Zofia Gawlikowska „Pantera”
- Co pani robiła przed wybuchem wojny?
Chodziłam do szkoły, normalna rzecz.
- Jak wpływ wywarła na panią rodzina, szkoła?
To trudne pytanie dlatego, że każdy się musiał uczyć, rodzina była jak potrzeba, miałam rodzeństwo. Wszyscy chodziliśmy do szkoły, znaczy najmłodsza siostra przed wojną nie chodziła do szkoły.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Przyznam się, że entuzjastycznie przyjęłam, ponieważ przed wybuchem wojny społeczeństwo polskie przygotowywało się już do wojny. Razem z koleżankami, kolegami, kopaliśmy rowy przeciwlotnicze. Wtedy, kiedy radio podało o którejś godzinie, że wybuchła wojna – mojej mamy nie było wtenczas w domu, bo to był chyba dzień targowy, więc gdzieś poszła na targ – myśmy z siostrą wybiegły na jej spotkanie i z radością krzyknęłyśmy: „Mamusiu, wojna będzie! Wojna wybuchła!” Mama wtenczas odpowiedziała: „Oj dzieci, dzieci, wy się cieszycie, wy nie wiecie, co to jest wojna.” To zapamiętałam – entuzjastyczny wybuch radości, że rozpoczęła się wojna. Tak nas przygotowywano w szkole, że pokonamy Hitlera, Hitler nam zagraża, a my nie damy żadnej piędzi ziemi. Tak było, tak nas szkoła i rodzice wychowywali.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Mieszkałam w Piasecznie pod Warszawą.
- Brała pani udział w konspiracji?
Brałam udział w konspiracji od 1943 roku. Zaczątki były nawet wcześniej, bo już w 1939 roku. Miałam koleżankę starszą od siebie, która robiła maturę. Mnie siostra traktowała jak małolata. Starsza koleżanka mną się opiekowała. Wtenczas dyżury pełniliśmy, przygotowywaliśmy łaźnie na odkażanie przeciwiperytowe. Dyżury były w nocy, gdyby się coś stało. 9 września już przyszli Niemcy, przeszli przez Piaseczno. Była walka, zostawili po sobie zniszczenia, przede wszystkim zostawili bardzo dużo zabitych koni. Tego nie wolno było sprzątnąć, a był upał. Przez dwa, trzy tygodnie konie leżały, rozkładały się. To było bardzo nieprzyjemne. Zginęli żołnierze, chyba rozstrzelali ze trzydzieści osób. W 1943 roku wstąpiłam do organizacji. Do Powstania to było raczej szkolenie. Szkoliło się w sekcjach, to była konspiracja. Znałam tylko pięcioosobową grupę, w której byłam. Moja koleżanka sekcyjna, która już dłużej należała, znała pewne osoby, to nieraz jak kogoś spotkaliśmy, to mówiła, że to też jest od nas z organizacji. Teraz to wielkie miasto, kiedyś to była można powiedzieć nie wieś, bo Piaseczno jest od pięciuset lat miastem...Na obrzeżach grupka siedziała czy na brzegu lasu czy w życie, to koleżanka mówiła, że też są od nas i się szkolą. Później, gdy zostałam powołana 2 sierpnia do Powstania, to wtenczas poszliśmy. Zgrupowanie było w Górnym Zalesiu. Za dwa dni przeprowadziłam grupkę chłopców z Piaseczna na punkt. W lasach, co kilka dni myśmy zmieniali miejsce postoju. Pierwszy bój był pod Żabieńcem, to była krótka strzelanina. W Żabieńcu były stawy i gospodarstwo rybne. Tam usadowili się Niemcy, dlatego było bardzo trudno przejść do Górnego Zalesia czy do Lasu Chojnowskiego, bo często zatrzymywali. Wędrowaliśmy, przeważnie w nocy przesuwaliśmy się pod drogą, żeby nikogo nie spotkać. Dotarliśmy do Wojciechowic. Pokazali się Niemcy. Była solidna bitwa obok wsi Piskorka, ale nie brałam w niej udziału, bo tego dnia byłam wysłana przed dowódcę z rozkazem czy meldunkiem do Piaseczna czy gdzieś dalej, nie pamiętam. Wróciłam już po bitwie. Tam zginęli ludzie ze wsi. Poza tym Niemcy spalili wieś tak, że w tej chwili tam jest kamień pamiątkowy wyryty, wieś jest odbudowana. Co roku tam się odbywają uroczystości. To było 11 sierpnia. Później urzędowaliśmy w gajówce w Zimnym Dole. Któryś z kolegów poszedł i natknął się na Niemca. Wtenczas zaalarmowano nas, wszyscy w pogotowiu. Nad ranem Niemcy nas zaatakowali, broniliśmy się w gajówce przez kilka godzin. Tam zginął porucznik „Antek”, nasz dowódca kompanii i dwóch kolegów. Wobec tego Niemcy zaczęli nas otaczać. W pobliżu był oddział leśny. Nie wiem, z jakiego był zgrupowania, do tej pory nikt nie wie, z jakiego był zgrupowania, pod dowództwem „Lancy”. Myśmy się z nim połączyli, próbowaliśmy się przedrzeć. Niemcy nas otoczyli, później Gajówkę spalili. Myśmy już uciekali otoczeni ogniem w kierunku torów. Tam przechodziły tory kolei radomskiej do Górnego Zalesia. Trzeba było się przedostać. Zimny Dół to jest w Lasach Chojnowskich, jakby po drugiej stronie torów jest Górne Zalesie. Próbowaliśmy się przedrzeć przez tory przede wszystkim wozem, żeby amunicję wywieźć i cały nasz dobytek, broń i tak dalej. Koń nam utknął na torach, został postrzelony. Myśmy musieli zostawić całą broń na torach. Jak przejść? Pojedynczo. Tory były pod obstrzałem, ale przedostaliśmy się na drugą stronę. Wędrowaliśmy w kierunku Lasów Świętokrzyskich, ale nic nie mieliśmy przy sobie. Wiem, że pierwszą noc dziesięć osób się ułożyło i jeden koc mieliśmy, żeby tylko nogi przykryć. Nikt nic nie miał przy sobie, nie mieliśmy żywności, tylko mogliśmy się poruszać nocą. Dużo osób zrezygnowało – zaledwie kilka się przedostało – ja też, jeszcze miałam nogę przybitą, nie mogłam iść. Dzień przed bitwą w Zimnym Dole poszłam się kąpać do stawu i czymś przebiłam sobie nogę. Tak, że po kilku dniach też wróciłam do domu. Byłam zbyt zamęczona, żeby dalej iść. Zresztą nogi całe podrapane były, bośmy uciekli przed Niemcami, jak nas zaczęli otaczać. W lesie byliśmy, już nie pamiętam, co myśmy tam robili, przez krzaki się uciekało na miejsce postoju. Miałam poranione, pokrwawione nogi, więc ciężko było iść. Ci, co poszli, każdy wrócił do swojej jednostki macierzystej. Jeszcze nie powiedziałam, że byłam w rejonie Piaseczna, III kompania a główne dowództwo było w fabryce papieru w Jeziornie. Tam pierwszego dnia koledzy walczyli o zdobycie elektrownii. Tam zginęło kilkudziesięciu naszych kolegów. Ich grób jest w Powsinie, specjalny cmentarz poległych, tam chyba z dziewięćdziesiąt osób leży. Wielki pomnik wybudowano. Na sześćdziesięciolecie było odnowienie grobu. Był rejon Konstancin-Jeziorna, Skolimów, a tu był rejon Piaseczno i okolice. Byłam w okolicy Piaseczna. Po poruczniku „Antku” przejął dowództwo porucznik Marian „Mariański” Zarębski. Byłam jego łączniczką. Po Powstaniu byłam ciągle w gotowości, już nie pracowałam, bo w czasie okupacji pracowałam. Ponieważ w tej firmie, co pracowałam, pracowałam w młynie, Troihaber był Niemiec ale dzierżawcą był Polak, dwóch Polaków. Wtajemniczyłam go Polaka, dobrze zrobiłam, bo on nam bardzo wtenczas pomagał. Przysyłał nam do lasu mąkę, kasze, co można było w okresie Powstania. Po Powstaniu nie mogłam wrócić do pracy, bo przecież wiedzieli, gdzie byłam i co robiłam, naraziłabym się Niemcom. Jeszcze brałam udział przy drukowaniu pisma „Barykada”, trochę pomagałam przy powielaniu tego pisma. Poza tym miałam rower, wobec tego byłam cięgle w ruchu. Albo się broń przewoziło albo polecenia, meldunki, brałam udział w akcjach sabotażowych do początku grudnia. Jeden z kolegów został aresztowany, nawet szef batalionu, wobec tego zawiesili mnie w działalności, już nie wróciłam do domu, musiałam się ukrywać. Po trzech dniach – dobrze, że się ukryłam – przyszli Niemcy. Przecież ludzie nie wytrzymywali, jeden wytrzymywał, drugi nie wytrzymywał, w jakiś sposób ich tam badali. Wydał mnie i przyszli Niemcy do mnie do mojego domu robiąc rewizję. Matki nie miałam, bo moja mama zmarła w 1941 roku, ojca nie było, był w pracy. Miałam trzy siostry: jedną starszą i dwie młodsze. Wywrócili dom do góry nogami, komórkę z węglem również. Całe szczęście, że nie przerzucali ziemniaków, bo w ziemniakach była ukryta broń. Materiały, które przenosiłam do domu nie obchodziły mnie, gdzie będą ukryte, tym się zajmowała moja starsza siostra, która prowadziła dom, zajmowała się młodszymi siostrami i która nie należała do organizacji, ale pomagała mi w ten sposób. Mój dom często był miejscem spotkań, odbywały się zebrania. Dom był na uboczu. W tej chwili to jest miasto, wtedy to była ostatnia ulica na mieście, na tak zwanych parcelach, za miastem było kilka zaledwie domów. W dzień jak na patelni, ale wieczorem wszystko było łatwo. Chłopcy tam i broń zakopywali w ogródku. Nawet o tym nie wiedziałam, dałam przyzwolenie, gdzie, co, jak, nie wiadomo było. Nawet moją najmłodszą siostrę, wszystkie trzy siostry zabrali. Samochód z kolegą stał – tam nie było dobrego dojazdu – na ulicy Staszica. Ich wyprowadzili do niego na konfrontację, czy to ja jestem czy nie. Całe szczęście, że nie zabrali starszej siostry, bo młodsze to jeszcze były dzieci. Ukrywałam się w Konstancinie. Mój dowódca znalazł mi pomieszczenie. Tam siedziałam sama w domu nic nie robiąc tylko papierami – zima była – w piecyku paliłam, żeby nie zamarznąć, siedząc w ubraniu. Zima była tego roku bardzo ostra. Tak siedziałam do wyzwolenia, w sensie do 17 stycznia. 17 stycznia przyszedł po mnie rano i wyszliśmy razem już wtenczas na szosę jak Rosjanie wkraczali do Warszawy. Wróciłam do domu. Akurat szczęśliwie nie było mnie w domu i już za kilka dni przyszli Rosjanie. Znów szukali po domu, pytali się o mnie – gdzie jestem, nawet do beczki z kapustą zaglądali, czy mnie nie ma. Znów musiałam uciekać. Ponieważ była grupa ludzi zagrożonych, wobec tego dowódca zorganizował lokum w Milanówku. Tam nas odsyłał. Postanowił, że będziemy posuwać się za wojskiem rosyjskim w kierunku północy, to będzie najbardziej bezpieczne, bo tu nas znają. W małym mieście, wiadomo, jak była rewizja, to naokoło ludzie wiedzieli: „Aha, ktoś tam jest zagrożony.” Przecież komuniści też byli naokoło, musiał ktoś z komunistów prawdopodobnie powiedzieć, że należałam do organizacji. Zwłaszcza, że podczas jednej akcji sabotażowej nawet Niemcy rozwiesili plakaty, że mnie poszukują i jeszcze kogoś. Tego nie widziałam, ojciec mi tylko mówił, że mnie poszukują.
- Może pani opowie o tej akcji?
Często nie wiedziałam, o co tam chodzi, bo na ogół byłam łącznikiem, że stałam na straży, informowałam od jednej osoby do drugiej, czy można. Co oni tam zdobywali? Maszynę chyba do cięcia bibułki czy coś takiego. Organizacja musiała zdobywać pieniądze. Na utrzymaniu było kilku kolegów, którzy mieszkali w wynajętym domu, którzy byli rodem z Warszawy, nie mieli gdzie wrócić. Później chcieli wysadzić pociąg czy wykoleić, ale to się nie udało. Byłam łącznikiem, tylko jeździłam od do, ponieważ rower był. Często nawet kokietowałam Niemców. Wiem, że była gdzieś warta czy coś takiego, to koło nich jeździłam, żeby odwrócić uwagę. Wobec tego zaczęliśmy maszerować na północ. W okolicach Wyszogrodu przeprawiliśmy się łódkami na drugą stronę. Było nas kilka osób: podporucznik „Miłosz”, podporucznik „Skory”, kapral podchorąży „Tur” i żona porucznika „Miłosza”, koleżanka „Halinka”, starszy strzelec „Mrowa” – mówię po pseudonimach. Było nas kilka osób i porucznik „Marian”. Po drugiej stronie w Wyszogrodzie mieliśmy bazę. Porucznik Marian pochodził z Kujaw, a to też było za czasów niemieckich włączone do Reichu. On stamtąd uciekł, ale jego część rodziny tam została. On miał bardzo liczną rodzinę. Zatrzymaliśmy się u jego ciotecznego brata weterynarza, który drżał ze strachu. Nocowaliśmy tam jedną noc. Później jechaliśmy na rowerach w kierunku Torunia. On pochodził z okolic Lipna, miał rodzinę w Lipnie. Po drodze u gospodarzy się zatrzymaliśmy. Droga była bardzo ciężka, bo był duży mróz. Dotarliśmy do Lipna. Tam jego brat miał hotel, który był nieczynny. Hotel był przed wojną. Mój dowódca był prawnikiem i jego brat też był prawnikiem. Nie wiem, dlaczego miał nogi sparaliżowane, więc nie mógł pracować, prowadził hotel. Zaoferował na noc hotel. Droga była trudna, jechaliśmy po lodzie, po śniegu, myśmy się za frontem posuwali. Nieraz trzeba było krążyć w ten sposób, że się jechało do jednej miejscowości, do drugiej, przez Sierpc wreszcie dotarliśmy do Lipna. Nieraz w rowie widziałam zamarznięte zwłoki, woda przykryła, w dzień się trochę roztopiło, twarz było widać było lodem. Droga była bardzo nieprzyjemna. Czekaliśmy tam kilka dni. Któregoś dnia w nocy przyszli NKWD-owcy czy UB-owcy i była rewizja akurat w pokoju, w którym mieszkali „Skory”, „Tur” i „Miłosz”. Zabrali ich. Było jeszcze dwóch kolegów i ja z żoną „Miłosza”. Myśmy się nie odzywali, oni walili do następnych drzwi, ale myśmy się nic nie odzywali, cisza. Uznali, że nikogo nie ma, a tamtych aresztowali i wywieźli do Związku Radzieckiego. Stąd wiemy, gdzie byli, bo „Skory” i „Tur” zmarli tam, a „Miłosz” uciekł. Ponieważ on pochodził ze Lwowa, bardziej się orientował w tamtym terenie. Wieźli ich na roboty i on uciekł. Jak ich aresztowali, to myśmy musieli też stamtąd zwiewać. Znów przenieśliśmy się do Torunia, gdzie też cioteczny brat mieszkał naszego dowódcy. Naszego dowódcy już nie było, bo on miał rodzinę, matkę pod Lipnem i tam pojechał. Czy był cały czas tam – to chyba nie. Dlatego, że to już dalsze losy. Jego też szukali. W Toruniu myśmy się tak czuli bezpieczniej, mieliśmy pokój. Nawet miałam zacząć pracować. Pan, u którego myśmy mieli pokój, to był dyrektorem banku. Natomiast Ula, żona „Miłosza”, chciał w dalszym ciągu w kierunku Gdyni jechać, ponieważ ona pochodziła z Gdyni. Myśmy się tak przymierzali, że może gdzieś ktoś zacznie pracować i tak dalej. Któregoś dnia nie stąd nie zowąd wpada do nas jeden z kolegów z organizacji i mówi: „Słuchajcie, uciekajcie dlatego, że jadą po was!” Nie wiemy, dlaczego jego wypuścili czy tylko jako sprawdzenie czy rzeczywiście jest, czy w grupie konwojujących był Polak, który był przyzwoity i wypuścił go. W ciągu paru minut roztrysnęliśmy się, ale nie było mojej koleżanki Halinki, bo ona pojechała po zaopatrzenie. Miała wieczorem wrócić. Pojechała w kierunku Lipna, już w tej chwili nie pamiętam miejscowości, bo już myśmy się tam niby trochę zagospodarowali. Wobec tego, krążąc po mieście, postanowiłam – to była niedziela, przyszli to było południe – że muszę ją ostrzec. W związku z tym poszłam na dworzec, nie było tak jak teraz – wejście, wyjście i tak dalej. Ona nie przyjechała. Co mam zrobić? W jaki sposób ją ostrzec, żeby tam nie chodziła? Poszłam spać. Była noclegownia PCK, poszłam tam. Przenocuję się, może ona rano przyjedzie. W ogóle nie spałam, bo tam ciągle były obchody żołnierskie, sprawdzali dokumenty i tak dalej. Udało mi się przetrwać noc, poszłam rano na dworzec – znów nie przyjechała. Co się dzieje? W związku z tym poszłam pod dom – to było w śródmieściu – weszłam do bramy naprzeciwko, ponieważ okna były od ulicy niewysoko i obserwowałam. Stałam tam ze dwie godziny i obserwowałam, czy ktoś wchodzi, czy ktoś nie wychodzi, czy ktoś tam jest, czy ktoś się porusza. Nic nie mogłam zobaczyć. Myślałam, że może jest wszystko w porządku. Umyśliłam sobie historyjkę, że jak wejdę i będzie ktoś, to powiem, że pomyliłam drzwi. Weszłam i otworzył mi żołnierz. Zapytałam się: „Czy tu mieszkają państwo Kowalscy?” „Nie.” „To przepraszam.” Poleciałam piętro wyżej, ale wyskoczył zaraz za mną żołnierz i ściągnął mnie. Okazało się, że był kocioł zrobiony i Halinka była, przyjechała wieczorem i trafiła na kocioł. Zabrali nas najpierw do prokuratury do Bydgoszczy, a później do więzienia w Toruniu. Tam oczywiście po ciągłych przesłuchaniach, biciach i tak dalej przesiedziałyśmy dwa miesiące w pojedynczych celach, odizolowane. Zostali aresztowani również ludzie przypadkowi, tylko dlatego, że u nich mieszkaliśmy. To był bratanek dowódcy, syn pana, który miał hotel, prawdopodobnie z Lipna i kolega dowódcy, który był z oflagu, wrócił i chciał odwiedzić swojego kolegę. Pojechał do niego, jego nie było. Też był kocioł u jego matki, też go aresztowali. Siedział niewinnie, nie wiedząc za co. Siedział w sąsiednich celach. Stąd wiem, bo była dziura, jak kaloryfer przechodził przy połączeniu. W sąsiedniej celi siedział syn brata dowódcy pana Zarębskiego. Po dwóch miesiącach już siedziałyśmy razem, nawet przez pewien czas w zbiorowej celi. Myśmy były aresztowane 8 czy 7 kwietnia, amnestia wyszła 22 lipca, ale zwolnili nas, mam postanowienie, tu jest data 17 września, a wyszłam dopiero na początku października. Pół roku przesiedziałam w więzieniu. Przyjechałam do domu, wszystko było w porządku, nie miałam żadnych represji. Dopiero na początku lat pięćdziesiątych wezwali mnie do Pałacu Mostowskich, wtenczas inwigilacja – przede wszystkim, co z bronią, gdzie jest ukryta broń. Ciągle się dopytywali o ukrytą broń i o różne osoby, o naszych oficerów. Wtenczas byłam już w ciąży, więc mnie dali spokój, ale po dwóch, czy trzech latach, kiedy zaczęłam pracować, podchowałam dzieci, to znów ciągle wzywali mnie i ciągle dopytywali się o pewne osoby i o broń: gdzie jest broń ukryta. Jak mówiłam, że broń została na torach kolejowych, to oni nie chcieli wierzyć. Tylko, że gdzieś ukryliśmy broń, bo się ciągle bali, że broń może być użyta. Nawet przychodzili do mieszkania już w sześćdziesiątych latach. Kiedyś przyszli do domu, nawet mojego męża, który nie był w konspiracji – zresztą mieszkał, mówiąc stylem niemieckim w Reichu, bo mieszkał za Częstochową, nie miał żadnego kontaktu – namawiali męża, żebym powiedziała wreszcie – gdzie jest broń. Wtenczas się na tym skończyło, już później dali mi spokój. Ale w pracy miałam adnotację, bo zawsze byłam omijana w awansach, w odznaczeniach, które w tej chwili nie mają żadnego znaczenia, ale tam były. Zwłaszcza, że przeciwstawiałam się trochę. Nigdy nie byłam na pochodzie pierwszomajowym. W pracy zawsze mówiłam, że jestem na uczelni – bo jednocześnie pracowałam i studiowałam – a na uczelni, że idę z miejsca pracy. Jak był zaczątek organizacji ligi kobiet czy też związek młodzieży, już nie pamiętam, jak to się nazywało, ponieważ, gdzie pracowałam to przeważnie sama młodzież pracowała, to wszyscy się bali, wszyscy poszli na zebranie. Jak poszli, to ich zapisano, a ja nie poszłam. To tyle o moim życiu powstańczym.
- Co chciałaby pani powiedzieć o Powstaniu na koniec?
Jest wychowanie patriotycznie, w tej chwili młodzież nie może nawet pojąć jak byliśmy wychowywani i jakie mieliśmy do tego nastawienie. W każdym bądź razie, dlaczego tyle młodzieży zginęło? Dlatego, że oni odczuwali potrzebę niesienia pomocy Polsce, ojczyźnie. To jest nasza ojczyzna! Jeszcze ciągle się pamiętało, że Polska była w niewoli, że dopiero byliśmy niedawno wyzwoleni po tylu latach niewoli. Czytało się książki jak ludzie cierpieli, było powstanie jedno, drugie, ludzie ginęli za ojczyznę. Myśmy tak byli wychowani. Z tym, że oczywiście, nie każdy miał możliwość, jedni się bardziej bali, drudzy byli bardziej odważni. Moich kolegów mnóstwo zginęło pod Pęcinami pierwszego dnia. Cała młodzież gimnazjalna tam poszła. W Piasecznie też jest przecież na cmentarzu pomnik, ile tam osób wypisanych leży, którzy zginęli! Między innymi pochowany też jest tam porucznik Antek i dwóch kolegów, jeden miał pseudonim „Cyngiel”, a drugi, już nie pamiętam jak. Uchodziliśmy dla jednych za bohaterów, a dla nas to była powinność, czuliśmy się dumni, że możemy.
Warszawa, 5 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Cieśla