Jan Maciejowski, rocznik 1930, pseudonim Gnom, od czterdziestego drugiego roku w Szarych Szeregach. W czasie Powstania [dzielnica] Ochota, zaczynałem jako łącznik dowódcy odcinka.
Potem, kiedyśmy przeszli na ulicę Barską, to ten oddział nazywał się oddział „Gustawa” i właściwie za głównego naszego dowódcę uchodził „Gustaw”, on był chyba takim człowiekiem z największą inicjatywą. Jego zapamiętałem i powszechnie zawsze się mówi, że to było zgrupowanie „Gustaw”, choć formalnie nie było takiego zgrupowania.
Urodziłem się w Płocku, pochodzę z rodziny ziemiańskiej i właściwie w kolejnych moich pokoleniach moich przodków… Ojciec, bracia mojej matki walczyli w legionach, walczyli w wojnie dwudziestego roku. Dziadek mój był powstańcem styczniowym, pradziadek był powstańcem listopadowym, prapradziadek był pułkownikiem wojsk napoleońskich. Po powstaniu styczniowym majątek moich dziadków, mojego dziadka, został skonfiskowany. Dziadek został zesłany w kamasze na Kaukaz i tam spędził trzydzieści lat. I łączy się z tym jakaś dość romantyczna historia. Moja babka w parę lat po zesłaniu dziadka na Kaukaz pojechała do niego na Kaukaz, tam wzięła z nim ślub, wróciła do Płocka i urodził się po tym starszy brat mojego ojca, mój stryj. Kiedy dziadek wrócił z zesłania…
W dziewięćdziesiątym drugim roku urodził się mój ojciec.
W 1892, tak. To taka, myślę, powtarzająca się dość [często] część historii rodzin ziemiańskich, że to… A jeszcze ciekawiej to wygląda od strony żon tych wszystkich, czyli moich babek, matki, prababki. Gdzieś kiedyś znalazłem zapiski, fragmenty pamiętników mojej matki, mojej babki i mojej prababki i właściwie w tych wszystkich pamiętnikach powtarza się to samo: mężczyźni poszli walczyć, kobiety zostały i musiały prowadzić cały majątek i wszystkie sprawy, które normalnie prowadzili mężowie czy ojcowie.
Tak. Mój ojciec i moja matka skończyli przed I wojną światową Uniwersytet Jagielloński i ojciec zajmował się pedagogiką najpierw, w [Płocku], w takim słynnym płockim gimnazjum Małachowskiego, a potem został działaczem politycznym i właściwe zajmował się polityką. Przeniósł się do Łodzi. Był w BBWR-ze, kandydował w wyborach do sejmu w trzydziestym ósmym roku, przed wojną. Ale wtedy w Łodzi (bo już przenieśliśmy się do Łodzi, ojciec pracował w magistracie łódzkim) wybory wygrała lewica, ojciec się do parlamentu nie dostał. W czasie wojny był także w konspiracji. Zostaliśmy wysiedleni z Łodzi do Warszawy i wojnę spędzaliśmy w Warszawie, właściwie też na Żoliborzu mieszkaliśmy, no i wszyscy wokół byli w konspiracji. To było coś jakby takiego oczywistego. Ktoś, kto nie był w konspiracji, to jakby był wykluczony z życia koleżeńskiego. Konspiracja… Taki był obyczaj młodzieży na Żoliborzu, że między placem Inwalidów a placem Wilsona był deptak i właściwie co wieczór należało się po tym deptaku przespacerować. Ale na tym deptaku chłopcy, dziewczyny, śpiewali piosenki konspiracyjne głośno. Więc ta konspiracja była czymś takim prawie na skraju jawności w tym środowisku. Oczywiście wiedzieliśmy, że ojciec gdzieś jest w konspiracji, siostra moja starsza gdzieś jest w konspiracji, że ja gdzieś coś robię, ale nie wiedzieliśmy, co, gdzie i kto robi.
Tak. Moja rodzina uważała w trzydziestym dziewiątym roku, że wojna jest nieunikniona i że wobec tego gdzieś trzeba z rodziną pojechać w bezpieczne miejsce, gdzieś blisko, gdzie mężczyźni potem w razie wybuchu wojny będą mogli dotrzeć. I matka moja i ciotka postanowiły z dziećmi na wakacje, od chyba końca czerwca, wynająć taki niewielki domek w Wildze nad Wisłą, niedaleko Garwolina. I tam się umówiliśmy, że ojcowie nasi… Że tam czekamy, cokolwiek by się nie działo, i że ojcowie nasi tam przyjadą, i gdzieś się stamtąd, zależnie od tego, co się będzie działo, udamy. I tam mnie, moje dwie siostry i moich dwóch ciotecznych braci, jeden w moim wieku, drugi trochę starszy ode mnie, zastała wojna. I oczywiście ta wojna była dla nas szaloną radością, jak to dla dzieci: że to zaraz zwyciężymy, że to przecież „Silni, zwarci, gotowi” i że to jest coś wspaniałego. Dość szybko przez te lasy, bo mieszkaliśmy w samotnym domu w środku lasu, zaczęli uciekać polscy żołnierze, zostawiając broń, szable, karabiny. Myśmy to zbierali, robiliśmy sobie jakieś defilady, dalej pełni radości. To jest niedaleko od Warszawy, więc słyszeliśmy właśnie i widzieliśmy samoloty lecące do Warszawy. Moja ciotka z synami nie wytrzymała tego, że Niemcy już gdzieś tam po tych lasach krążą i do Warszawy się zbliżają, i uciekła gdzieś na wschód. Wynajęła w wiosce jakąś furmankę i z tymi dwoma chłopakami uciekła na wschód. Moja matka postanowiła zostać, bo umówiła się, że czeka na ojca. Dzień później przyszedł mój wuj i ruszył w poszukiwaniu mojej ciotki i moich braci ciotecznych.
Władysław Robakiewicz. Przed wojną sędzia Sądu Najwyższego w Warszawie. On zginął na Syberii i nigdy już z tych… Nie odnalazł nigdzie po drodze ani ciotki, ani synów i nigdy już nie wrócił. Początkowo nawet myśleliśmy, że zginął w Katyniu, ale potem okazało się, że zginął gdzieś na Syberii. A dwa dni później przyszedł mój ojciec. Doczekaliśmy końca wojny i gdzieś chyba w pierwszych dniach października, piechotą, furmanką, potem gdzieś kawałek koleją, wracaliśmy do Łodzi. Chyba ta droga do Łodzi trwała z tydzień.
Ponieważ w Łodzi mój ojciec był działaczem politycznym, był na liście Gestapo, musiał natychmiast zacząć się ukrywać. Starsza siostra też się ukrywała, młodsza siostra została skryta w jakimś klasztorze. Ja z matką zostałem jakiś czas w Łodzi, potem zostaliśmy też wysiedleni na teren Generalnej Guberni i wszyscy odnaleźliśmy się w czterdziestym roku w Warszawie. I wojnę spędziłem w Warszawie, na Żoliborzu. Chodziłem do szkoły powszechnej, takiej prywatnej, [Marii] Ostaszewskiej. A potem w czterdziestym trzecim roku dostałem się na komplety gimnazjalne, formalnie prowadzone przy gimnazjum Lelewela, które mieściło się na ulicy Złotej (tu, jakby nie tak daleko stąd), i przed Powstaniem zdałem do drugiej klasy gimnazjalnej na kompletach.
A do konspiracji przystąpiłem do Szarych Szeregów, właściwie jak one powstały, w czterdziestym drugim roku, a równocześnie na Żoliborzu dostałem się do konspiracyjnego teatru kukiełkowego Baja. Baj nie mógł istnieć jako teatr oficjalny i przyjął taki szyld „13. Ogniska Kukiełkowego”. I właściwie do Powstania pracowałem w tym Baju. No, robiliśmy tam wszystko: przewoziliśmy dekoracje, współdziałaliśmy w budowaniu dekoracji. Grałem tam różne role aktorskie. Znakomita większość ludzi z tego wojennego Baja potem dostała się do teatru i pracowała w teatrze. I tak jakby przydarzyło się to i mnie potem, chociaż kiedy dorastałem, kiedy zdawałem maturę, to nie wydawało mi się, że praca w teatrze to jest zawód dla mężczyzny. Myślałem, że mężczyzna to powinien się zajmować czymś innym, ale jakoś tak się złożyło, że… Wydawało mi się, że… Bardzo mnie ciągnęła zawsze polityka i bardzo mnie ciągnęło to, żeby być adwokatem. Ale pomyślałem, że ani w polityce, ani w zajmowaniu się prawem w warunkach PRL-u nie ma miejsca dla mnie i to jest niemożliwe. I jakoś tak przypadkiem, mimo że w tym teatrze pracowałem jakiś czas, w wojsku potem też pracowałem w zespołach artystycznych, w konspiracji na obozach często recytowałem, śpiewałem, no i tak jakoś dostałem się do teatru, choć nigdy mi to nie przychodziło do głowy.
Cały czas. Ja do Baja dostałem się chyba też w czterdziestym drugim roku, ponieważ…
Mój przyjaciel miał trzy starsze siostry. On się nazywał Kołodziejski, one się też nazywały Kołodziejskie. Mieszkaliśmy w tym samym domu na Żoliborzu [przy ulicy Mickiewicza] pod numerem 32, kawałek za placem Wilsona. I one pracowały w Baju. Chyba najstarsza już przed wojną pracowała w Baju. I poprzez nie myśmy z tym moim przyjacielem Bohdanem też dostali się do Baja. Robiliśmy sobie też we dwóch własny teatr, budowaliśmy taką małą scenę kukiełkową, budowaliśmy sobie kukiełki – bardzo nas to fascynowało. A ponieważ mieszkaliśmy w jednym domu, to jakby nie dotykała nas godzina policyjna, mogliśmy przechodzić z mieszkania do mieszkania i całe wieczory spędzać razem, bawiąc się w ten teatr. I wydało nam się to fajnym zajęciem i fajną zabawą. Ale też nie wydawało mi się wtedy, że przy tym można trwać przez całe życie. Tego konspiracyjnego Baja prowadziła wtedy dwójka ludzi. Jan Wesołowski, aktor (po wojnie pracował długo jako aktor w Teatrze Współczesnym u Axera) i Ładosz, który był bardzo znany z takich swoich słuchowisk radiowych, monologów radiowych – w Baju w tym okresie był syn Ładosza [Krzysztof (Aktorkami zostały obie siostry Kołodziejskie)]. A z takich ludzi, z którymi się potem przez wiele lat po wojnie spotykałem… W Baju był Jurek Dargiel, zresztą autor jednej z piosenek powstańczych, który przez wiele lat po wojnie był dyrektorem Baja, więc jakby ta tradycja tego konspiracyjnego Baja po wojnie została kontynuowana, bo ktoś z jego konspiracyjnego zespołu przez wiele lat był potem jego dyrektorem. Jeździliśmy po szkołach w Warszawie. Jak zwykle gdzieś wczesnym popołudniem albo przedpołudniem te przedstawienia się odbywały. Myśmy mieli taki duży wózek dwukołowy, na którym ładowało się dekoracje i kukiełki. Przed południem w paruśmy przyjeżdżali, instalowali to gdzieś w sali gimnastycznej w szkole, no i odbywało się przedstawienie. Potem zbieraliśmy to wszystko i zwozili na plac Wilsona, gdzie to ognisko kukiełkowe miało swoją siedzibę.
Tak, tak.
To była prywatna szkoła, więc ona bardzo nie ulegała tym koniecznościom okupacyjnym. Ja zapamiętałem… Właścicielką była Ostaszewska, która była także nauczycielką w tej szkole… I świetna osoba. No i tam właściwie cała młodzież żoliborska się spotykała i paru kolegów z tej klasy mojej potem spotkałem w obozie. Jurek Bejga… nie znam jego losów późniejszych. Ja się z nim spotkałem krótko po wyzwoleniu w czterdziestym piątym roku. Takim znanym też człowiekiem potem był z naszej klasy Radzio, który był mistrzem Polski w tenisie, grał w tenisa. W tej szkole panowała taka dość swobodna i patriotyczna atmosfera, powiedziałbym. Ta szkoła dalej nas wychowywała w polskości i jakby można było w tym środowisku swobodnie o wszystkim mówić. W ogóle Warszawa wojenna dla mnie była czymś niezwykłym. Warszawa wojenna przeze mnie została zapamiętana jako takie gorące, przyjacielskie, rodzinne miasto, które wzajemnie się wspierało, wzajemnie się trzymało, można było zawsze liczyć na pomoc ludzi. I to było coś niezwykłego. Zwłaszcza w ostatnim roku, kiedy chodziłem do gimnazjum i na zebrania kompletów, to było, nie wiem, pięć, sześć osób w klasie…
Czterdziesty trzeci. I one się odbywały w mieszkaniu nauczycieli, czyli każda lekcja była gdzie indziej. Na Pańskiej był łacinnik i polonista, Angielka mieszkała na Mokotowie, historyczka gdzieś mieszkała koło więzienia mokotowskiego – profesor Lechicka, bardzo wybitny historyk. Dość często nas uczyli w tym gimnazjum profesorowie wyższych uczelni, ponieważ jakby byli bezrobotni, bo wyższe uczelnie albo nie działały, albo bardzo oszczędnie działały.
W ogóle fenomenem Warszawy i Polski konspiracyjnej to było kompletnie zorganizowane konspiracyjne państwo. Teatr konspiracyjny, szkoły konspiracyjne. Ja pamiętam, że chodziło się do mieszkań na koncerty muzyki. Pamiętam jakiś koncert Kędry w mieszkaniu tuż przy placu Napoleona, dzisiejszym placu Powstańców. Wydawnictwa książek. Przecież czytaliśmy wydane „Dywizjon 303”, „Kamienie na szaniec”. No, wydawnictwa… Potem, przecież działała tajna Rada Teatralna, na czele której stał Leon Schiller, która zajmowała się opracowaniem repertuaru, organizacji przyszłego teatru powojennego w Polsce. Nigdzie w świecie, nigdzie w Europie zajmowanej przez Niemców nie działało takie pełne państwo podziemne. To było coś niezwykłego.
Oczywiście, że bywały niebezpieczne przygody. Po pierwsze, nie wolno nam było wchodzić razem i wychodzić razem z mieszkań profesorów, zawsze się to musiało odbywać pojedynczo. Nie wolno nam było w tym mieszkaniu, gdzie się odbywały zajęcia, mieć na stole żadnych książek, zeszytów ani nic takiego, bo przecież w każdej chwili mogli wejść Niemcy. Przejeżdżaliśmy tramwajami, kiedy to była większa odległość, no więc gdzieś tam narażeni byliśmy na łapanki, na… Dość często gdzieś przejeżdżało się i raptem Niemcy zamykali dzielnicę, bo tu będą kogoś rozstrzeliwać i, powiedzmy, zbierali nas z tramwaju, żebyśmy byli świadkami tego. No więc brało się udział w tym całym napiętym, nerwowym życiu ulicy Warszawy i to było też coś fascynującego, myśmy to uwielbiali. To, że byliśmy ciągle w ruchu, przez cały dzień na ulicy miasta.
Tak, tak. To była dla nas cudowna przygoda. No, byliśmy… Ale równocześnie myślę, tak jak patrzę na to z odległości, z perspektywy, że nasi dowódcy w harcerstwie szalenie dbali w rezultacie o nasze bezpieczeństwo. Nie włączali nas bez potrzeby w jakieś akcje konspiracyjne. Raczej ja odbieram [to tak], że Szare Szeregi, oczywiście poza kolejnym, wraz z wiekiem, włączaniem się w coraz niebezpieczniejsze działania, szalenie dbały też o wychowanie młodego pokolenia, które będzie potem budowało powojenną Polskę, i że wszyscy druhowie, z którymi spotykaliśmy się w konspiracji, byli wspaniałymi wychowawcami. Ja zapamiętałem z wielu różnych obozów i ćwiczeń druha Aleksandra Potapowicza. Chyba, o ile pamiętam, był podporucznikiem AK. Prowadził zajęcia na letnich obozach, na których bywaliśmy. Te letnie obozy były organizowane jakby pod przykrywką wakacji organizowanych przez RGO, Rada Główna Opiekuńcza. To RGO też właściwie było przykrywką dla ruchu konspiracyjnego. Mój ojciec pracował w czasie wojny w RGO także. I w tym RGO gromadziło się właściwie całe Kierownictwo Walki Cywilnej. Oni urzędowali na Nowogrodzkiej, tuż przy sali dzisiejszej Romy, a potem przenieśli się na ulicę Zgody, tuż przy Złotej mieli swoją siedzibę. Więc na tych obozach w Otwocku, w Falenicy, w Świdrze właściwie spotykaliśmy się [w większości] – pamiętam, że większość naszej drużyny była na tym obozie i tam się rodziły między nami takie przyjaźnie. I właśnie z tych obozów zapamiętałem druha Potapowicza jako wspaniałą postać, wspaniałego człowieka, który uczył nas mnóstwa rzeczy.
Można powiedzieć, że z jednej strony zajmowaliśmy się jakimś rodzajem wychowania harcerskiego, zdawaliśmy sprawności harcerskie różnego typu, że odbywały się ogniska przynajmniej raz na tydzień. Na tych ogniskach śpiewaliśmy różne piosenki, mówiliśmy wiersze. Na te ogniska przychodzili ludzie ze Świdra czy ludzie z Falenicy. Ale też ta konspiracyjność była taka półjawna, półkonspiracyjna. To nie było tak, jak to bywało w PRL-u, po wojnie, kiedy ludzie kryli się ze swymi poglądami i z tym, kim są.
Ja cały czas odbierałem w Warszawie to, że ludzie byli dla siebie niezwykle życzliwi i wspomagali się i… Dzisiaj dość często słyszymy o szmalcownikach. Oczywiście byli szmalcownicy, ale z moich wspomnień to nie oni tworzyli jakąkolwiek atmosferę Warszawy. Tę atmosferę tworzyli ludzie warszawscy. I te piosenki różne, tak jak to w „Zakazanych piosenkach” pokazano, właściwie były śpiewane publicznie: w tramwaju, na ulicy i było to czymś normalnym. Ja atmosferę wojennej Warszawy zapamiętałem jako coś pięknego i niezwykłego. I może aż wstyd powiedzieć – i nie przepadam za dzisiejszą Warszawą, mam ciągle w pamięci tamtą Warszawę, jako wspaniałe, takie bliskie miasto. Jeszcze może jedno. To, że była godzina policyjna, to, że nie było światła, że wyłączano prąd i siedziało się albo przy lampie naftowej, albo przy karbidówce, powodowało, że cała rodzina całe wieczory siedziała razem, przy jednym stole, że życie rodzinne było też szalenie żywe i bliskie. Jak się szło na jakieś imieniny rodzinne, to się szło na całą noc, spało się u rodziny i wracało się następnego dnia rano.
Tak, bliskości, bliskości, której dzisiaj nam brak.
Tak. Byłem świadkiem rozstrzeliwań parokrotnie, tego się nie dało uniknąć. Przecież nikt z nas nie chciał być obserwatorem tego, ale jak to się gdzieś odbywało, to Niemcy łapali grupę ludzi, która była najbliżej, i zmuszali ich, żeby przy tym byli. Pamiętam, że byłem na rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Tam jest dzisiaj tablica upamiętniająca tuż przy hotelu. Pamiętam też, że wracając z jakiejś lekcji tutaj, w gimnazjum, przechodziłem ulicą Leszno, gdzie postawiono szubienice i wisiało kilkunastu powieszonych ludzi. Nie było innej drogi, trzeba było koło tego przejść. Mieszkałem na Żoliborzu, a chodziłem do gimnazjum… Najczęściej lekcje były gdzieś w Śródmieściu i na Mokotowie. I trzeba było przejeżdżać obok getta, w czasie powstania w getcie, także w Wielkanoc czterdziestego trzeciego roku. I gdzieś przejeżdżało się… Tramwaj dojeżdżał do Dworca Gdańskiego, tam się przesiadało w furmanki i dojeżdżało do placu Zamkowego, przejeżdżając ulicą Bonifraterską, na której był mur getta i właściwie przejeżdżało się tuż koło muru getta. I tam za murem gdzieś walczyli ci bojownicy, ginęli, wznosili jakieś okrzyki, a obok jechały wozy umajone tatarakiem, bo to była Wielkanoc. To było coś niezwykłego, było w tym coś z atmosfery tego późniejszego wiersza Miłosza o karuzeli, która była też pod murami getta. Ale w końcu to było coś oczywistego, że miasto, że ludzie musieli toczyć normalne życie i właściwie grozą wojny czy grozą życia obozowego jest to, że to się staje codziennością, zwyczajnością. Trwa walka, trwa wojna, a miasto żyje, ludzie [żyją] normalnym życiem.
Tak, w jakiejś mierze tak. Przede wszystkim i przed powstaniem, a zwłaszcza już w okresie likwidacji getta, strasznie dużo dzieci żydowskich uciekało z getta i one kierowały się najczęściej na Żoliborz. I bez mała w każdej z żoliborskiej willi, gdzieś w piwnicy ukrywały się takie dzieci i gdzieś tam ktoś im wynosił jakieś jedzenie. Chodziły one po ulicach i właściwie taki kontakt był czymś normalnym. Ja pamiętam i takie sytuacje, kiedy nie wiem, granatowy policjant, widząc gdzieś takie przebiegające żydowskie dzieci, odwracał się, udając, że tego nie widzi i jakby starał się w to nie ingerować. I też ja raczej, z mojego doświadczenia, z doświadczenia Żoliborza… Żoliborz był dość specjalną dzielnicą, taką… no, tą dzielnicą „szklanych domów”, prawda, i szczególnie patriotyczną, pewno dość często lewicującą i otwartą na ludzkie nieszczęścia. W Śródmieściu tego mniej było widać, w żoliborskich ogródkach łatwiej się było ukrywać.
To różnie, to różnie. Część ich… Bo trzeba było jakoś ułatwiać im oddalenie się z Warszawy. Ta część, która mogła gdzieś zostać [wysłana] bardziej na wieś, tam gdzieś była przechowywana, a część przetrwała Powstanie i wychodziła z ludnością cywilną z Warszawy, z Powstania. Oczywiście częściej to się zdarzało tym, którzy dobrze mówili po polsku. Niemcy dość często, kiedy łapali takie dzieci, to kazali odmówić paciorek, prawda, żeby sprawdzić, czy to są dzieci katolickie. I dzieci żydowskie dość często się wtedy uczyły tego, żeby w razie złapania taki pacierz móc odmówić, udowadniając swoją, nie wiem, aryjskość.
Tak, tak. Utkwiło mi w pamięci coś takiego. Na Bonifraterskiej, gdzieś chyba blisko klasztoru Bonifratrów i kościoła Bonifratrów, był właz do kanałów. I pamiętam gdzieś jakąś taką sytuację, kiedyśmy przejeżdżali, Niemców stojących nad tym włazem i strzelających w głąb tego włazu.
W czasie powstania w getcie. Ja potem po wojnie mieszkałem w Łodzi dom obok Marka Edelmana i nasze rodziny się dość przyjaźniły, i z Edelmanem, z Margolisową, z ich dziećmi, więc gdzieś jakby także i od tej strony miałem styczność. Moja córka kończyła hebraistykę i przez długie lata pracowała w polskiej ambasadzie w Tel Awiwie i otwierała Instytut Polski w Tel Awiwie, była jego dyrektorem przez kilkanaście lat. Więc też gdzieś, jeżdżąc do niej, stykałem się i z tymi ludźmi, którzy przeszli przez okupację i przez getto w Warszawie.
Nie, właściwie codziennie. Chłopcy i dziewczyny z towarzystwa na deptaku powinni zjawiać się właściwie codziennie, taki to był fason i obowiązek.
Nad wieczorem. Po południu, nad wieczorem, przed godziną policyjną. Ta godzina policyjna to różnie, zależnie od pory roku była później albo wcześniej. Chodziło się tam wiosną, latem czy jesienią, zimą mniej. Więc dość późny wieczór, to było tak o zmierzchu.
„Hej chłopcy, bagnet na broń” bardzo często śpiewaliśmy.
Trzymali się z daleka, tak. Częstsze patrole były w samym Śródmieściu. Na Żoliborzu czasem na placu Wilsona, na placu Inwalidów, ale w ulice Żoliborza mniej się zapuszczali.
Ja samego tego…
Tak, składanie przysięgi było po jakimś okresie. Było składanie przysięgi. Chyba się to odbywało w mieszkaniu naszego drużynowego, czyli Jurka Szumowskiego. Odbierał tę przysięgę chyba harcmistrz [Stefan Mirowski], który był w czasie wojny zastępcą komendanta Szarych Szeregów, a po wojnie był ostatnim żyjącym dowódcą Szarych Szeregów. Ja się z nim właśnie w konspiracji chyba po raz pierwszy przy tej przysiędze spotkałem. To było dość zabawne, bo trzeba było stanąć w szeregu i… Myśmy byli wychowywani w takiej trochę przedwojennej szkole wojskowej, że guziki muszą być zapięte, że obcasami trzeba stukać. A w konspiracji nie wolno było stukać obcasami, broń Boże, bo to było słychać i ktoś mieszkający niżej mógł to usłyszeć. Więc musieliśmy, stając w szeregu do tej przysięgi, bardzo pamiętać, żeby tego stukania obcasami nie wykonać, a równocześnie chcieliśmy bardzo udowadniać, że my jesteśmy sprawni jak pełnokrwiści żołnierze i że potrafimy i na baczność, i coś tam… Wszystkie odpowiedzi musiały być szeptem, żadnych krzyków, a wojsko jest przyzwyczajone, że to wszystko musi być takie pełnym głosem. Więc też żeśmy się pilnowali, żeby zachować tę męskość i bojowość szeptem i nie stukając obcasami. Ja pamiętam z mojego wrażenia potem, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem żołnierza amerykańskiego na warcie, który (to chyba był albo koniec kwietnia, albo sam początek maja, jeszcze trwała wojna) siedział na leżaku w rozpiętym mundurze. Zdjęty miał hełm, w hełmie miał wodę, w tej wodzie miał butelkę burbona, żuł gumę i na kolanach miał kolorowe pismo, a pistolet maszynowy odłożony na ziemię. Ja spojrzałem na to ze zgrozą i pomyślałem sobie: „Jak to możliwe, że takie wojsko wygrywa wojnę?”. Bo myśmy byli przyzwyczajeni, że to niemożliwe, żeby tak się zachowywać, że guziki munduru muszą być zapięte. A on popełniał wszystkie największe grzechy w rozumieniu tych, którzy nas uczyli wojska.
Tak, oczywiście, oczywiście. Myśmy, ci aktywiści, ci najbardziej aktywni w Szarych Szeregach, przechodzili jakby kurs szkolenia podoficerów wojska. Taki kurs wymagał znajomości broni, obchodzenia się z bronią, składania, rozkładania, czyszczenia. Więc przychodzili na takie spotkania, myślę, że zawodowi podoficerowie wojska, przynosili ze sobą broń. Często myśmy nosili tę broń na tego typu spotkania, ponieważ bezpieczniej było przenosić broń dzieciakom niż dorosłym ludziom. Byliśmy mniej podejrzewani o to, że możemy mieć przy sobie broń. Często też brałem udział w takim przenoszeniu broni.
Zaraz powiem. Najbezpieczniejsze przenoszenie broni było w rozporku. I parokrotnie zdarzyło mi się, że gdzieś w pociągu (bo to czasem gdzieś się przewoziło do pobliskich miejscowości czy z pobliskich miejscowości) czy w tramwaju czułem w tłoku, że ktoś mi kładzie rękę na rozporku. I nigdy nie wiedziałem, czy to jest homoseksualista, czy to jest agent poszukujący broni. I nie wiedziałem, czy należy od razu dać w mordę, czy się usuwać. Parokrotnie mi się to zdarzyło.
Braliśmy udział w tak zwanym sabotażu dość często, to znaczy malowanie napisów, wrzucanie tak zwanych smrodów do kina albo do Teatru Polskiego, gdzie nie należało chodzić. Taką szalenie popularną rzeczą było zrywanie (czasem i polskiej młodzieży, ale jakiej byś [nie spotkał], i niemieckiej, i folksdojczowskiej) tyrolskich pomponików przy skarpetkach. Potem myśmy przychodzili, spotykali się i liczyli, kto to więcej tych pomponików zerwał, i ten, kto zerwał ich więcej, był lepszy oczywiście.
Mówiło się, że coś takiego może nastąpić, że to będzie trwało parę dni. Że my harcerze będziemy poprzydzielani jako łącznicy, że to przede wszystkim będzie naszym obowiązkiem. No, oczywiście byliśmy też przygotowani do obchodzenia się z bronią. Czytaliśmy, dostawaliśmy podręczniki, z których kształcili się podoficerowie i musieliśmy znać, nie wiem, zasady walki, zasady zachowywania się w tyralierze, obrony, atakowania. Od wiosny do jesieni jeździliśmy co jakiś czas na ćwiczenia w lesie pod Markami. I to było dość zabawne. Była wtedy stacja ciuchci pod mostem po stronie praskiej, przy moście Kierbedzia i stamtąd wyjeżdżało nas, na przykład, w jakąś tam wiosenną niedzielę, kilkuset chłopaków. Była to większość pasażerów tej ciuchci. Na stacji w Markach, gdzie stała taka szopka malutka, był jakiś kawałek pola, a potem las, wysiadało raptem nieznających się, nierozmawiających ze sobą kilkuset chłopców i biegło przez ten kawałek pola do lasu. A w lesie już się zaczynali wszyscy znać, krzyczeli do siebie: „Cześć!”. Tam dzieliliśmy się na oddziały, rozpoczynaliśmy jakieś ćwiczenia. Potem, kiedy z daleka było słychać tę ciuchcię, to z lasu wybiegało kilkuset chłopców, krzyczeli coś do siebie… „Uważaj, żebyśmy zdążyli”. I wpadaliśmy do tej ciuchci, i przestawaliśmy się do siebie odzywać, i przestawaliśmy się znać.
W ciuchci ich się nie spotykało. Myśmy byli na obozie tuż przed wybuchem Powstania, w Otwocku i 28 lipca chyba wracaliśmy z tego obozu. Nie jeździł już pociąg elektryczny, nie jeździła ciuchcia. Pod Otwockiem były już wojska radzieckie. Myśmy część drogi pieszo, a potem dopiero ciuchcią wracali do Warszawy. I z soboty na niedzielę byliśmy skoszarowani na tyłach akademika w szkole przy ulicy Mianowskiego. I tam cała nasza drużyna, kilkudziesięciu chłopaków, spędzało noc. Pamiętam, że gdzieś tam chodzili wzdłuż okien tej szkoły Niemcy, świecili latarkami. Myśmy wtedy leżeli gdzieś na podłodze. Nikt z nas przecież nie miał broni oczywiście. Ale jakoś oni nie zauważyli nikogo. I potem rano przyszedł rozkaz, że się rozchodzimy, mamy być w domach, tylko nie wolno nam wychodzić na dłużej niż na trzy godziny z domu. I we wtorek gdzieś koło południa, ja byłem wtedy gdzieś z chłopakami na spotkaniu, na Żoliborzu, jak wróciłem do domu, matka mi powiedziała, że był ktoś i powiedział, że „masz się udać na twoje miejsce”. I ja wtedy poszedłem. I zaczynałem… Miałem przydział do dowódcy odcinka na ulicy Kopińskiego, na Ochocie. I tam zaczynałem Powstanie, tam zjawiłem się, chyba byłem już o czwartej.
Tak, było takie dość dramatyczne spotkanie dzień wcześniej, chyba w poniedziałek, a może w niedzielę, po wypuszczeniu nas z tego skoszarowania na Mianowskiego. W tym zastępie był mój kuzyn, z którymśmy się bardzo przyjaźnili, Krzysztof Strzelecki. I jego rodzice przyszli do mojej matki z domaganiem się, żeby matka nie puszczała mnie do Powstania, że oni swojego syna nie puszczą. I mama powiedziała mi o tej wizycie i powiedziała, że ona nie może mi zabronić, bo boi się, że ja do końca życia mógłbym jej tego nie wybaczyć. Ja byłem ukochanym synem matki. Siostry nawet czasem mamie miały za złe, że takim jestem ukochanym dzieckiem. I pamiętam plecak, który brałem ze sobą, włożyłem w taką dużą, papierową torbę, żeby nie nosić plecaka. Wychodziłem z domu i pamiętam mamę w oknie, która machała mi ręką. I tak sobie myślałem, wychodząc, potem, przez wiele lat następnych, czy to było ostatnie moje patrzenie na matkę, machającą mi w oknie, kiedy szedłem do Powstania.
Potem pewno. Ale oczywiście to było coś, co bardzo zapamiętałem. Ja potem myślałem w obozie i po wojnie, że cała moja rodzina zginęła w Powstaniu. Pisałem na różne możliwe adresy warszawskie, ale przecież Warszawa nie istniała po wojnie i przez ponad rok chyba, więcej niż rok, nie miałem żadnej odpowiedzi z Polski, wiec byłem przekonany, że rodzina zginęła. Jak mówiłem wcześniej, po obozie dostałem się w samej końcówce wojny do dywizji Maczka i…
Tak. I byłem jedynym łącznikiem. Tych łączników miało być więcej, ale… Ktoś jeszcze z kolegów z mojego zastępu nie dotarł i byłem jedynym łącznikiem dowódcy odcinka. To był chyba kapitan, nie pamiętam jego stopnia. Dla mnie, pętaka, był to starszy człowiek, a miał chyba trzydzieści parę lat. I po godzinie gdzieś koło wpół do piątej, może trochę później, może trochę wcześniej, powiedział mi, że mam pójść na ulicę Grójecką, mniej więcej naprzeciw akademika na placu Narutowicza (podał mi numer domu, numer mieszkania), wejść na drugie piętro i tam powiedzieć dowódcy, że pluton ma już udawać się na pozycje wyjściowe. Ja tam poszedłem, wszedłem na drugie piętro, zobaczyłem, że drzwi do mieszkania, do którego miałem wejść, są uchylone. Wszedłem. Był długi, ciemny korytarz. Gdzieś na końcu korytarza były uchylone drzwi i padało stamtąd światło. Wszedłem tam, stanąłem w drzwiach do tego pokoju i zobaczyłem duży stół, kilku mężczyzn. Nie wiem, było ich pięciu, sześciu. Na stole broń, butelka, szklanki, na gazecie chleb i ogórki. I mężczyzna stojący u szczytu stołu złapał ze stołu pistolet maszynowy i krzyknął na mnie: „Hasło!”. Ja sobie uświadomiłem, że dowódca nie podał mi żadnego hasła, podał mi tylko adres, gdzie mam pójść. I tak zaniemówiłem na chwilę. Ten zarepetował „Błyskawicę” i szczęśliwie nabój stanął mu sztorcem w tej „Błyskawicy”. To bardzo częste… „Błyskawica”, konspiracyjnie produkowany nasz pistolet maszynowy, miała tę wadę, że przy użyciu jakiejkolwiek innej amunicji i przy ostrym repetowaniu nabój stawał sztorcem w komorze. Szczęśliwie tak się stało. Ten mężczyzna coś tam przeklął pod nosem i powiedział: „No miałeś, gówniarzu, szczęście”. Bo ja w tym czasie wykrzyknąłem pseudonim mojego dowódcy. Mówi: „Bo gdyby nie ta »Błyskawica«, to już byś nie żył”.
No, powiedziałem, co miałem do powiedzenia, wróciłem do mojego dowódcy i dowódca mówi mi: „To teraz pójdziesz na drugą stronę ulicy przez to poletko kartofli. Tam w domu takim i takim weźmiesz dwa kartony filipinek i przyniesiesz je tutaj. Jutro jak będziemy atakowali akademik, to te granaty będą nam potrzebne. Ale – mówi – uważaj, tam na dachu – taki był szpital Szachtmajerowej – Niemcy mają karabin maszynowy i będą do ciebie strzelać”. Przypominam, że od godziny piątej naszym obowiązkiem było nosić opaski, że występowaliśmy jako żołnierze, a nie jako konspirujący bandyci. I mówi: „Ale uważaj, te filipinki są uzbrojone i nie możesz z nimi biec, nie możesz z nimi padać, musisz iść równym krokiem. I pamiętaj, staraj się, żeby jak najpóźniej cię zauważyli i jak najpóźniej zaczęli strzelać”. To już był tak troszkę… Zbliżał się zmierzch, było pod wieczór. Ja powiedziałem: „Panie kapitanie, nie pójdę”. – „Dlaczego nie pójdziesz?” – „Boję się”. I to miejsce nasze było w jakimś takim niewykończonym domu, jakiejś fabryczce. Jakiś taki stół był, cegły i on siedział za tym stołem. Zapamiętałem, że zwiesił głowę, ukrył twarz w dłoniach i mnie się zdawało, że widzę jego łzy. I pomyślałem sobie: „Co ten stary człowiek – przypominam, dla mnie on był stary – jest winien, że musi z takim dzieckiem jak ja prowadzić wojnę”. I mówię… Wstyd mi się strasznie zrobiło, mego tchórzostwa. Mówię: „Panie kapitanie, pójdę”. No, w pierwszą stronę poleciałem, żaden problem. Poszedłem do tego domu, wziąłem te dwa kartony filipinek. Niosę je, idę przez te kartofle, modlę się cały czas: „Boziu, żebym ja się nie przestraszył tak bardzo, jak zaczną strzelać, żebym nie padł, bo przecież te granaty wybuchną i rozerwą mnie”. I idę, idę, idę. Gdzieś pod koniec puścili parę serii do mnie, ale udało mi się przejść, doszedłem.
Szarawo było, nie było ciemno. Następnego dnia dostałem parę filipinek i przez Grójecką próbujemy atakować akademik. I gdzieś na Grójeckiej, za jakimś uszkodzonym czy zatrzymanym samochodem, ostrzeliwuje się żołnierz niemiecki. Rzucam jedną filipinkę, rzucam drugą filipinkę – żadna w ogóle nie wybucha. No i wtedy dostałem histerii, że jak to, ja mogłem zginąć, idąc równo, nie biegnąc, nie kryjąc się, a te cholerne filipinki w ogóle nie chcą wybuchać. To taki był mój początek Powstania i właściwie to było takie najdotkliwsze i najbardziej zapamiętane przeze mnie wydarzenie.
Ten nasz oddział po jeszcze kolejnym nieudanym szturmie akademika (to był nonsens, akademik, to niemożliwe, żebyśmy to mogli zdobyć) został rozformowany i chyba część jego wtedy poszła na Pęcice. Ja, z moim drugim kolegą łącznikiem, Ryśkiem, postanowiliśmy jakoś przedostać się do Śródmieścia i ruszyliśmy w stronę Towarowej, gdzieś tam bokami, nie idąc Grójecką. I dotarliśmy do Barskiej, do Sękocińskiej. I tam w fabryce Nasierowskiego okazało się, że formował się oddział właśnie organizowany przez „Gustawa”, no i zostaliśmy w tym oddziale. I do końca jego działań w tym oddziale byłem. Też starali się w miarę możliwości dowódcy nie używać mnie, ale oczywiście byłem na barykadzie, przy bramie tam. Brałem udział w takim strzelaniu do „goliata”, który nas atakował. Było to coś dziwnego, po raz pierwszy zobaczyliśmy „goliata”. To taki jakby nieduży pojazd, do tej mniej więcej wysokości, na gąsienicach, ciągnący za sobą kabel, zdalnie sterowany, który potem, poprzez ten kabel, przez obserwującego go prowadzącego, wybuchał. I jak on się pojawił na rogu Barskiej, to prowadzący stracił go z pola widzenia i na oślep nim kierował. I on tak wyglądał trochę jak takie zdezorientowane zwierzę. Myśmy zaczęli do niego strzelać i został trafiony w gąsienicę, zaczął się kręcić w kółko i nie wiadomo było, w którą stronę z tego kręcenia wyjedzie. I wtedy i Niemcy, i my, wszyscy zaczęli do niego strzelać. On gdzieś tam wybuchł. Potem zdobyto (ja gdzieś byłem raczej obserwatorem tego) czołg niemiecki. Właściwie to nie był czołg, tylko działo samobieżne, chyba z dywizji „Hermann Göring”, która została wycofana chyba tuż przed Powstaniem gdzieś z terenów Francji i odpoczywała pod Włochami… I wybuchło Powstanie. Wobec tego skierowali ich do akcji i nam się udało ten czołg zdobyć. Ten czołg był pełen damskiej bielizny i butelek szampana. Wtedy po raz pierwszy w życiu piłem szampana. Nawet nie bardzo wiedziałem, jak to się otwiera i wszyscyśmy nie wiedzieli, to tłukliśmy szyjki tych butelek i tak żeśmy tego szampana pili. Oczywiście Ochota była początkowo bardzo ostro atakowana, bo Niemcy chcieli przebić sobie od Alej Jerozolimskich przez most Poniatowskiego połączenie z Pragą i potem Grójecką wyjście z Warszawy. I na początku właśnie te czołgi, które to przejście przebijały, obsadzone były ludźmi z Pragi: kobietami, dziećmi. I wtedy zupełnie nie wiedzieliśmy, co można zrobić, bo przecież nie mogliśmy do nich strzelać, i dość szybko oni ten przelot przez Warszawę sobie przebili. Potem do likwidowania grup powstańczych ruszyła brygada Kamińskiego. To były przerażające bestie. Jacyś zboczeńcy, alkoholicy, bandyci. I to, co oni wyczyniali, zdobywając kolejne domy na Ochocie, to było straszne.
Tak, tak, oczywiście, widziałem ich. Dość często przecież było się dość blisko. Takie bliskie starcie z nimi mieliśmy, kiedy broniliśmy Monopolu Tytoniowego. I pamiętam wtedy ich dość blisko. No, potem ich bardzo zapamiętałem z Zieleniaka i po drodze na Zieleniak. No, to byli zbrodniarze, absolutnie. I gdzieś, wydaje mi się, że to było trzynastego, kiedyśmy już utracili Monopol Tytoniowy (już została tylko ta fabryka Nasierowskiego, też zbombardowana wielokrotnie przez sztukasy, właściwie cały budynek był już zniszczony), postanowiliśmy się nocą wycofać, przez Dworzec Zachodni przebić się w stronę Włoch. I cała kolumna się zebrała. Ja wcześniej jeszcze opiekowałem się takim rannym podchorążym w piwnicy, którego seria z pistoletu maszynowego trafiła w twarz i miał właściwie zerwaną szczękę i twarz. Nie mówił, porozumiewał się tylko na migi. I rannych nie można było brać ze sobą, trzeba było ich zostawić przy wycofaniu. I pamiętam, jak odchodziłem od niego, jego błagalny wzrok, żeby zostawić mu granat. I pamiętam, potem jak już wymaszerowywaliśmy, że usłyszałem huk wybuchającego granatu w piwnicy, więc zrozumiałem, że on skończył ze sobą, że nie chciał, żeby Niemcy dostali go w swoje ręce. I potem gdzieś, wycofując się w stronę Dworca Zachodniego, na wysokości… Tam takie były magazyny Społem. Już między tymi magazynami a Dworcem Zachodnim zaatakowali nas Niemcy, długa była strzelanina i ta kolumna – ja byłem na końcu tej kolumny – ta kolumna jakoś się rozbiła. Nie wiem, czy część z nich się przebiła dalej, czy nie. A myśmy się odłączyli i znowu próbowaliśmy z tym moim kolegą Ryśkiem…
Tak, tak, też taki czternastolatek. Próbowaliśmy się… Postanowiliśmy znowuż, że dostaniemy się do Śródmieścia, że spróbujemy przejść przez tory gdzieś tam przy ulicy Towarowej, i gdzieś przycupnęliśmy, i tam jeszcze też parę osób, w budce dróżnika. Stamtąd gdzieś nad ranem wyciągnęli nas wszystkich Niemcy i już jako ludność cywilną wyciągnęli nas na Zieleniak. I tam na Zieleniaku właśnie panowali ci z brygady Kamińskiego. I to było straszne. Staraliśmy się jak najszybciej z tego Zieleniaka wydostać i jak się formowała jakaś grupa wychodząca, próbowaliśmy się do niej dostać. I tak domaszerowaliśmy piechotą w takiej grupie do Pruszkowa. I znowu w tym Pruszkowie wydało nam się, że jest czymś strasznym ten pobyt w Pruszkowie i że warto się jak najszybciej wyrwać. Jakiś formułował się transport, co do którego nie wiedzieliśmy, gdzie on jedzie, co jedzie, ale dostaliśmy się do wagonów. I w tym transporcie chyba pełnym ludzi, mężczyzn, dzieci, kobiet, byliśmy przez dwa tygodnie. Ten transport krążył po Niemczech. Pamiętam, że w jakimś momencie, na wysokości Sochaczewa chyba, postanowiliśmy uciec z tego transportu. Wyrwaliśmy w deskach podłogi tych wagonów towarowych jakąś dziurę i chcieliśmy skakać. Wcześniej paru wyskoczyło, jak zwolnił ten transport. I myśmy się już zabierali do skakania, zobaczyliśmy, jak Niemcy złapali tych [uciekinierów] i rozstrzeliwali natychmiast, więc zrezygnowaliśmy z dalszych prób ucieczek. I tak w jakimś momencie znaleźliśmy się na peronie obozu w Buchenwaldzie.
Tak.
Chyba raz na dzień otwierali nam drzwi i coś tam nam dawali, jakąś łyżkę zupy czy coś takiego. Staliśmy na bocznicy w Buchenwaldzie i pamiętam, że wyciągnęli z tego transportu dorosłych mężczyzn. Nas nie wyciągnęli, bo byliśmy za mali, i kobiet nie wyciągnęli. Potem znowu gdzieś żeśmy jakąś noc spędzali blisko Berlina. Był nalot, bombardowanie torów, Berlina. Potem gdzieś znowuśmy jechali i wreszcie wylądowaliśmy w obozie w Oranienburgu. W tym obozie chyba znowu byliśmy z tydzień i gdzieś pod koniec września chyba brali nas do poszczególnych obozów pracy. I wylądowałem wtedy w obozie w Braunschweigu. Dostałem się potem do fabryki konserw i mieszkałem w takim niedużym baraczku przy tej fabryce niewielkiej, zatrudniającej chyba stu pięćdziesięciu robotników. I tam spotkało mnie wyzwolenie.
W tych samych wagonach może nie, ale potem, kiedy wylądowaliśmy w Braunschweigu, to zdecydowanie tak. Bo najpierw wylądowaliśmy w wielkim obozie, w barakach… No, było tam przynajmniej parę tysięcy zesłanych na roboty. I powstała jakaś taka akcja, właśnie nie wiem, i kobiet, i mężczyzn, żeby nas, dzieci (pewno i też jakieś takie otoczone już legendą, że to są dzieci z Powstania Warszawskiego) wyciągnąć i uratować. I stamtąd nas właśnie wyciągnęli, nas dwóch, do tego malutkiego… To trudno nazwać obozem. To były dwie sale przy tej niewielkiej fabryczce. Jedna sala była zamieszkała przez kobiety, było ich chyba kilkanaście, i druga sala w innym budyneczku tej fabryki, bo ta fabryka składała się z kilku niewielkich budynków, gdzie mieszkało pięciu czy sześciu mężczyzn. I myśmy się do tej męskiej, niewielkiej sali dostali. I ponieważ pracowaliśmy w tej fabryce i mieszkaliśmy tuż obok, to jakby było tam spokojniej, bezpieczniej. Nie było tam pluskiew przede wszystkim, bo w tych barakach obozowych były przerażające pluskwy, od których nie można się było uwolnić. I jakieś kobiety i mężczyźni z grupy tam mieszkającej bardzo się nami zajmowali, bardzo, zdecydowanie tak.
Pracowaliśmy z tym moim kolegą Ryśkiem, z którym cały czas byliśmy razem…
Nie pamiętam jego nazwiska. Pamiętam: Rysiek. Wiem, że był to chłopak z Woli. Potem już przy wyzwoleniu się z nim zupełnie rozłączyliśmy i nigdy potem go więcej nie spotkałem. Myślę, że w ogóle nie znałem jego nazwiska. Był Rysiek i tyle.
Tak. We dwóch pracowaliśmy przy transportowaniu brukwi, którą od maszyny, która sparzała i cięła na wąskie paski, w takich wielkich wannach przewoziliśmy do aparatów suszących tę brukiew. To było jakieś może sto metrów, gdzie te suszarki wielkie były, i przez podwórze brukowane trzeba było na wózkach te wanny przewieźć, wysypać na siatki aparatów suszących, wracać do aparatów tnących i znowu to wozić. Czyli pracowaliśmy przy transporcie wewnątrz fabryki.
Wyzwolenie nastąpiło… To był chyba jeszcze koniec kwietnia czterdziestego piątego roku. I kiedy tylko ruszyłem na miasto, spotkałem chłopców z obozu, z Armii Krajowej. To byli chłopcy ze Stalagu XI A, Altengrabow i natychmiast się do nich przyłączyłem. […] W tym obozie byli także oficerowie z polskiej Brygady Spadochronowej, która pod Arnhem… część z nich dostała się do niewoli. Oni objęli dowództwo nad tą kompanią wartowniczą w ochronie dowództwa miasta. I tam spotkałem wielu kolegów, wielu znajomych i z trójką z nich postanowiliśmy przedostać się do dywizji Maczka. To był plutonowy Andrzej Szempliński, który chyba w ubiegłym roku zmarł w Kanadzie (wrócił do Polski, przez jakiś czas był w Polce i potem nie wiem). I [był] też chyba plutonowy podchorąży Janusz Siedlanowski, który też zmarł parę lat temu w Warszawie. Janusz był budowlańcem i pracował przy przebudowie, odbudowie Teatru Narodowego po pożarze i tam żeśmy się często jeszcze widywali. I z tą dwójką dostaliśmy się do dywizji Maczka i tam byliśmy przez… Oni zostali dłużej. Ja potem w rezultacie wróciłem później. I tam w dywizji Maczka spotkała mnie właściwie rzecz niezwykła. Dowódca pułku, major Gutowski, koniarz, hippista, brązowy medalista olimpiady berlińskiej sprzed wojny, przydzielił mnie do „rep-patrolu”. „Rep-patrol” to przy szwadronie dowodzenia dowództwa pułku była taka czołówka naprawcza idąca z rzutem czołgowym. I kiedy coś w czołgu się stało, nie wiem, spadła gąsienica, przestały działać wtryskiwacze, to ta czołówka dokonywała pierwszej naprawy, a potem w okresie stania w oddziałach okupujących Niemcy taki to był warsztat, który dokonywał wszystkich napraw pojazdów szwadronu.
No więc uzyskałem kwalifikacje pomocnika mechanika przez dwa lata pracy w tym warsztacie. Ale powiedział dowódca pułku, przydzielając mnie do… Sześciu kaprali stanowił ten oddziałek, ta czołówka naprawcza. Dowódca powiedział: „Wy macie być jego rodzicami i macie go wychować na prawdziwego mężczyznę”. I szóstka tych mężczyzn niesłychanie serio potraktowała to zadanie i oni rzeczywiście postanowili mnie wychować na prawdziwego mężczyznę. A była to bardzo różna szóstka. Elektrykiem w tym zespole był inżynier, doktor Hlond, kapral także, wykładowca z warszawskiego Wawelberga i brat ówczesnego kardynała Polski, kardynała Hlonda. Hlond odpowiadał za moje wykształcenie i zajmował się moim wykształceniem. Musiałem chodzić, kontynuować gimnazjum i chodziłem korespondencyjnie do gimnazjum w Londynie i on jakby pilnował mojego wykształcenia. Inni po kolei pilnowali mojego wykształcenia zawodowego, więc na mechanika – żebym się nauczył mechaniki samochodowej. W tej grupie sześciu mężczyzn był zawodowy złodziej przedwojenny, kasiarz (niewiele się o tym mówiło), który miał „złote rączki”. On jakby mnie uczył sprawności rąk. Następny był kierowcą prezydenta Starzyńskiego. Ten znowu dbał o to, żebym był mechanikiem, i raz na tydzień… Staliśmy w niewielkiej miejscowości w zachodnich Niemczech, blisko granicy holenderskiej (miejscowość nazywała się Herzlake) i mieszkaliśmy razem w niewielkim domku nad rzeczką. I raz na tydzień spotykaliśmy się wszyscy razem przy takiej kolacji. Ja wtedy musiałem zdawać sprawę wobec nich, co ja w tym tygodniu zrobiłem. Więc oczywiście najpierw musiałem mówić o szkole, potem musiałem mówić o zawodzie. Ale był tam też zawodowy bokser w tym zespole, który uczył mnie, jak się należy bić. Szóstka tych ludzi to byli wspaniali mężczyźni, gdzieś tak między trzydzieści parę lat a pięćdziesiąt parę. I strasznie dużo im zawdzięczam, oni naprawdę próbowali mnie nauczyć tego wszystkiego, co jest mężczyźnie potrzebne. Jak powiadam, różnie to rozumieli. Hlond dbał też o to, żeby jakoś zająć mnie wieczorami, żebym nie chodził do kantyny na wódkę czy żebym nie jeździł tak, jak to ciągle wojsko wtedy jeździło, na przepustki do Holandii czy do Belgii, czyli po prostu na dziewczynki. I Hlond postanowił mnie zabierać na polowania, a był to wspaniały obszar łowiecki, wspaniałe lasy. Z tym że Hlonda nie tak bardzo interesowało strzelanie, ale starał mi się opowiedzieć o lesie, o zwierzętach, obserwować zwierzęta. Z tym że mieliśmy obowiązek, żeby na tę sobotnią kolację coś ustrzelić i potem coś upiec. Ale właśnie to chodzenie do lasu, te wieczory w lesie miały mnie odciągnąć od takich uciech, od których Hlond chciał mnie ustrzec.
Tak, wielkie, wielkie. I naprawdę tym moim „ojcom” wiele zawdzięczam. Nauczyłem się fachu i mogłem być mechanikiem i kiedy po półtora roku chyba dostałem… A było to dość śmiesznie. Oficerowie nie bardzo wiedzieli, jak się do mnie zwracać. Normalnie oficer do żołnierza mówi per „ty”, do podoficera per „wy”. Ze sobą są po imieniu, bo stanowią taką arystokrację wojska. Ponieważ wiedzieli, że pochodzę z jakiejś tam rodziny inteligenckiej, że mój wuj był wyższym oficerem Wojska Polskiego, a mój imiennik, Jan Maciejowski był dowódcą 14 pułku rozpoznania dywizji i zginął pod Falaise, i był uważany za bohatera dywizji, więc uważali, że człowiek o tym samym nazwisku i imieniu… Do dzisiaj mam jakby… Pod Falaise na cmentarzu leży Jan Maciejowski, więc mogę mówić, że mam tam swój grób. Więc oficerowie traktowali mnie jako takiego jakiegoś lepszego smarkacza i mówili do mnie: „Proszę Jasia”. Więc wezwał mnie dowódca pułku pewnego dnia i mówi: „Proszę Jasia, ja mam list od rodziców Jasia. Rodzice Jasia domagają się, żeby Jaś wrócił do Polski. Jaś jest niepełnoletni i ja nie mogę Jasia zatrzymywać. No i chciałbym, żeby Jaś zdecydował i za trzy dni mi odpowiedział, co zrobi”. Ja w tym czasie robiłem już korespondencyjnie w Londynie małą maturę i zostałem jednym z trzech stypendystów dywizji i miałem się dostać jako ten stypendysta na studia politechniczne w Edynburgu. Czyli jakby miałem całkowicie zabezpieczoną przyszłość i życie. I skończenie wyższych studiów w Wielkiej Brytanii, w Szkocji, no, było czymś wspaniałym. No i tak…
To był chyba koniec roku czterdziestego szóstego. I wahałem się, co mam zrobić, jak postąpić. Ale pomyślałem: skoro rodzina moja żyje, rodzice chcą, żebym wracał do Polski, to muszę do tej Polski wrócić. No i po trzech dniach melduję się u dowódcy pułku, mówię: „Melduję posłusznie, panie majorze, ja zdecydowałem wrócić do Polski”. No i wtedy dowódca już po raz pierwszy nie mówił do mnie „proszę Jasia”, tylko per „ty”. Widocznie nie bardzo aprobował ten powrót. I zwolniłem się z tego wojska do obozu cywilnego Maczków, bo w obrębie dowództwa dywizji powstało takie jakby polskie miasto, z polską szkołą, z polskim burmistrzem, Maczków, i że z tego miasta jako cywil wrócę do Polski. Dowódca mi powiedział tylko, że za rok w kolumnie Organizacji Narodów Zjednoczonych przyjedzie z naszego pułku i ze szwadronu dowodzenia samochód i że ktoś się wtedy do mnie zgłosi. Jeśli uznam, że chcę wrócić, to mogę się tym samochodem zabrać. Często wtedy jeździły jako kolumny UNO samochody z dywizji, które zabierały żony oficerów, sprowadzały ich majątki. To dość często te transporty unrowskie były trochę pretekstem do wywiezienia różnych ludzi z Polski. Rzeczywiście po roku ktoś się taki zgłosił, jak mnie nie było w domu. Siostra mi powiedziała, że: „Był tu Pyzio do ciebie – Pyzio to był taki goniec motocyklowy z dowództwa pułku – będzie czekał – ja w Łodzi wtedy mieszkałem – na rogu Zielonej i alei Kościuszki o piątej po południu”. Taki miałem…
Z tego Zachodu wróciłem do Łodzi. Rodzice moi wrócili do Łodzi, gdzieśmy mieszkali przed wojną.
Tak, tak, do Łodzi i robiłem maturę… Byłem w liceum, robiłem maturę, zbliżałem się do matury. No i takie miałem chwile wahania. Myślałem sobie: „A, pójdę, się przywitam z nim chociaż”. Ale postanowiłem: „Nie, nie pójdę, bo jak… A nuż wsiądę do tego samochodu?”. I zostałem na dobre w kraju.
On przyjechał w jakichś innych sprawach. W jedną stronę ta kolumna wiozła żywność, jakieś transporty unrowskie do Polski, a w drugą stronę właśnie wywoziła jakichś ludzi czy nawet pewno ich majątki. Przecież wiele dzieł sztuki Potockich w taki sposób się dostało na Zachód, prawda?
Najpierw zdałem maturę. Chodziłem do gimnazjum i liceum Żeromskiego w Łodzi i tam zdałem w czterdziestym dziewiątym roku maturę. Po maturze zdałem na Wydział Reżyserii do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, do Schillera. Skończyłem ten wydział, pracowałem w teatrze przez wiele lat. Dość wcześnie zacząłem uczyć, robiłem kolejne stopnie naukowe i właściwie większość, trzydzieści parę lat uczyłem na Wydziale Reżyserii w Krakowie. Potem jeszcze przez kilkanaście lat uczyłem na Wydziale Aktorskim Łódzkiej Szkoły Filmowej, do zeszłego roku. Postanowiłem, że jak skończę osiemdziesiąt pięć lat, to już tej nauki wystarczy i nie ma co się tym zajmować dalej.
Najbliższy stał mi się Szczecin i tam chyba pracowałem najdłużej, praca w Szczecinie sprawiała mi najwięcej satysfakcji. Szczecin trochę różnił się od miast w środku czy wewnątrz Polski. Szczecin był i takim miastem, oknem na świat, bo jednak codziennie cumowało tam kilkadziesiąt zagranicznych statków. Ale Szczecin był też takim miastem ludzi młodych, którzy wyjechali z głębi czy środka Polski, żeby budować swoje nowe życie w jakichś takich większych warunkach wolności i otwartości. I ta młodość, energia Szczecina była czymś wspaniałym. I miałem takie poczucie, że tam mam szansę włączyć się do budowania tego nowego polskiego życia, którego trwałość musi być oparta przede wszystkim o kulturę, czyli o teatr. I tam też zebrałem wokół siebie, bo byłem przez blisko dziesięć lat dyrektorem tego teatru, zespół młodych ludzi i czuliśmy na sobie taki fajny obowiązek i taką fajną możliwość poprzez teatr, poprzez kulturę, budowania takiego osiadłego życia tego miasta. To było piękne doświadczenie.
Andrzej Kopiczyński, zmarły niedawno, był takim czołowym aktorem tego teatru. Maria Chwalibóg, która też… Potem razem myśmy się przenieśli do Teatru Narodowego w Warszawie. Taką piękną postacią w tym teatrze był Hieronim Konieczka, którego imienia jest dzisiaj teatr w Bydgoszczy, bo on długie lata pracował w Bydgoszczy, przedtem i potem, nim żeśmy się spotkali. Taki bardzo popularny przez jakiś czas aktor wśród młodzieży, Józef Skwark, dlatego że grał „Szatana z siódmej klasy” w takim filmie bardzo przez młodzież oglądanym. To takie może najbardziej znane nazwiska z tego okresu szczecińskiego.
Tak, ze Szczecina przyjechałem do Warszawy, do Teatru Narodowego.
No, był to właściwie jakby powrót do mojego miasta. Ja przedtem całe studia teatralne odbyłem w Warszawie, więc od roku czterdziestego dziewiątego do pięćdziesiątego trzeciego byłem w Warszawie, no i taki to był trochę powrót do miasta, z którym strasznie byłem emocjonalnie w sumie związany. Te lata wojenne to były, no, bardzo ważne lata i [także] takiego przedwczesnego dojrzewania. Mimo że byłem dużo młodszy, to gdzieś w sumie poprzez to szybsze dorastanie wojenne w sumie czuję taką przynależność do pokolenia Kolumbów.
Właściwie odczuwaliśmy i nie odczuwaliśmy. Lata czterdzieści dziewięć – pięćdziesiąt trzy to właściwie były lata najostrzejszego stalinizmu w Polsce, lata wprowadzania stalinizmu, potem wreszcie śmierci Stalina, czyli nastąpiły potem już lata odwilży. Ale w uczelniach artystycznych, które były bardzo niewielkimi uczelniami, myśmy tego stalinowskiego ciążenia nie odczuwali. Koledzy, którzy w tym czasie, nie wiem, kończyli Uniwersytet Warszawski, odczuwali to strasznie mocno i boleśnie. Myśmy odczuwali to w co najwyżej taki sposób śmieszny. Mieliśmy na [Wydziale] Aktorskim kolegę [Andrzeja Grzybowskiego], który uważany był za takiego artystę, który nie jest związany z klasą robotniczą. No i organizacja zetempowska postanowiła go na rok usunąć ze szkoły, żeby poszedł budować MDM, że ten związek z klasą robotniczą jakby przywróci mu właściwy kościec. No i on przez rok budował ten MDM, po roku wrócił do szkoły teatralnej, skończył Wydział Aktorski. No, może ten rok był dla niego dotkliwy, ale gdzieś w sumie odbieraliśmy to jako taką rzecz śmieszną i niczemu niesłużącą.
Andrzej [Grzybowski], on potem opiekował się Ćwiklińską, był takim opiekunem Ćwiklińskiej, kiedy ona już była osobą bardzo starszą. Bardzo, bardzo utalentowany, fajny chłopak i dużo pracował jako aktor.
Dostałem się do Teatru Narodowego, w momencie kiedy odszedł z niego Dejmek po zdjęciu „Dziadów”. Dejmek był moim starszym kolegą szkolnym. Jak ja zaczynałem studia, on te studia kończył, ale stykaliśmy się, spotykaliśmy się, byliśmy kolegami. W okresie kiedy prowadziłem teatr w Szczecinie, mieliśmy stałą wymianę i współpracę z Teatrem Narodowym prowadzonym przez Dejmka. Oni przyjeżdżali do nas ze spektaklami, myśmy odwiedzali Teatr Narodowy. Musiałem odejść ze Szczecina po roku sześćdziesiątym ósmym, ponieważ zostałem uznany, wbrew faktom zresztą, za jednego z przywódców buntu studenckiego w Szczecinie, w sześćdziesiątym ósmym roku. To nie na tym polegało, żebym ja był przywódcą jakiegokolwiek buntu, ale wcześniej ministerstwo poleciło mi zorganizować w Szczecinie stały festiwal teatru czechosłowackiego i przegląd dramatu czeskiego i słowackiego. W marcu sześćdziesiątego ósmego roku byłem w Pradze, w czasie tej Wiosny Praskiej, żeby zaprosić jakieś dwa teatry z Czechosłowacji, przedstawicieli życia kulturalnego Czechosłowacji na ten festiwal. Ministerstwo po tych wydarzeniach marcowych zapowiedziało, że ten festiwal nie może się odbyć. I najpierw żebym to ja napisał do tych zaproszonych teatrów z Czechosłowacji i do tych zaproszonych krytyków teatralnych, przedstawicieli życia teatralnego, że nie zorganizowałem hoteli i że ten festiwal nie może się odbyć. Ja odpowiedziałem, że ja tego nie zrobię, że jak ministerstwo odwołuje, to niech samo się bierze. Potem jeszcze domagano się… Jak wróciłem z Pragi, to była chyba połowa marca, to zobaczyłem, że w teatrze wisi ogłoszenie, że tego dnia po południu odbędzie się… Organizacja partyjna organizuje masówkę, na której załoga potępi Dejmka i literatów warszawskich. I ja zdarłem to ogłoszenie, i powiedziałem, że żadne takie zebranie się nie odbędzie. Zostałem wezwany potem dzień później do komitetu: jak ja śmiałem zerwać ogłoszenie partyjne i dlaczego nie pozwalam na takie zebranie, że nie mam takich uprawnień. Ja powiedziałem, że ponieważ my współpracowaliśmy przez szereg lat z Teatrem Narodowym, to organizowanie takiej masówki mogłoby wywołać niepokój w teatrze i że ja nie odpowiadałbym za bezpieczeństwo i spokój w teatrze, i że to wydało mi się najważniejsze, i dlatego nie mogłem do tego zebrania dopuścić. No nie mogłem być już wtedy dłużej dyrektorem teatru, sam złożyłem rezygnację. No i wtedy kandydowałem na dyrektora Teatru Starego w Krakowie, ale Komitet Centralny przesłał informację do Krakowa, że Komitet nie wyraża zgody ani na moją dyrekturę w teatrze, ani na moją pracę zawodową przez jakiś tam czas. No i zaproponował wtedy Hanuszkiewicz, który objął dyrekcję Teatru Narodowego, żebym przeszedł do Teatru Narodowego. Spotkałem się wtedy z Dejmkiem i spytałem go, co on o tym sądzi. On odpowiedział: „Wiesz, jeżeli zaopiekujesz się i zapewnisz jakieś bezpieczeństwo w zespole moim aktorom, tym, którzy zostali, to uważam, że to jest słuszne, żebyś znalazł się w tym teatrze”. I tak się znalazłem w tym teatrze. Po czym, kiedy odbyło się plenum w siedemdziesiątym roku w grudniu i sekretarzem został Gierek, to następnego dnia władze łódzkie zwróciły się do mnie, czy nie zostałbym dyrektorem Teatru Jaracza w Łodzi. Przyjechałem do Łodzi. Wezwał mnie, jakby to dzisiaj powiedzieć, prezydent miasta Łodzi, wtedy przewodniczący jeszcze Rady Narodowej, na rozmowę. Siadłem w jego gabinecie, tak się rozglądam, on pyta: „Cóż pan się tak rozgląda po tym gabinecie?”. Ja mówię: „No przecież wielokrotnie siadywałem tu na kolanach ojca chrzestnego. Mój ojciec chrzestny [Mikołaj Godlewski] był prezydentem miasta Łodzi przed wojną”. Oczywiście myślę, że ten znał dokładnie mój życiorys i wiedział o tych moich… Ojciec mój też był w prezydium magistratu łódzkiego przed wojną i przewodniczącym BBWR-u, jak mówiłem, w Łodzi, na województwo łódzkie. No i tak zostałem dyrektorem Teatru Jaracza w Łodzi. To był pierwszy teatr, który jako dziecko oglądałem w Łodzi. Tam na scenie tego teatru oglądałem Solskiego w jednym z pierwszych przedstawień. Potem oglądałem w tym teatrze wielkie przedstawienia Schillera. No i nie przychodziło mi nigdy do głowy, że będę prowadził ten teatr. No i przez szereg lat prowadziłem ten teatr. Ale pod koniec epoki Gierka uznałem, że nie zgadzam się tak dalece z polityką kulturalną partii, że nie mogę prowadzić dalej teatru. Zrezygnowałem z prowadzenia teatru.
W Krakowie, w szkole teatralnej. Już uczyłem w szkole teatralnej i dalej uczyłem w szkole teatralnej w Krakowie.
Mogę jeszcze dodać, że zaangażowałem się potem do teatru w Katowicach, mieszkając w Krakowie, no i znowu miałem kolejny zakaz pracy w zawodzie w stanie wojennym. Organizacja partyjna tego teatru i komitet poleciły dyrektorowi teatru, żeby mnie zwolnił. No, to był mój kolega ze szkoły [JerzyZegalski], razem studiowaliśmy, razem pracowaliśmy zresztą potem jako pedagodzy w szkole krakowskiej. No i on, mimo że nie był człowiekiem wielkiej odwagi, a może właśnie dlatego, poszedł do komitetu i powiedział: „Słuchajcie, nie róbcie takiej historii, bo jak zwolnię Maciejowskiego, to będzie taki zamęt polityczny z tego i w Katowicach, i w środowisku teatralnym w Polsce, że ta wrzawa niepotrzebna – mówi – i ja go dalej zatrzymam w teatrze, a przez dwa lata nie będę mu dawał niczego do reżyserowania. Będzie brał pieniądze za darmo, ale będzie spokój w teatrze”. No i rzeczywiście przez dwa lata nic nie robiłem, a potem mogłem robić tylko sztuki klasyczne, nie mogłem robić żadnej współczesnej. Tam zrobiłem parę przedstawień, które wywołały taki niepokój władz. „Szewców” Witkacego i „Popiół i diament” Andrzejewskiego. No i potem robiłem już takie jakby przedstawienia, których się politycznie nie dało tak ostro sklasyfikować.
Tak. Tak, ale bardzo skupiałem się wtedy na pracy pedagoga. Byłem dziekanem Wydziału Reżyserii, pierwszym dziekanem w osiemdziesiątym roku, z wyboru, bo dotychczas, do tego momentu dziekani byli mianowani, a ja byłem pierwszym wybranym przez moich kolegów, przez środowisko, więc to też takie miało jakieś dla mnie znaczenie.
Warszawa, 6 maja 2017 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna