Chodziłem w Łodzi do szkoły imienia księdza Skorupki, byłem w trzeciej klasie.
Nie mam specjalnych wspomnień związanych z tym dniem. Ten okres był dla mnie troszkę zaskoczeniem, bo działy się dziwne rzeczy, które nie bardzo rozumiałem. Ojciec był komendantem domu w ramach obrony przeciwlotniczej. Huki, wybuchy...
Na ulicy Lipowej w Śródmieściu. Po kilku dniach pojawiły się ogłoszenia o zakazie wyglądania przez okna, w czasie wejścia Niemców do Łodzi. Pamiętam wtedy moment, kiedy podszedłem do okna i zobaczyłem maszerujący oddział zupełnie obcego, nieznanego mi wojska. Potem już potoczyło się dość normalnie, to znaczy rozpoczął się z opóźnieniem rok szkolny. W naszej szkole na ulicy Żeromskiego część budynku zajęli Niemcy, w części jeszcze odbywały się lekcje.
W listopadzie zaczynała się akcja wysiedlania Polaków z Łodzi, a naszą szkołę już zupełnie przejęli Niemcy. Myśmy wtedy chodzili do innej szkoły, ale nie pamiętam, gdzie. W grudniu 1940 roku przenieśliśmy się do Warszawy i od tego czasu już byłem w Warszawie.
Obawa przed wysiedleniem. Woleliśmy sami wyjechać niż narażać się na nieznany los.
Chyba to, że część rodziny była w Warszawie. Mój stryj mieszkał w Warszawie, był adwokatem.
Leon Różycki.
Początkowo na Okólniku. Później, w lutym albo w marcu 1940 roku, stryj mój przez Węgry wydostał się z Polski i przedostał się do Francji. Potem wszyscy już mieszkali osobno. Mieszkałem ze stryjenką na Niepodległości. Od czerwca, może od lipca 1940 roku mieszkaliśmy na ulicy Goszczyńskiego.
Z rodzicami do aresztowania ojca.
Chyba typu finansowo-lokalowego, w tej chwili nie potrafię powiedzieć.
Nie.
Nie wiem, naprawdę nie wiem. Ojciec przed wojną był księgowym, matka była urzędniczką w zarządzie miejskim w Łodzi. W czasie wojny, już chyba w Warszawie, zajmowali się rodzice wszystkim, co przynosiło dochód i umożliwiało utrzymanie.
Pamiętam, przez pewien czas, w domu produkowaliśmy sznurowadła. Po aresztowaniu ojca, matka przez jakiś czas prowadziła sklep spożywczy. Potem prowadziła biuro pisania podań i tłumaczeń, zajmowała się dorywczym handlem.
Nie potrafię powiedzieć, dlaczego. Z tego, co pamiętam, mówiło się wówczas, że został aresztowany ktoś, kto miał nazwisko i adres ojca w dokumencie czy notesie, ale nie znam szczegółów sprawy.
Po pewnym czasie, w 1943 roku dostałem wiadomość, że zmarł w więzieniu. Nie wiem dlaczego, ale Niemcy wydali ciało i został pochowany na Powązkach.
Na Pawiaku.
Nie wiem, czy to był gest, czy to była łapówka, nie potrafię powiedzieć. Miałem wtedy dwanaście lat, pewne rzeczy działy się poza mną.
Chodziłem do szkoły powszechnej. Po ukończeniu szóstej klasy, w 1942 roku na jesieni, zacząłem chodzić do szkoły ogrodniczej...
Szkoła mieściła się na Mokotowie, w budynkach liceum Giżyckiego. Tam była szkoła ogrodnicza, równocześnie były kursy gimnazjalne prowadzone przez panią Jadwigę Dobrucką. Tam do Powstania skończyłem drugą klasę gimnazjum, a od 1943 roku wstąpiłem do 36. drużyny imienia Stefana Batorego w „Szarych Szeregach”, która działała między innymi na terenie naszej szkoły.
Trudno powiedzieć… W pewnym momencie kolega, który był wtedy przybocznym w drużynie, zwrócił się do mnie z propozycją wstąpienia.
Leszek Kosiński, zresztą późniejszy drużynowy. Trudno powiedzieć, że ktoś polecał, myśmy się znali, myśmy chodzili do tej samej szkoły. On był o rok wyżej ode mnie w klasach, jego kuzyn był razem ze mną w klasie, to była koleżeńska znajomość.
Nie, myśmy prowadzili szkolenia typu harcerskiego w lasach, wyjazd do Otrębusów, wyjazd do Józefowa na ćwiczenia. Tam, na jesieni 1943 roku, odbył się bieg młodzików.
O legalności nie możemy w ogóle mówić, samo gimnazjum było nielegalne. Myśmy się uczyli po domach, po prywatnych mieszkaniach, poza szkołą, oficjalnie chodząc do szkoły ogrodniczej, odbywając praktyki ogrodnicze dla dokumentów.
Tak.
Tadeusz Łęcki, to jest jego obecne nazwisko, w czasie wojny miał inne nazwisko, Zbyszek Wilma obecnie architekt, Leszek Kosiński nasz drużynowy, Bronek Opacki, Michał Kulikowski, Ryszard Gordon, Andrzej Rostkowski, Wacek Szymański, było jeszcze kilku kolegów.
Tak, wiedziała.
Jaka może być reakcja matki, w której mieszkaniu mieszka Żydówka, mieszka koleżanka z Łodzi (uciekła po aresztowaniu przez gestapo, przedostała się do Warszawy, była nielegalnie na fałszywych dokumentach). To jeszcze jedna nielegalna sprawa więcej... Syn chodził do nielegalnej szkoły, jak jeszcze będzie nielegalnym harcerzem...
Jadwiga.
Nie, to była starsza pani, która miała dorosłą córkę, która nie mieszkała u nas.
Używała nazwiska Nowicka. Niestety na dwa, trzy dni przed Powstaniem wyszła z domu, nie wróciła, nie wiemy, co się z nią stało. Nigdy potem nie mieliśmy żadnego znaku życia od niej.
W domu na Goszczyńskiego. Na kilka godzin przed wybuchem Powstania do naszego domu – to właściwie była willa, trzy mieszkania, w jednym byli właściciele i dwa lokatorskie mieszkania – weszła grupa mężczyzn, powiedziała nam, że nie wolno nam wychodzić z domu, a o piątej zaczęło się Powstanie. Okazało się, że ci panowie – prawdopodobnie z AK – mieli radiostację, próbowali nawiązać łączność radiową, to już nie potrafię powiedzieć. Chyba następnego dnia gdzieś zniknęli.
Ponieważ nasz dom od początku znalazł się na terenie, w którym nie było Niemców – chyba Szpital Elżbietanek był już ewakuowany, to była dzielnica willowa koło Parku Dreszera, pojawili się powstańcy, jako zorganizowane oddziały. Po kilku dniach w ramach linii alarmowej zostałem powiadomiony, że mam się zgłosić do komendy placu, która mieściła się na Malczewskiego, kilka domów dalej od nas, jako goniec. Tam przez dwa, trzy tygodnie byłem gońcem komendy placu, aż do momentu kiedy dowiedziałem się, że istnieje poczta polowa zorganizowana przez „Szare Szeregi”. Wtedy poprosiłem o zwolnienie mnie z komendy placu, przeszedłem do poczty polowej.
Miałem wtedy niecałe czternaście lat, chyba sobie nie bardzo zdawałem sprawę z niebezpieczeństwa. Ono zresztą w czasie Powstania z początku nie było takie wyraźne, dopiero później narastało. Uważałem, że to jest normalna rzecz. Myśmy w okupacji wrośli w niebezpieczeństwo, w groźne sytuacje, że można stracić życie, że można wyjść z domu, nie wrócić. To nie stanowiło dla mnie problemu.
Czy były groźne zdarzenia? Nie wiem. Znajduję się na ulicy, bombardowanie. Na Szustra pierwszy raz przeżyłem nalot, przepraszam, nie pierwszy raz, bo w czasie wojny przeżyłem kilka nalotów w 1941 roku i w 1943 roku. To był nalot dość bliski, na Szustra zrzucili Niemcy bomby. Groźne, niebezpieczne? Nie wiem, nie zdawałem sobie sprawy, trzeba było zejść do piwnicy, przestało wybuchać, to się wyszło i poszło się dalej.
Myśmy mieli dyżury, ale ile godzin, naprawdę nie pamiętam. Wiem, że mieszkaliśmy na Tynieckiej, w garażu nocował zespół gońców. Tam się siedziało w budynku, w komendzie placu. W momencie, kiedy przychodził bodajże oficer, mówił: „Goniec!” – to ktoś się zgłaszał, dostawał polecenie gdzieś pójść, coś przekazać, czy kogoś przeprowadzić i to się wykonywało.
Dostawaliśmy jako oddział w ramach pełnionej służby.
Mokotów był w dosyć szczęśliwej sytuacji, mianowicie miał duże zaplecze ogrodnicze. W związku z tym warzyw czy owoców nie owało, co więcej, nie potrafię powiedzieć. Wiem, że były kuchnie polowe, że komenda placu pobierała stamtąd posiłki, chleb.
Tak. To chyba największa dla mnie dzisiaj sprawa. Jestem pełen podziwu dla matki, która jest w rejonie, gdzie toczą się walki, a jej dziecko, czternastoletni chłopiec cały dzień i noc, cały czas jest poza domem, od czasu do czasu jak ma chwilę wolną, wpada do piwnicy, w której jest matka, chwilę przebywa z nią i znowu wychodzi. Matka nigdy na ten temat ze mną nie rozmawiała, ale to było dla niej bardzo duże przeżycie.
Przepustki nie, musiałem ewentualnie mieć zgodę dowódcy, że się oddalam, on musiał o tym wiedzieć. Jeżeli to było w godzinach wieczornych czy nocnych to [konieczna była] znajomość hasła, żeby przejść przez posterunki.
Nie, wiem tylko, że składało się z dwóch części, z dwóch słów. Oba słowa zaczynały się na tą samą literę. Jedno ze słów było miastem polskim.
Na dany dzień. Hasło było wydawane wieczorem.
Dwadzieścia cztery godziny. Żeby na przykład wyjść poza łańcuch wartowników czy linię graniczną, poza placówki akowskie, to trzeba było podać hasło. Ostatnia placówka na południu była na rogu Woronicza i Puławskiej, na południe, bliżej obecnej stacji metra Wilanowska, były ogrody. Myśmy tam chodzili po jarzyny. Żeby przedostać się do ogrodu, to trzeba było podać hasło.
Atmosfera? Dosyć normalna powiedziałbym. Dla nas to był dalszy ciąg, to była konsekwencja tego, co się działo przez ostatnie cztery lata. To nie było tak: dzieje się coś nadzwyczajnego, co wymaga deklarowania się, wypowiadania. Po prostu, myśmy byli normalni chłopcy, zdecydowaliśmy się na działalność i żeśmy to robili.
Nie, o co tu można było mieć zawiść?
To nie wchodziło grę.
Znalazłem się właściwie dość osobno, nie było tam kolegów z drużyny, przynajmniej sobie nie przypominam. Może spotykałem się kilkakrotnie z Michałem Kulikowskim, ale on walczył w oddziale akowskim, później był ranny, leżał w Szpitalu Elżbietanek. Specjalnie nie utrzymywałem stosunków, żebym powiedział, że mam przyjaciela, z którym były jakieś przejścia czy problemy, czy on mnie z czegoś ratował.
Muszę powiedzieć, że nie pamiętam takich faktów, ale chyba tak. Wielu rzeczy z Powstania nie pamiętam. To nie jest logiczny ciąg zdarzeń, który się rozwijał. Pamiętam pojedyncze dni, obrazy.
Tak, zdarzało mi się, bo w komendzie placu na Malczewskiego w piwnicach byli przetrzymywani jeńcy niemieccy. Między innymi do naszych obowiązków należało podawanie im czy zanoszenie do piwnic, w których oni siedzieli, żywności. Tylko w takiej sytuacji ich widziałem.
Raczej nie, budzili może nawet trochę litości, byli obdarci, brudni, zarośnięci.
Nie, z tego, co pamiętam bardzo spokojni, w stosunku do siebie byli nieuprzejmi... Myśmy nie mieli z nimi kłopotu, to byli jeńcy.
Ludność cywilna miała do nas bardzo życzliwy stosunek. Zakończyłem Powstanie w butach, które od kogoś dostałem, nieznanej mi zupełnie osoby. Kiedyś ktoś poczęstował mnie bułką, o której mówił, że to jest bułka jeszcze przedwojenna. Bardzo życzliwie nas przyjmowali. Tym bardziej, że nasz kontakt z ludnością cywilną zaczął się w tym momencie, kiedy była poczta polowa.
To, że to była organizacja harcerska, cały czas czułem się harcerzem. Uważałem, że jeżeli harcerze organizują pocztę, to jako harcerz powinienem tam być. Wtedy stosunki z ludnością cywilną były już bardzo sympatyczne. Przynosiło się znak życia od kogoś... To było wtedy bardzo dużo.
Czasem ktoś dał cukierek czy coś, to były odruchy serca, radości. Poczta była bezpłatna.
To już nie była podziemna prasa, to była legalna prasa. Tak, czytywałem.
Na Mokotowie z tego co pamiętam, to się ukazywał dziennik o nazwie „Baszta”. Radia chyba nie słuchałem, nie przypominam sobie, może było w komendzie radio.
Myśmy mieli stanicę na Odyńca, między Tyniecką a Krasickiego, dwupokojowe mieszkanie, w tym jeden pokój był legowiskiem, na którym spaliśmy pokotem.
Poczta była roznoszona w dzień. Rano dostawaliśmy listy z wybranych ulic, za każdym razem chyba inne. Tam były dyżury, była próba zorganizowania życia, zawsze był sortownik, dyżurny czy ktoś tego rodzaju.
Nie pamiętam, żeby się zaczęły problemy, to nie było Śródmieście, jak się potem dowiedziałem. Jednakże to był Mokotów, który miał troszkę żywności naturalnej. Potem stanica harcerska została przeniesiona na ulicę Bałuckiego na rogu Wiktorskiej. Tam, na dzień przed końcem Powstania dowiedziałem się, że moja matka jest w piwnicy na Szustra. Zwolniłem się z oddziału. Następnego dnia zostaliśmy już jako cywilna ludność wypędzeni, początkowo na Wyścigi. Chyba jedną noc żeśmy spędzili na terenie Wyścigów w barakach, potem do Pruszkowa, a stamtąd na roboty do Niemiec.
To mnie nie spotkało, nikt z naszych kolegów chyba nie zginął. Chyba najgorsze, najbardziej wstrząsające dla mnie zdarzenie, to było – nie wiem dlaczego, ale udałem się w kierunku ulicy Woronicza. Między domami Puławską a Tyniecką, ale nie ulicą tylko między domami, wyszedłem z Malczewskiego i poszedłem na Woronicza, już nie pamiętam, po co. W czasie mojego wyjścia był nalot. Wracając zobaczyłem, że na Malczewskiego jest zburzony dom i zobaczyłem zwłoki dziecka. Potem wydobycie zwłok ludzi, którzy zginęli pod gruzami, szare zwłoki. To były najtrudniejsze, najokrutniejsze momenty, jak teraz to widzę.
Jeszcze był bardzo przykry moment, kiedy wychodziliśmy z Powstania już pędzeni przez Niemców. Szliśmy ulicą Ursynowską, tu gdzieś na wysokości Krasickiego, leżał ranny w nogę młody człowiek. Wszyscy koło niego przechodzili, nikt mu już nie mógł pomóc, nie wiem, co się z nim stało.
Chyba nie.
Już wtedy nie było mowy.
Pewnie tak, żeśmy się śmieli i weselili, żeśmy byli bardzo młodzi, nie zawsze świadomi grozy. Nie mam złych wspomnień, że dzieje się coś strasznego okrutnego. Na pewno było wesoło.
Myśmy z Szustra próbowali wrócić na Goszczyńskiego, doszliśmy do Ursynowskiej. Nie wiem, dlaczego żeśmy wstąpili do jakiegoś domu, chyba żeby odpocząć. Wtedy wkroczyli Niemcy, wszyscy mają wyjść Alle raus! . Zaczął się marsz na Wyścigi.
Jej w czasie w Powstania u nas nie było.
Ona używała nazwiska Maria Dębska, ale to nie było jej prawdziwe nazwisko.
Standardowe można powiedzieć: Pruszków – selekcja, oboje z mamą skierowani do pracy, wywiezieni do Wrocławia obecnego, ówczesnego Breslau.
Chyba koło tygodnia.
To był już obóz z absolutną izolacją od miasta. Potem zostaliśmy wywiezieni gdzieś pod Magdeburg do cukrowni, gdzie mieliśmy pracować. Ponieważ grupa okazała się złożona z kilkudziesięciu kobiet i dwóch chłopców, to nie odpowiadaliśmy kierownictwu cukrowni.
Miał na imię Krzysio, jego nazwisko Rawicz, Radwicz...
Chyba kilka miesięcy różnicy było między nami. On był z matką, tak samo jak i ja.
…że my się nie nadajemy do pracy w cukrowni, kobiety są im niepotrzebne. Przewieziono nas do Staßfurt Leopoldshall, to się nazywało. Tam była fabryka części samolotowych Junkers, tam nas zatrudniono.
Był baraczek niedaleko fabryki, w którym ulokowano grupę Polaków. To był barak osobnostojący, obowiązywała nas tylko godzina nocna, myśmy mogli się swobodnie poruszać po mieście.
Chyba od ósmej, może dziewiątej, nie potrafię powiedzieć. Pracowało się dwanaście godzin, z tym że nieletni – ja, Krzysio i dwie dziewczynki, pracowali po dziesięć godzin. Fabryka honorowała pewne przepisy socjalne.
Z początku skierowano nas na specjalny oddział, przeszkolenie z zakresu podstawowych prac, które są potrzebne w fabryce, a więc: wiercenie otworów, praca pilnikiem, nitowanie. To był kurs prawie zawodowy, z tym że nie wszyscy go do końca wytrzymywali, bo w miarę potrzeby przenoszono nas na oddziały produkcyjne, jak byśmy dziś powiedzieli. Pracowałem przy takim…, nawet nie potrafię powiedzieć. Szło o to, że były to blachy montowane w kadłubie samolotu czy skrzydle i trzeba było wywiercać w nich otwory na śruby czy nity. Pracowałem tam chyba z Flamandem.
Myśmy mieli wyżywienie w fabryce – obiad, a wydawano nam suchy prowiant na kolację i śniadanie. To był chleb, margaryna, trochę sera, trochę marnej kiełbasy.
Znośne, jak ktoś nie za dużo jadł, ale można było legalnie trochę warzyw dokupić, tak się wegetowało.
Myśmy otrzymywali płace, osiemdziesiąt parę marek miesięcznie każdy z nas otrzymywał. Tutaj muszę powiedzieć rzecz bardzo niepopularną. Myśmy trafili do dosyć dobrej fabryki.
Pamiętam, tam była taka historia, że jako Polacy mieliśmy dokumenty, do dzisiaj mam przepustkę fabryczną, którą mogliśmy się legitymować na mieście. Ponieważ tam była wymieniona narodowość Polak, to byliśmy zobowiązani do noszenia specjalnego znaczka litery „P”, ale nie otrzymaliśmy tego. Któraś z kobiet została zatrzymana przez policję niemiecką i oczywiście wybuchła awantura, dlaczego ona nie ma litery „P”. Wobec tego ktoś z nas zwrócił się do prowadzącego obóz Niemca, że tutaj policja żąda litery „P”, „Wyście nam nie dali”. Na to padła odpowiedź: „To proszę powiedzieć policji, żeby się zgłosili do dyrekcji fabryki, my naszych pracowników nie będziemy odznaczać, wyróżniać takimi odznaczeniami”. To było dosyć dziwne na tamte czasy, ale taki fakt miał miejsce i o tym trzeba powiedzieć.
Nie wiem, ale nie mieliśmy znaczków.
Jeszcze jedna rzecz nastąpiła. Po pewnym czasie zostaliśmy przeniesieni do drugiej fabryki, niedaleko Leopoldshall do Aschersleben, też fabryka Junkersa. Tam warunki socjalne były dużo gorsze, bo to był teren zbombardowany, też robiliśmy prace przy instalacjach elektrycznych samolotu. Zbliżał się front, to było słychać, to było widać. Pod koniec kwietnia, rano była pobudka w barakach, to był duży obóz, duży zespół baraków... Tam byli Francuzi, Belgowie, Holendrzy. Polecenie, że mamy się udać na dworzec, bo jest ewakuacja. Wtedy myśmy wszyscy uciekli, poszliśmy w drugą stronę. Wyszliśmy z miasta z Aschersleben i po jednym dniu, po nocy, następnego dnia trafiliśmy do wsi, która była już zajęta przez Amerykanów. Kiedy wychodzimy z bocznej uliczki wiejskiej na główną ulicę i [zobaczyliśmy] nagle samochód pełen Niemców, chwila przerażenia i potem nagle zdziwienie – szofer jest czarny, nietypowy Niemiec. Okazało się, że to Amerykanin i samochód pełen jeńców.
To dosyć długa historia, bo to trwało dwa lata. Teren był rosyjską stroną okupacyjną, tyle, że rejon zajęli Amerykanie. Wtedy mieszkaliśmy we wsi, byliśmy zakwaterowani...
Niedaleko Aschersleben, prawdopodobnie gdybym się dzisiaj znalazł w Aschersleben, to bym do tej wsi trafił, chociaż może się bardzo dużo zmieniło. Tam myśmy mieszkali dwa czy trzy miesiące. Kartki żywnościowe nam dali, burmistrz Bürgermeister dostał polecenie czy coś, w każdym razie mieliśmy kartki, utrzymywaliśmy się z tego. Zresztą Amerykanie nam dużo pomagali. W amerykańskim wojsku służyło dużo Polaków, Amerykanów polskiego pochodzenia. Oni utrzymywali z nami bliskie, serdeczne kontakty. Któregoś dnia nas po prostu ewakuowano już do strefy brytyjskiej, bo ten teren przekazywano do radzieckiej strefy okupacyjnej.
W strefie brytyjskiej początkowo mieszkaliśmy na wsi Helmscherode. Śmieszne, bośmy we wsi mieszkali, podczas gdy majątek wiejski w niej był własnością feldmarszałka Keitla, który był w tym czasie sądzony w Norymberdze. Pamiętam bardzo wyniosłą siwą kobietę, o której się mówiło, że to jest żona Keitla, czasami pojawiała się z daleka na horyzoncie. Natomiast od jej zięcia za amerykańskie papierosy czy kawę kupowaliśmy owce do uzupełnienia naszej diety.
Potem mieszkaliśmy w miejscowości Bad Gandersheim. Tam był rejon fabryczny, który został zamieniony na obóz przesiedleńców, tak zwanych „dipisów”. Tam zaczęło się organizowanie życia polskiego.
Po pewnym czasie dowiedziałem się, że niedaleko Northeim jest miejscowość Imbshausen, gdzie mieści się polska szkoła kadetów. Pojechałem tam, zostałem przyjęty. To się okazało coś na wzór szkoły kadetów, prowadzonej przez oficerów polskich, którzy byli w niewoli, nauczyciele zorganizowali to. Tam ukończyłem trzecią i czwartą klasę gimnazjum.
W 1947 roku po nawiązaniu kontaktu z rodziną naszej znajomej, myśmy zdecydowali się na powrót do Polski. Myśmy nie mieli rodziny w Polsce, myśmy nie bardzo wiedzieli, dokąd jedziemy, ale ta pani była bardzo zaprzyjaźniona, z nią razem żeśmy przyjechali. U jej rodziny z początku mieszkaliśmy, potem mama zaczęła pracować w cukrowni w Sokołowie Podlaskim. Tam dostaliśmy mieszkanie, tam zacząłem chodzić do liceum, do szkoły księży Salezjanów, po roku szkoła została upaństwowiona. Zacząłem chodzić do państwowej szkoły, zdałem maturę.
To byli państwo Sawiccy, chyba Konrad Sawicki, jego żona, już nie pamiętam. Mieli chyba dwoje dzieci.
Nie mówiłem o tym nikomu do dziewięćdziesiątych lat, miałem fałszywe ankiety.
Chyba nie, tyle słów już powiedziano na ten temat. Może o matkach – to był chyba jedyny front, gdzie często rodziny walczące były prawie razem z walczącymi.
Źle mówię „r”.
Tak, takie umartwianie się.