń, ale to przy robocie stolarskiej gdzieś pod piłę wsadził rękę czy coś. [Na karcie] napisane było, że niezdolny do czynnej służby wojskowej, a w wypadku działań zbrojnych przeznaczony do cywilnej obrony i tak dalej. Więc on z obowiązku miał dyżury, lornetkę, siedział na dachu i patrzył, czy bomba zapalająca nie spada. No a oprócz tego musiał zabijać deskami jeszcze, co się dało, bo i okna, i to, bo przy tej okazji złodzieje też są i to dużo, także korzystają z okazji, do mieszkań wchodzą, do takich opuszczonych czy co – no to normalka w czasie wojny. No i to same kobiety, moja ciotka i jej syn, o dwa lata starszy ode mnie Jurek (Pinkus nazwisko mieli, to też ważne, bo później wspomnę) i dwie siostry bliźniaczki były jeszcze. W 1919 roku dziadek się postarał. Od razu, jak tylko wrócił z frontu, z rewolucji, budował, więc wrócił, to już od razu w 1919 się urodziły bliźniaczki.

  • Były cztery siostry i brat?


Zaraz, to był… A brat to był najmłodszy, urodził się chyba w 1923 roku, a babcia umarła w 1928, a dziadek, jak mówiłem, w 1935. To było rodzeństwo mojej mamy. I teraz tak, ten najmłodszy to chyba brał jakiś udział, bo to był harcerz taki. Wtedy ile miał? Tak, 1939, on 1923, to szesnaście lat.

  • Mówi pan o Józefie?


Józefie. [Był] w harcerstwie i akurat rok przed tym był tak zwany rok wojskowy w harcerstwie. Byli w Zaleszczykach na takich ćwiczeniach, ale połączonych z pracą przy żniwach, [byli też na] defiladzie w Bukareszcie, gdzie mam zdjęcia też, jak Józio na… Ach, to harcerstwo, to było harcerstwo. I nie kojarzę sobie właśnie [mężczyzn], tylko te kobiety, Jurek i ja z tym młodszym bratem, a ojciec mój to od czasu do czasu się pokazywał, bo musiał się przespać, ale to rzadko. Właściwie nie kojarzę ojca, tylko w jednym momencie pamiętam, [właściwie] dwa razy. Raz jak rozebrali, [pokroili] konia na rogu Młynarskiej – na chodniku rozebrali konia i koniny przynieśli, kotlety ciotka smażyła […] i z dyni placki, jeszcze z tych ogrodów, bo dzisiaj szkoła tam wybudowana, wszystko się pozmieniało. A drugi raz ojca pamiętam, jak bombardowanie było, taki moment. My w tych piwnicach i zbombardowanie, alarm ogłosili i my również, bo […] my braliśmy udział w ogłaszaniu alarmu, ja zwłaszcza z tym starszym, ciotecznym bratem. Mieszkałem na trzecim piętrze, my siedzieliśmy tylko na balkonie i wyczekiwaliśmy, kiedy niemieckie samoloty będą, bo pogoda była piękna… Zwłaszcza kiedy już później światła nie było w domu, to radio nie grało, bo tak to u ciotki było jeszcze radio (zresztą myśmy też mieli, ojciec zdał, jak tylko Niemcy ogłosili do zdania). Siedzieliśmy na balkonie i czekaliśmy na alarm, dla nas rozrywka była. A jak już widzieliśmy samoloty, to jeszcze nie zdążyli powiedzieć, to my już po poręczy [zjeżdżaliśmy] na brzuchu – z samej góry do samej piwnicy była poręcz – żeśmy jeszcze na dodatek się spieszyli, który pierwszy. Ale dlaczego? Bo między pierwszym piętrem a parterem nad samą poręczą wisiał taki kawał szyny i młotek przy tym na wypadek alarmu – trzeba było walić młotkiem, żeby mieszkańcy domu wiedzieli, że alarm jest. Więc my na wyścigi i który pod tym, to mały, ale jeszcze musiał się schylić i tym młotkiem [walić]. I darliśmy się: „Alarm! Alarm!”. Zwłaszcza taki alarm był [potrzebny], kiedy radio już nie działało, nie było światła, [siedzieliśmy] przy świecach w piwnicy. No i my do tej piwnicy wjechaliśmy i któregoś dnia, to już pod koniec, Niemcy nasilili [ataki], później zrobili (ostatnia niedziela, to była chyba niedziela czy poniedziałek), pierwszy raz w czasie wojny, tak zwany ogień dywanowy, czyli wszystkie działa i lotnictwo brało udział. Zaraz po tym nastąpiła kapitulacja Warszawy. Hitler przyjechał, oglądał, jak to zdobył Warszawę, defiladę w Alejach Ujazdowskich. No i jedna bomba trafiła akurat w mieszkanie ciotki, tak że runęło wszystko, a my w piwnicy. Ale co było ciekawe, że stropy były wtedy przeważnie drewniane, ale tu między parterem a pierwszym piętrem były te stalowe szyny włożone i ten gruz się zatrzymał na pierwszym piętrze, dalej nie poleciało. I myśmy dzięki temu [ocaleli]. Były okienka [piwnicy] zasypane, pod gruzem, ale wyjście nie było, drzwi nie były zasypane, tak że nikomu się nic nie stało. Ja później tylko miałem na tych gruzach… Bo w getto się bawiliśmy jeszcze później. To mnie cegła na cegłę rzucali przez mur, [który] był między tymi podwórkami, i chłopaki tak się tymi cegłami rzucali.

  • Zabawa w getto…


Mnie trafiło w głowę, a mojego starszego brata w nos, kulfon mu urósł. Ale moja matka, córka felczera, to znała sposoby, żeby szybko reagować, więc zawsze był jakiś alkohol. Jak wódka, to wódka, a później w czasie wojny bimber był zawsze, bo musiał stać, bo trzeba było [mieć na] dezynfekcję, jak trzeba było, bo miałem takie przypadki, że matka tylko… A tutaj wtedy wycięła mi włosy szybko od razu i tam zalała, nie bawiła się, przyłożyła coś i wieczorem nic nie było, a szrama taka. Aha, tu [we wrześniu 1939 roku] bomba upadła i nic się nikomu nie stało, a obok, róg Długosza i Szlenkierów, jest taka uliczka ślepa z drugiej strony, tam bomba jedna trafiła, ścięła narożnik domu, a druga prosto w okienka, w piwnicę. Masakra. Właśnie drugi obraz, kiedy ojca pamiętam z tych dni, to wtedy kiedy tam pomagał, bo wykopali tam od razu duży rów na podwórku i tych ludzi [zawijali] w prześcieradła, [przewozili] na taczkach jakichś. Pamiętam, że mój ojciec na taczkach kogoś tam przez podwórko wiózł i do tego rowu tam… Jeszcze najciekawsze, bo ja się pytałem, dlaczego kobieta z dzieckiem takim, tu ją posadzili w grobie, w rogu, w narożniku i [przykryli] prześcieradłem jakimś i to dziecko z nią tam na rękach, ale to nieżywa już była… Ja pytam się, dlaczego, mówię, bo byłem ciekaw, nie, a mówią: „Bo to Żydówka”. – „No tak, Żydówka. Dlaczego na siedząca?” – „Bo tak u Żydów jest, że jak siedzi, to jak będzie koniec świata, to wcześniej wstanie”. Ale czy to miało uzasadnienie jakieś, oprócz tego, co opowiadali? Bo ludzie różne rzeczy opowiadali, no ale tak to pamiętam, ten moment. I to chyba wszystko.

  • A pamięta pan…


Pamiętam, że na starym smalcu kotlety jakieś smażyły, to takie dobre były, tylko zapach z tego smalcu był paskudny.

  • Ale z tego konia?


Z dyni, placki z dyni, bo mówię, ogrody takie naprzeciwko były, to z dyni te placki, a z konia to kotlety mielone.

  • A jak w ogóle rodzice się utrzymywali podczas okupacji?


Ojciec cały czas pracował. Co tydzień chyba dostawał wypłatę, przy tym z litr wódki i pijany chodził, bo Niemcom zależało, to do wypłaty dawali jeszcze wódkę. A później, ponieważ to wszystko było mało, to w czasie okupacji moja mama różnie próbowała zarobić. A my mali byliśmy jeszcze, ten drugi się urodził, to było ciężko, nie. Ale [jak] pojechała gdzieś za tak zwanym szmuglem, czyli tam po [żywność], to mnie wzięła na przykład na obstawę, bo ja byłem już [większy], że jak gdzieś z dzieckiem, to Niemcy ulgowo traktowali. I też pamiętam, jechaliśmy gdzieś w Dęblin czy gdzieś w tamtą stronę i wracaliśmy, matka moja miała jakieś tam wędliny, czy boczek, czy coś, nie, i pamiętam, siedzieliśmy w przedziale, bo nawet były miejsca, siedzieliśmy i ja siedziałem, obok matka i za moimi plecami był wieszak. Powiesiła jakiś swój sweter na to, a pod tym jakiś tam boczek czy coś. No i to była ciekawa sytuacja, bo żandarmi chodzili w czasie jazdy i szukali, sprawdzali. I wszedł taki jeden właśnie, był taki moment, ja siedziałem, on tak tylko wziął ten sweter, ruszył: Speck. Speck. Ale wie pani, że ani nic nie powiedział, ani nie zabrał, ani nic. Ale moja matka się wystraszyła i tylko ten jeden raz była, drugi raz nie pojechała. A ojciec no to pracował, mówię, do ostatniego dnia w hotelu. Też miał przygodę: kiedyś ojca wzięli z łapanki i był na Skaryszewskiej. I moja matka szybko do dyrektora, tam plenipotentem był hrabia (no już, dajmy mu spokój, znana postać), moja matka [poszła] do niego, on tam na telefon i zanim moja matka do domu wróciła, to już ojciec był zwolniony. Bo ojciec miał nawet przepustkę, bo Hotel Europejski w czasie wojny był przeznaczony tylko dla oficerów niemieckich, takich, co [mieli] urlopy czy przejazdem z frontu jechali, czy co, to było to. I [hrabia] od razu na telefon, że pracownika mu [zatrzymali], i zwolnili ojca. Ja pamiętam, jak żeśmy poszli znów na Skaryszewską, bo tam stała szkoła czy coś tam, gdzie… Ten budynek stoi do dzisiaj. […] Tego dnia moja matka, bo to rano jakoś tak było, to znów mnie wzięła i byłem z matką pod [budynkiem], nawet ojciec tam w oknie gdzieś był. Może powiedział właśnie matce, żeby to [zrobiła], nie wiem, w jaki sposób tam było, czy sama, z własnej inicjatywy, czy ojciec matkę tam napuścił, jak to się mówi, żeby poszła do dyrektora, no ale się uratował.

  • Powiedział pan, że ojciec pracował w Hotelu Europejskim do końca, czyli do Powstania?


Do Powstania. Ostatnią kolejką EKD, już były strzały, jak wracał. Na stopniu przyjechał do Włoch.

  • Do Włoch, czyli państwo nie byli już wtedy na Długosza?


Nie, na Długosza to tylko byliśmy… No właśnie, nie skończyłem, bo na Długosza jeszcze przygodę mieliśmy porządną. Na Długosza to (już jak zacząłem mówić) jak wróciliśmy, to nawet szyba nie była pęknięta w mieszkaniu, jak wróciliśmy po kapitulacji w Warszawy. Bo do Włoch Niemcy w ogóle weszli już ósmego w południe. Jakaś dywizja pancerna, która próbowała jeszcze tego samego dnia ataku na Wolę i Okęcie, nie udało im się. Ale ja z kolei…

  • Powiedział pan o przygodzie na Długosza.


Na Długosza, tak. Otóż my nie byliśmy ochrzczeni, rodzice już wzięli ślub, bomby już lecą, a my jeszcze nieochrzczeni. Bo to był już siódmy rano. Józio, czyli brat mojej mamy, [i sąsiad] […] Zbyszek Nowakowski, ten, który jechał z nami tym wozem, a to był z kolei zalotnik do jednej z sióstr bliźniaczek (ładna dziewczyna była, później się oszpeciła strasznie, getto ją, tak, mówili, [oszpeciło]), wzięli ten wóz […] i moja mama zaraz wysiadła, bo się zaczął nalot, a oni podjechali pod kościół Narodzenia Najświętszej Marii Panny, na Leszno. To rodzinny kościół, gdzie zresztą ja byłem [ochrzczony], moja cała rodzina, wszystkie ciotki, bracia i te wszystkie boczne i nieboczne, i wszyscy tam się rodzili, chrzcili, śluby brali, umierali – to wszystko tam jest w księgach. Ja później te księgi wertowałem, to ile ja dni tam straciłem, żeby znaleźć ich wszystkich, ksera mam wszystkich dokumentów.

  • Czyli tam zostaliście ochrzczeni?


Ochrzcić nas pojechali. Miało być dwóch chrzestnych, no to byli, i dwie chrzestne, siostry bliźniaczki też były. Ale co ciekawe, moja mama zaraz wysiadła przy Wolskiej i do Włoch jeszcze po coś tam, a ósmego Niemcy tam weszli. I poszła, bo to na piechotę się odbywało wszystko, poszła do Włoch po coś, po jakieś kartofle czy po co, no, czort wie, już dzisiaj nie wiem, ale mówiła, że po jakieś tam rzeczy, których zapomniała. A my podjechaliśmy pod kościół, tam rosły młode drzewka, dopiero co. Mam takie zdjęcie niemieckie, zrobione w październiku, kościół jest, gruzy takie i te drzewka młode. Nie było gdzie, alarm jest, nalot i trzeba teraz te konie coś, bo koń, jeden koń, się rzuca, szarpie, więc jeden z tych młodych musi zostać i trzymać tego konia. I wobec tego tylko jeden wszedł do kościoła i dwie siostry, a tamten trzymał konia. No i w sumie ochrzcił nas taki ksiądz, który to był, nie wiem, później szukałem go. W pewnym sensie, dzięki sekretarce stwierdziłem, bo księgi sprawdzałem, nie było takiego pracownika, księdza. A skąd się wziął? Podpis jego w księgach, przy wpisach różnych jego podpisy, a nie był pracownikiem kościoła. Okazało się, że to był wikariusz z Żyrardowa, czyli jakoś tak tam się trafił, nikt nie potrafi dzisiaj powiedzieć. Bo proboszcz na Lesznie, czyli dzisiaj Solidarności, to przyniósł księgę z tych wszystkich, jak tam byli, nie ma takiego. Nazywał się, jak nasz były prezydent, sprzed paru lat, na nazwisko miał Henryk.

  • Henryk na imię, nazwisko Komorowski.


Komorowski. I nam oddał [chrzest] tu, przy wejściu samym, przy wejściu i dał tylko karteczki. I solą było wtedy, to pamiętam, jak jeszcze mój brat młodszy zaczął płakać, jak mu dał na język soli. A ja… Śmieli się zawsze, bo ja to taki zawsze byłem, od małego robiłem dowcipy, lubiłem. No, jak mu tą sól ksiądz dał na język, on zaczął płakać, a ja mówię: „Nie płacz, Danek, już nie będziesz Żydkiem”. Całe życie moja rodzina to opowiada. No i co ciekawego, dał tylko kartkę, żeby jak już się uspokoi, przyjść spisać akta. No i my wychodzimy z kościoła, a tu stoi akurat Józio sierota, konia nie ma, wozu nie ma, a on pokazuje tylko poświadczenie, że wojsko polskie mu zarekwirowało, konia i wóz. No i już na Długosza poszliśmy, już nie pamiętam, jak było dalej, ale [pamiętam] te momenty. A po wojnie, w 1940 roku, zaraz na wiosnę spisane były akta już we Włochach. „Ochrzczony 7 września” mam na metryce napisane, na wypisie mam: „ochrzczony 7 września w Warszawie”, a akta i w księgi wpisane „we Włochach”. Tak że się urodziłem tu i tu, jak kto woli. No to były chyba wszystkie ważne elementy z 1939 roku.

  • Czyli, jak pan powiedział, wrócili państwo do Włoch i tam mieszkaliście całą okupację. Ojciec jeździł…


Ojciec pracował cały czas, matka usiłowała jakoś… Później ojciec postawił na bazarze budkę, wybudował, zgodnie z planami, jakie były, urzędowe. Jak można było, tak zrobił i [mama sprzedawała] tam oranżadę, wodę sodową, pasztet z dudków. Tam wszystko było. Pieczywo to tam przywozili. Byli ludzie, co jeździli po pieczywo, bo tu tylko na kartki, a jak większą ilość, to Niemcy się interesowali, skąd to pieczywo, bo nie wolno było piekarzom… Piekł pieczywo, ale nie wolno mu było na lewo gdzieś sprzedawać. Ale wiem, że ludzie w workach przywozili aż z Mszczonowa. Moja sąsiadka to jeździła do Mszczonowa, kupowała tam takie bochny wielkie po dwa kilo i później sprzedawała na targu, także u mojej matki.

  • A co to był za bazar? Gdzie?


Taki we Włochach. W czasie wojny chyba codziennie te budki były [otwarte], ale taki większy targ to był w określone dni, w piątki chyba i w środy czy jakoś, nie pamiętam już tego.

  • To było niedaleko państwa domu?


Było o tyle [daleko], że Włochy są przedzielone torami kolejowymi, są Stare Włochy, Nowe Włochy. Nowe Włochy to park, pałacyk i zabudowa już według planów miasta ogrodów, jak to się mówi, bo to tak było przeznaczone do tego i pod tym kątem Włochy były budowane i zagospodarowywane. A my mieszkaliśmy na Starych. To jeszcze Solipse były. Później Solipse zostały włączone, jak to się mówi, urzędowo do Włoch, w 1940 chyba dopiero, w 1939 roku, w kwietniu.

  • A bazar był na Starych czy Nowych?


Na Nowych. Obok ten kościół nowy. Był już kościół drewniany, a teraz jest nowy, bo proboszcz Chrościcki był inicjatorem i całym organizatorem. Zresztą jego postać znana we Włochach, ulica Chrościckiego jest obecnie.

  • Ciekawi mnie jeszcze…


Chwileczkę, jeszcze z tym targiem. […] No to tam handlowali, a myśmy musieli dochodzić. To jest podzielone torami, na których często stali Niemcy, i był kłopot, bo my na skróty zawsze chodziliśmy, bo jak trzeba było iść [normalnie], żeby dojść do stacji, przejść tunelem czy przez przejazd pod szlabanem, to dwa razy dłuższa droga. I tam to dwa razy dłuższa droga. To ten skrót dla wszystkich, bo mieszkańcy i do kościoła przecież chodzili, i z tamtej strony na cmentarz włochowski chodzili, i to moją ulicą właśnie. Przejście było naprzeciwko mojej ulicy i myśmy tamtędy przechodzili, ale nieraz stali Niemcy, straż, bo czy jakieś transporty, czy jakaś figura jechała, to oni już tam obstawili. Nie wolno było przejść, to trzeba było przez tunel iść do stacji. No i mieliśmy nieraz takie przejścia, bo późno wracaliśmy, godzina policyjna już i żandarmi idą pośrodku, a my jeszcze do stacji nie doszliśmy, wracaliśmy z [targu], no ale szli. I też pamiętam, bo to było już… Nie wiem, czy już było w czasie Powstania, było zimno dosyć i szliśmy. Aha, wózek był jeszcze i moja matka w wózku tego najmłodszego, on był urodzony w 1943, w sierpniu. Czyli szliśmy już z tym wózkiem, pamiętam. Szli też żandarmi z przeciwka, [mieli] latarki, dwóch z tyłu zostało, jeden nas legitymuje. Ale ojciec miał tam przepustkę, taką nocną widocznie, no ale oprócz… No, idzie z dzieciakami, jedno w wózku, a nas dwóch jeszcze na piechotę. No i poszliśmy. To drobiazg, ale były sytuacje, kiedy… […] Aha, to była wiosna, to chyba był już 1944 rok, wiosna, kiedy już żółte kwiatki się pokazały na trawie, mlecz i jaskry, a my dowcipnie chcieliśmy zobaczyć, jak się łapie na wędkę żabę. Wykombinowaliśmy sobie, bo słyszeliśmy, że żabę można złapać na wędkę. No i można było [wziąć] kawałek patyka, ze szpilki zrobiliśmy haczyk, [wzięliśmy] jakąś nić i poszliśmy nad stawy, tam po stronie Nowych Włoch. No i ja z tym moim młodszym bratem założyliśmy żółty kwiatek, no i ta żaba przy brzegu tam jest, blisko, widzimy, taka wielka ropucha, no i jej podsuwamy tam jakieś… Patrzeć, a ona łapczywie pyskiem i to na ten haczyk się złapała. I w tym momencie słyszymy strzały – słychać na trasie, tutaj jak do budki, tam na targ, bo od targu taką Jesionową ulicą trzeba kawałek, dwieście metrów. A wiedzieliśmy, że tam są rodzice, ojciec i ten mały w wózku (już był, [już się urodził], powiem jeszcze, dlaczego). I trzeba przebiec tam. Patrzymy, pusta ulica, a na motorze żandarmów dwóch z karabinem gotowym, no i my tylko dwaj, to my to. Ale już widzę, że na ulicę Łuki Małe… Nie wiem, czy tam burmistrz urzędował, czy gestapo, bo zawsze była flaga niemiecka i stał wartownik niemiecki.

  • Jak się nazywała ta ulica?


Łuki Małe. Tam [były ulice w kształcie łuków], jedna Łuki Wielkie, Łuki Małe i Łuczek. Przy Łuczek był bazar i trzeba przebiec, a ci na motorze tu się kręcą. Spojrzałem w prawo, a tam dwóch ludzi leży przy tym ogrodzeniu tego […] urzędu niemieckiego. No, w każdym razie dwóch. Okazało się, że to byli jacyś konfidenci czy coś i ich sprzątnęli, bo tam często się to zdarzało, na tych Włochach. Do wykonywania wyroków to właśnie [ludzie] z Ursusa – „Torpeda” miał pseudonim. I myśmy przybiegli, a matka już zamknęła okiennice, już zamknięte i siedzi w tej budzie, czeka na nas. A ojciec z wózkiem już wyszedł do sąsiada, w tym domu obok, kamienicy. Mama mówi, że poszedł tam do niego razem z tym wózkiem, z tym najmłodszym [synem]. No i my w tej budzie siedzimy jak myszki, a przez szparę między deskami od okiennicy patrzymy, co się dzieje. Halt! Halt! Żandarm to tak na wyciągnięcie ręki, tak jakby do pani; jeszcze akurat facet stoi, a on go [rewiduje]. Taka szparka, centymetr, może półtora, ale jak blisko, to widać, co się dzieje. No i go rewidował. Nie wiedzieliśmy, co się dalej dzieje, aż ucichło wszystko. Okazało się, że Niemcy spędzili ponad 150 zakładników do kina obok. Kino Ada, teraz jest jako klub kulturalny odbudowane, odrestaurowane. I spędzili tam tych zakładników, jakieś warunki na pewno już był ustalone, że jak się nie znajdzie, kto tam [strzelał], to nie wiadomo, jaki los tych ludzi. Tam [był] mój kolega, z którym mieszkałem, na dole, Bogdan Smoczyk. Jego matka w febrze… [Nie wiem], co on tam robił, że on się tam znalazł (trzy lata starszy ode mnie), też w tym kinie [był]. Przetrzymali ich do wieczora i przed godziną policyjną, pani sobie wyobrazi, przed godziną policyjną ich zwolnili. […] I kto się przyczynił do tego? Podobno burmistrz Włoch, Grams miał na nazwisko, zresztą solidny człowiek, bo był burmistrzem, na pewno folksdojczem, ale nikt na niego złego słowa nigdy nie mógł powiedzieć. No i mówią, że uratował tych ludzi. […]

  • Mam jeszcze pytanie dotyczące pana.


Jeszcze powiem jedną rzecz, że jak był taki okres, kiedy już front się zbliżał, Niemcy wszędzie, gdzie się dało, kazali ludziom kopać okopy, czyli te doły strzeleckie, bo… To by ludzi nie ratowało, ale na targu część była tymi okopami okopana. Żeśmy tam się bawili w wojnę zawsze, bo to tylko jedyna zabawa była. Ale bandyci i Niemcy. A wiedzą panie, dlaczego Niemcy mówili „bandyci”?

  • Na nas mówili „bandyci”.


Ale dlaczego „bandyci”? Bo konwencja z któregoś tam roku po I wojnie światowej określała wyraźnie, kto jest żołnierzem. Dlaczego Powstanie się przedłużało? Bo nie chcieli Niemcy uznać Powstańców za żołnierzy, tylko mówili na nich „bandyci”. Bo konwencja określała wyraźnie, kogo należy traktować jako żołnierza. Jest opisane dokładnie, że musi mieć mundur, musi mieć taki pas, musi mieć takie guziki, musi mieć takie onuce czy tam buty. Wszystkie szczegóły ubioru muszą wskazywać, że to jest żołnierz, na pierwszy widok już. A wszystko inne, uzbrojony, bez spełnienia tego wymogu, jest bandytą i mają prawo go pod sądem polowym od razu rozstrzelić. I kwestia była, bo przecież kapitulacja, porozumienie w Powstaniu już mogło być wcześniej, bo […] już na początku września były kontakty między dowództwem Powstania a Niemcami. Były kontakty i są raporty na ten temat. […]

  • Jak wyglądała pana historia? […] Jak zapamiętał pan moment wybuchu Powstania?


Mój ojciec przyjechał i już słychać było, „trr, trr, trr”, we Włochach było strzały słychać. No i już wiadomo, że ci włochowianie, co zdążyli wrócić z pracy, to wrócili, a inni zostali. Brali udział albo nie brali, ale poginęli też włochowianie w czasie Powstania. No i zaczęło się… […] Siódmego uruchomili Pruszków, [obóz w Pruszkowie], w poniedziałek. To siódmego, a szóstego była rzeź Woli. Przejdę już do tego tematu. Bo moja rodzina jeszcze została na Woli, odpowiednio potraktowana. Tak że do siódmego […] to w zasadzie się nic takiego nie działo, nic się nie działo, nie pamiętam nawet jakiegoś zdarzenia, ale siódmego to już coś mogę mówić.

  • Co się wydarzyło siódmego?


Siódmego no to Dulag 121 uruchomiony, ale o tym jeszcze nie wiedzieliśmy, prawda, bo dopiero uruchomiony. A szóstego, w niedzielę… […] Na Karolkowej 64 [była] szkoła, która do dzisiaj jest szkołą specjalną dla dzieci z niedorozwojem umysłowym. […] Przynależał do tej szkoły z numerem 64 taki mały parterowy budynek, który stoi oddzielnie, tylko po wojnie dobudowano piętro i chyba jeszcze rozbudowano trochę wszerz, i w tym domku mieszkała moja rodzina, Falkowscy, mojej mamy ciotka z mężem, z dwoma synami i z synową, i z córką, Haliną, i z synową Zosią. Synowa od paru miesięcy dopiero, od wiosny, była synową. Do [6 sierpnia] to jeszcze nawet ten syn nie wiedział, że ona jest w ciąży. […] A dlaczego oni mieszkali w tym domku? Oni mieszkali i dyrektor czy kierownik [szkoły] miał drugie mieszkanie (też mam nazwisko gdzieś zapisane). [Mieszkał] z żoną i z córką, która chodziła z moim przyjacielem, malarzem, Powstańcem z „Bełtu”, Jurkiem Malczewskim, do szkoły na Bema. […]

  • Wracamy do momentu o rodzinie Falkowskich.


Jeszcze o wujku nie mówiłem. […] Falkowski miał na imię Stanisław. Zawsze mówiliśmy na nich „wujku”, „ciociu”. Ale to „ciociu”, „wujku” to dla mojej mamy byli wujek i ciocia. Ale tamci młodsi to do nas na „ty”, a już później nawet to ja do nich też na „ty”. Ale co się działo 6 sierpnia? Najpierw jeszcze właśnie wrócę do wujka, Stanisława Falkowskiego, głowy rodziny. On był woźnym w tej szkole, a w zimę jeszcze dodatkowo palaczem. I któregoś dnia na wiosnę (nie wiem, bo już w maju zmarł, został zamordowany w alei Szucha) przyszli po niego, zabrali, no i skończyło się jego śmiercią, pochowany został na Bródnie. [Zmarł] któregoś maja, 12 maja chyba, czy coś, spisane w parafii Świętej Barbary. Z tym że ten druczek to wypełniony tylko dwoma ogólnymi słowami i nic więcej. Dlaczego go wzięli? Bo po ciężkiej zimie on, jako że był palaczem i woźnym, został zamieszany w taką sprawę, o której on sam chyba nie zdawał sobie sprawy, tak myślę. Bo była ciężka zima wtedy. Podziemie organizowało pomoc dla rodzin, które tego wymagały – nie było ojca, nie było męża, nie miał ktoś zadbać. Zima była, trzeba było dać opał jakiś, nie można było kupić czy coś. Podziemie zorganizowało to w ten sposób, że na przykład on odbierał opał, koks (wozami czy samochodami przywozili), kwitował pięć, a dostawał cztery. A kto go tam sprawdzi, czy on tyle [przyjął]. Ale później gdzieś jakaś wsypa była. Wynaleźli, że on również tam oddawał ten koks i kwitował tyle, a się okazało, że tam… No, ktoś doniósł, bo ludzie wszawi, jak to mówią, zawsze się wszędzie znajdą, za pieniądz wszędzie pójdą. I poszli i przesłuchanie mu zrobili, [potem] go zamordowali. […] [Potem] sekcję jakąś ktoś przeprowadzał chyba czy coś, bo mówią, że […] na zewnątrz nie było nic widać, a wnętrzności były zrujnowane do ostatnich granic. […] U mnie w rodzinie chodziła taka fama, że leżał na brzuchu, na jakiejś desce, deskę mu kładli na plecy i w tą deskę drągami walili. W ten sposób nie było zewnętrznie wiele śladów, a wewnątrz wszystko się pozrywało. Taką śmiercią [zginął], tak mówili w rodzinie. A co z nimi teraz? Bo szóstego weszli i te osoby, które mówiłem, były w domu. Niemcy wyprowadzili na dziedziniec i od razu mężczyzn na prawo, kobiety i dzieci na lewo, karabiny ustawione. No i co? Wyprowadzili ciotkę, […] czyli Falkowską, z jednym synem, trzecim, który miał szesnaście lat, już miał skończone, ale był drobny i malutki, [dlatego] nie wzięli go pod ścianę razem z mężczyznami, nie. Bo jakby w dowód jakiś kazali zajrzeć… On miał tylko legitymację harcerską przy sobie, to taki był harcerzyk. Wyprowadzili ich z grupą jeszcze innych sąsiadów i tak dalej. To był szósty, a siódmego już trafili z parafii Świętego Wojciecha… […] Rano ich popędzili do Pruszkowa, pierwszy rzut. Oni niedługo byli, parę godzin. Jeszcze te służby sanitarne i to wszystko nie było zorganizowane tak i można było stamtąd się wydostać. Ciotkę i córkę, i synową, i syna tego najmłodszego, wyprowadziły te sanitariuszki, wyprowadziły z obozu. [Dały] im fartuchy, kobietom, czepki, jakieś tam opaski, a Witka położyli na nosze, obandażowali jakimiś skrwawionymi bandażami głowę, całego, tylko oczy było widać. One wyniosły jego na tych noszach. I tam w szpitalu takim, prowizoryczny był chyba, znów matka mnie jako obstawę wzięła. Przysłali kartkę od razu do Włoch. Do Włoch przysłały kartkę, że są w [Pruszkowie], no i tu już się zaczęła wiedza o Powstaniu, w domu.

  • Ale że są gdzie? W szpitalu?


Tak, że są tam i muszą już się ewakuować, bo no niebezpieczeństwo… One tylko [pisały] krótkie zdania i już, żeby je zabrać stamtąd. No to był problem teraz, bo wszędzie pełno Niemców, na drogach, na polach, na ścieżkach, na ulicach. No ale matka mnie za rękę (to musiał być […] chyba ósmy rano) i ze mną prosto do Pruszkowa. Przy torach stało działo kolejowe, „gruba berta” mówili, między Ursusem a Piastowem na tym zakolu stało, łomotało na Warszawę. I poszliśmy, znaleźliśmy ich. No i teraz co, szybko trzeba ich przeprowadzić do Włoch, do nas. Ale jak? No to Zosia Falkowska, żona tego jednego z tych synów, którzy zostali na podwórku (to opowiem, bo to cała historia ciekawa), ona: „co zrobić?”. No to mnie znów [wybrały], opiekuna, dziewięć lat… Moja matka mówi: „To pojedziesz i ją zawieziesz do nas, bo ona przecież nie zna adresu, nie może się plątać po ulicach, młoda kobieta, dwadzieścia parę lat.

  • Ona była już wtedy w ciąży.


Ona to może już wiedziała, bo ona urodziła dopiero w styczniu, no to wie pani – w styczniu urodziła, a w kwietniu już to dziecko umarło. No ale [mama] mówi: „To ją weźmiesz i ciotkę”. I kolejka EKD jeszcze chodziła. Ona chodziła, czy do Szczęśliwic, czy do Rakowa, czy gdzieś dochodziła, między Grodziskiem a tym… No i w Tworkach, bo to najbliżej było, do kolejki, jedziemy tą kolejką. Ja wiem, gdzie mamy wysiąść, bo okolice to oblatałem na bosaka. Po tych ogrodach [biegałem] w czasie wojny. Gdzie można było coś ukraść, wejść do ogrodu… Dzierżawa się to nazywało – „idę na dzierżawę”, no to wiadomo, do ogrodu jakiegoś trzeba iść, witamin narwać. No i dojeżdżamy do Opaczy… Kurczę, ta kolejka się zatrzymała, tam stoi druga jeszcze z drugiej strony, obstawione, budy stoją, żandarmi wszystkich wygarniają, legitymują. Rany boskie! Ja nie wiedziałem, że to jest taka historia, że wszyscy, którzy mieli ausweis, kenkartę, że jest wpisany meldunek Warszawa, to od razu go z powrotem, do Pruszkowa w najlepszym przypadku i do obozu. Ale ona się waha, nie wie, co zrobić, ale ja… U mnie to aż szybko szło. Patrzę, a tam stoi żandarm – akurat musimy tędy przejść, gdzie on stoi i legitymuje faceta. No to ja ją za rękę i ciągnę. Doszliśmy prawie do niego, żandarm spojrzał tylko, tamtego legitymuje, a nam tylko machnął ręką, żebyśmy poszli dalej. No też przeszliśmy, znaleźliśmy się, kilkaset nie, ale z półtora kilometra może, maksimum, do naszego domu, tu na Solipsach. A jak moja matka tamtych przeprowadziła, to nie wiem, tego już nie wiem. Nie wiem i później się nie pytałem, bo tych spraw wojennych to się nie opowiadało nigdy, dopiero mnie na emeryturze tak wzięło.

  • Matka przeprowadziła wszystkich? Wszyscy znaleźli się u państwa w mieszkaniu?


Wszystkich, tak, ale pani wie, jak sytuacja wyglądała, jak się przeprowadzili. Chodzą codziennie przynajmniej raz żandarmi po mieszkaniach, po domach i sprawdzają kenkarty. No i tu już tyle osób jest, nie, a za dwa dni jeszcze się powiększyło, z Długosza przyszli. Oni złoto jakieś mieli, to dzięki temu, dzięki pieniądzom, to konwojenci w drugą stronę patrzyli. Jak oni [przechodzili] dwieście metrów od naszego domu. Tylko tory są, sto metrów i jeszcze kawałek do szosy, gdzie pędzą ludzi do Pruszkowa. Oni wiedzieli, gdzie mieszkamy, dobrze wiedzieli, znali nasz adres i wiedzieli. Ale to powiem: jak [ktoś] miał kenkartę z meldunkiem warszawskim, to przepadło. To jak w mieszkaniu znaleźli, to dobrze [się kończyło], jak tylko ich dotknęła ta sprawa, a co mówić o mieszkańcach mieszkania, domu, nie… Ale moja matka znalazła osobę, która wstecznie meldowała w kenkarcie – normalnie z pieczątką, z wpisem, wstecznie [wpisywała] termin zameldowania we Włochach. Była Karolkowa, a tu się zrobiła Środkowa 19, dwa tygodnie przed Powstaniem. No bo musieli znaleźć miejsce, żeby wpisać ten termin gdzieś w urzędzie. Ale to dwa dni trwało. A oni tu przychodzili i z tym terminem też była przygoda, historia była. Matka już tam załatwiała, nie wiem jak, ile to kosztowało, ale jakoś skombinowała gdzieś kiełbasę, pamiętam, to mówiła… Bo to też ktoś załatwiał, to wiedział, że ludzie pieniędzy nie mają, ale to temu to, to temu tamto – matka gdzieś to załatwiała wszystko. Oni [z Karolkowej] byli pierwsi, a za dwa dni czy trzy (skończę już Karolkową) [mężczyźni] zostali rozstrzelani na tym dziedzińcu, ale nie [zginęli] na miejscu, nie od razu, tylko ranni byli. Wacek był ranny w nogę – to już wiem ze spowiedzi tego drugiego, który był też ranny – i umarł. [To wiem z wiadomości] tego starszego brata, męża tej Zosi, która była u nas.

  • Zmarł później?


Ach, tam zmarł, na tym podwórku gdzieś, nie wiadomo, w jakim momencie. Ale on spisał swoją śmierć w notesie. Napisał, że Wacka dobili pod sześćdziesiątym; był ranny w nogę, dobili ręką. „Jak nam żal umierać” – on napisał.

  • To niesamowite, że w takim momencie pisał.


W notesie opisał swoją śmierć. „Jak ta ręka śmierdzi”. Był ranny, napisał: „Jestem ranny w rękę, w dłoń i w ucho”. Mówi, bez ręki można żyć, ale jak głowa, to się gangrenuje, „Jak ta ręka śmierdzi”, jak to tam pisze. Takie, wie pani, powypisywał to wszystko. Wacka dobili pod sześćdziesiątym, a oni [mieszkali pod numerem] 64, a tam podwórka były przedzielone tylko prowizorycznie. I ja to opisałem, nie, i ten list, ponieważ w rodzinie się przechował odpis, bo Zosia ten notes dostała w Czerwonym Krzyżu po wojnie, jak chciała uregulować swoje sprawy małżeńskie, bo wiadomo było, że ich rozstrzelili tam. Poszła do Czerwonego Krzyża i tam [dostała] ten notes. Okazało się, że ktoś przyszedł zaraz po Powstaniu i ten notes znalazł, w szkole czy gdzie, bo nie był zniszczony, tylko pokrwawiony. Ja ten notes dopiero chyba w 1972 roku miałem w ręku. Te rdzawe plamy na kartkach i to wszystko… Nie mogę mówić, zatyka mnie. To jest straszne wspomnienie. […] On jeszcze pisze w tym [notesie]: „Widzę, że ludzi pędzą Niemcy, ale nie w kierunku Woli, tylko w kierunku Starego Miasta”. Czyli tą Karolkową, bo musiało być Karolkową, bo szkoła była w ten sposób usytuowana. Dzisiaj jest zabudowany teren między szkołą a Kercelakiem, a Okopową. Tam był jakiś bunkier, jakieś krzaczory, to nam nie pozwalali tam wchodzić nigdy, bo tam wchodzili sobie z bazaru po tych krzakach i ubikacja dla nich, i wszystko. No to tylko to. Inny był w każdym razie pogląd na Kercelak stamtąd, ale on mówi: „Nie prowadzą w kierunku Woli, tylko w kierunku Starego Miasta”. Czyli on widział, jak Niemcy prowadzili tu ludzi […]. Zacząłem szukać w książkach i tak dalej. Okazało się, że ósmego Niemcy nie mogli zdobyć barykad przy Żytniej (Karolkowa – Żytnia i druga była Okopowa – Żytnia chyba), to przed czołgami prowadzili Polaków, mieszkańców i on to musiał widzieć. Jemu się wydawało, a on był już, wie pani, w takim stanie, że już… I co jeszcze? W tym notesie on na każdej stronie pisał po jednym zdaniu, dwa i podpisywał, Józef Falkowski, pełnym imieniem, pełnym nazwiskiem. A ostatniej strony, kiedy się żegna z rodziną, mówi: „Spotkamy się na tamtym świecie”. Już bez podpisu strona. No i pożegnał się, że „śniłyście mi się, mamo i żono. Mógłbym coś jeść, bo mam co, ale nie mogę, bo się tak czuję… I mógłbym uciekać, ale gdzie ucieknę”. Ale tylko mam odpis, bo od razu w rodzinie zrobili odpis z tego, odręczny, w 1952 chyba roku czy 1951.

  • A co z oryginałem?


A oryginał, chcę powiedzieć właśnie. W 1972 roku przyjechał z Niemiec mój brat z żoną, no i żeśmy się [spotkali] u Zosi Falkowskiej, czyli już ostatnio Lisowskiej. Ja już wiedziałem, że ona tu mieszka, bo jak pracowałem, to z nią się zetknąłem, z jej drugim mężem. […] Ja pracowałem, a on przyszedł na jakąś kontrolę, a okazało się, że to jest mojej kuzynki mąż. No i powiedział, gdzie mieszka, telefon, no i wiedziałem. Jak mój brat przyjechał, już trochę można było przyjeżdżać, z żoną, to zadzwoniliśmy i żeśmy u Zosi się spotkaliśmy. Też zdjęcie zrobiliśmy sobie z nią i ten notes ona wyjęła, ja ten notes miałem wtedy w ręku. Przy okazji powiem pani jeszcze, kto był na tym spotkaniu, poproszony przez Zosię z kolei, wnuczka „Papy Tasiemki”.

  • Po prostu się przyjaźniły, tak, znały się?


Mieszkali w jednym domu na Długosza. „Tasiemka”, czyli Siemiątkowski, i ona, Siemiątkowska. Ładna była dziewczyna, ale starsza dziesięć lat, bo ona w 1925 roku urodzona. Tam ich mieszkało w mieszkaniu chmara, bo mieszkała matka „Tasiemki”, inaczej… Bo [miał pseudonim] „Tasiemka”, jak go Niemcy aresztowali, a przedtem miał inne pseudo. Mieszkała „Tasiemka” na Długosza 25, żona jego, teściowa syna Janka, Janek… Janek, nie. Janek i on nie byli w ogóle tam zameldowani, nie wiem dlaczego. Ale chmara w takim małym mieszkaniu – to dwie te starsze kobiety, żona… rok urodzenia 1886 czy… No i ja to wszystko, wie pani…

  • Ale wróćmy do tego zeszytu. Zeszyt bardzo mnie interesuje, te notatki.


Ale wrócę jeszcze, bo to jest bardzo… I ta Wanda Siemiątkowska była również na tym spotkaniu, jako dorosła kobieta, bardzo ładna kobieta, przystojna. No i tak ten notes widziałem, miałem w ręku, przeczytałem, a odpis po rodzinie. I co się okazało? Zosia z tym mężem drugim, dwóch synów dorosłych. Jak umarł Janek, czyli jej mąż, zaraz po tym ona w dwa lata umarła, jakoś tak moja matka i ona. Bo dzwoniłem, jak moja mama umarła, to ona mówi, że ona już nie może chodzić, tylko w mieszkaniu leży. Ona umarła, no i mnie ten notes zainteresował. Pomyślałem, że szkoda tego notesu, bo dla nich to żadna wartość. Ja mówię, to bym to wziął i przekazał do Muzeum, ten notes. Bo ja też w domu po co bym trzymał. A tu mam nawet ten odpis z 1950, czyli oryginał odpisu. I mówię, to przekażę, to jest pamiątka taka, która warto, żeby przetrwała. No niestety, nie mogę [się skontaktować]. […]

  • Przepraszam, pana historia została przerwana, a spotykamy się przede wszystkim po to, żeby pana historię opowiedzieć. Wróćmy teraz do momentu, kiedy państwo są we Włochach. Czy państwo byli do końca we Włochach? Kiedy państwo wyszli stamtąd? Jak dokładnie potoczyły się pana losy?


Skończyłem na tym… Ale w związku z tymi kenkartami to też była przygoda, jedna, druga, trzecia.

  • Bo mama musiała załatwiać te wsteczne karty.


Mama musiała załatwiać, ale były przerwy, a w tym czasie na przykład przychodził żandarm i sprawdzał dokumenty. W dzień to chodzili, ale w nocy nie chodzili. Aha, jeszcze [o rodzinie] z Długosza miałem powiedzieć, bo to się wiąże. […] Aha, kto był na Długosza w tym czasie? W tym czasie była moja ciotka, czyli starsza siostra mojej mamy, z synem. Męża nie było, bo był już zabrany w okolicznościach nieprzyjemnych… To znaczy przyjemnych, bo był po ślubie w Radzyminie u najmłodszego brata mojej żony. Był na ślubie i przyszli, go na tym ślubie… To był fałszywy, złośliwy jakiś rodzinny zamiar i ktoś nasłał Niemców. I przyszli, z tego obiadu, bo trudno mówić o weselu, zabrali go i na drugi dzień już był w Oświęcimiu – przez Pawiak, ale był już w Oświęcimiu. […] I na Długosza temu Józiowi, który miał ślub w październiku w 1943 roku, co mówiłem o tej żabie… […] We wrześniu mojej mamy imieniny, a ten mój najmłodszy brat miał dwa tygodnie. I przyjechał Józio (w Radzyminie mieszkał), najmłodszy brat mojej mamy, z Józiem Pinkusem, synem tego Józia starszego, przyszli zaprosić na ślub do Radzymina. Ale gdzież na ślub, jak moja mama dopiero dwa tygodnie po porodzie i dzieciak w wózku. No to gdzie? Jeszcze ten dzieciak nie był za zdrowy, urodził się w takich warunkach i to wszystko. I to był ostatni moment, kiedy myśmy się widzieli. Oni na tym ślubie się spotkali, gdzieś czwartego chyba czy trzeciego był ślub w Radzyminie. I znowu Irena. Irena i Józio ślub biorą, jest obiad po tym ślubie i przychodzi [policja] kryminalna, bo jest w dokumentach, i aresztowali tego mojego wujka z Długosza, tego Józefa, tej starszej siostry mojej mamy, męża. I jego do Oświęcimia, a później do Buchenwaldu i w dokumentach się wszystko już skończyło na Buchenwaldzie. A Powstanie jak wybuchło, to Józio z żoną Irką i dziecko, które się urodziło już w tym czasie… Oni w 1943 w październiku ślub brali, a w sierpniu ta siostra, lepiej sytuowana, bo prowadziła pracownię krawiecką i tego… Dawała sobie radę – też była inwalidka, ale dawała sobie radę. Męża nie ma, ona tylko z synem, ale tamci z Radzymina przyjechali, tego dzieciaka wzięli w tym becie i przyjechali tutaj ochrzcić, do tej siostry najstarszej. Bo ona taka była opiekunka. […] Przyjechali ochrzcić dziecko, a tu wybucha Powstanie.

  • Czyli musieli zostać.


Już zostali. Ale mieli kenkarty Radzymin. […] Myśmy nawet nie wiedzieli we Włochach, że to ten chrzest, nie. Oni się zjawiają. Siostra, ta starsza, dwie bliźniaczki z 1919 roku, Irena z Radzymina i Jurek, syn tej najstarszej. No to już jest znów gromada.

  • Z dzieckiem do ochrzczenia przecież.


No, już ochrzczony był. Ale on nawet jak przeżył, to nawet nie wiedział, gdzie on był ochrzczony. […]

  • Czyli wszyscy siedzieli we Włochach.


Tak, ale mieszkanie to jest pokój i kuchnia. Żeby wejść do pokoju, to się najpierw wchodzi do kuchni i się wchodzi do pokoju. Pokój ma osiemnaście metrów, kuchnia ma dwanaście metrów (jeszcze stoi, bo to ta na węgiel). I nie ma żadnych wygód. Kibelek, że tak powiem, na podwórku, z wiadra tu na podwórko. Po wodę – do studni. Tyle osób, jeszcze dzieci, bo nas jest trzech i matka. Tam jest tyle już, co mówiłem, ferajna. Ani jednego mężczyzny nie ma, można powiedzieć. I trzeba wszystkich dać spać, dać jeść i wszystkim legalność załatwić. Moja matka była taka obrotna kobieta w życiu, a znała literaturę, historię, nawet pani sobie nie wyobraża. I była patriotką. Ona we mnie wczepiła to, że jak opowiem [o tym] później, to włosy na głowie stają. Jak ja dzisiaj sobie pomyślę, co ja wyprawiałem… No ale do dzisiaj mi to zostało. Do wyboru Gomułki, nawet zwolnienia, do tego czasu. Ale powiem jeszcze, co było, przygody takie. Na przykład w dzień, ponieważ nie chodzą żandarmi, nie sprawdzają, to u sąsiadki w ogródku [było] tak dziko zarośnięte malinami, porzeczkami, tym wszystkim, to tam koce rozłożono i tam koczowały osoby, które nie miały legalizacji. Ale to wszystko blisko domu – dom, ogród był, właściciele i tam sobie siedzieli. Wpada na przykład dwóch „kozaków”, bo we Włochach mieli swoje [miejsca postoju] ci „własowcy” i inni, i „ukraińcy”, i od pioruna ich tam wszystkich było – wpadają na koniach, na przykład dwóch, ja byłem na podwórku akurat, a tamci, część, w tych krzaczorach leży. A ja sobie pomyślałem, kurczę, z tego konia to tam mogą widzieć, jeszcze ktoś tam wstanie, to zobaczą. Ale nie, im się spieszyło. Wpadli do mieszkania na parterze, jednym ściągnęli jakąś kapę z łóżka, drugiemu jakąś tam narzutę, buch, patrzę, siodła zdejmują koniom i pod siodło im tam włożą, bo się zapociły konie, [a potem] wsiedli i pojechali. [Innym razem] była tego rodzaju sytuacja, że […] są dwa wejścia, jedno od ulicy, drugie od podwórka, symetrycznie, jedno naprzeciwko drugiego, ale żeby do drugiego wejść, to trzeba cały budynek tam obejść. I tu podwórko jest, otwarte drzwi, a [gospodarz wejście] od ulicy na stałe zamknął na klucz. Tak że jak ktoś przychodził, to najpierw żandarm się szarpał z tamtymi drzwiami, koniecznie tam chciał wejść. Później jakoś tam wyszedł i obszedł. Ale zanim on doszedł, to już u nas był alarm, już się wiedziało, co się dzieje. I teraz taka jest sytuacja. Irka z tym małym dzieciakiem z Radzymina, ma kenkartę swoją. Tak jak powiedziałem, miejsc do spania było mało, bo ja na stole spałem na przykład, bo byłem większy, a tamten mój brat mniejszy to pod stołem spał. A ja z Jurkiem, tym z Długosza, we dwóch, duży stół był […]. I teraz tak, wchodzi żandarm, ale widzieliśmy, że idzie i będzie sprawdzał. Ta jedna Irka leży i karmi akurat małego, Andrzejka swojego, a Władzia przyszła z ogródka, bo tam po coś przyszła, nie. A nie miała kenkarty włochowskiej, zameldowania. To Irka gwałtownie wstaje, mówi: „Kładź się” do Władzi. Władzia się położyła, a Irka z kenkartą siedzi przy stole normalnie. Żandarm wchodzi, no i sprawdza kenkarty, ta ma Radzymin, a na tą popatrzył, a ona jeszcze pierś temu dzieciakowi dała, i w ten sposób Władzia została uratowana i sytuacja się wyjaśniła. […] O, i tak się to skończyło. Tak że z domu nikogo nie wzięli. Ale były sytuacje tragiczne. Nie dotykały mojej rodziny osobiście. Siódmego, dzień uruchomienia Dulagu, kiedy pierwszych ludzi prowadzili Niemcy od Rakowa, tu od Okęcia, i weszli w teren Solips, tam nasze okolice. Widocznie nie wiedzieli… Kierunek jak na Pruszków, bo tam się rozchodzi akurat tak droga, jedna idzie do Ursusa bezpośrednio, prosto na torach się kończy, kolejowych, jedna na Chrobrego we Włochach, do stacji. I kiedy ci Niemcy doszli do tego skrzyżowania, ci konwojenci, bo nie wiem, czy to wszystko byli Niemcy, ale akurat mówię o Niemcach, bo w tym zdarzeniu brali udział, to tam widocznie stanęli i jeden do drugiego poszedł, się naradzali, kto ma którą drogą iść. I w tym czasie ludzie zaczęli uciekać, wpadać do mieszkań, na podwórka, [na przykład] do takich Bandurskich (chodzę do niej nawet, do Marysi, to jeszcze taka stara rodzina była)…

  • Do państwa też ktoś wpadł?


Już mówię. I ja z ojcem akurat byłem tam na ulicy, tylko sto metrów od domu byłem, i słyszę strzały. Ojciec rozmawiał gdzieś z tamtym człowiekiem, sąsiadem, a ja wyszedłem i jeszcze wziąłem rower. Nie wiem, czyj to był, bo ja nie miałem swojego roweru, ale miałem dojechać tam do domu, to parę metrów. Patrzę, po mojej ulicy Niemcy strzelają, lecą i w biegu strzelają. Nie wiedziałem, do kogo ani nic, bo tak akurat tam drzewo zasłaniało czy coś. Wróciłem i po ojca od razu. No i poszliśmy do domu, ale już się tam w tym czasie dramat się rozegrał. Ludzie uciekali z tego między innymi tą moją ulicą, gdzie mieszkałem, a żandarmi z tyłu (to byli żandarmi już) strzelali za nimi, ale nie do nich, bo ja widziałem, jak on strzela – on nie strzelał tam wprost, tylko pod kątem, tak że tylko na postrach. A ci ludzie, co uciekali, to na podwórku taki drewniaczek był, mieszkał Sztykiel […]. On się golił, drzwi otwarte, i wpadli do niego ci uciekinierzy, a tu żandarm już zdążył dopaść. Jak my podeszliśmy z ojcem, to już Sztykiel nie żył, już leżał, miał rozwalone… Z kuli dum-dum dostał. Bo on z tyłu strzelił, tak że mu się tu gdzieś na skórze tylko głowa trzymała. Drzwi zdjęli z komórki jakiejś, położyli. No ale to pół godziny – żandarm stał, powiedział, że na pogrzeb pół godziny daje, nikogo na pogrzebie nie było. Więc już jakąś furmanką ktoś po trumnę pojechał, tu mój ojciec z sąsiadem, my stoimy tak i patrzymy na to. Mój ojciec z sąsiadem, ze Smoczykiem, go przebierają, ta żona nieprzytomna stoi z Leszkiem, takim, siedem lat miał, 1937 rocznik. Makabra. A okazało się później czy tam gdzieś w jakimś opowiadaniu, czy jakichś wspomnieniach, że już tam był taki fakt jeden, bliżej Rakowa, nie. […] Ktoś opisał, że na klatce schodowej wyszedł, tam ojca mu tak zastrzelili, to ktoś opisywał. […] Jeszcze powiem o jednej niebezpiecznej sytuacji, związanej z tym. Dwoje ludzi, Maruszewskich, to był… Ja mówiłem „dziadkowie” na nich, bo ja swoich dziadków nie znałem, ale rodzony brat mojego dziadka, Maruszewski też, z żoną Józefą (akurat się tak trafiło, a on Leonard), mieszkali przed wojną Młynarska 3. Ten dom nie istnieje, bo to było wejście do kina Italia od strony Wolskiej 36. […] Kino Italia było od Wolskiej 36, a oni mieszkali od Młynarskiej, Młynarska 3. […] Mieszkali tam, ale […] wyprowadzili się na Górczewską 15. Znów miejsce, które ma tablicę dzisiaj, taką jaką powinno mieć. On był szewc, mieszkali w suterenie, w tej drugiej [części] budynku, tym prostopadłym do tego zewnętrznego, w piwnicy. Tam przychodziliśmy nieraz, bo ja na Młynarskiej byłem często. Z Włoch na piechotę to się szybko tam latało, jak to dzieciaki. Na karuzelę na Wenecję przychodziliśmy, do kina… […]

  • Zatrzymajmy się na Górczewskiej.


Uzupełnię później, ale to zapomnę. W każdym razie o tych dziadkach.

  • Maruszewscy.


Tak, Maruszewscy. I teraz ten Maruszewski Leonard, czyli dziadek, z [żoną] to został. Tam też […] dramat był straszny, bo otoczyli, w bramie karabin maszynowy postawili, granaty rzucali do tych suteren, do piwnic. No i ich tam zakatrupili też, tych dziadków. Ale oni mieli syna jednego. Córkę mieli, to już ona wcześniej, przed Powstaniem, zmarła. A syn, Edek, mieszkał […] tu, w tym rejonie.

  • Gdzieś na Woli.


Żelazna, Wolska, żonaty był, bezdzietny, urodzony w 1900 roku. I też nagle, któregoś dnia, zjawia się on we Włochach. Edek, ale bez żony. Zjawia się i co się okazuje, mówi, że mieszka w Grodzisku czasowo, czy mógłby się tu gdzieś bliżej [zatrzymać] u rodziny, bo tam u obcych ludzi gdzieś, żona… Ale jak zobaczył, że tu już taka chmara, że nie ma gdzie szpilki wetknąć, to widocznie pomyślał swoje, popatrzył… […] A była taka historia, że Niemcy niektórych po zweryfikowaniu wypuszczali z Pruszkowa, czy tam było gdzie indziej jeszcze takie miejsca przejściowe. Jego z żoną wypuścili, miał czterdzieści cztery lata. Wypuścili. Ale dlaczego? Teraz to jest ciekawe. On miał dokumenty, że w 1919 roku na ochotnika poszedł na bolszewików i miał odznaczenia bojowe. No i Niemcy uhonorowali go i wypuścili z żoną. I on tam się zahaczył w Grodzisku. Ale teraz wracam do tego, kiedy on był u nas. Patrzymy, żandarm jest, będzie rewidował. A jak był zwolniony, to nie miał prawa zbliżać się do Warszawy bliżej jak na czterdzieści czy sześćdziesiąt kilometrów. A on tutaj się znalazł, prawie że w samej Warszawie. No i co teraz z takim fantem zrobić? A żandarm musi obejść, żeby wszedł, tak jak powiedziałem. Ale ja miałem swój udział we wszystkim. Nad mieszkaniem niewykończonego domu był taki spadek i tam trzeba było się wczołgać, żeby się dostać. A tam trocinami wysypane, mówię, bo jeszcze nie było wykończone wszystko, ale takie ocieplenie niby. Ja tam miałem swoją melinę, a nazwałam ją dziuplą. Jak coś tam miałem trefnego, czy jakiś pistolet, czy jakieś naboje, czy jakieś tam inne, to tam w te trociny zakopywałem wszystko. Tak że miałem tam dosyć tego. Jeszcze nie wiem, czy dzisiaj, jak tam remont będzie, kto będzie pracował, to może coś znajdzie. I co z [Edkiem] zrobić teraz? A tam żeby wejść, to nawet drabiny nie było, trzeba było wejść na krzesło albo taka poręcz od schodów była, na tą poręcz, na klamkę od drzwi i dopiero tam się przechylić przez taką belkę jeszcze, bo ta belka była na zewnątrz, to jeszcze na tą belkę, gdzie taka szpara była, trzeba się przecisnąć, żeby tam się dostać. No to ja tu, uch, uch, krzesło postawiłem, raz dwa, mówię: „Właź tam, wujek”. No i wszedł tam, i przeczekał, rewizja była. Na rewizji znów ten Witek Falkowski był, ten najmłodszy, ale on był taki drobniuczek i taki mały, że po wzroście to go by nie wzięli nawet [pod uwagę], że ma szesnaście lat. A miał tą legitymację szkolną, i był wiek, że szesnaście lat skończył w kwietniu czy coś. I pamiętam, jak tu był ten Niemiec, ten żandarm, tego wujka tam [ukryłem], a on… Moja matka miała maszynę do szycia przy drzwiach balkonowych i taki chodniczek, na tym chodniczku stała ta podstawa. A on pod tą podstawę [schował] tą legitymację szkolną, z której wynikało, ile ma lat. No i wujek też się uratował i poszedł. Ale to nie koniec jego historii, bo to muszę też powiedzieć. I jeszcze był następny przypadek, z Marymontu. Mieszkała znów siostra mojej babki Maruszewskiej, jeszcze trzecia, bo to trzy były, od jednego Borkowskiego ojca. Mieszkała na Nowolipkach 71/73. To wszyscy tam też na kupie.

  • Powiedział pan, że na Marymonckiej?


A tak, na [Nowolipkach], ale dopóki getta nie zrobili. Jak zrobili getto, to wyprowadzili ich i [dlatego zamieszkali] na Marymonckiej. [Nie wiem], czy oni znaleźli sami, czy ich Niemcy gdzieś tam umieścili, może w pożydowskim mieszkaniu, bo Żydów sprowadzali do getta, a mieszkania tam zostawały poza gettem. No i któregoś dnia zjawia się Władysława Tomaszewska z synem Zbigniewem, szesnaście lat. Jak oni się tu znaleźli z tego Marymontu? A tam obrzeżem Puszczy Kampinoskiej gdzieś przeszli i znów do nas. Ale tu się bardzo ciekawa rzecz wydarzyła. Tomaszewscy po drugiej stronie, na Nowych Włochach, mieli rodzinę. To znaczy małżeństwo było, on był chyba już w obozie jakimś, czy jenieckim, czy coś, syn zastrzelony przez Bahnschutzów na torach i ona sama, Tomaszewska, tam mieszkała. Ale jak Tomaszewscy tu zobaczyli, to może by do niej się tam przewekslowali przez ten… Ale teraz akurat były te tory wszędzie obstawione przez te warty, wachy niemieckie i nie było jak się nawet zawiadomić. No to doszli do wniosku, że może ja bym Zbyszka jakoś przeprowadził do Tomaszewskiej, na tamtą stronę Włoch. No i nam się udało jakoś takimi sposobami, bo ja jak nie tu, to tam, znalazłem zawsze [drogę]. I poszliśmy do Tomaszewskiej. No i już jesteśmy u Tomaszewskiej, ona mieszka na parterze, też tylko jednopokojowe mieszkanie, kuchnia węglowa i piwniczka pod chodniczkiem, taka jak to były, piwniczkę chodniczkiem zakrywała. I siedzimy przy stole, herbatę pijemy jakąś z czegoś, i kurde – przy furtce żandarm. No i znów, apiać, kłopot. A Tomaszewska, chodniczek… Bo to było pierwsze mieszkanie, od razu jak przeszedł, też od podwórka się wchodziło na korytarz – żeby wejść, to pierwsze mieszkanie od razu było. Bo tam jeszcze [było] jedno czy dwa, dzisiaj dom już jest inny, tam ktoś kupił. Ale zanim żandarm doszedł, to ona już nam klapę od tej piwniczki otworzyła, chodniczek taki samodziałowy, kolorowy położyła, no i już. No i po co? No ale widocznie… Bo Zbyszek był rosły, u niego żaden dowód by nie wytrzymał, bo on po ojcu miał i wzrost, i budowę, posturę, szesnaście lat, a chłop prawie dwa metry. Dobrze, że myśmy się tam zmieścili, dobrze, że nie miała nic w słoikach i słoików nie było. Bo to malutkie było, takie z metr na osiemdziesiąt może, no i głębokości też półtora metra może było. No przecież musiała tam sięgać, drabina nie wchodziła. No i tutaj wszedł ten żandarm. I mówię, pierwszy raz w życiu oglądałem żandarma od spodu, bo chodniczek był wąski, […] ta podłoga nie była taka też szczelna, a jeszcze jak ona to szybko [zasłaniała], to tam szpara została i myśmy żandarma widzieli od spodu. Ale on poszedł. Tam nic nie było, może szafa była, meble i nic więcej. Popatrzył i poszedł.

  • Rozumiem, że przez całe Powstanie tak naprawdę ta wielka rodzina w państwa mieszkaniu się przechowywała. Do końca Powstania wszyscy byli w tym samym miejscu, w tym samym mieszkaniu?


Tak, do końca. Zosia chyba znalazła gdzieś indziej. Zosi nie pamiętałem, tej, co później urodziła w styczniu. Jej nie pamiętałem, że była, a tak wszyscy byli do końca.

  • I co z chwilą zakończenia Powstania?


[…] Zakończenie Powstania jak wyglądało? 16 września, czyli przed zakończeniem Powstania, już mojego ojca zabrali. We Włochach, w dwudziestotysięcznym miasteczku (od paru [lat] dopiero, prawa miejskie miało od kwietnia 1939 roku) mojego ojca i przeszło cztery tysiące mężczyzn, od piętnastolatków zaczynając, wszystkich jednego dnia wywieźli z Włoch. Najpierw 25 sierpnia ogłosili, żeby się zgłosili, wzięli na dwa dni żywność i na jakieś prace. Nie zgłosili się, tam dwieście osób się zgłosiło czy coś, to 16 [września], kiedy już weszli berlingowcy na Pragę, […] 16 września skoro świt, mojego ojca i sąsiadów, Smoczyka, właściciela domu, Schielego… […] Byłem od rana, jak ojca wzięli, bo skupili tych ludzi przy parku we Włochach i najpierw transportami, pociągami przewozili do Pruszkowa. Niektóre pociągi podobno od razu poszły do Auschwitz, bez wysiadania. Żadnej rejestracji w Pruszkowie nie było. Pruszków jest cały czas na dorobku, zbiera materiały, bo nie ma nazwisk, gdzie się da. I ojca mojego wzięli. I był, akurat się trafiło, w ostatniej grupie, którą po południu dopiero na piechotę (tam było osiemset, niektórzy podają, że tysiąc osób, mężczyzn) poprowadzili szosą do Pruszkowa. W tej grupie był mój ojciec. No ale cały dzień tam stał w tym parku, bo to z samego rana go [zabrano]. Bo ojciec poszedł do tej budy, miał jakiś węgiel, a była zimna, chłodna noc, dzieci małe, trzeba było w piecu napalić, w kuchni coś zagotować. Tam sąsiadów parkany wszystkie już to się wypaliły wcześniej przez te parę lat. No i ojciec został zabrany. Poszedł po ten węgiel, jak wracał to już go na ulicy [zatrzymano], węgla nawet nie doniósł. Ale tam już wiedzieliśmy, że [zatrzymują], bo od razu chodzili i po domach też wygarniali mężczyzn. I sąsiada wzięli, i Schielego, mimo że brat folksdojcz i niemieckie nazwisko, w Hitlerjugend był nawet jego syn, tego mojego gospodarza, ale go wzięli i też w Buchenwaldzie zginął, tak jak mój ojciec.

  • Ojciec trafił prosto z Pruszkowa do Buchenwaldu?


Nie, do Gross-Rosen. Z Gross-Rosen wzięli ojca od razu, nie wiem, czy po dwóch tygodniach, czy jakoś tam. Budowali taki podobóz, bo to nawet nie figuruje jakoś jako obóz, tylko zakład obozowy, w takiej miejscowości Großkoschen, to jest od Lipska, od Drezna sześćdziesiąt kilometrów lekko na północny-zachód, tak że od polskiej granicy niedaleko. Tam w lesie budowali Niemcy, potrzebowali baraki dla więźniów i dla obsługi tego całego interesu. Ojciec był stolarz, no i go wzięli tam do roboty. Tam przesłali tam dwieście osób z Gross-Rosen od razu, wzięli, na początku, jak tam mieli zamiar robić… A co robili? Z Auschwitz przeprowadzali taki zakład odzyskiwania elementów do samolotów strąconych, niemieckich, nie. Które się nadawały, to oni musieli to dzielić, to wszystko wybierać, to co się nada jeszcze do powtórnego użytku, a reszta na złom, gdzieś tam na złomowisko i do huty. No i trzeba było tam znaleźć takie miejsce, gdzie i huta gdzieś była blisko i… Warunki im odpowiadały widocznie i tam w lesie gdzieś to zrobili. I ojca tam w tym obozie umieścili, przewieźli tam. To był październik, wrzesień-październik, bo we 16 wrześniu [wywiezieni], czyli liczę, że gdzieś na początku października [już tam byli]. Zresztą takie są dokumenty na to, kiedy wywieźli stamtąd i w jakim celu. […] Przywieźli później Rosjan dużo, którzy już przy tym pracowali w Auschwitz, przetransportowali ich tam. Ale ojciec [pracował] przy budowie tych baraków, sześć baraków budowali.

  • Czy wie pan, kiedy ojciec z Gross-Rosen trafił do Buchenwaldu? Jeszcze jesienią 1944?


Nie, nie, nie. Deportacja była w lutym […]. I ojciec tam się znalazł w transporcie. W ogóle z Gross-Rosen były dwa transporty, a tam to było traktowane jako transport z Großkoschen, ale pod stemplem Gross-Rosen. I ojciec mój 24 lutego dotarł tam w transporcie, 464 osoby, z tego 117 zostało w wagonach.

  • Po drodze?


Jak przychodził transport, to obóz przyjmował, ale już ich nie rejestrował, tylko sztuki się liczyły. Dostał list przewozowy, że tyle ma być, no to było tyle, tylko że było tyle [żywych] i nieboszczyków to 117 czy 119 (mam list przewozowy nawet z obozu). Materiały zebrałem z obozów i z Holokaustu, z Muzeum Holokaustu […].

  • Ojciec w lutym przyjechał do Buchenwaldu.


8 [marca]. Siódmego mu jeszcze zastrzyki dali, żeby szybciej było, no i nie wiadomo czy siódmego umarł, a może ósmego, bo jest i siódmy, i ósmy, i dziewiąty, ale wie pani, jak się to odbywało…

  • Czyli tak naprawdę zaraz po przyjeździe do Buchenwaldu.


Nie, no to był 24 [lutego], a ojciec [zmarł] 8 marca […]. Dzień kobiet, ja zawsze pamiętam. No ale ojciec już tam był na liście… Mam kserokopię, z Muzeum dostałem, […] Bo transport przychodził, to oprócz tego, że rejestrowali, dawali numery, to od razu pod kątem zawodu i kondycji fizycznej umieszczali na odpowiedniej liście. Więc ojciec mój jest na liście, nie chorych, ale do pracy lekkiej, tak jest napisane.

  • Nadający się do lekkiej pracy.


Do pracy lekkiej. Bo tam takich sprawnych, silnych to jest tylu, wymienione nazwiska, imiona, później tacy, co muszą tam na ileś czasu, no to ile przeżyje, a ojciec do trzeciej grupy, lekkich. No i siódmego umiera już, no bo jak przyszli do bloku… Bo tak się to odbywało, że tam co jakiś czas przychodzili, robili selekcję, lekarz przychodził z obstawą i od razu zabierał kaftan, bo bez kalesonów tam się leżało i spało, nie wolno było w kalesonach żadnych. Nawet ojciec miał taką służbową bluzę, ich własność, to tylko w tej bluzie był, bez dołu, a dół to musiał być złożony w kostkę, bo to była kwestia kontroli. Chodził blokowy, to sprawdzał. Jak były gacie, to znaczy, że leży na łóżku. Nie widać go było na piętrze, drugim, trzecim, czwartym, bo tam w tym to stajnie przerobili, czteropiętrowe zrobili te wyra. I siódmego przyszli, ojca mojego zakwalifikowali już do tego, jeszcze dostał potrójny zastrzyk, tylko nie wiem co, ale tam fenol dawali czy tam co…

  • To pan wszystko wie z dokumentów, tak? To pan się o tym dowiedział z dokumentów?


Z dokumentów.

  • Kiedy państwo się dowiedzieli, że ojciec zmarł w Buchenwaldzie?


Nie wiem, w czterdziestym którymś. Tylko nie wiem, czy matka występowała do sądu, bo wtedy do sądu grodzkiego można było wystąpić o stwierdzenie zgonu. Jeśli po ogłoszeniu w urzędowym monitorze przez tam sześć miesięcy się nie zgłosił, ani on, ani wiadomość żadna nie dotarła, to już sąd wydawał orzeczenie od razu, że uznany za zmarłego. Ale nie wiem, czy moja matka już o tym myślała, bo wiem, że z Czerwonego Krzyża przyszło, ale to dopiero w 1949 chyba roku dostała wiadomość.

  • Mam jeszcze pytanie dotyczące pana rodziny. Czy pana rodzina cały czas przebywała we Włochach?


Tak.

  • Czyli nie było żadnego przemieszczania się?


To znaczy, jeśli chodzi o Powstanie, bo po Powstaniu Wrocław – trzy lata.

  • Czyli przeszli państwo przez Pruszków również czy nie?


Nie, nie, nie. To mężczyzn tylko zgarnęli, bo tu się obawiali, bo zorganizowane było, zresztą oni mieli dowody na to. Przecież spośród tych, którzy wtedy wygarnęli do tego Pruszkowa, tego 16 września, to kilkunastu od razu odseparowali od grupy, wyczytali z list tych, co w podziemiu działali we Włochach, […] do gestapo przewieźli i siedemnastego już ich po przesłuchaniach [na ulicy Husarskiej] na gruzy warszawskie wywieźli, rozstrzelili i spalili. Mam kopię protokołów niemieckich, wszystko zbierałem. Nazbierałem przez tyle lat. […]

Warszawa, 26 marca 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Gabriel Stypiński Stopień: cywil Dzielnica: Włochy

Zobacz także

Nasz newsletter