Janina Rudnicka „Zośka”
Janina Rudnicka z domu Kowalska, urodzona 12 czerwca 1923 roku, pseudonim „Zośka”.
- Do jakiego oddziału pani należała?
W czasie wybuchu Powstania otrzymałam legitymację Armii Krajowej i przydział do Głównej Komendy AK w Śródmieściu. Z chwilą wstąpienia do zgrupowania myśmy nie wiedzieli, gdzie się zapisujemy, bo wszystko było bardzo tajne. Dopiero jak zgłosiłam się już po latach – w 1994 roku, to dostałam przydział w Zgrupowaniu „Koszta”.
- Jak pani pamięta to, co działo się przed wojną?
Moi rodzice mieszkali w Płońsku. W 1930 roku przeprowadziliśmy się do Warszawy, ponieważ tatuś dostał tam pracę. Kiedy miałam siedem lat, poszłam do szkoły podstawowej. Byłam szczęśliwa z rodzicami i rodzeństwem. Było nam dobrze. Ojciec pracował na PKP utrzymując całą ośmioosobową rodzinę.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Od 1930 roku mieszkałam w Warszawie, na Pelcowiźnie, w domu kolejowym, budynek 85 na ulicy Oliwskiej. Mieszkałam tam do wojny w 1939 roku.
- Jak pani pamięta wybuch wojny?
Wojna zaskoczyła nas wszystkich. To było straszne! Wszyscy w domu płakali. Radio nadawało alarmy i wiadomości z frontu. Miałam już szesnaście lat i chodziłam do szkoły średniej na ulicę Białostocką. Tam było pięcioletnie gimnazjum krawieckie. To była miejska szkoła. Zdałam do drugiej klasy jak wybuchła wojna. Ponieważ mieszkałam blisko torów kolejowych, a tam tereny bardzo szybko dostały się pod działania wojenne, więc wszyscy zostaliśmy ewakuowani… [...] w pośpiechu do centrum do Warszawy. To znaczy wojsko zajmowało cały teren. Znalazłam się bardzo blisko Zamku Królewskiego na Krakowskim Przedmieściu przy kinie „Jurata”… i w tym kinie znaleźliśmy schronienie. Tam były bombardowania. Cały miesiąc przeżywałam straszne piekło.
Później do tego kina wpadła bomba, czy to pocisk był? Prawdopodobnie pocisk artyleryjski. Zaczęło się palić... Uciekaliśmy jeszcze dalej na ulicę Twardą. Później nie było już wody, jedzenia tym bardziej. [...] Siedzieliśmy przeważnie w piwnicy, bo w ogóle nie było wyjścia, bo było niebezpiecznie. [...] Byłam tam z całą rodziną i nawet z sąsiadami [z] tego domu… Skierowaliśmy się z powrotem do domu – na Pelcowiznę. Teren był dość mało zniszczony. Nawet nas trochę okradli. Z domu bardzo mało rzeczy zginęło. Wróciliśmy i zastała nas tam okupacja niemiecka aż do 1944 roku.
- Chodziła pani ciągle do szkoły?
Tak! Od razu! Szybko! Szkoła na Pradze nie była zniszczona. [...] Oczywiście wróciłam do szkoły. Częściowo budynek był zajęty, więc niektóre klasy były pod innym adresem. Na terenie tej szkoły była moja wychowawczyni – profesorka – ona dała nam projekt, żeby opiekować się Szpitalem Ujazdowskim w Warszawie, gdzie znajdowali się ranni z wojny. Chodziłam tam co niedzielę. Na terenie szkoły – w trzy czy cztery koleżanki – organizowałyśmy zbiórkę pieniędzy i „w towarze”, niektóre koleżanki miały możliwości przynieść mięso czy inne rzeczy. Myśmy z tego przygotowywały cały tydzień jakieś podwieczorki i w niedzielę żeśmy wyruszały... Opiekowałyśmy się jedną salą – było bardzo dużo rannych.
- To tam zetknęła się pani z konspiracją?
Tak można powiedzieć. To po prostu było samoczynnie. Każdy pomagał dobrowolnie, kto chciał, nikogo się nie przymuszało. Ta profesorka, właśnie ona tam organizowała i nas zaprowadziła do Szpitala Ujazdowskiego Wojskowego. No to trwało... do ukończenia szkoły. Tam działałyśmy do skończenia tej szkoły w 1942 roku.
- Kiedy składała pani przysięgę?
Przysięgę składałam dużo później. Jeszcze o żadnym podziemiu nie było mowy. Tylko wiadomości jakiekolwiek przychodziły. Kiedy zdawałam egzaminy końcowe, to właśnie zaczęła się wojna niemiecko-rosyjska. Niemcy napadli na Rosję. I to było w czasie egzaminu, tak, że żeśmy uciekali do schronu. Trochę bomb rzucili, ale nie było tak źle. Rosjanie z chwilą przekroczenia granicy potrafili od razu bombardować tereny polskie. Przeważnie odbywało się to wczesnym wieczorem. Obowiązywało zaciemnienie. Oczywiście to był stan wojenny. Niemcy zarządzenia takie wydali. Nadlatywała eskadra rosyjska – dla nas wszystkich to było przedziwne. Ruscy stawiali rakiety, które tak oświetlały, że wiedzieli, gdzie rzucają bomby – nigdy tutaj nie słyszałam o tym. To był wielki strach. Ludzie uciekali od takich obiektów jak szosy i kolej. Myśmy musieli co noc... To nie było długo zawsze... Wracaliśmy do łóżek.
- I wtedy zdała pani egzaminy końcowe?
Nie. To była bardzo długa okupacja. Egzaminy zdałam i ukończyłam tę średnią szkołę na Białostockiej w 1942 roku, czy 1941... Nie pamiętam dokładnie.
Najpierw zaangażowali po znajomości przez moją koleżankę, której ojciec był przodownikiem policji… I on właśnie tam zorganizował… Zawiązywały się… Może to nie nazywało się AK, ale tam jakieś inne organizacje. W każdym razie część młodzieży, koleżanek, należałyśmy do… Jakie to właśnie zgrupowanie było, to nie mam pojęcia, ale wiem że to było na ulicy… Na Grochowie. Tam właśnie spotkałam się z tym, że… Zbiórka była i to bardzo poważna. Byli wojskowi – ludzie przygotowani z bronią, którzy zabezpieczali to mieszkanie. Wtedy złożyłam przysięgę. Bardzo utrwaliło mi się to w pamięci.
Po tej przysiędze wiadomo, że już zaczęłyśmy… To się później urwało jakoś. Były aresztowania. Taki pan Perżak bez nogi z pierwszej wojny, który mieszkał na Pelcowiźnie został aresztowany – najprawdopodobniej dlatego tam już to było zlikwidowane…
- Czy miała pani wtedy jakieś zadania?
Nie, nie miałam, to było przygotowanie. Jako młoda dziewczyna – pamiętam, że właściwie były tam tylko zbiórki… Przez rozmowy zapoznawało się z tymi ludźmi. To wszystko byli już mężczyźni. Po tylu latach, to myślę, że to była organizacja Wojska Polskiego podziemna PW.
- Czy były również z panią koleżanki?
Tak – były. Była tam koleżanka, która miała ojca policjanta i jeszcze inne były... Później myśmy znowu przez panią profesorkę – tak mi się wydaje, bo już teraz to nie pamiętam, kto nas wciągnął do tego – chodziłyśmy na ulicę Spiską. To było przy kościele na placu Narutowicza, na Ochocie. Tam mieliśmy poważne szkolenie – wojskowe. Tam nas uczyli na aparacie alfabetu Morse’a. To znaczy przygotowali jako łączniczka. Później były szkolenia – musztry i przygotowania sanitarne. Na końcu właśnie była przysięga po raz drugi – niektóre były pierwszy raz. Tam prawdopodobnie przyjechał wtedy z wizytacją „Grot” Rowecki. Tak się złożyło, że to już był 1943 rok – na jesieni. Już było blisko – nasi spodziewali się Powstania i myśmy były przygotowane. Nawet była komendantka – starsza ode mnie pani. Mnie zrobiły zastępczynią. Ale, co dziwne, że wtedy dopiero personalia wszystkie z nas spisali. Wtedy dostałam pseudonim. Każdy miał swoją rolę wyznaczoną. O Powstaniu się jeszcze nic nie mówiło. To było przygotowanie. Spotkania były raz na tydzień – przeważnie w środy. Po tym fakcie w następną środę przyszłyśmy – zawsze we trzy żeśmy jechały, bo dość daleko od nas było na plac Narutowicza – przychodzimy i pod drzwiami widzimy pieczęcie, trupie czaszki i mieszkanie zamknięte – zaplombowane. To był okropny szok. Tam na pewno było obstawione, ale myśmy poszły – mówię od razu, że idziemy na górę, bo to było gdzieś na pierwszym piętrze. Idziemy jak najwyżej i pojedynczo schodziłyśmy. Każda się rozchodziła w inną stronę i jakoś uniknęłyśmy aresztowania. Jak później dowiedziałyśmy się – przyszła do mnie komendantka – po długim czasie – po tygodniu chyba, że tam aresztowania były. Ja mówię, że wiemy, bo myśmy były najbliżej. Tam wytworzyła się walka… Ktoś widocznie wiedział o tym… Być może, że został aresztowany tam wtedy właśnie „Grot”.
Nie nocowałam jakieś trzy miesiące w domu – to już było przed Powstaniem. Już front się zbliżał w granice Polski. Miałam już narzeczonego, który nie był jeszcze oficjalnie narzeczonym, ale chodziłam z chłopcem, który też był z Pelcowizny...
Nie wiedziałam nawet, ale przed samym Powstaniem on mi dawał do zrozumienia, że musi się… W końcu zrozumiałam, że on właśnie należy gdzieś. Mówię, że ja też należę i tak wyszło, żeśmy się pożegnali i poszliśmy na Powstanie. Był w konspiracji w Batalionie „Kiliński”.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Przed Powstaniem byłam u koleżanki, bo troszkę czekało się. To było tak, żeby się przygotować, a kiedy będzie rozkaz, to wtedy na swoje miejsca poszłyśmy. Dostałam przydział w pierwszej chwili na Mokotów, tam były przygotowane rowery, miałyśmy być jako łączniczki na obrzeżach Warszawy. Ale do tego nie doszło, bo na Narbutta, w zupełnie opustoszałym mieszkaniu, była nasza kwatera. Bardzo blisko tego miejsca (nie pamiętam jaka tam była ulica) była szkoła, całkowicie zajęta przez Niemców i były bunkry. Oni widocznie byli przygotowani na to, wejście było zasunięte betonami i powstańcy na Mokotowie dolnym zdobywali ten teren. Wydawało mi się, że to był piątek – 1 sierpnia. Trochę rannych mieliśmy. Ludzie z tego domu poprzynosili nam różne apteczki. Trochę rannych było, widziałam Niemców leżących, zabitych. Ale nie udało się zdobyć. Kilka razy nacierali powstańcy z Mokotowa dolnego. Myśmy mieli wgląd, Niemcy do okien strzelali. Tam przeżyłam okropną rzecz, bo to trwało gdzieś do 7 sierpnia. Komendantka też tam była, było nas z siedem osób. Między tymi blokami był młody chłopiec… [...] Wieczorową porą komendantka nas przeprowadziła do dużego bloku, bo na dole komuś się nie podobało, że myśmy tam przyszli – cywile zaczęli się wtrącać. Komendantka mówi: „Musimy stąd uciekać, bo w końcu Niemcom nas wydadzą”. Przeniosłyśmy się do innego bloku… Teraz już nie pamiętam, ale to chyba była pani Rapacka, w jakiejś dużej księgarni pracowała, to była bardzo inteligentna pani i ona nas przyjęła do mieszkania. Mieszkanie było kilkupokojowe. To była już staruszka. Nie miała co jeść, ale jakieś okruchy czy sucharki, czy jakieś kluseczki robiła i tak nas żywiła… Myśmy były już bardzo głodne, a Niemcy w międzyczasie grasowali… Jeszcze był taki fakt, że Niemcy do poszczególnych bloków – tam trzy wielkie bloki stały – do każdego osobno wchodzili i robili rewizje. Wszędzie szukali powstańców. Do naszego bloku jak weszli, to od razu poszli do piwnicy i kilku mężczyzn zabili. Pamiętam, że wtedy takiego szoku dostałam, że chciałam iść do tych Niemców. Widziałam na progu ludzi, pozabijanych... To byli mężczyźni. Ilu ich było, to już nie pamiętam… Kiedyś to się pamiętało wszystko… Dlatego, że tak dużo tych ludzi leżało – Niemcy nie weszli do naszego bloku. Tak jakby to była jakaś… No cud jakiś. Ktoś mówił, że jeszcze tam się ludzie chowali. Raz, jak się uciszyło, to wybrałyśmy się na dolny Mokotów. Tam mieszkała nasza dyrektorka szkoły. Pierwsze bombardowania, jakie Niemcy zrobili w czasie Powstania, to były właśnie na dolnym Mokotowie. Myśmy się wybrały, bo po prostu już głód nam dokuczył. Niemcy wydali takie zarządzenie, że jak ktoś potrzebuje wody, czy w jakimś celu poruszać się, to musi mieć białe chorągiewki czy coś w ręku – na znak poddania. I ludzie zaczęli troszkę wychodzić z domów. Myśmy ośmielone tym, poszły na dolny Mokotów, do tej swojej kierowniczki, ale nie doszłyśmy, bo było takie bombardowanie, że gdzie bomby padały, robiła się tylko gromada piachu z tego. Pamiętam tylko, jak świstały koło nas kule… Zresztą cud, żeśmy tam nie zostały w ogóle od razu zabite, nie wiem, skąd te kule były…
- Czy przez cały czas poruszała się pani z koleżankami łączniczkami?
Tak. We trzy żeśmy poszły, bo to z jednej szkoły. I tak żeśmy się trzymały. Myśmy wróciły z powrotem. Pożegnałyśmy się z tą wspaniałą panią Rapacką [...] i ona mówi: „Boże – wróciłyście!”. „No, wróciłyśmy”. „Co tu będzie? Z głodu umrzemy!”. Myśmy nie mogły się do innego mieszkania dostać ani o nic poprosić. To już nam tak bardzo dokuczyło… Na Powstanie jak szłyśmy, to nam powiedziano, tak między wierszami, że idziemy na trzy dni. Na trzy dni miałyśmy przygotować sobie ubranie i bieliznę, czy coś do zmiany. I mówiłyśmy, że jak tak cicho jest, to zaczęłyśmy kierować się... Każda była z innego miejsca: koleżanka była ze Starówki, druga była z Powiśla, a ja byłam na Pradze. Nie wiedziałyśmy, jak wygląda Warszawa… Po prostu walka była uliczna.
- Nie słuchały panie radia wtedy?
Nie, żadnych przekazów nie było, tylko ludzie jak uciekali w popłochu, to jeden do drugiego mówił, że Niemcy ostrzeliwują... Radio działało tylko w Śródmieściu, gdy przedostałyśmy się na drugą stronę Alej Jerozolimskich, to byłyśmy szczęśliwe, że już tu jest Polska. Tam była Rakowiecka, więzienie, dużo pchali do tego więzienia. W każdym bądź razie myśmy – nie wiedząc o tym – wybrały się na Marszałkowską, znałyśmy tylko tą drogę... Puławską... Nikogo tam nie było, nikt nas nie zaczepił... Wiem, że na pierwsze posterunki, żeśmy trafiły… – patrzymy, że to są nie Niemcy – w niemieckich mundurach, ale twarze podobne do Azjatów. Myśmy ich nazywali Karakuci... coś takiego, już nie pamiętam, to byli ludzie chyba z Mongolii, można się było z nimi dogadać, pytali się, gdzie idziemy – nie strzelali do nas. Mówimy, że chcemy do domu iść. Do domu, bo tu głód jest… „Nie chodźcie – tam wojna jest! Nie chodźcie!” – odradzali nam. No, ale człowiek młody – jak ma szesnaście lat, to jest bardzo odważny. Doszłyśmy do placu Unii Lubelskiej. Przy placu Unii Lubelskiej, jak wiadomo, byli Niemcy w pełnym pogotowiu. Wszystkie rogi były obstawione armatami. Lufy były wystawione na ten plac. Pamiętam, że niedużo ludzi było… Pamiętam taką kobietę rozniesioną – to już jednak trupy były. I myśmy z tymi chorągiewkami – porobiłyśmy sobie oczywiście szmaty jakieś… I nie wiemy… Patrzymy, rozglądamy się, że tu lufa, tu lufa… I ze wszystkich rogów wyszli Niemcy z bronią, ale nie strzelali. Niemiec z Alei Szucha wyszedł i zaczął krzyczeć do Niemców, że stać! A on wyszedł i do nas krzyczał, to było już na drugim placu, na placu Zbawiciela! Tam jakoś wyszłyśmy przez te trupy. Marszałkowska już się paliła – iskry leciały do placu Zbawiciela. Na placu Zbawiciela wyskoczyli Niemcy. Myśmy zaczęły płakać, jak Niemiec wyszedł do nas z karabinem. Zaczęłyśmy płakać i mówić: „Pod Twoją Obronę”. Czy oni coś rozumieli, czy nie? W każdym razie on tylko zrozumiał, nie mówiłyśmy po niemiecku, nas po francusku w tej szkole uczyli, i mówi, że mamy czekać. Czekać! A on pójdzie do [niezrozumiałe] – powiedział. I się porozumie. I porozumiał się. A co my chcemy? Gdzie my idziemy? Mówiłyśmy, że
Nach Hause. Nach Hause. To żeśmy umiały powiedzieć, bo sześć lat – jakby nie było – była okupacja.
Nach Hause – że do domu idziemy. To on mówi, że mamy zaczekać. I jak wrócił – jak myśmy już modliły się… Taki pamiętam starszy był – twarz taka pogodna zrobiła się i powiedział, że mamy iść… Marszałkowską. A na Marszałkowskiej była straszna barykada. I patrzymy – jak my teraz dojdziemy tą Marszałkowską. Była zastawiona. Kamień się rozsunął i powstańcy wyszli, i zaczęli kiwać na nas chorągiewką, żebyśmy wpadały. I tam żeśmy wpadły. Niemcy pytali się, skąd idziemy. Mówimy, że z Mokotowa. Oczywiście nas od razu na posterunek dali – jakiś pierwszy lepszy powstańczy i każda po kolei zeznanie musiała dać. Oni się też bali, bo nie wiedzą, kto my jesteśmy. Mówimy im, jaka sytuacja jest, że Niemcy tam rozstrzeliwują, że powstańcy nic nie mogą zrobić, że bombardowania…
Wtedy nas nakarmili i postanowiłyśmy jeszcze gdzieś iść do swojego zgrupowania. Do tej najważniejszej swojej profesorki chciałyśmy dojść – do Śródmieścia. Bo myśmy miały legitymacje napisane, że jesteśmy łączniczki przy głównej kwaterze Armii Krajowej. [...]Była jeszcze wielka przeszkoda. Doszłyśmy Marszałkowską, która była strasznie zniszczona – jedno wielkie szkło i gruz. Doszłyśmy już bliżej Alej Jerozolimskich, już coraz lepiej było i żeśmy się tylko wojskowych pytali, że chcemy przekroczyć Aleje… „Aleje są nieczynne – nie wolno, bo Niemcy jeżdżą czołgami w jedną i w drugą stronę”. Nie ma żadnego przejścia i mówią, że jeśli chcemy, to żebyśmy się jeszcze zgłosiły do… nie wiem… do kina jakiegoś i w kinie żeśmy przenocowały – czyli odpoczęły. Czekałyśmy z powstańcami. To było na ulicy Brackiej i Nowy Świat. To tak tam zrobili, że ludzie się przemieszczali na przykład szukając rodziny – to ci dawali znać… Powstańcy obserwowali, żeby czołg się odwrócił, czy jak i można było przebiegać – pojedynczo. I tak żeśmy się przemieściły w nocy na drugą stronę, ale strasznie strzelali. Byli snajperzy. Niemcy w Alejach. Dużo Niemców przecież w różnych rządowych budynkach mieszkało, to oni rozstrzeliwali powstańców, ale jakoś szczęśliwie nam się udało na drugą stronę przejść. No, ale tam po wielkich tarapatach znalazłyśmy swoją dyrektorkę, która była przy tej komendzie. Ona była intendentką. Nazywała się Anna Baran… Ona nas częściowo zatrudniała, bo robiła posiłki dla powstańców – takie podwieczorki, ze trzy razy dziennie – już nie pamiętam. Od razu dostałam przydział na ulicę Górskiego. I tam żeśmy poznały komendantkę i następne kobiety… Irenę Kaniewską – ona była starsza od nas. Ona już pracowała. Pamiętam, że była po studiach, była farmaceutką. Bardzo ją polubiłam. Podała mi swoje imię i nazwisko. To było na Górskiego – prawie naprzeciwko gimnazjum. I w tym gimnazjum trafu trzeba, że ja ze swoim narzeczonym się spotkałam. Wiedziałam, że on na Górskiego… On jeszcze mnie dał znać, że będzie obstawiał tą szkołę. Na Górskiego zdobyli szkołę prawie bez boju, bo tam wszystko Azjaci byli. Ich wzięli tam jako niewolników i odstawili gdzieś. W każdym bądź razie cała ta szkoła była zajęta przez Batalion „Kilińskiego”. Tam właśnie już rozpoczęła się akcja na Stare Miasto.
- Udało się pani spotkać ze swoim narzeczonym?
Tak. Tam właśnie spotkałam swojego narzeczonego, ale później strasznie bombardowali te tereny. Pamiętam, że palił się magazyn powstańczy w jakimś bloku – tośmy ratowały. Wrzucałyśmy całe paczki ubrań zapasowych… I właśnie my, od Baranówny, chodziłyśmy tych powstańców dożywiać. [...] Koleżanka mówi, że na Narewskiej był wielki gmach – jakiś urząd. Tam była główna komenda. I tam nas zaprowadzili. Wybierali niskich i szczupłych. A ja byłam niewysoka i chuda, i mnie wybrali. Byłyśmy we dwie. Druga koleżanka też była szczupła i myśmy tam zostały. Nie wiem, ile tam było osób. Najpierw poszłyśmy na taką próbę, żeby po prostu umieć znaleźć ich w kanałach, a wejście było na ulicy Mazowieckiej.
- Panie miały być łączniczkami kanałami?
Tak. Na ulicy Mazowieckiej. Ponieważ przydział mieliśmy... Jeszcze zapomniałam powiedzieć, że już dostałyśmy legitymacje.
Najpierw była próba… Wchodziłyśmy włazem do kanału i każda miała patyk dość mocny, który się rzucało (bo te kanały były bardzo niskie), osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt centymetrów wysokie – elipsowate. Ponieważ już mieliśmy te drążki i żeśmy rzucały ten drążek. Tak żeśmy chodziły... Za pomocą tego do tego drążka, bo inaczej trzeba było się czołgać i dużo było gorzej.
Ta próba wyszła dobrze, więc chodziłyśmy tam jakiś czas i stwierdziłyśmy, że już były jakieś oznaczenia w tym kanale i na następny raz już nam obciążenie dali z amunicji. Takie były szelki – na szelkach najprawdopodobniej były granaty. Dla nas nie było ciężkie, ale krępujące, dlatego nosiłyśmy na plecach, żeby nie zamoczyło się. W tych kanałach, nie było wody, ale było dużo nieczystości.
Na Mazowieckiej wchodziłyśmy i przy Daniłowiczowskiej (tam było więzienie), włazem wychodziliśmy. Powstańcy tam działali...
- Nosiłyście panie tam broń?
Tak. Raz żeśmy były na takiej próbie, a później już działałyśmy. Stare Miasto było strasznie bombardowane. Tam żeśmy były całe mokre, a miałyśmy ubrane takie kombinezony.. Więc te kombinezony były mokre od przejścia w kanałach. Było zdaje się raz takie hasło, bo pierwszy szedł zawsze przodujący – jakiś przodownik. I on jakieś hasło dawał, a każdy po cichu mówił następnym. Przy każdej studzience, którą się mijało trzeba było stanąć w wielkiej ciszy…, ale chociaż plecy trochę odpoczęły i szłyśmy dalej. To trwało bardzo długo. Nie wiem czy trzy czy cztery godziny albo więcej nim ten kawałek się przeszło. No i były wypadki. W jednym kanale tak, żeśmy się rozgrupowali. Niemcy właz otworzyli. To było niebezpieczne otwarcie i niemieckie głosy słychać było. Jakoś szczęśliwie to przetrwałyśmy, że do końca się doszło i od razu pozdejmowaliśmy te brudne i strasznie cuchnące rzeczy. Tam do jakiejś celi nas położyli, żeby trochę odpocząć.
Jedna z koleżanek była ze Starego Miasta i ona się udała z hasłem. Hasło nam podali i poszłam z tą koleżanką. Ona mieszkała bardzo blisko rynku. Ludzie siedzieli w piwnicy, ona znalazła swojego ojca i matkę. Pamiętam, że jej matka przyniosła nam szybko coś do jedzenia. Strasznie płakała, żeby córka została. Ona mówi: „Ja nie mogę zostać, bo mi nie wolno”. Dobrze, że nie została. Z bramy do bramy przechodziłyśmy, bo Niemcy bardzo nisko jeździli samolotami i zrzucali bomby.
Wróciłyśmy w to samo miejsce na ulicę Daniłowiczowską. Z powrotem jak szłyśmy to miałyśmy okropne przygody, żeśmy stały bardzo długo, bo z przeciwka jakiś człowiek stał i nie wiadomo, co chciał w kanałach. Przodownik rzucił jemu jakieś rozkazy. To był powstaniec, który na Starym Mieście nie wytrzymywał tego. Jak się dowiedział, to zszedł na dół. Tyle nam strachu napędził… Z powrotem jak wyszłyśmy, to każdy miał dosyć. Straszny był wybuch na Starym Mieście. W końcu dowiedzieliśmy się, że jest już odkryty burzowiec – kanał, który był bardzo wygodny, można było z lekkim pochyleniem głowy przejść. Ze Starego Miasta wszyscy powstańcy zaczęli wychodzić. Niemcy ludzi od razu zabierali, bo zdobyli już Powstanie, dobijali ludzi…
- Gdzie pani wtedy była, na Górskiego?
Byłyśmy wtedy na Górskiego, numeru nie pamiętam, ale wiem, że ten budynek był naprzeciwko gimnazjum męskiego. Na Górskiego był czas, gdzie systematycznie zdobywali Stare Miasto i Śródmieście, ponieważ na Śródmieściu było bardzo duże zgrupowanie. Część uchodźców ze Starego Miasta było w boju świetnie zahartowanych, świetnie się bronili. Jak przyjechali to przyszli tam, gdzie był Batalion ,,Kiliański’’, który się przeniósł, dlatego że strasznie zaczęli bombardować. Rzucili bomby na ulicę Górskiego.
Było bardzo dużo przysypanych, ale nam pani Irena Kaniewska powiedziała, że już musimy się przemieścić gdzie indziej, dlatego nam pozwolili. Po prostu oni je zdobędą i my musimy iść w tereny już zniszczone. Pani Kaniewska miała teścia inżyniera, który siedmioma językami władał, to był starszy pan, mocno w Powstanie zaangażowany. Skierował nas na ulicę Pańską, do szpitala przyfrontowego. Tam żeśmy drugi miesiąc były na tej ulicy... Szpital, taki prowizoryczny, znajdował się na parterze, gdzie były dwie sale, dwa spore pomieszczenia przerobione z jakiegoś mieszkania. Na dole były piwnice. Znajdowali się tam ludzie, którzy zostali lekko ranni czy też trochę wyleczeni. Był lekarz pochodzenia żydowskiego i jego pielęgniarka, która była wykształcona. Nie mieliśmy, czym karmić ludzi, którzy tam leżeli...
- Panie były sanitariuszkami?
Myśmy były do pomocy, bandażowałyśmy… Jedzenie, było gotowane z kaszy jęczmiennej. Znajomy inżynier prowizorycznie skonstruował mały młyn, żeby mielić kaszę. Tam były blisko zakłady Haberbuscha, one dużo dawały, cukru w kostkach mieliśmy pod dostatkiem – to nas zasilało. Nic innego nie było oprócz gotowanej kaszy i sucharów. Chorzy tak samo musieli się tym zadawalać.
Z chorych, jak pamiętam była jedna łączniczka, której nogę urwało. Lekarstw jako takich tam nie było, były tylko witaminy. Panowała choroba, ludzie przychodzili z zaburzeniami żołądkowymi, mieli krwawą dyzenterię, lekarz pomagał... To były takie silne proszki, po których nawet zdarzyło się, że kobieta ciężarna urodziła. Jako ciekawostkę powiem, że ojcem tego dziecka był Żyd, który miał przy sobie żonę. Prawdopodobnie Polka, która była w ciąży z tym Żydem musiała ich przechowywać. Oni w trójkę żywili się przy szpitalu.
- Jak ludność cywilna odbierała Powstanie w tym czasie?
Ludzie raczej w Śródmieściu nie narzekali. Byli wystraszeni, ale nie narzekali, chowali się w piwnicach i ruinach domów. Po prostu było nieszczęście. Każdy ratował się jak mógł. Ulica Złota była najczęściej uczęszczana przez ludzi przemieszczających się. Wzdłuż tych domów ciasno pobudowanych były przejścia przez podwórka i przez piwnice. Były ściany rozbijane, szczeliny i ludzie się przemieszczali. Mimo, że strzelali i wojna trwała, to tam się ludzie przemieszczali. Tą młodą kobietę, która strasznie cierpiała, bo nogę miała urwaną i nie była operowana, w czwórkę zaniosłyśmy do szpitala na ulicę Złotą, gdzie zrobili jej operację, jakieś środki uśmierzające lekarz jej dawał i to pomagało.
Słyszałam, że uderzyła bomba bardzo blisko starszego człowieka, i pod skórę dostało się powietrze i on był cały jak balon. Pierwszy raz się spotkałam z takim czymś! Miał rany na całym ciele, bo go pokroili i to powietrze wyszło z niego. Jakoś rany się goiły, ale stale trzeba było je pielęgnować i przemywać. To było bardzo przykre... Jak ten człowiek cierpiał... Nie chodził, był leżący.
- Może wrócimy do historii tych Żydów…
Kobieta urodziła syna, leżała w szpitalu ze trzy, cztery dni. Myśmy się nią opiekowały. Jak wiem, ten Żyd z tą kobietą gdzieś uszli. Prawdopodobnie schowali się gdzieś do kanałów, ale lekarz na koniec miał truciznę, którą podzielił na części i rozdał Żydom. Ta Żydówka była bardzo mało podobna do Żydówki. Spotkałam ją później w Pruszkowie i strasznie się przestraszyła, zaczęła uciekać ode mnie. Ja mówię: „Niech pani się nie boi, ja panią nie wydam” i poszła gdzieś... Może się wydostała poza Warszawę...
- Rozmawiała z nią pani? Wyszła razem z cywilami?
Tak z cywilami wyszła. Ten Żyd był bardzo czarny, niewysoki i bardzo podobny do Żyda. Ta kobieta z dzieckiem mogła ujść. Tak sobie myślę... Na pewno oni gdzieś żyli po Powstaniu. Nie wiedzą, że znam ich historię.
Myśmy wchodzili nie od strony frontowej, tylko od podwórka szpitala, gdzie Niemcy mieszkali, jakaś rodzina niemiecka. Jak dostałam się do tego szpitala, to była kobieta, która pomagała. Powiedziała, że sobie idzie gdzieś a „...ty się zajmij kobietą, która jest Niemką, która leży w jakiejś piwnicy osobnej i jest ze starości leżąca. Do tej pory ją karmiłam, więc ty teraz ją karm”. Ta kobieta rzeczywiście pierzyny i poduszki miała koło siebie i leżała. Przez jakiś czas, przez tydzień czy więcej, chodziłam do niej trzy razy dziennie i zanosiłam jej picie czy kawałek chleba. Chleb jeszcze był jakiś na początku. Moczyła się, więc wyciągałam z niej te mokre rzeczy i przekładałam. Zawsze mnie tak złapała, że ucałowała w rękę. Ja się pytałam tych sąsiadek, dlaczego się one nie opiekują. „Nie chcemy, bo ona nie była dobra dla nas. Ma synów, którzy przychodzą po wojskowemu i są nam nieprzyjaźni”. Ja ich nie znałam i do końca się nią opiekowałam. Kiedyś poszłam i umarła. Włożyli ją w trumnę szybciutko, chodnik zerwali na ulicy i ją pochowali. Tylko ja byłam na tym pochówku. Na ulicy Pańskiej to było.
Tam przeżyłam jeszcze zrzuty. Nastała taka wielka radość. Dzień piękny, słoneczny... Ludzie wylegli, zaczęli cieszyć się, bo wydawało się, że są zrzuty, które ludzie zrzucają, a to były paczki, niestety bardzo dużo spadało w różne miejsca. Oni od razu zrzucili, jak nadjechali i dużo się w niemieckie ręce dostało. Widziałam częściowo... Ludzie rozbierali i przynieśli różne materiały.
Były zrzuty normalnie w nocy. Jeszcze jak było w Śródmieściu, to plac był oświetlony ogniskami i udawały się zrzuty. Trochę amunicji zrzucali i żywność też. [...] To było raz. Podobno i Ruscy kiedyś coś zrzucili, ale ja nie wiem...
Później jak bombardowali strasznie Warszawę – już w ostatnich dniach przed końcem – to Ruscy latali swoimi samolotami pościgowymi, myśliwskimi, które odstraszały. Niemcy bezkarnie atakowali, na małej wysokości patrzyli, gdzie jest cały dom i rzucali bomby. Te pościgowe samoloty trochę odstraszały. Niemcy wpadli na pomysł, że wszystkie bomby w jedno miejsce zrzucali. Było jeszcze gorzej, bo jak zrzucił te bomby to były okropne zniszczenia. [...]
- Pani do samego końca była w szpitalu?
Byłam w szpitalu do końca. Później jeszcze takie miałam fakty, że był u nas człowiek przyprowadzony z Powstania, ranny, który na plecach miał wrzuconą jakąś wielką skrzynię z amunicją. To był mężczyzna bardzo wysoki i silny. Był na brzuch położony. Nic mu nie było, tylko tyle, że się ruszać nie mógł. Trzeba było go karmić. Kiedyś jak już się lepiej poczuł, nasz lekarz mówi: „Wstawaj, bo już dosyć tego leżenia!”. Tak go sprytnie chwycił za obie ręce, że go przewrócił na plecy. Jak go przewrócił na plecy, to tak jakoś mu się polepszyło, że on zaczął wstawać – usiadł. Bardzo blisko mieszkał, na ulicy Żelaznej. A tam były ulice takie jak Złota, Sienna, Żelazna i Twarda – to było takie skrzyżowanie. I tam właśnie nie można było podkopu zrobić. Jeżeli podkop był, to trzeba było się czołgać pod rurami, a na wierzchu tylko ustawili niedużą barykadę. Dużo było tam rannych, dlatego że ludzie nie chcieli tam dołem iść. Koleżanka moja z Powstania, która też tam przechodziła – przelatywała, bo jej się nie chciało tamtędy na dół iść, bo to bardzo było blisko z Alej Jerozolimskich, a z Alej, to tam oni mieli wielką obserwację. Stale strzelali, bo chcieli zdobyć te tereny.
- Co z tym mężczyzną, który blisko mieszkał?
On mnie poprosił: „Słuchaj, mam taką wielką prośbę, że jak lekarz się oddali w nocy, wieczorem, to zaprowadź mnie do domu!”. Ja mówię: „Słuchaj, ale tak nie można… Trzeba mieć decyzję lekarza”. A on mówi: „Nic ci się nie stanie, ja blisko mieszkam, wrócę tu jak on będzie miał dyżur”. Ja mówię: „Dobrze, ale nie można iść, jeżeli się hasła nie ma”. Więc też do pewnego stopnia takie zrobiłam [niezrozumiałe] przestępstwo zarazem, że poszłam do komendy, była blisko, i dowiedziałam się [...] hasła. Poszłam i jego odprowadziłam. On szedł trzy może cztery domy pod ziemią, przez piwnice. Tylko były takie wyloty, że trzeba było nogi podnosić. To kładłam mu cegły, on wchodził na to i przechodził. Po schodach zaprowadziłam go do rodziny. Matka z ojcem... Boże! Co to było? Co za radość wielka? On został już w domu, ja wróciłam. Powiedziałam lekarzowi i on mówi: „A to dobrze. Tam matka go odkuruje”. Miała dużo jedzenia. Później obdarowali mnie jakimiś ciasteczkami, które upiekła. Takie dwa przeżycia miałam z tą kobietą, którą dokarmiałam i to.
Stale miałyśmy robotę, musiałyśmy prać rzeczy i baseny trzeba było podawać. Wody wtedy nie było, więc wyrzucało się po prostu. Tam właśnie odwiedził mnie mój narzeczony. Jak się dowiedział, że tam jestem, przyszedł i wręczył mi pierścionek... Na ulicy Żelaznej Niemcy, kiedy Powstanie miało się ku końcowi – to było w połowie września – jeździły samochody, które z megafonów ogłaszały, żeby ludzie wychodzili, że włos z głowy nikomu nie spadnie i żeby na ulicę Żelazną wychodzić, a Niemcy przejdą przez barykadę na stronę niemiecką i poprowadzą do obozów w Pruszkowie. Myśmy się wahały czy to zrobić, bo oni tak straszyli, że jeżeli chcemy do końca być, to zrobią mogiłę, wszystkich nas pozabijają.
Zdecydowaliśmy zostać, nikt nie chciał do Niemców. Mój narzeczony już wiedział, gdzie jestem. Był też dosyć blisko i jak było zawieszenie broni…
Jeszcze chciałam powiedzieć, że ten inżynier, był jednym z parlamentariuszy, którzy z Niemcami podpisali… On się nazywa Kaniewski, pani Irena Kaniewska była mężatką – to był jej teść.
W tym czasie przez trzy dni było zawieszenie broni, cicho się zrobiło, ludzie zaczęli się odwiedzać i właśnie mój narzeczony mnie odwiedzał. I tak między sobą zawarli układ – między powstańcami, a Niemcami... Polacy nie wierzyli Niemcom, że Czerwony Krzyż wymógł na Niemcach, żeby uznali powstańców jako żołnierzy, żeby nie rozstrzeliwali ludzi. Na skutek tego Polacy zgodzili się podpisać zawieszenie broni. Mimo to Batalion ,,Kiliński’’ został dla eskorty ludności polskiej. Niemcy mieli to honorować, mieli broń oddać dopiero jak ostatni cywil wyjdzie. Niemcy wyznaczyli termin na 9 października i wszyscy cywile mają opuścić [miasto]. Kto co mógł, wziął na plecy czy walizkę jakąś, to tylko jakieś węzełki...
- Pani również wychodziła tego dnia?
Tak, z cywilami i z państwem Kaniewskimi.
- Ze swoim narzeczonym również czy on został?
Nie, narzeczony został. Odwiedzał mnie prawie codziennie i jeszcze przyniósł mi ubranie, bo zima szła, więc przywiózł mi ciepłe buty i jakąś kurtkę i na zmianę jakąś sukienkę. Jak wybuchł pożar, to też zdobyłam jakieś koszule flanelowe i przyszykowałam mu paczkę. Za każdym razem jak przychodził, to żegnaliśmy się, bo nie było wiadomo, kiedy i co. Wymienialiśmy się tylko adresami.
Byłam przy tym, jak Niemcy w Alejach, to było właściwie na ulicy Żelaznej, stali i odbierali od wszystkich powstańców broń. Wszyscy rzucali broń przed Niemcami i wtedy zobaczyłam tego, którego ocaliłam… Nie pamiętam jak się nazywał… On poszedł do niewoli, jego rodzice powiedzieli, że wrócił do jednostki, bo był zobowiązany przysięgą, też oddał broń. Tylko mu pomachałam, ale nigdy go nie spotkałam. Kiedyś podchodził pod moje okno, bo wiedział gdzie byłam zakwaterowana.
- Gdzie udała się pani po zakończeniu Powstania?
Poszliśmy z państwem Kaniewskimi, z panią Ireną też... Pomogłam tym starszym ludziom, bo oni byli już po sześćdziesiątce. Poszliśmy do Pruszkowa, gdzie była wielka hala, z której wszystkich pędzili od bramy do hali. Wszyscy byli z tej hali wypuszczani – kto był młody na jedna stronę, a kto starszy na drugą stronę. Dla rannych formowali pociągi (ponieważ to było na terenie warsztatów kolejowych) i wywozili na Gubernię. Ludzi zdrowych, młodych do innego pociągu wsadzali i wywozili.
- Czy spotkała się pani jeszcze kiedyś z panem Kaniewskim?
Z nim nigdy się nie spotkałam, bo mnie odstawili do drugiego obozu. Tym sposobem uratowałam się, ponieważ w tym czasie, kiedy oni przyszli – myśmy bardzo późno wyszli – jak przyszli po ostatni transport to byłam w ubikacji, w takiej latrynie, w takim rowie pokopanym z zasłonami. Kiedy koleżanki zobaczyły, że mnie nie ma, skoczyły do mnie i powiedziały: „Słuchaj, co robimy?”.
Niemcy zabrali tych, co mieli zabrać, a myśmy zostali i się okazało, że oni barak chorych robią. Koleżanka była ranna, musiała iść do baraku chorych, poszłam z nią. Jeszcze były inne dziewczyny młode takie, które też się uratowały. W baraku chorych byli rosyjscy niewolnicy. Oni byli sanitariuszami i lekarz Niemiec i Ruski. Byłam jeszcze trzy tygodnie na terenie Pruszkowa i tym sposobem uratowałam się. Lekarze polscy porozumieli się z Niemcem i Ruskim – lekarze, którzy badali, wystawali diagnozy... Niemcy tych chorych wywieźli na Gubernię.
Po trzech tygodniach... [dojechaliśmy] do Mszczonowa, wysadzili nas w nocy i Niemcy pilnowali dookoła i myśleliśmy, że nas rozstrzelają. Później podwody przyjechały ze wsi i zabierali ludzi na fury i rozwozili po wsiach.
My nie chciałyśmy nigdzie jechać, tylko chciałyśmy przepustki. Miałam rodzinę w Skierniewicach i chciałam dostać się do rodziny. .
- Czy przez cały okres Powstania miała pani jakieś wieści od rodziny z Warszawy? Spotkała się pani z nimi?
Nie. Pojechałyśmy do rodziny w Skierniewicach i później jeszcze tydzień czy więcej czekałam pod Częstochową. Tam dostałyśmy przepustki, z którymi mogłyśmy jechać do Skierniewic. Do przyjścia wojsk rosyjskich byłam u krewnych…
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Wróciłam jak tylko Warszawa była wolna.
- Spotkała pani swoja rodzinę?
Ciocię, ojca i brata spotkałam. Oni byli daleko od Warszawy – w Ząbkach czy Wołominie. Uciekali, bo był tam straszny bój, ale później wrócili do domu, który częściowo ocalał. To był masywny dom, carskiej budowy, grube ściany były. Tam znalazłam sąsiadów, którzy powracali...
- I wróciliście państwo do swojego domu?
Tak, tam wróciłam i tam wyszłam za mąż... Byłam u rodziny z Skierniewicach, a żeby się przemieścić do Warszawy, to żeśmy pieszo (piętnaście stopni mrozu) z młodsza siostrą, która miała 14 lat, szły – to był 18 stycznia. Po drodze zabrał nas ruski samochód, który jechał po amunicję i przenocowałyśmy za pieniądze u jakiejś kobiety we Włochach. [...] Później pieszo, przez całą Warszawę, przez gruzy kierowałyśmy się przez Aleje Jerozolimskie do Wisły. Wisła było często zamarznięta, myślałyśmy, żeby przejść po lodzie, ale później trzeba było się wycofać, bo byśmy wpadły do wody z siostrą. Był już pontonowy most zrobiony przez ruskich i przez ten most przeszłyśmy. Ludzi tyle się zgromadziło, że czekałyśmy bardzo długo. Ruscy wstrzymali przejeżdżające wojsko i nas przepuścili na stronę Pragi. Później dostałyśmy się do swojego domu. Jak Ruscy otworzyli wejście, to wszyscy chcieli się dostać i ci pierwsi spadali. Wszyscy biegli po moście jak najszybciej, bo w każdej chwili mogli zatrzymać. Byłam później na ziemiach odzyskanych… jakoś się wszystko przeżyło... Byłam na zachodzie, w Starogardzie Szczecińskim w delegacji wysłana z biura PKP Warszawa Praga do 1946 roku.
Warszawa, 14 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel