Nazywam się Halina Ulrych z domu Frączek, urodziłam się 12 lipca 1934 roku w Warszawie, ojciec Piotr, mama Genowefa, z domu Jaźnicka.
W Warszawie mieszkaliśmy na Woli, na ulicy Żytnia 11, Wronia 73, to był budynek narożny. Mieszkaliśmy tam w czasie wojny, w czasie okupacji i do […] gdzieś 10 sierpnia 1944 roku.
Tak. Byłam trzecią córką, trzecim dzieckiem rodziców. Starszy brat Jerzy [Frączek], urodzony w 1924 roku, i Ryszard [Frączek], urodzony w 1927 roku. Ja byłam trzecią córką.
Pojedyncze obrazy. Jakieś spacery z rodzicami, wyjście w niedzielę do kościoła Świętego Wojciecha, tam był niedaleko, jakieś zabawy dziecięce z koleżankami. Wtedy dzieci bawiły się na podwórkach, podwórko było dosyć duże, kwietniki były na podwórku, pamiętam. Bawiliśmy się w chowanego, w ciuciubabkę, w klasy, takie różne zabawy. Miałam koleżankę Malinę w moim wieku.
Tak, Dąbrowska.
Dąbrowska, tak. Miała brata starszego, ale niewiele. Aha, jeszcze taki był Rysiek Breitermach, z pochodzenia Niemiec, też w naszym wieku, bardzo niesforny, myśmy nie bardzo chciały się z nim bawić. I Lewiccy, mieszkali nad nami, też był chłopiec w naszym wieku. A pod nami mieszkali Majewscy. Aha, a sąsiadką naszą była pani Godlewska. To to pamiętam z sąsiadów. Po tylu latach jeszcze pamiętam nazwiska.
Ojciec mój był z zawodu szewcem, a mama krawcową. Z tym że mama raczej nie pracowała, [tylko] dorywczo, domowe sprawy, ale jak już było nas trójka, to zawodowo mama nie pracowała. Ojciec natomiast pracował. Miał nawet swój sklepik i pracownię.
Zakład szewski. Tak że sam nawet na początku na pewno coś robił. W czasie okupacji to w ogóle w mieszkaniu był warsztat. Dawniej ludzie reperowali obuwie, zelowali, fleki były robione, więc [to były] takie podręczne sprawy, ale robił też bardzo ładne, eleganckie buty nowe. Wierzchy robił ktoś inny, kamasznik tak zwany, a ojciec robił tylko spody.
Nie, nie pamiętam.
Tak, bo ojciec odjeżdżał, wyjeżdżał. Natomiast w Łodzi już pamiętam.
O nie, przed wojną nie bywałam. Jeżeli, to nie pamiętam tego, żebym tam była. Natomiast w domu dokładnie pamiętam, gdzie to było, ponieważ to były dwa pokoje z kuchnią i w kuchni był wydzielony taki kącik, gdzie ojciec miał swój warsztat, no bo tam potrzebne są różne przyrządy, narzędzia, stołek specjalny, pocięgiel, co było bardzo ważne. Nie wiem, czy państwo wiecie, co to jest pocięgiel. To jest taki skórzany pasek w kształcie jakby koła. Z tym że to nie jest koło, tylko takie wydłużone. Zakładał na spód stopy, tutaj było kopyto tak zwane i żeby but się nie zsuwał, żeby obie ręce mogły pracować, ten pocięgiel przytrzymywał. No i jak chłopcy byli, przeskrobali coś, no to pocięgiel był w użyciu oczywiście. Mnie, ja nie dostawałam, bo byłam raczej hołubiona w rodzinie jako trzecia, najmłodsza, no i dziewczynka. Dwóch chłopaków było, dziewczynka, więc była wielka radość.
Samego dnia wybuchu nie pamiętam. Tak jak mówiłam, pamiętam naloty i ta bojaźń, bojaźń – cały czas od wybuchu wojny do zakończenia wszyscyśmy się bali, bo naloty, bo łapanki. W czasie okupacji to przecież godzina policyjna, zresztą godzona policyjna to i była po wojnie. Ale wtedy to dla nas było coś, raz, że bardzo przykrego i takiego zniewalającego, prawda. Jak nie było chłopców, nie było ojca, mama mówi, „Pamiętaj…”. No nie wiem, czy mogę już przejść do Powstania?
Nie. W domu był, ale również był tak zwany Arbeitsamt, taki przymusowy [zakład pracy], gdzie [ojciec] był zarejestrowany (zresztą wszyscy mężczyźni musieli być zarejestrowani) i tam musiał pracować, więc chodził tam. Komunikacja była. Na naszej ulicy nie było komunikacji ani tramwaje nie jeździły, ale na Chłodnej już były wagony, były tramwaje, więc jakoś tam dojeżdżał. Nie wiem, gdzie to się mieściło, nie pamiętam tego. A w domu to robił tylko pokątnie, po prostu jak ktoś potrzebował coś. Ale co myśmy odczuwali: Były kartki, więc żywności było bardzo niewiele. Natomiast funkcjonował Kercelak, to było niedaleko nas, więc mama chodziła, zresztą nieraz i ja chodziłam z mamą latem na zakupy jakieś, czy warzywne, czy… Mięsne? Tam były jatki chyba, jatki takie, więc można było kupić. Poza tym był też taki [handel] pokątny. Przynosili do domu po prostu jakieś mięsa. Wiem, że tak było. No, niemniej nie było tak wystawnie. [Jak były] święta, to wszyscy się starali jakoś, żeby było coś bardziej atrakcyjnego. Aha, kartki były nawet na mydło, na cukier, na tłuszcze wszystkie, na masło.
Tak, tak. Do pierwszej i do drugiej klasy.
Naprzeciwko nas był klasztor i siostry, nie pamiętam, jak one się nazywały, w każdym razie one prowadziły szkołę. Ponieważ tam były msze w czasie okupacji, to myśmy chodzili tam na msze czy w [innym] czasie. Mama miała jakieś [kontakty], rodzice w ogóle mieli jakieś tam kontakty, po prostu znali się. I siostry prowadziły szkołę legalnie, to nie było nic nielegalnego. I ja tam poszłam do pierwszej i do drugiej klasy. Do trzeciej już nie zdążyłam.
A chłopcy chodzili do szkoły. Ale Jurek, jak ja miałam siedem, to on miał siedemnaście lat, ale matury nie zrobił. Wiem, że oni chodzili do handlówki. A Rysiek, tak żeśmy ich nazywali, Rysiek, był trzy lata młodszy. Jak Jurek miał…
Tak, a siedem lat ode mnie starszy.
Czternaście. W którym roku? W 1939… On urodził się w 1927.
Dwanaście, trzynaście, więc chodził do podstawówki. I oni chodzili do szkoły, tak.
Tak, pamiętam ten dzień, pamiętam, że padał od rana deszcz. Potem przejaśniło się, ale było pochmurno, chłodno i był wiatr. I nie było chłopców, pamiętam, ani ojca. Syreny wyły gdzieś około. W ogóle już przedtem to było takie napięcie, już się mówiło, że strzelali. W ogóle w czasie okupacji to ciągle były strzały, ciągle te łapanki, jakieś obławy; Niemcy, budy jeździły, zabierali mężczyzn czy młode kobiety. Ja nie wychodziłam sama. Rodzice mnie nie puszczali, bo nawet dzieci zabierali, po prostu wywozili do Niemiec, żeby tam je zniemczyć. Tak że już wcześniej było takie napięcie jakby, jak teraz to oceniam. A sam wybuch to, pamiętam, te syreny wyły. I mama mówi do mnie: „Halusia, ukucnij na balkonie i patrz, czy tatuś i chłopcy nie idą”, bo nie było ich w domu. No i to był narożny balkon, więc miałam podgląd na wszystkie strony, ale ojciec właśnie wracał od Chłodnej. Ja tak ukucnęłam, no i nie ma, nie ma taty, nie ma taty. No ale wreszcie ojciec przyszedł i byliśmy już we troje. I to był już wybuch [Powstania], to był pierwszy dzień. No oczywiście strzały, wychodzić nie można było, więc żeśmy [zeszli] do piwnicy. W piwnicy żeśmy siedzieli przy takich karbidówkach, to są takie lampki, palą się za pomocą karbidu. Nie wiem, jaki to jest środek, w każdym razie płomień jest bardzo niewielki, no ale oświetla. Albo świece, ale świece było trudniej kupić.
Nie, w tej chwili nie. W czasie wybuchu nie.
Nie bardzo. Jeżeli się orientowali… ja nie wiedziałam. To znaczy mówiło się o różnych [rzeczach], że coś się dzieje, ale może nie odbierałam tego w ten sposób.
Trudno mi powiedzieć. Trudno mi powiedzieć.
Nie na pewno. Nie, nie. Ale powiem pani, że dawniej te 80 lat temu dzieci nie były tak chłonne, tak rozwinięte, tak bystre, jak to się dzisiaj określa, jak dzisiaj. Dzisiaj mój dziesięcioletni prawnuk to wszystko wie, wszystko potrafi. A wtedy dzieci, dziewczynki zwłaszcza, no to [do zabawy] były lalki, to były właśnie zabawy podwórkowe. Nie było telewizji, w czasie okupacji w ogóle nie było radia. Gazety tylko. Ojciec kupował gazety, no to czytał. Ja się gazetami, polityką, jako dziecko nie interesowałam.
To było tajne, tak. […] Wiem, że rodzice się denerwowali, jak ich nie było, zwłaszcza tego starszego. Ten młodszy jeszcze był też dzieckiem. No ale tak było. No i ten wybuch to pamiętam, pamiętam dokładnie.
Tak, pamiętam. Przyszli do nas. Ponieważ to był, jak mówiłam, narożny budynek, były dwa wejścia do tego domu, jedno od Wroniej, to było główne, bo adres był Wronia, i to było wejście tak jakby do nas, do klatki. Wchodziło się w korytarz i tak było, drzwi do dozorcy i [wejście] na górę było (myśmy na pierwszym [piętrze] mieszkali, mieszkania 5), na górę i dopiero na podwórko się wychodziło do następnych klatek. Ale drugie wejście było od Żytniej, to była jakby duża brama wjazdowa. Ponieważ dawniej na przykład węgiel czy drewno czy ziemniaki przywozili na takich furach, no to tamtędy właśnie, tą bramą wjazdową. Ale o czym ja mówiłam?
Więc pamiętam, jak przyszli właśnie od strony Wroniej. Bo dozorca zamknął tą furtkę na klucz, ale pukali, weszli, no i że tak powiem, rozeszli się po tym podwórku, zobaczyli, gdzie i co. Pamiętam, że przyszli do moich rodziców, ktoś przyszedł. Pamiętam tych chłopców.
Tak, mieli opaski biało-czerwone na ramionach. Ponieważ to był sierpień, więc pamiętam, że różnie byli ubrani. Niektórzy mieli bluzy takie jakby harcerskie czy wojskowe, rękawy mieli podwinięte, no, spodnie jak spodnie, chłopcy, dziewczęta to samo. Ale to później dopiero. Jak przyszli, nie wiem, trzech czy czterech, rozmawiali z rodzicami, czy oni mogą do naszego mieszkania wejść, ponieważ to był dobry punkt obserwacyjny na posterunki niemieckie. No i myśmy się przenieśli do tej sąsiadki Godlewskiej, która miała okna od podwórka. Byliśmy u niej albo w piwnicy żeśmy spali.
Tak. Powstańcy, tak. Spali, pamiętam, bo od czasu do czasu żeśmy wchodzili do tego mieszkania, bo przecież coś tam było w tym mieszkaniu, czymś musieliśmy się posługiwać czy jeść, czy ubrać nawet. My troje, bo chłopców nie było.
Nie. Wyszli i nie było ich.
Żadnych.
Pamiętam.
Nie, nie pamiętam. Pamiętam tylko, że byli to młodzi chłopcy, młode dziewczęta. I pamiętam, jak zebrali się lokatorzy tego domu na podwórku i ktoś tam miał harmonię, zagrał „Jeszcze Polska nie zginęła”. To było takie wzruszające bardzo dla nas, dzieci. A dorośli, starsi ludzie, bo i tacy tam mieszkali, to bardzo przeżywali ten moment. To było takie, że po tylu latach można było zaśpiewać hymn Polski.
Oj, tak. Ranni też u nas byli, ale ranni, postrzeleni, nie leżeli. Ale ja nie byłam do końca przecież. Powstanie trwało sześćdziesiąt trzy dni, a Wola padła jako pierwsza, wycofali się Powstańcy. Pamiętam, jak odchodzili, też śpiewali, z pieśnią na ustach, jak to się mówi, odchodzili. No właśnie, i to było krótko – krótko byli, jakieś cztery, pięć dni oni byli u nas.
Tak.
Już pierwszego dnia przyszli. Już pierwszego dnia były strzały.
Nie można było wyjść na ulicę, ponieważ strzały były ze wszystkich stron. Zresztą barykada była niedaleko nas.
Od strony Wroniej.
Tak. Zaraz dojdę do tego. Jeszcze chciałam powiedzieć, że Powstańcy posługiwali się butelkami z benzyną. To było zapalające, więc trzeba było te knotki szyć. I myśmy siedzieli w tej [piwnicy], my dzieciaki, taką mieliśmy [koleżankę], która nami przewodziła. Zawsze jest w grupie taka…
Koleżanka, tak, Wanda Majewska, mieszkali na parterze. I myśmy, my dzieciaki (nie wszyscy oczywiście, bo nas tam była gromada), ja i ta Malina właśnie, moja koleżanka, i Wanda i ten Maliny brat, żeśmy siedzieli w bramie w tej od Żytniej, tam były takie schodki, prowadziły na klatkę schodową, i myśmy przycinali te knotki do butelek. Ale już z butelkami nie mieliśmy nic wspólnego, no bo to było niebezpieczne. Ale taki był mój udział, że tak powiem…
Jakaś praca, tak. No więc wszyscy się bali. Był strach wśród ludności cywilnej, co będzie dalej. Pamiętam, jak odchodzili. Najpierw była zbiórka Powstańców na podwórku i wymaszerowali. Dozorca zamknął jedną bramę, drugą bramę i my czekamy, siedzimy. To było chyba ze dwa dni. Naloty, strzały. Nie wychodziliśmy. Nie wiem, co myśmy jedli. Coś musieliśmy jeść. Zapasy, już zapasy jakieś. Ale dawniej, wiecie, nie było lodówek, więc te zapasy, to było lato, jakoś tam mamy przetrzymywały.
Wtedy nie, głodu nie, nie pamiętam. Może nie było. Chleb posypany cukrem. Wszystko było na kartki.
Przyszli Niemcy, walili korbami – to było straszne – korbami w drzwi od strony Wroniej i krzyczeli po niemiecku oczywiście. Dozorca otworzył drzwi, oni wpadli z karabinami gotowymi do strzału i krzyczeli. Zebrali wszystkich mieszkańców, którzy byli, na podwórku i: Raus, raus! – krzyczeli. Wyprowadzili nas na ulicę, tam kobiety i dzieci po jednej stronie, a mężczyźni, jeżeli byli, po drugiej stronie.
Tak, był. I ja z mamą byłam po jednej stronie, ojciec po drugiej.
Bardzo. I pognali nas na dworzec do pociągu. Nas, kobiety, bo z ojcem już żeśmy nie mieli kontaktu. Zawieźli nas do Pruszkowa, do tego obozu przejściowego. Tam były takie hangary, gdzie naprawiali sprzęt, pociągi po prostu, takie hangary naprawcze, więc olbrzymie sale, beton na podłodze. Ludzi dużo, bo to nie tylko nasz transport, ale oni tam zwozili. To był taki tymczasowy jakby obóz i potem wywozili do Niemiec na roboty. Więc myśmy były tylko z mamą i spałyśmy. Aha, co można było wziąć z domu, jak Niemcy nas wygnali? Nic. Ręce do góry podniesione, więc już wszyscy się spodziewali najgorszego. Więc jakoś przygotowane było. I pamiętam, że była taka nieduża walizeczka granatowa, jeszcze do dzisiaj pamiętam, niewielka taka, że ja ją wzięłam, jako dziecko mogłam wziąć i miałam tylko tą walizkę, walizeczkę.
Pamiętam, zmiana bielizny, zdjęcia i coś ciepłego. No niewiele, bo to dosłownie było tej wielkości, taka walizeczka zapinana dwa na zamki.
Nic. Mama nie miała nic, tylko ja. I jak nas do tych pociągów i do Pruszkowa do tych hangarów… Tam było strasznie, bo dużo ludzi, krzyki, dzieci płakały. Jedzenie… Była jakaś garkuchnia, coś żeśmy jadły. No i stamtąd wywozili kobiety do Niemiec.
Tak. Więc to było jakieś trzy dni. I mama mówi: „Halusia – tak mnie nazywali rodzice – musimy coś zrobić, nie możemy, do Niemiec ja nie pojadę”. Bardzo byliśmy nastawieni kontra. Co mamy zrobić? Uciec. Uciekają ludzie. Mama moja już wtedy nie była taka sprawna.
Mama urodziła się w 1897 roku.
Tak. A ojciec w 1892 roku. Pięć lat różnicy było między nimi.
Tak, tak. No więc o jakiejś ucieczce… Więc pamiętam, że podeszliśmy, tam była brama wielka i stali Niemcy z karabinami, żeby ludzie nie wychodzili. Jakaś straż była przecież. I mama mówi: „Halusia, podejdź może, może ci Niemcy puszczą tam na drugą stronę”. W Pruszkowie mieszkała moja ciotka, siostra mamy.
Biernacka, Jadwiga Biernacka, jej mąż Kazimierz Biernacki. Nie pamiętam, czy to była starsza [siostra], w każdym razie też już nie była młoda. Miała dwie córki, Natalkę starszą i Krysię. [Była] mniej więcej w wieku matki, mojej mamy, ale różnica jakaś tam była. Ja taka mała, wystraszona, podeszłam tak bliżej od tej bramy. Ten Niemiec tak spojrzał na mnie w hełmie z tą swastyką, z opaską, z tym karabinem, jeden, drugi, bo to niejeden stał. Po jednej stronie i po drugiej pamiętam. Ja mówię, że ja bym chciała na drugą stronę. Tak spojrzał na mnie spod tego hełmu. Odwrócił się, pamiętam to, to ja nie odchodzę. I podeszłam jeszcze bliżej, a on mówi do mnie: Raus! – żebym przeszła na drugą stronę. To ja się odwracam i mówię: „Mama, moja mama”. Widocznie mama, to rozumiał. W Polsce też już był jakiś czas, więc coś tam chwycił może. Spojrzał na mamę, do roboty widać nie bardzo się nadawała, powiedział: Raus!. No i myśmy wyszły z tego obozu. A tam już stali Polacy. Dali nam zupy w takich menażkach wojskowych, no i przyjęli bardzo serdecznie, tak opiekuńczo. I pytają zaraz, czy my mamy gdzie się udać. Mama mówi, że właśnie ma siostrę, że chciałaby tam do niej. Podała widocznie adres. Ale jak się tam dostać? Przecież komunikacji nie było żadnej. Ale były tak zwane podwody, to znaczy fury takie zaprzężone w konia, i myśmy (nie wiem, czy za jakąś opłatą, czy nie, bo nie wiem, czy pieniądze jakiejkolwiek myśmy miały) dojechały na tej furze do ciotki Jadwigi. No i tam oni mieli taki domek jednorodzinny, więc tam już byli jacyś uciekinierzy z Warszawy, no i tam żeśmy przetrwali, właściwie do końca wojny, u tej ciotki.
To był 8–9 sierpnia.
Tak, już u ciotki, tak. No i ojca nie było. No byłyśmy, tylko tam inni ludzie jeszcze były. Mama jak mogła, tej ciotce pomagała.
To był bardzo zadbany, duży, parterowy [budynek]. Może jakaś tam była oficyna na górze, nie pamiętam. W każdym razie myśmy mieszkały na dole. Ludzie spali nawet na podłodze. Gdzieś się musieli zatrzymać po ucieczce z Warszawy. Ale warunki nie były [komfortowe]. Jakoś żeśmy przetrwały. W każdym razie wiem, że po jakimś czasie… Widocznie rodzice się tak umówili, że gdyby coś się stało z nami, bylibyśmy rozdzieleni rodzinnie, to zbiórka jest właśnie u tej ciotki. Byliśmy zaprzyjaźnieni, rodzina mamy to była liczna rodzina. Bo ojciec raczej miał tylko jedną siostrę, a u mamy była liczna rodzina. Więc umówili się tak rodzice moi, że gdyby nas rozdzielono, to zbiórka, jakiś kontakt, jest u tej ciotki. No i nie wiem, czy to było… To było zaraz jakoś po wojnie – wiem, że ojciec przyszedł.
Zimę tak. Zakończenie wojny było w maju, prawda?
Nie, on nie wyszedł. Jego wywieźli na roboty do Niemiec. Nie. Jechał, ale on chyba nie był na robotach, on uciekł z transportu. I on nie przyszedł na zakończenie wojny, tylko chyba jeszcze na jesieni jakoś albo na początku zimy. W każdym razie nie był na robotach w Niemczech.
O, bardzo długo. Po wojnie, jak już można było do Warszawy się dostać, pamiętam, że ojciec jakoś się dostał, jakimiś sposobami (nie wiem, jakim sposobem, bo od Pruszkowa jednak był kawałek), i pamiętam, jak wrócił stamtąd i mówi do mamy: „Gienia, Warszawa jest w gruzach – to już musiało być po wojnie – naszego domu nie ma. Wszystko jest zburzone”. I myśmy byli we troje, chłopców nie było.
Żadnych, od nikogo. W ogóle wszyscy byli rozproszeni, nie było [kontaktu] ani z rodziną żadną, poza tą ciotką, ani z sąsiadami. To wszystko się rozproszyło. No i ojciec przyjechał. No co tu robić… No nie możemy siedzieć bezczynnie. Dotrwaliśmy do końca wojny, że mógł ojciec przyjechać do Łodzi.
Tak. No bo najpierw pojechał do Warszawy i stwierdził, że Warszawa jest w gruzach, że naszego domu nie ma, nie mamy nic, kompletnie nic.
Nic. Ale najbliższe miasto, które po wojnie jeszcze funkcjonowało. Przecież przez jakiś czas po wojnie nawet stolica była w Łodzi, władze wszystkie były, póki się nie ukształtowały w Warszawie. Przyjechał do Łodzi też jakimiś sposobami.
Sam, sam, na rozpoznanie jakieś. Nie było gdzie tam się zatrzymać, żebyśmy myśmy we troje [mogli zamieszkać]. No i w Łodzi już było jakieś życie. Wiem, że ojciec dostał taki lokal. Zarejestrował się w ogóle w cechu rzemiosł, rzemieślniczym. Zarejestrował się i w Łodzi, tak jak mówię, były władze, więc jakiś priorytet dla warszawiaków był, że ojciec dostał… Nie wiem, w jakim czasie to się działo, ale dostał przydział, bo to tak się nazywało wtedy, na lokal, na ulicy Głównej. Wtedy ta ulica się nazywała Główna 5, to było tuż przy Piotrkowskiej. To był lokal na parterze, sklep od frontu, bardzo duży, pamiętam, ładny sklep z dużą wystawą. I na zapleczu był taki… W ogóle wejście było od ulicy, a również było od bramy, od podwórka tak zwanego. Tam był warsztat i jeszcze oprócz tego warsztatu był taki duży pokój, większy niż ten, pokój po prostu. Tam ktoś [wcześniej] mieszkał. To było wolne i tam nikt nie mieszkał, bo Niemcy po wojnie, znaczy może nie Niemcy, ale ludzie pochodzenia niemieckiego, wyjeżdżali do Niemiec. [Może] nawet Niemcy, bo w Łodzi było dużo Niemców przed wojną. W każdym razie to było puste. Dostał ojciec przydział i przyjechał po nas. Myśmy się jakoś tam znowu dostały i tam żeśmy w tym pokoju obok tego warsztatu zamieszkały. Woda tam była, ubikacja też była, taka mała wydzielona ta ubikacja. Widocznie tam ktoś mieszkał przed wojną czy po, czy w czasie wojny, że był zlew i kran. Tak że zimna woda była. No ale nie można było mieszkać. Chłopców nie było, my we troje, więc ojciec zaczął się starać o jakieś inne mieszkanie. W międzyczasie Jurek się znalazł.
Nie wiem, gdzie on był, gdzie walczył, w jakim [oddziale]. Nigdy o tym nie mówił. Ale wiem, że dostał się do tej ciotki, do Pruszkowa i tam się dowiedział, że my jesteśmy w Łodzi. Jakiś kontakt musiał nawiązać z rodzicami, że dotarł do nas. Już myśmy mieszkali właśnie na tej Głównej 5. Tak że byliśmy we troje, ale to było krótko, bardzo krótko. Potem ojciec się jednak postarał o mieszkanie na Piotrkowskiej, niedaleko tego. Głównie to była Piotrkowska 145, naprzeciwko Roosevelta. […] To jest między Centralem a tam następną uliczką. I tam dostaliśmy poniemieckie mieszkanie (tak jak mówię, Niemcy wyjeżdżali z Łodzi), częściowo umeblowane. Myśmy nie mieli nic. To były trzy pokoje z kuchnią w amfiladzie.
Nie. To właśnie trudno nazwać mieszkaniem, to był warsztat […] i takie zaplecze, tak że tylko kran z wodą i ubikacja była, że nie trzeba było na podwórko wychodzić.
Tak. Bo tam zupełnie nie było warunków do mieszkania na dłużej.
Z Ryśkiem? Nie, nie wiedział nic.
Nie, nie byli. I po wojnie poszłam do trzeciej klasy. Na Wólczańskiej była szkoła podstawowa.
A Jurek miał wtedy dwadzieścia lat i został [wezwany] do wojska, wtedy była obowiązkowa służba wojskowa. Wiem, że poszedł do wojska i w wojsku zrobił maturę. Ale tak, był w wojsku, nawet zdjęcie jego mam z wojska. A o Ryśku nie było mowy. Ale jeszcze wcześniej po wojnie była taka skrzynka poszukiwań rodzin Czerwonego Krzyża. No bo jak Ryśka nie było, nie wiadomo, co z nim, więc zgłosili […] dane Ryśka do tej skrzynki. To było pisemne, bo telefonów nie było jeszcze takich [jak teraz], zresztą skąd, ani myśmy nie mieli telefonu. Zgłosili te dane. A Jurek poszedł do wojsk, no i w tym wojsku był, odsłużył. Tam była możliwość zrobienia matury w wojsku. I on zrobił maturę, bo już miał 20 lat.
Po jakimś czasie dostaliśmy wiadomość, że Rysiek nieznany.
Tak. Pamiętam, jak przyszła ta informacja, „nieznany”, czyli zaginiony tak zwany, ale nie odnalazł się. Jak wyszedł 1 sierpnia rano, tak nie było kontaktu.
Jest, ja wiem. Wiem, bo ja byłam.
Nie. Dopiero dużo później była taka informacja, że zmarł w obozie. Ale to mogło być również tak, że brał udział. Przecież tych Powstańców nie wszystkich od razu rozstrzeliwali, [tylko] wywozili do obozów.
Trafił do obozu, tak. W każdym razie obaj byli nie w jednym, tylko w różnych [oddziałach]. No i tak to się potoczyło.
Tak. Ojciec pracował najpierw sam. Najpierw to były takie prace zelowane, naprawcze, a potem rozwinął się, bardzo dobrze prosperował. Nie było fabryk obuwia jeszcze wtedy, nie było Bata i innych, więc na miary ojciec robił. Wszedł w kontakt z kamasznikiem właśnie i tamten robił wierzchy, ojciec robił spody. Wystawiał na tą wystawę, ponieważ to był dobry punkt, w Śródmieściu. Dobrze prosperował, naprawdę. I rodzice stanęli na nogi. No wiadomo, była strata dziecka, strata całego dobytku po tylu latach. Jurek miał 20 lat, więc to małżeństwo już trwało jakiś czas, jakiś dorobek był. To nie byli bogaci ludzie, bo to byli rzemieślnicy, niemniej byli zasobni, powiedziałabym. Nie było biedy. Dzieci były zadbane zawsze i było wszystko.
Po wojnie potem zrobiło się tak, do miary jakiejś były podatki i ojciec po prostu nie wydolił, że tak powiem, i musiał zrezygnować. Ale prowadził chyba… W 1945 roku to się skończyła wojna, więc z 15 lat prowadził.
Nie.
Nie, już nie zarabiała. Już w Łodzi to zupełnie nie.
Nie, nie. Jurek wrócił. Więc teraz jeszcze powiem, że jak Jurek skończył służbę wojskową dwuletnią, wrócił do Łodzi do rodziców. Zresztą na przepustki przyjeżdżał, pisał listy.
Nie pamiętam, nie powiem. Przyjechał do Łodzi, no i już miał maturę, więc poszedł na studia, na SGH tak zwane, w Łodzi. Już były uczelnie wtedy, bo to już było ze dwa lata po wojnie. No ale nie odnalazł się w tej Łodzi i uzgodnił z rodzicami, postanowił wrócić do Warszawy. Mieszkał w akademiku. No i on właśnie wrócił do Warszawy, a myśmy zostali w Łodzi. I teraz jakie moje losy były. Oczywiście skończyłam szkołę podstawową, poszłam do gimnazjum, zrobiłam maturę, ogólnokształcące liceum, gimnazjum i liceum. Wtedy to było gimnazjum i liceum.
Gimnazjum imienia Konopnickiej, na Wólczańskiej. A szkoła podstawowa któryś tam numer, wtedy były też takie numerowane. Ale było jeszcze tak, że myśmy mieli te trzy pokojowe mieszkanie. Wtedy po wojnie był przydział metrowy na każdego lokatora. Ponieważ u nas się zrobił tak zwany nadmetraż, jak Jurek odszedł, no to rodzice mówią: „No, jak tu nam dokwaterują – bo tak było, przymusowe dosiedlanie kogoś – może jakąś kobietę z dzieckiem czy w ogóle dwoje ludzi, no to dwa gospodarstwa, nie”. Więc Jurek mówi: „Słuchajcie, mam kolegę ze studiów, który nie mieszka w Łodzi, tylko w Tomaszowie Mazowieckim ma rodzinę, ale studiuje w Łodzi i już pracuje”. Tak że tak można było, bo studia czy [szkoły] wieczorowe były, w każdym razie była możliwość pracy i studiowania. Zresztą teraz chyba też jest. I mówi: „No uczy się i pracuje, więc niewiele w domu jest, samotny mężczyzna”. No i przyszedł, zamieszkał. No i 63 lata byliśmy małżeństwem.
Marian.
Tak.
Łódź, 19 kwietnia 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk