Cecylia Kulczyk

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Cecylia Kulczyk. Urodziłam się 23 stycznia 1934 roku w Warszawie, w rodzinie robotniczej. Rodzice moi pochodzili z rodzin wielodzietnych. U mojej mamy było siedmioro rodzeństwa i u drugich dziadków było siedmioro rodzeństwa. Ojciec mojego taty zmarł, gdy on miał dwa lata, a mama zmarła ojcu, gdy miał dwadzieścia cztery lata. Rodzice pobrali się w 1932 roku w Warszawie i zamieszkali przy ulicy Dworskiej 78. Była to ulica równoległa do ulicy Wolskiej i niej znajdowała się fabryka Gerlacha. Rodzice mieszkali w budynku drewnianym, jednopiętrowym, […] do którego prowadziły wysokie, strome schody. Na tej samej klatce mieszkała rodzina mojego taty – jego starsza siostra [Otylla z mężem Stanisławem Milke i trzema córkami: Hanią, Władą i Marysią]. Jedna była niezamężna, dwie były mężatkami. [Hania i jej mąż Władysław Kula mieli czteroletniego Zbyszka, a Włada i jej mąż Eugeniusz Palko dziewięcioletniego Kazia]. Właśnie z [nim] łączyła mnie taka wielka, zażyła przyjaźń, razem się bawiliśmy, razem figlowaliśmy, różne mieliśmy [dziecięce] wybryki.

Podczas okupacji ojciec mój pracował przy wyrobie ogrodzeń siatkowych i przy ustawianiu różnych ogrodzeń budowlanych [w firmie przedsiębiorcy, pana Smolińskiego]. […] Mama od czternastego roku życia była zatrudniona w przędzalni przy ulicy Bema. Przez ostatnie dwa lata okupacji już nie pracowała.

Gdy rodzice byli w pracy, [mną i bratem Tadziem] opiekowała się głównie babcia ze strony mamy. Dziadkowie mieszkali przy ulicy Wolskiej 102, w trzypiętrowym budynku. [Na tej posesji znajdował się] szereg budynków trzypiętrowych, rozłożonych wzdłuż prostokąta. […] Jak pamiętam, to było w sumie sześć klatek schodowych, brama prowadziła na drugie podwórko i tam była wspólna ubikacja dla wszystkich mieszkańców tych domów, a na pierwszym podwórku była studnia, z której czerpano wodę, bo dom nie były skanalizowane, więc trzeba było nosić tę wodę wiadrami. Dziadkowie [Maria i Jan Wagner] mieszkali na drugim piętrze razem z czworgiem dzieci, [Ireną, Jadwigą, Heniem i Wacławem]. Dziadek pracował ze swoim dwudziestoczteroletnim, [synem Wacławem] i osiemnastoletnią córką [Ireną] w fabryce Gerlacha, natomiast dwudziestodwuletnia córka [Jadwiga] była krawcową i w domu szyła dla prywatnych klientek. Dużo ludzi przewijało się przez mieszkanie [dziadków] […]. Jak przychodziły klientki, to różne wiadomości przynosiły – a to o łapankach, a to o aresztowaniach, a to [że chodzą] słuchy, że mydło wyrabiają z tłuszczu ludzkiego. Moja babcia prała dla nas, dla rodziny bieliznę, miała wielką balię, ustawiała ją na środku pokoju, to był duży pokój, ale i dużo ludzi w nim [mieszkało]. Jak babcia prała, to często mówiła: „Coś to mydło jest takie gliniaste”. […]

Mój ojciec, oprócz tego że przy tych urządzeniach siatkowych pracował, to na rok czasu pojechał do pracy na Ukrainę. Były ogłoszenia, że można wyjechać. To był rok czterdziesty trzeci […]. Gdy już miał wrócić po roku do Polski, spóźnił się na pociąg.

Oczywiście był strasznie rozzłoszczony, bo następny pociąg dopiero miał być za dobę, ale mówił: „Jak to dobrze, że ja się na ten pociąg spóźniłem”, bo jak on przejeżdżał przez most, Niemcy wysadzili go w powietrze i wszyscy zginęli. Ojciec mówił: „To był pierwszy raz, [gdy] uszedłem śmierci”. Potem opowiadał tata, że dwa razy był złapany na ulicy przez Niemców, w tak zwanych łapankach.

  • Na Ukrainie, tak?


Nie, to jak już wrócił do Polski, po roku wrócił. Raz go wieźli do Pruszkowa, bo tam był obóz i jak już pociąg dojeżdżał do Pruszkowa i [zaczął] zwalniać, ojciec jakoś wyskoczył i zaczął uciekać torami, a z nim jeszcze drugi jakiś pasażer. Ten pasażer zginął, a tata mówił, że przed nim i za nim [padały pociski karabinowe], ale jakoś udało mu się zbiec i wrócił pieszo z Pruszkowa do Warszawy. Drugi raz [Niemcy] złapali tatę i znów wywieźli do Pruszkowa, wtedy był tam już parę dni. Gdy wydawano im zupę na obiad, to oni siedzieli rzędem pod parkanem, [który był] zbity z desek, ale takich cienkich. Tata tam siedział, codziennie w tym samym miejscu i gdy plecami [się opierał], zauważył, że deska się rusza, że nie jest tak mocno przymocowana. Któregoś dnia, wykorzystując nieuwagę Niemca, tę deskę wypchnął jakoś plecami, prześliznął się przez otwór i wmieszał się [w mieszkańców] Pruszkow, znów uszedł. Jak to mówił: „Trzy razy uniknąłem śmierci”.

  • Pani mówiła, że ojciec wyjeżdżał do pracy na Ukrainę. Co on tam robił?


Właśnie, zapomniałam o tym powiedzieć. Na Ukrainie to w jakimś gospodarstwie rolnym pracował. Bardzo sobie chwalił tę pracę, bo przede wszystkim tak: miał co jeść, pracował razem z Ukraińcami i mówił, że bardzo było tam wesoło, bo po pracy wszyscy siadali przed domem, gdzie mieszkali, i grali na instrumentach. A ponieważ mój ojciec miał uzdolnienia zarówno muzyczne, jak i plastyczne, bo malował obrazy, rzeźbił z gliny, i [grał] na akordeonie, dołączał [do grona], grał na mandolinie, bo głównie grał tatuś na mandolinie i na skrzypcach, tak że później na moim ślubie grał na skrzypcach „Ave Maria” i do końca życia lubował się w muzyce. Czardasze wygrywał, ja od dziecka słuchałam tych różnych melodii.

  • To gospodarstwo było ukraińskie czy zajmowali to Niemcy?


Nie, tam byli Ukraińcy, tam nie było Niemców, tatuś pracował u Ukraińców. Był bardzo zadowolony z tej pracy.

Pamiętam, że moja mama parę razy za namową swojej cioci [Julii Gwiazdy] poszła z nią do getta […], jedzenie po prostu tam zaniosła. I oni, Polacy, przekupywali niemieckie posterunki, te wachy, bo Żydzi dawali im znać, którego z Niemców można przekupić, bo nie każdy dał się przekupić. Kiedyś mama i jeszcze dwie osoby […] zapłaciły Niemcowi pieniądze, żeby ich przepuścił do getta, jak one już przeszły [wachę], to on im dał serię po nogach i mama została ranna w nogę. Kula na szczęście nie weszła głęboko, tylko płytko zatrzymała się pod skórą. Żydzi rwali z siebie koszule na pasy i ich ratowali, obwiązywali ranne nogi. Później trzeba było czekać [na pomyślną przekupną zmianę warty, by móc wydostać się z getta. Mimo wielkiego ryzyka] Polacy chodzili i [dostarczali ludziom żywności] […]. Mama wracała stamtąd zupełnie chora [psychicznie]. Mówiła, że […] wynędzniali ludzie umierali na ulicach. Na jej oczach wyskoczyła [z okna] Żydówka z małym dzieckiem, ponosząc śmierć na miejscu, więc jak już mama została wtedy w tę nogę ranna, już więcej do getta nie poszła. A jeszcze z tego getta Żydówka podarowała jej płaszczyk dla mnie, bo wiedziała, że mama ma córeczkę w wieku [jej córeczki] i ona podarowała taki zielony płaszczyk. Ten [zielony] płaszczyk tak mi się podobał, że się z nim nie rozstawałam i nawet w Powstanie to ten płaszczyk ze sobą zabrałam.

Drugie takie wspomnienie, które bardzo mi utkwiło w pamięci, to… [Mąż] jednej z sióstr stryjecznych [Władysław Kula] pracował w fabryce, chyba u Lilpopa, razem z Żydem i przyjaźnił się z nim. Ten kolega często przychodził do nas na Dworską, ale później, jak już było getto, on uciekł z getta i właśnie już na naszej ulicy wytropili go Niemcy i zaczęli za nim biec. On wpadł […] na naszą klatkę i mówi, że gonią go Niemcy, a mój szwagier przed chwilą przyjechał z Rzeszy, bo tam miał rodziców w Trzebini, […] przywoził [nam] stamtąd boczki wędzone stamtąd. [Właśnie] był już w piżamie, tapczan rozścielony, nie było czasu, więc temu koledze [mówi]: „Szybko, wskakuj pod kołdrę”. Kołdrą go nakrył, duża poducha na […], walizka rozłożona, rzeczy wyjęte, ciuchy różne, ręczniki. Za chwilę słyszymy, że Niemiec biegnie już po schodach (tupot tych nóg do dzisiaj w uszach mi dźwięczy). Walił do wszystkich drzwi, bo [na piętrze] było pięć mieszkań i patrzył, wpadł właśnie do mieszkania mojego szwagra, rozejrzał się […] i wyszedł. [Uciekinier wyszedł przez okno], jak już ciemno się zrobiło. […] Do naszego budynku piętrowego dobudowany [był] parterowy budynek, dosyć długi, i on tam zeskoczył na dach tego budynku, a później gdzie tam dalej zniknął. Co się z nim dalej stało, nie wiadomo. Gdy leciały bomby, to my, mieszkańcy, z pierwszego piętra, schodziliśmy do tego parterowego pomieszczenia, bo tam była duża sień i […] wszyscy się mieścili, czuli się bezpieczniej, modlili.

Gdy miałam siedem lat, poszłam do szkoły przy ulicy Wolskiej. [Był to] drewniany budynek, powszechnie zwany przez wszystkich „barakiem”, naszym wychowawcą był pan Józef Malarecki, który [po wyzwoleniu Warszawy] pracował w kuratorium. Jak zajechała pod szkołę buda z żandarmami, został ostrzeżony i wyskoczył przez okno, ponieważ to była parterowa szkoła. Później jakiś płotek niewysoki , dalej były już takie krzewy, dużo roślinności, drzew i po prostu uciekł. […] Żandarm wszedł do naszej klasy, a tutaj nie ma nauczyciela, dzieci same, siedziałyśmy wystraszone, to była bodajże druga klasa, wtedy pytał, gdzie jest nasz pan, a [my bałyśmy się] cokolwiek powiedzieć. Jakieś odważniejsze dziecko powiedziało, że: „Nie wiemy, że pana dzisiaj nie było”, ale za chwilę wszedł już woźny, coś tam z Niemcem porozmawiał, wyprowadził go, a nam kazał pójść do domu. [Przez parę dni nie było nauczyciela w pracy].

Gdy wracałam kiedyś ze szkoły, zauważyłam, że pod blokiem moich dziadków jest zatrzymany tramwaj, Niemcy kazali wszystkim [wysiąść], mama jechała akurat tym tramwajem, pół przystanku tylko ujechała […]. [Niemcy kazali ludziom] ustawić się w takiej długiej kolejce i sprawdzali dowody, czyli kenkarty. Ja, wracając z tej szkoły z teczką, zauważyłam mamę w tłumie, więc szybko do mamy pobiegłam, a jeszcze przedtem tę teczkę oddałam babci, bo babcia stała przed bramą z moim bratem na ręku. Oddałam jej teczkę i znów do mamy przebiegłam przez ulicę i czekam w tej kolejce. Mama mówiła, że ja tak dygotałam i łzy mi po policzkach spływały i gdy doszłyśmy do sprawdzania tych dokumentów, Niemiec [palcem] wziął [mnie] pod brodę, spojrzał mi w oczy i mówi: Nach Hause, puścił nas do domu. Natomiast większości ludzi kazał do bud wsiadać, to takie duże opancerzone samochody, i tam tych ludzi ładowali […]. Utkwił mi jeszcze taki jeden moment […], [gdy jeden starszy człowiek] coś widocznie przewoził, on w tym tramwaju też jechał, coś widocznie musiał mieć zakazanego i on odstawił ten swój bagaż pod mur domu [i odszedł w stronę tłumu]. Niemcy to zauważyli i go ciągnęli, [bo się opierał], do tego bagażu […]. Była kiedyś wielka strzelanina na Woli i dzieci jak to dzieci, [są] ciekawe, za jakiś czas, jak już strzelanina ucichła, pobiegliśmy zobaczyć, co tam się działo, a to już krew rynsztokiem płynęła, więc były rozstrzeliwania. [Pamiętam, że] to było w pobliżu naszej szkoły, wtedy jeszcze rynsztoki były na Wolskiej […]. Pamiętam, jak Niemcy pędzili Żydów, oni szli całą szerokością szosy ulicy Wolskiej, i kazali im skandować: „Nasz Hitler złoty nauczył nas roboty, marszałek Śmigły-Rydz nie nauczył nas nic” – oni szli i cały czas skandowali te same słowa, a my, dzieci, biegłyśmy po chodniku i odprowadziłyśmy tych Żydów aż do Elekcyjnej […]. Kiedyś znów na ulicy Grabowskiego, która dochodziła do ulicy Wolskiej, ktoś wyrzeźbił ze śniegu piękną figurę żandarma z karabinem maszynowym i [hełmem na] głowie. To była super wyrzeźbiona figura i też Niemcy jak to zauważyli, to ich tak rozzłościło, [że zaczęła się] strzelanina […]. Pamiętam, jak w parku Sowińskiego, tam stoi pomnik Józefa Sowińskiego, była złożona wiązanka pod tym pomnikiem z biało-czerwonych kwiatów upamiętniająca pewnie jakąś tam datę. Trzeba było mieć niezwykłą odwagę, żeby taką wiązankę pod tym pomnikiem położyć, bo wtedy drzewa w tym parku nie były takie wysokie jak obecnie, [więc] przestrzeń była odsłonięta. Pomnik nie stał tak zaraz przy wejściu, tylko parę dobrych metrów trzeba było do tego pomnika dojść, ale jednak byli odważni ludzie, położyli wiązankę i [o świcie] Niemcy ja zauważyli, to też niesamowita strzelanina była wtedy. Pamiętam, jak rodzice nam zabronili z domu wyjść, nawet na podwórko […].

  • Czy w tych okolicach, gdzie pani mieszkała, było dużo Niemców, spotykało się ich co chwila na ulicach czy raczej stronili?


Nie, tak dużo Niemców nie było [widać]. [Gdy była] godzina policyjna, to już nie można było iść [ulicą], bo już stały warty, każdy się spieszył do domu, żeby zdążyć przed godziną policyjną. […] Wydawało się, że [normalnie] funkcjonowało życie, do szkoły się chodziło. Mama nawet zapisała nas do świetlicy [przy ulicy Wolskiej], niedaleko domu dziadków, ale tam krótko chodziliśmy. Wiem, że dziadek mój dostał z pracy małą działeczkę przy torach [kolejowych], która była na tyłach ulicy Bema, niedaleko przędzalni. […] Niemcy pozwolili mieć takie działeczki i babcia tam uprawiała trochę warzywek. […] Na ulicy tak specjalnie się tych Niemców nie widziało na co dzień, ale jak były rozstrzeliwania, to głównie na tej Woli […]. W innych częściach miasta oczywiście też, ale właśnie z tego co pamiętam, to na Woli były ciągle rozstrzeliwania […]. W czterdziestym trzecim roku zachorowałam na wyrostek robaczkowy, ropa się rozlała, to był stan krytyczny i leżałam w Szpitalu Świętego Ducha cały miesiąc. Lekarze nie dawali nadziei, że przeżyję. Pamiętam taką sondę z soli do nóg, pół kilo soli do jednej nogi wtłoczyli, miałam dreny pozakładane, dotychczas mam taki brzydki brzuch. Miesiąc czasu leżałam w tym szpitalu i bardzo się [wtedy] bałam, bo co noc były naloty, ten jęk [nadlatujących] bombowców [i huk spadających bomb] do dzisiaj mam w pamięci. […] Mama już wtedy nie pracowała, to codziennie do mnie, do tego szpitala o godzinie czternastej przychodziła. Jak przyszła później, to ja już się bardzo denerwowałam, że Niemcy mamę złapali. W ogóle bałam się, jak gdzieś mama wyszła. Gdy nie wracała dłużej, to ja już siedziałam przed bramą i czekałam. Tak że takie chwile grozy dzieci przeżywały cały czas.

Gdy [zaczęło się] Powstanie, brat mojej mamy, dwudziestoczteroletni [Wacław Wagner], poszedł do Powstania. Nie powiedział oczywiście nikomu z rodziny, że będzie Powstanie, bo gdyby ostrzegł rodziców, to by nie zginęli, wyjechaliby na wieś do stryjków. Ale konspiracja, nie wolno było nic wyjawiać. […] Dzień przed Powstaniem wyszedł z domu, [mówiąc], że musi iść, więc [rodzina była] zaniepokojona. Na następny dzień, w dniu Powstania, z samego rana tylko wpadł [do domu], jakieś rzeczy swoje złapał i powiedział do mojej mamy, żeby [wróciła] do swojego domu […]. No i jak już o godzinie siedemnastej piętnaście zaczęły wyć syreny, to Powstanie się zaczynało. Jeszcze byliśmy u dziadków, ale mama ze mną i z bratem, szybko wyszła. [Podczas drogi na ulicę Dworską] towarzyszyło nam cały czas wycie syren. […]

W dniu 4 sierpnia ja i […] siostry syn [Kazio Polko], nie mówiąc nikomu, pobiegliśmy na róg Wolskiej i Elekcyjnej. Tam stały wysokie, trzypiętrowe budynki, a zaraz [za nimi były] pola uprawne. My pobiegliśmy na to pole i wykopaliśmy kilka ziemniaków. Strzelanina była niesamowita, wystraszyliśmy się tych strzałów i zaczęliśmy uciekać w stronę domu, a tu już biegły po nas nasze mamy. Na rogu Elekcyjnej stał Niemiec i nas zatrzymał, ale zobaczył, że nasze mamy takie zdenerwowane, my też. Mamy tłumaczyły, że dzieci [potajemnie] wyszły z domu, puścił nas Niemiec i powiedział, żeby iść [szybko] do domu, bo będzie tutaj gorąco, ale wtedy ulica była jeszcze pusta, tylko ten jeden Niemiec stał. W tym samym dniu o godzinie dziesiątej rano przyszła do nas babcia ze swoim czternastoletnim synem [Heniem, aby] nas zobaczyć […]. Ja z mamusią odprowadziłyśmy babcię tak na wpół drogi tylko i to było nasze ostatnie z sobą spotkanie.

Zaraz koło godziny dwunastej, może trzynastej, rozpoczęła się egzekucja [mieszkańców] domu, tam gdzie te ziemniaki za tym domem wykopywaliśmy. Nasze mieszkanie było przy strychu, więc tatuś wszedł na strych i przez okienko ukradkiem obserwował tę egzekucję. Ludzie klęczeli […] i z karabinów maszynowych pruli. Tatuś [powiedział], że ludzie padali [jak] takie tobołki. Wrócił, to taki był chory, że w ogóle nic nie mógł jeść, tak przeżył tę egzekucję. 5 sierpnia [około w pół do dwunastej] rozpoczęła się egzekucja [ludności] na podwórku moich dziadków, [na ulicy Wolskiej 102] […]. Na nasze podwórko na ulicy Dworskiej wpadli Niemcy w dniu 7 sierpnia i kazali wszystkim wychodzić z domu. Kto pierwszy wyszedł, to od razu [ginął]. Tatuś wstrzymywał nas, mówił: „Nie wychodźmy, nie wychodźmy jeszcze”. My wiedzieliśmy, co nas czeka. Pierwsi ludzie, którzy wyszli, zostali rozstrzelani. Za chwilę wpadł Niemiec na koniu z rozkazem, żeby więcej ludności cywilnej nie rozstrzeliwać. To było 7 sierpnia i nam odczytano ten rozkaz. „Nie bójcie się wychodzić, bo jest rozkaz” i odczytał nam ten rozkaz. Wtedy ludzie zaczęli wychodzić i my też wyszliśmy, przechodziliśmy przez trupy, te pierwsze, które tam padły. Między innymi zginęła jedna moja czternastoletnia koleżanka, [Hania Nerek, jej pięcioletnia siostrzyczka Ewa i ojciec]. Jej mama uciekała […] do naszego domu drewnianego, […] była ranna w brzuch, zakrwawiona i [patrzyła mętnym wzrokiem]. Ona po prostu już konała, a parę metrów przed nią leżała jej roczna córeczka [Basia] w kałuży krwi, Niemiec strzelił w to dziecko i wypadło jej z rąk, a ona jeszcze się podczołgała pod dom. Na naszych oczach Niemcy dom oblali benzyną i podpalili.

Wypędzili nas do kościoła Świętego Wawrzyńca, na Woli. Przed wejściem do tego kościoła Niemiec powiedział, żebyśmy rzucili, jeśli mamy przy sobie jakąś biżuterię, bo jeśli nie rzucimy, a znajdą, to nas szlag trafi – tak do nas powiedział. Mój tata rzucił papierośnicę srebrną, rzucił swoją obrączkę, natomiast moja mama swoją obrączkę i dwa pierścionki ukryła. Przydały się te pierścionki później, bo nam buty za nie kupiła, bo nie mieliśmy na zimę w czym chodzić. W tym kościele byliśmy dwa dni, więc tam kobiety na plebanię pobiegły, mąka była, więc rozpaliły w kuchni ogień i takie placki na tych fajerkach piekły, żeby było co zjeść.

[Niemcy] wzięli mężczyzn i dali im łopaty, kazali kopać głębokie rowy wokół plebanii […]. Okazało się, że do tych rowów [musieli] wrzucać trupy [z] tego poprzedniego transportu […]. Nasz [transport był] pierwszym, [który] nie był do rozstrzału. Wrzucali trupy do tych rowów i później zakopywali.

Na drugi dzień pozwolili nam wyjść z kościoła, kazali się ustawić na ulicy Wolskiej, przed tym kościołem i [iść szosą] w kierunku Jelonek, [ale nas nie pilnowali]. […] Jak doszliśmy do Jelonek, wszyscy się rozbiegli po działkach, [były tam tylko domki parterowe]. […] Wydostać się z tych Jelonek [nie było łatwo, bo] były rozstawione warty. Mój tata, ponieważ był w roboczym ubraniu, wziął mojego brata za rękę, przeszedł [bez problemu]. Niemiec kierował albo na prawą stronę [ulicy], albo na lewą – lewa to była wolność, a prawa to był obóz przejściowy, a stamtąd już gdzieś wywozili. Dwie moje siostry cioteczne z mężami i dziećmi dostały się właśnie do tego przejściowego obozu, ale jakoś ocaleli. Nie wiem, czy uciekli, czy ich zwolnili, w każdym razie nic im się nie stało, przeżyli wojnę. Mojego tatę [wzięli za miejscowego], nie warszawiaka, więc poszedł na lewo. […] Mama miała mój płaszczyk, kurteczkę dla brata, więc Niemiec [kazał nam iść] na prawo, do tego obozu. Ale w międzyczasie ktoś tam zaczął uciekać, Niemiec [z warty] pobiegł za nim, a ja mówię: „Mamo, idziemy za tatusiem” […] i w ten sposób ocaleliśmy.
Poszliśmy, dołączyliśmy do tatusia i [doszliśmy] na wieś do Łaźniewa, to była wieś położona pięć kilometrów od Błonia, takiej bardziej znanej miejscowości. Tam mieszkał rodzony brat mojego dziadka [Feliks Wagner]. Zatrzymaliśmy się u nich [aż do] czasu wyzwolenia […]. Tam były [bardzo] ciężkie warunki […]. [Był jeden duży pokój i mała kuchnia. Stryjkowie mieli czworo dzieci: Alinę, Zosię, Ryśka i Bogdana, który się co dopiero urodził. W kuchni spali rodzice stryjenki Jadwigi. Nasza czteroosobowa rodzina spała na słomie rozrzuconej na podłodze w pokoju. W tym czasie byłam z mamą i bratem] w Błoniu, poszliśmy tam do drugiego brata mojego dziadka [Franciszek Wagner]. [Gdy wracałam do Łaźniewa, zauważyłam tatę odjeżdżającego furmanką w obstawie żandarmów] Mój tata opowiadał, że biegłam za tą furmanką i strasznie płakałam […].

A jeszcze chciałam powiedzieć, że jak byłam właśnie z mamusią w Błoniu, zauważyłam [na ulicy] jednego pana, on się nazywał Breitling, który mieszkał w tym samym domu, co moi dziadkowie na Woli. Mama dobiegła do niego i pyta: „A co się tam stało ze wszystkimi?”, pyta o tę swoją rodzinę, a on mówi: „Pani Marysiu – do mojej mamy – nikt nie przeżył, tylko ja [i bratanica]”. Mama zaczęła krzyczeć wniebogłosy, bo się dowiedziała, że straciła całą rodzinę, bo dotychczas to nie wiedzieliśmy, że oni zginęli, łudziliśmy się, że może ocaleli. Ja za mamą w płacz. No i [ten pan] zaprosił nas do siebie, on mieszkał przy rynku w Błoniu, zatrzymał się u znajomych. Pokazywał nam swój płaszcz, cały w strzępach od odłamków i powiedział, w jaki sposób ocalał. [Niemcy kazali ludziom położyć się rzędami] twarzą do ziemi i strzelali z karabinów po głowach. Jak siostrzenica tego pana została ranna odłamkiem […], wyciągnęła papiery folksdojczskie. Można się zastanowić, dlaczego wcześniej nie pokazała tych papierów Niemcowi. Nie wiemy dlaczego. [Jak] pokazała te papiery, to Niemcy się nią zaopiekowali i spytali się jej, kogo ona tu jeszcze ma. Powiedziała, że tu jest jej wujek z żoną i ich syn, kazał ich poszukać, ale żona i syn już też nie żyli, a tylko właśnie ten pan Breitling jeszcze żył, więc Niemcy się już nim zaopiekowali. […] Dzięki niemu dowiedzieliśmy się, w jaki sposób zginęła rodzina mamy. [Babcia Marysia miała pięćdziesiąt siedem lat, dziadek Jan – sześćdziesiąt pięć lat, Henio], czternastoletni brat, [Irena], osiemnastoletnia siostra i dwudziestodwuletnia siostra [Jadwiga].

[Brat Wacław] walczył w Powstaniu, walczył na przyczółku czerniakowskim i został ranny. Przebiegał z chłopakiem piętnastoletnim, który też walczył z nim Powstaniu. Ten chłopiec pierwszy, a on za nim i jak Niemcy posłali serię, to ten chłopiec zginął, a wujek został ranny w nogę, nawet poważnie, ale zaopiekowali się [nim mieszkańcy] ulicy Wilanowskiej i wujek przeżył Powstanie.

Po wyzwoleniu [Wacław] przyszedł do Warszawy, zajął mieszkanie na Powiślu, przy ulicy Salezego – który dom ocalał, to ludzie zajmowali go […]. Wiedział, że my na pewno jesteśmy u stryjka na wsi. Przyjechał do nas, mama się bardzo ucieszyła, że [Wacław] żyje. Potem stryjek nas podwiózł swoim wozem, nie do samej Warszawy, ale blisko Warszawy. Wtedy dużo już ludzi wracało do Warszawy, dużo furmanek jechało, to wujek załatwił jakąś furmankę i [dojechaliśmy] do samego Powiśla, do naszego mieszkania [przy ulicy Salezego 2 mieszkania 114].

Wujek z nami mieszkał, ponieważ stracił rodziców, rodzeństwo. Moja mama, jako najstarsza z rodzeństwa, zaopiekowała się [nim], mieszkał z nami przez parę lat, dopóki się nie ożenił.

  • Jak nazywał się wujek?


Wacław Wagner.

  • Jak pani zapamiętała wyzwolenie?


Z wyzwolenia niewiele zapamiętałam, bo byłam cały czas na tej wsi. Wiem tylko, że Niemcy [z okolic] zaczęli uciekać, chociaż ich tam dużo nie było na tej wsi […]. Pamiętam, [jak] Rosjanie [wkroczyli do wsi, to] skradali się za domem. Tu były tak zwane czworaki, a [za ogrodzeniem] był dwór dziedzica […]. [Rosjanie byli umundurowani, mieli nastawione karabiny, nie mieli pewności, czy Niemców nie ma we wsi]. Wiem, że dokwaterowali do tych moich stryjków jeszcze dwie osoby, chociaż tam było tyle osób […], [jakąś starszą Rosjankę, która nie znała języka polskiego i pracowała we dworze zajętym przez Rosjan]. […] Nie wiem, ile dni w tej wiosce byli Rosjanie, tyle tylko pamiętam, że tam weszli.

  • Jak pani wspomina tych Rosjan, jacy oni byli – neutralni, przyjemni, niemili?


Oni byli tacy jakby dzicy. Bali się ludzie, my baliśmy się ich, [byli nieprzystępni]. Ktoś sobie zażartował, [śpiącemu, który chrapał] słomkę do ust włożył. No to on się obudził i bardzo się oburzył i krzyczał [wniebogłosy, wymyślał domownikom]. […] Tak że nie odczuło się, że byli przyjaźni. […]

  • Jakie były wrażenia, jak pani przyszła do Warszawy po Powstaniu, jak to w oczach dziecka wyglądało?


Byłam bardzo znerwicowana, bałam się bardzo [przelatujących] samolotów […], wystraszona byłam, [w nocy zrywałam się i nakrywałam głowę kołdrą].

A Warszawa, wszystko było zgruzowane. Pamiętam pierwsze kroki, to z koleżankami pobiegłam na Starówkę, [która była zwaliskiem gruzu] […] Jak wróciliśmy do Warszawy, to mama z ojcem pojechali na podwórko, na Wolę, [gdzie mieszkali dziadkowie]. Tam było bardzo dużo kostek ludzkich [spalonych], one się tam walały przez pół roku. Mój tata zbił z desek wielką skrzynię i rodzice zbierali [do niej] kosteczki [z całego] podwórka i później dopiero był wyprawiony wspólny pogrzeb. Teraz na Woli, na cmentarzu [Wolskim], wygrawerowane są [na tablicy] nazwiska tych, co mama pamiętała – sąsiadów […]: „Tu spoczywają prochy mieszkańców ulicy Wolskiej 102, 104, 106 i sąsiednich”, to jest wspólna mogiła. Tę skrzynię tata przywiózł do nas na Powiśle i na balkonie ta skrzynia ze szczątkami ludzkimi stała, dopóki się rodziny tych [zamordowanych osób] nie pozgłaszały. Jakoś tam się domówili i wspólnie wyprawili pogrzeb. Jak na tej ulicy Salezego to mieszkanie nam wujek zajął, to na podwórku jeszcze leżały zwęglone tak do połowy [opalone korpusy] ludzkie, [chyba ich było trzy]. One tam jeszcze leżały przez parę dni […]. Koło budynku był duży skwer i tam na tym [skwerze] byli pochowani ludzie. Później była ekshumacja tych zwłok, pamiętam niesamowity odór, […] Na Solcu, zaraz za wiaduktem mostu Poniatowskiego też były budynki poniszczone i my jako dzieci też tam poszliśmy je zwiedzać. [Wśród gruzów] leżało czaszek ludzkich, byliśmy tacy wystraszeni. […] Warszawa zburzona w dziewięćdziesięciu procentach […], tylko w Śródmieściu ocalało [parę] domów, ale cała Starówka była zrównana z ziemią. Tylko figura pana Jezusa [na krzyżu] z katedry sterczała nad gruzami. […]

Teraz to już nie można w ogóle poznać tej [dawnej] Woli. Na miejscu, gdzie stały [trzypiętrowe domy], gdzie zginęło [około] 60 000, to [wznoszą się] nowoczesne [budynki i zieleńce]. [Aż trudno uwierzyć], że te miejsca są uświęcone krwią męczeńską, [a teraz tętni tu życie].

  • Chciałaby pani jeszcze dodać coś, co pominęliśmy?


Chyba wszystko, chyba nic nie pominęłam. […]

Warszawa, 17 maja 2016 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła


* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach wprowadzone na prośbę rozmówcy, nie występują w nagraniu lub w znacznym stopniu odbiegają stylistycznie od nagranej wypowiedzi.  

Cecylia Kulczyk Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter