Maria Bińkowska „Mada”
Maria z domu Mirgałowska, po mężu Bińkowska, pseudonim „Mada”, urodzona w Warszawie, 13 lipca 1924 roku, czyli miałam piętnaście lat w lipcu, jak wybuchła wojna. Miałam dwadzieścia lat jak było Powstanie, a mam osiemdziesiąt na sześćdziesiątą rocznicę.
- Do jakiego oddziału pani należała?
W czasie wojny – Wojskowa łużba Kobiet, w czasie Powstania – Grupa „Północ” pułkownika „Wachnowskiego” na Starym Mieście.
- Proszę opowiedzieć o latach swojego dzieciństwa, jeszcze przed wybuchem wojny?
Ojciec był zawodowym oficerem, dowódcą 59. Pułku Piechoty w Inowrocławiu, stamtąd poszedł na wojnę i zobaczyłam go w 1947 roku, jak wrócił z niewoli. Wrócił, okazało się, że jest pozbawiony praw emerytalnych, bo był w KOP-ie swego czasu na granicy rosyjskiej. Wobec tego nie przyznano mu Virtuti Militari za 1920 rok, pozbawiono emerytury i tak się zaczęła jego praca w Polsce. Byłam wtedy w Krakowie na studiach. Tu osiedliśmy, marząc cały czas o tym, żeby wrócić do Warszawy, tym bardziej, że mój mąż też był w Powstaniu Warszawskim. Cena, jaką kazano nam za to zapłacić, czyli wiadoma przynależność, uniemożliwiała powrót.
- Czym się zajmowała pani w trakcie okupacji przed wybuchem Powstania?
Chodziłam do szkoły. Najpierw skończyłam czwartą klasę gimnazjum, a potem dwuletnią szkołę. Niemcy to nazywali szkoła zawodowa drugiego stopnia – technikum budowlane, a przed wojną to było Liceum Architektury Stanisława Noakowskiego. Szczęśliwie się tak złożyło, że pod płaszczykiem szkoły uzupełnialiśmy przedmioty maturalne, tak że uznano mi maturę po wojnie.
- Czy brała pani udział w konspiracji?
Od razu byłam przeznaczona do służby sanitarnej. W 1943 czy 1944 na początku zdałam teoretyczny egzamin i miałam być przydzielona do któregoś szpitala na staż, ale nie zdążyłam, wybuchło Powstanie. Zaczęła się moja praca w służbie zdrowia na Starówce od pierwszego dnia.
- Jak pani pamięta moment wybuchu Powstania Warszawskiego?
Wielki entuzjazm. Jeżeli ktoś dzisiaj mówi, że to było niepotrzebne, to znaczy nie znał realiów warszawskich. Każdy czekał, żeby tylko zacząć. Wszyscy zapominają, że młodych ludzi wzywano do kopania rowów. Na szczęście nikt nie poszedł. To chyba też przyspieszyło decyzję.
Gdyby Powstanie nie wybuchło, to Warszawa i tak byłaby zniszczona. Nie ulega wątpliwości, byłaby miastem frontowym. Jednemu i drugiemu nieprzyjacielowi zależało na tym, żeby Warszawy nie było. Dla nas to był wybuch entuzjazmu, potem żeśmy się tylko martwili, żeby się za szybko nie skończyło, żebyśmy zdążyli być w akcji, być kimś, zadziałać. Trwało dwa miesiące.
- Czy udało się pani zadziałać w czasie Powstania?
Od drugiego dnia już byłam w akcji, bo byłam na ulicy Długiej. Tam powstał szpital polowy, do którego zostałam przydzielona i zaczęła się normalna praca. Pamiętam mój pierwszy pacjent, to był żołnierz, który miał odparzone nogi, bo niemyty, cały czas na barykadzie, bidak ledwo chodził, buty nie zdejmowane. Potem było różnie.
- Jaka była najcięższa sytuacja w trakcie pracy?
Cały okres, cały sierpień to było Stare Miasto. Niestety od entuzjazmu 6 sierpnia, gdzie była jedyna defilada – nie wiem czy wiecie, że była defilada na Starym Mieście na stopniach kościoła garnizonowego...
- Proszę powiedzieć dokładnie, co to była za defilada?
Armii Krajowej, żołnierzy, którzy już byli żołnierzami albo, którzy zaraz pierwszego dnia zdeklarowali i składali przysięgę. Po mszy świętej była autentyczna defilada w południe. Potem się zaczął się nalot lotniczy, po którym miałam draśniętą nogę. Miałam ją potem zabandażowaną i byłam strasznie z tego powodu dumna, że jestem ranna w Powstaniu.
- Tam, gdzie pani pracowała w trakcie Powstania, skąd dostawali państwo jedzenie?
To było bardzo różnie, czasami były zdobyte sardynki w magazynach niemieckich. Najciekawsze, w co byliśmy ubrani? Nasi chłopcy zdobyli magazyny wojskowe i były słynne panterki. Myśmy zostali umundurowani w panterki, a pod spodem co było to było, nie było widać. Panterki, potem jak żeśmy przeszli kanałami do Śródmieścia, to były w wielkiej cenie, chcieli od nas kupować, ale dla nas to było jak talizman.
Cośmy jedli? Czasami był cukier rzucony, czasami sardynki, czasami coś. Pamiętam jak pierwsi chłopcy przyszli z Żoliborza i dostałam [jednego] pomidora, to się oglądało jako coś ze świata nierealnego. Były kuchnie, ale były głównie dla żołnierzy, wydawało się posiłki.
- Czy może pani opowiedzieć swoje najprzyjemniejsze przeżycie z dni powstańczych?
Łatwiej mówić o mniej przyjemnych, tych było więcej.
- To jakie jest najgorsze wspomnienie?
Na Kilińskiego wybuch zdobytego czołgu, to była masakra. Kolega mi powiedział: „Wiesz, co to jest?”. Była kupka czegoś. To „zwęglone”, to był człowiek. Potem przychodzili do nas, do punktu sanitarnego, ludzie nie widząc, tylko wołali z jakiego zgrupowania, przychodzili inni, szukali swoich. To był koszmar na wielką skalę. Na mniejszą to pamiętam, wzywali mnie do pomocy do młodej dziewczyny, której na skutek, nie wiem czy wybuchu bomby, nie wiem co spadło, czy granatnik, od pieca wywaliło drzwiczki i żar z pieca spadł na jej nogi. Kazano mi z nóg zdejmować powbijane, żarzące się, potem już wystygłe kawałeczki węgla. Ona wyła z bólu czy płakała, nie wytrzymała tego. To pamiętam bardzo dokładnie. Potem były dni lepsze dni, gorsze, ciągle się coś działo.
31 sierpnia byłam w grupie, która miała iść przez Ogród Saski. To miało być przebicie połączenia ze Śródmieściem. Czekaliśmy całą noc w Pasażu Simonsa. Nie doszło do przebicia, wróciliśmy na swoje miejsce na Starym Mieście. Tam niestety ludność do nas z pretensjami, żeśmy ich chcieli zostawić. To było bardzo przykre. Następnej nocy – kanały. Pamiętam do dzisiaj, Stare Miasto to był jeden wielki pożar i żar. A w kanale było cicho, brud straszny, ale zupełnie coś nieprawdopodobnie innego.
- Którymi kanałami dokładnie pani szła?
Wchodziłam na Placu Krasińskich, wchodziłam to była dziesiąta, może jedenasta, w każdym razie noc. Jak wychodziliśmy na Nowym Świecie, to było jasno, słońce, szyby w oknach, kwiaty, firanki, szok bo tam jeszcze się nie zaczęło. Zaczęło się dopiero 3 września, stąd to słynne zdjęcie Prudentialu, a myśmy mieli kwaterę w Prudentialu i potem dalej, dalej... Jest dom na Chmielnej, gdzieśmy pierwszą noc się zatrzymali. Do dzisiaj, jeśli jestem w Warszawie, to jak magnez muszę tam pójść. Chociaż to było też koszmarne. Tam była kobieta, która dostała szału. Jej skowyt, czy głos był tak niesamowity, że jak tam teraz idę, słyszę go, a tyle lat minęło. Potem byliśmy na Żurawiej, gdzie na jednym rogu była Żurawia przez „o” z kreską, na drugim rogu była Żurawia przez „u” zwykłe. To był chyba numer 7, nie ma tych domów.
Tam miałam bardzo dziwną przygodę. Zakwaterowaliśmy się chyba na parterze czy na pierwszym piętrze. Przyszła pani mieszkająca na czwartym, że ma bardzo wielką prośbę, żeby pielęgniarka przyszła zrobić zastrzyk jej matce, która ma swoje antybólowe środki, tylko chodzi o to, żeby zrobić zastrzyk. Poszłam, wygotowałam strzykawkę, zrobiłam zastrzyk, pani była potężna, leżąca już bezwładnie. To było jednego dnia. W nocy ktoś wali do drzwi naszego szpitala, przyszła córka, że matka nie żyje. Następnego dnia wykopaliśmy na podwórzu grób i zrobili pogrzeb babci. Wieczorem przyszła do mnie córka, żebym jej taki sam zastrzyk zrobiła. […] Zawsze sobie myślałam potem: „Dzięki temu została pochowana, gdyby nie, to tam spadły bomby zapalające i jaki byłby koszmar rodziny na czwartym piętrze w palącym się domu?”.
- Czy przy pogrzebie był ksiądz?
Chyba w tym okresie już nie, nie pamiętam zresztą. Pamiętam, że pod dziewiątym chyba to było, myśmy uciekali stamtąd, bo dom zaczął się palić, ktoś woła. Idziemy i jest taki obrazek – na łóżku leży mężczyzna i rozmawia z nami, a na nim przywalone leży całe gruzowisko wielkiego domu. Wiadomo, że on nóg już nie ma. On do nas: „Albo mnie zabierzcie albo mnie dobijcie”. Nie wiem, co się z nim stało, bo myśmy polecieli dalej. Wylądowaliśmy w rezultacie na Chopina. Tam się zaczęła kasza „pluj”, chodziło się do Haberbuscha po kaszę, chodziło się po wodę. Brało się ze studni na rogu Pięknej i Mokotowskiej.
Z tragiczno-ciekawych opowiadań, to leżał u nas mężczyzna, nie wiem kim był, oficer w każdym razie. Jest decyzja amputacji nogi. Cztery z nas zostały wybrane, żeby wziąć na noszach mężczyznę na Mokotowską do szpitala. Jak strasznie był ciężki! Wiem, że jedną czwartą, ledwo miałam siłę utrzymać. Doniosłyśmy go do szpitala. Pamiętam lekarza – trzy, żeby wyszły, a ja mam nogę trzymać. Na moich oczach, dosłownie piłą, noga została odcięta. W pewnym momencie, musiałam mieć bardzo głupią minę, co mam z tą nogą zrobić? „Wyrzuć to na korytarz!”. Wyszłam na korytarz, a tam pełno rąk, nóg. Jak tu wyrzucić nogę? Wiem, że ją postawiłam, bo mi się wydawało, że godniejsze dla nogi stać niż ją rzucić. Była tam śliczna dziewczyna, też nie miała nogi i ciągle mówiła: „Podrapcie mnie w piętę, bo mnie swędzi”. A ona nogi nie miała.
Teraz zupełnie dla nas niezrozumiała decyzja – koniec Powstania. Myśmy nie chcieli tego przyjąć do wiadomości, nam się wydawało to niemożliwe. Byłam świadkiem na Marszałkowskiej poczynań brygad z miotaczami ognia. Najpierw dany budynek był splądrowany z wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość, a potem z dołu do góry, czy z góry na dół miotacze ognia, budynek zapalał się, a potem runął. Dlaczego to widziałam? Bo jak upadło Powstanie spod Politechniki, nasze oddziały odchodziły [do niewoli], myśmy stały z boku, pamiętam łzy. Byłyśmy grupą, która się zdecydowała, że zostaje, nie idzie do niewoli... Niestety zabrano nam wtedy legitymacje. Nie daruję sobie do końca życia, że oddałam. Zostawiono nas do likwidacji jeszcze istniejących szpitali, punktów. Z moją grupą byłam do 10 października w Warszawie. Pruszków już był załadowany. Wywieźli nas do Piastowa, do pustych hal „Stomilu”. Tam jeszcze było parę dni, gdy przyszła wiadomość, że jutro Niemcy będą urządzać, organizować obóz. To my w pierwszy pociąg, który jechał niewiadomo dokąd – „buch”, tylko żeby stamtąd uciec. Udało się. Jechał, nie wiem, dokąd. Nasza grupa wyskoczyła w Częstochowie, skończyło się Powstanie.
- Skąd mieli państwo sprzęty, lekarstwa, opatrunki?
Był kolega, chyba nazywał się Domański, ale mogę się mylić. On spod ziemi potrafił wytrzasnąć, co było potrzebne, on to gdzieś zdobywał. Naszą komendantką była „Lena”. Mam jej wspomnienia, gdzie ona pisze, jak ze Starego Miasta poszła przez Marszałkowską, przez Aleje Jerozolimskie do szpitala. Dostała główny sprzęt, który nam z powrotem przyniosła. Jakoś to się zdobywało. Zresztą przy przeszkoleniu miałam kufereczek, do niedawna go miałam, gdzie były podstawowe rzeczy.
- Co to były za podstawowe rzeczy?
Antybólowe, wiem, że po wojnie miałam morfinę, nie wiedziałam co mam z tym zrobić. Wreszcie roztrzaskałam i wyrzuciłam. Bałam się, że to ktoś użyje, albo ja się skuszę. Czy ja wiem, co tam było? Przede wszystkim opatrunki aseptyczne. W tej chwili nie pamiętam. To była całkiem pokaźna walizeczka z podstawowym wyposażeniem sanitarnym. To miał każdy. A zdobywało się w różny sposób, nie pamiętam. Był szpital z prawdziwego zdarzenia na Długiej 7, stamtąd brałam strzykawki. Pamiętam, tam chodziłam.
- Czy zdarzyło się pani, że trzeba było udzielić pomocy komuś ze strony nieprzyjacielskiej?
Bezpośrednio nie, nie miałam tej wątpliwej przyjemności.
- Czy opatrywała pani tylko żołnierzy czy również cywilów?
Cywilów też, kto potrzebował, miał prawo i myśmy udzielali pomocy. Chodziliśmy do piwnic kościoła świętego Jacka na Freta, też to wspominam tragicznie. To było dobre parę dni od wybuchu Powstania, ludność już zaczynała nie wytrzymywać, były różne choroby. Cośmy mogli, tośmy się wtedy dzielili.
- Gdzie na Starym Mieście były zrobione szpitale, jak na przykład w podziemiach kościoła Świętego Jacka?
Nasze to były na Długiej: Długa 10, Długa 20, Długa 7. Z innymi nie miałam kontaktu, więc nie wiem.
- Wróćmy do tego, jak panie wyskoczyły z pociągu w Częstochowie, co się działo później?
Tam się dowiedziałam z gazet, że nas szukają w Kielcach. Mój brat cioteczny ożenił się tam przed wojną, był szefem sanitarnym w Kielcach i do nich dotarłam. Zresztą z przygodami. Żeby wyjechać z Częstochowy do Kielc – pociąg odchodził przed godziną policyjną o piątej z minutami, a godzina policyjna była do szóstej – trzeba było nocować na dworcu. W międzyczasie znalazłam moją matkę, byłyśmy razem. Zajeżdża pociąg – załadowany! Pierwsze podałam moją torebkę, mnie wcisnęli, a mama została na peronie. Niewiele myśląc wyskoczyłam, dokumenty pojechały, zostałam bez kenkarty, bez niczego. Pociąg parę stacji dalej został zatrzymany i wszystkich wzięli do Niemiec, a myśmy następnego dnia dojechały do Kielc, czyli przeznaczenie. Tam już mi wyrobili kielecką kenkartę, bo warszawska kenkarta też była wrednym dokumentem.
Bo wiadomo, że z Warszawy, a jak z Warszawy to bandyta.
- Jak długo była pani w Kielcach?
Do wyzwolenia. Ponieważ ostatni przydział mojego ojca był w Inowrocławiu, więc moja mama postanowiła pojechać do Inowrocławia, a nuż coś się uratowało. Dała nam stamtąd znać. Mój brat był w międzyczasie w partyzantce na Podhalu, znalazł nas w Kielcach, pojechaliśmy razem do Inowrocławia w pierwszych dniach maja. Mój brat Zbyszek potem niewiele myśląc pojechał i znalazł ojca w Murnau w Niemczech. Dojechał do niego, skąd razem już poszli z Andersem przez Włochy do Anglii.
Z Inowrocławia pojechał do Krakowa, bo w Krakowie mieli punkt zborny, co będzie dalej jak się wojna skończy. Ich oddział rozwiązali w styczniu. Tam się dowiedział, że na razie nie ma żadnych planów, wobec tego wsiadł w pociąg. Czesi go złapali. Uciekł przez wąziutkie, malutkie okienko w klozecie, wyskoczył przez okno. Dojechał do Pilzna, tam trafił na Amerykanów i potem już poszło łatwo. Dotarł do ojca. Ojciec miał dość szybko wiadomości, kto przeżył, jakie były nasze losy.
- Co się z panią wtedy działo?
W Inowrocławiu 8 czerwca przyszło po mnie UB. Byłam przekonana, że to jest w związku z ucieczką brata. Do dzisiaj nie wiem, po co przyszli, dlaczego przyszli, czym im podpadłam. Może to, że Warszawa. Wobec tego Powstanie – a kogo znałam. Mówiłam: Jerzy, Jurek, Andrzej, Piotrek i tak dalej. Nazwisk nikt nie używał. Bardzo się szybko odczepili – tak przypuszczam, kombinuję – jak zorientowali się, że przez mojego ojca mogę być dobrym kęskiem, żeby być ich współpracownikiem.
Znowu muszę wrócić. Przed wojną moja matka była działaczką społeczną, w Inowrocławiu miała dobre kontakty w sprawach ubogich, to co komuniści po wojnie propagowali. Znalazła kogoś po wojnie z komunistów, który załatwił, że mnie wypuścili. Nie chcę mówić, co było za to łapówką, bo się zawsze śmieję, że moja wartość, to był świniak, którego musiała kupić. Za świniaka uzyskałam wolność i wyszłam. Wtedy wyjechałam z Inowrocławia, dojechałam do Gliwic na studia, bo tu miała ruszyć architektura, ale nie ruszyła w Gliwicach, tylko ruszyła w Krakowie. Tu było moje przeznaczenie, że wylądowałam w Krakowie.
- Czy potem była pani jakoś represjonowana?
Nie. Udało mi się, że nie. Natomiast wrócił mój ojciec w 1947. Był szereg razy wzywany, pozbawiony pracy, pozbawiony emerytury i był magazynierem w hucie Lenina, a przed wojną był pełnym pułkownikiem.
- Na koniec mam jeszcze pytanie, jak pani po sześćdziesięciu dwóch latach ocenia Powstanie Warszawskie?
To jest dla nas świętość, nie wolno tego imienia targać. Jak powstał Krzyż Powstania Warszawskiego, to powiedziałam, że na dwóch mi zależy: na Krzyżu Armii Krajowej i na Krzyżu Powstańczym, resztę mogą mi dać, mogą mi nie dać, nie zależy. Gdy umarł mój ojciec, poszłam, bo był zapisany w ZBOWID-zie. Myśmy się z mężem nie zapisali, bo nie chcieliśmy należeć do ZBOWID-u, aleśmy się dowiedzieli, że możemy uzyskać prawa kombatanckie nie będąc zbowidowcami. Poszłam ojca wypisać, patrzę na tablicy apel do byłych powstańców. To coś dla mnie. Zaczął się wtedy tworzyć nasz klub.
Klub Powstańców Warszawskich [przy Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej Okręg Małopolska]. Warunek jedyny – posiadanie Krzyża Powstania Warszawskiego. Było nas w sumie do dwustu osób zarejestrowanych w Krakowie, potem bardzo dużo odeszło, z niektórymi straciłyśmy kontakt. W tym roku ostatni dwoje z naszych, z najbliższego grona, odeszło. Nasze spotkania są zawsze w drugą środę miesiąca w „Bratniaku” Akademii Rolniczej na Jabłonowskich. Bywa dwadzieścia, dwadzieścia pięć, na opłatku czterdzieści osób to jest maksimum.
- Jak w Krakowie obchodzona jest rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego?
Co roku jest podwójnie obchodzona. 1 sierpnia w kościele Mariackim jest msza święta, zawsze bardzo uroczysta, nawet wojsko ostatnio w tym uczestniczy. Potem jest przemarsz przez Bramę Floriańską do Pomnika Nieznanego Żołnierza, tam jest składanie kwiatów, są przemówienia. Natomiast w pierwszą niedzielę października, czyli upadek Powstania, nasz klub urządza swoją uroczystość w kościele Świętego Idziego pod Wawelem, tam ksiądz Studziński, staruszeczek, dominikanin spod Monte Cassino, który do dzisiaj nosi lilijkę harcerską na habicie, przeuroczy ksiądz, odprawia mszę świętą, po której – mamy szkołę, która przyjęła nazwę Powstania Warszawskiego – oni dają recital piosenkarsko-recytatorski. Przedtem jeszcze Marta Stebnicka urządzała występy artystów, teraz szkoła to przejęła, jest chór cecyliański, który śpiewa. Zawsze w pierwszą niedzielę października! Po czym tutaj, w tym mieszkaniu jest bigos! Bigos powstańczy musi być co roku. Co roku się buntuję, że nie dam rady. Wykluczone, mowy nie ma. Co roku, do ostatniego roku był!
- W latach powojennych, jak krakowscy znajomi oceniali pani udział w Powstaniu Warszawskim?
Czym innym odpowiem. Zmarł jeden z naszych kolegów. Jego syn dowiedział się, kim był tata na pogrzebie, nie mówiło się o tych sprawach. To było niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo, kto słyszał i do czego to zostanie wykorzystane. Z moją córką też na ten temat nie rozmawiałam, najpierw była za mała, człowiek się bał. Dopiero potem, „okrągły stół”, „Solidarność” i rejestracja Światowego Związku Żołnierzy AK i wszystko ruszyło.
Kraków, 28 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Marianna Kowalska