W wywiadzie biorą udział państwo Anna i Zbigniew Rusinowiczowie.
Anna Rusinowicz: Chodziłam do szkoły na Moniuszki 8.
A.R.: Przed wojną mieszkałam na Nowym Świecie 40.
A.R.: W 1942 roku jak zdałam maturę.
A.R.: Przyjeżdżając na Sadybę do koleżanki, poznałam mojego obecnego męża i właściwie on mnie wciągnął do konspiracji.
A.R.: Szkolenie odbywało się w bloku u pani Stefy Dąbrowskiej, gdzie też byłam zaprzysiężona.
A.R.: Tak. Wiedziałam, że mam być u Haberbuscha na Grzybowskiej, ale dopiero około czwartej rano jakoś żeśmy przeszły.
A.R.: Robiłam opatrunki.
A.R.: Nie.Zbigniew Rusinowicz: Muszę coś dodać. Wysłali nas kilkuosobowym oddziałem na róg Wroniej i Siennej. Tu zabezpieczyliśmy miejsce przed Niemcami. Jako sanitariuszkę przydzielili do nas moją żonę.
A.R.: Było spokojnie do dziesiątego, może dwunastego. Z.R.: Ale to już nie było na Woli, tylko na Starówce. A.R.: Koło Ogrodu Krasińskich. Czekaliśmy na zawiadomienie, kiedy mamy wychodzić w kierunku getta. Z.R.: W ogóle mieliśmy się przebijać w kierunku Kampinosu.
A.R.: Na wysokości Ogrodu Krasińskich był ostrzał, który widziałam. Coraz bliżej były wybuchy. Ja zostałam ranna jako pierwsza. Przenieśli mnie.
Chcieli mi amputować nogę, ale powiedziałam, że się nie zgadzam, że jestem studentką medycyny i wiem, co mi grozi. Szczególnie, że na jakieś parę minut przed wyjściem myśmy stali na schodach, a mój kolega powiedział, że mam bardzo zgrabne nogi. I w te nogi właśnie dostałam. Opatrzyli mnie bardzo dobrze, bo widocznie jeszcze były warunki. Szynę mi nawet założyli. Pierwszą noc spędziłam w szkole na Barokowej 8. Też jakiś był ostrzał czy bombardowanie. Naturalnie leżeliśmy na podłodze pokotem. Z.R: Na Barokowej 8 w szkole znajdowało się dowództwo. Niemcy się o tym dowiedzieli i dlatego zaczęli bombardować. A.R.: Jakaś panika się zrobiła. Po tych okaleczonych nogach ktoś mi przebiegał. To była raczej potworna noc. Z.R.: Potem myśmy się zdecydowali przenieść ją na Długą 23, gdzie wydawało się, że będzie spokojniej i lepsze warunki. A.R.: Wtedy leżałam na parterze, w jakimś pokoju, chyba nawet na łóżku. Koło mnie był chłopak też zresztą unieruchomiony. Ciągle były wybuchy i ciągle otwierały nam się okna. Koszmar, a tu się nie można się było ruszyć. Z.R.: W związku z tym, że szpital, w którym została Anna ciągle był ostrzeliwany, zdecydowaliśmy z kolegami, że przeniesiemy ją na Długą 8. A.R.: To był taki domeczek, ze zbombardowanymi piętrami. Położyli mnie w korytarzu na ziemi. Było mało luksusowo, a wręcz okropnie. Zmieniali mi opatrunki. To fatalnie wyglądało. Tam też się zrobiło gorąco. Szykowało się przebicie przez Ogród Saski. Z.R.: Trzydziestego pierwszego miało być przebicie ze Starego Miasta do Śródmieścia. W związku z tym udało mi się zorganizować pomoc i w kocu żeśmy ją zaczęli nieść. A.R.: To bez sensu wszystko było. Szliśmy przez Hipoteczną. Wszędzie były tłumy rannych.
A.R.: Nie, jacyś jego koledzy też. Główna inicjatywa była jednak męża. Gdyby nie mąż, na pewno ze Starego Miasta bym nie wyszła.
A.R.: Naturalnie to przebicie się nie udało i znowu mnie przenieśli na Długą 23. Najpierw chyba też byłam na parterze. To już był koniec sierpnia i wszyscy przechodzili przez kanały. Mąż mówił, że zostanie, ale ja nie chciałam, bo bałam się, że przyjadą Niemcy i wszystkich wybiją. Trzydziestego pierwszego sierpnia przenieśli mnie do piwnic. Miało być bardzo bezpiecznie. Znalazłam się w sali, w której leżała straszna ilość rannych. Miałam pryczę pod schodami. Drugiego września, jak Niemcy zbombardowali wszystkie szpitale na Starym Mieście, rzucali bomby zapalające też na Miodową. Zaczęło się od tego, że jakiś lekarz przybiegł, bo już widać było w jakimś okienku, że coś zaczyna się palić. Pamiętam, jak powiedział do mnie: „Anka, uciekamy, bo się pali!” Wtedy zrobił się ogromny popłoch, bo to była ogromna sala. Ten, kto mógł się ruszać, to się ratował, uciekał. Naturalnie ci, co nie mogli, to leżeli. Potem się zrobiła grobowa cisza. Nie było właściwie paniki. Myślałam tylko, że szkoda, że powiedziałam mężowi, żeby poszedł, bo by mnie wyniósł. Koło mnie leżała dziewczyna, do której ktoś podszedł, ale nie mógł jej ruszyć. Potem już nikt nie przychodził. Widać było ogień. Ponieważ leżałam pod schodami, gdzie była drewniana klapa, to już widziałam ogień. Klapa zaczęła się palić.
A.R.: Nie wiem. Nikt nie przychodził do tej sali. Leżałam w samym kącie, a nie przy drzwiach. Stanął przy mnie chłopak, który miał rękę na temblaku i spytał się, czy jestem lekka. Odpowiedziałam, że tak. Przerzucił mnie przez ramię, a byłam tylko w koszuli bez jednego guzika. Chuda byłam wtedy jak szczapa, nogi w szynach mi dyndały. Korytarzykiem z jednej strony już nie można było przejść, bo był ogień. Wybiegł ze mną przez jakieś drzwi. Na podwórku Długiej 23 był gruz, leżało paru rannych. Rzucił mnie na ten gruz i tylko mi powiedział, że naprawdę jestem lekka. Nawet nie powiedziałem mu „dziękuję”. Ogień się przybliżał, a myśmy się odsuwali. Nie było żadnej znajomej duszy. Kto mógł, to się ratował. Potem przyszli Niemcy. Już wtedy była ewakuacja Starego Miasta na Wolę. Kazali Polakom nieść mnie w jakimś kocu. Jacyś ludzie mnie podnieśli, a na Placu Bankowym położyli mnie na brzegu ulicy i poszli dalej. To były tłumy ludzi ewakuowanych ze Starego Miasta. Wszyscy z tobołkami, sami byli obciążeni. Ranni zostali. Niemcy znowu kazali komuś mnie nieść. W ten sposób znalazłam się w szpitalu na Woli na Płockiej. Wylądowałam w jakimś pokoju. Mój ojciec - magister farmacji miał ze stryjkiem na Nowym Świecie 60 aptekę. Dowiedział się od mojego męża, który przechodził kanałami, że zostałam ranna na Starym Mieście. Mąż jeszcze nie wiedział, co się działo dalej. Ojciec nawet chciał, żeby mnie kanałami przetransportować, ale to był zupełny nonsens.
A.R.: Ojciec, ponieważ liczył, że jestem tam gdzieś. Zgłosił się jako robotnik do wywożenia lekarstw z aptek. Liczył, że na Płockiej są ranni. W ten sposób mnie znalazł.
Rodzice zostali wysiedleni do Końskich. Ojciec jakoś za łapówy jakimś pociągiem dojechał ze mną do Końskich. Już tu zostałam. Rodzice dowiedzieli się, że siostra zginęła na Wiejskiej.
A.R.: Nic nie wiedziałam. Mąż potem poszedł do obozu.
A.R.: Nic nie wiedziałam. W szpitalu na Płockiej leżałam dość długo. Zupełnie nie miałam orientacji. Była tam jedna pielęgniarka ze Starego Miasta, też Anna, ale nie z naszego oddziału. Naturalnie miałam wszy, bo przecież byłam dosłownie w jednej koszuli.
A.R.: Nie.
A.R.: Kontakt miałam taki, że kazali mnie nieść, bo tak to pewno zostałabym w rynsztoku na Placu Bankowym albo na Miodowej. Byłam przecież unieruchomiona. Zaczęłam chodzić dopiero pod koniec lutego. Z.R.: Chciałbym wtrącić jedną rzecz. Jak przenieśli rannych w Senatorską, na Plac Bankowy, położyli wzdłuż rynsztoka, przechodził Niemiec i niektórych dobijał.
A.R.: Byłam ubrana w to, w czym wyszłam z domu. Miałam bardzo ładne zamszowe buty, skarpety pod kolana, spódnicę i wiatrówkę.
A.R.: Właściwie nie. Mieszkaliśmy wtedy na Tamce 45b. Wyszłam do apteki. Powiedziałam służącej, która u nas pracowała, żeby uprasowała mi bluzki, bo ja wieczorem na pewno wrócę. Ale tak się jednak nie stało.
A.R.: Nawet nie wiedziałam, że moja siostra też działa w konspiracji. Nie było o tym mowy. Nie pożegnałam się z nią. Ona wyszła wcześniej. Przyszedł znajomy Stefan i pytał się, czy ona jest. Wtedy jeszcze nic nie widziałam o jej działaniach.
A.R.: Wyłącznie problemy. U Haberbuscha chłopaki starali się o coś. Z.R.: Nasz oddział zdobył Stawki, gdzie były duże magazyny niemieckie z żywnością. Wtedy chłopaki przynieśli, co mogli. Były puszki z ozorkami. Normalnie to bym tego nie jadł, ale wtedy to się jadło.
A.R.: O takich rzeczy w ogóle nie było mowy. Zastanawiam się, jak to człowiek przeżył, ale jakoś widocznie można.
A.R.: Rozmaicie. Na początku było może trochę entuzjazmu, ale potem raczej nie. Z.R.: Jak żeśmy się wycofywali z Woli, to palił się dom, ludzie krzyczeli na nas „bandyci”. Nastroje były różne. A.R.: Jeszcze Niemcy z Wolą strasznie się obeszli.
A.R.: Pamiętam w Końskich, jak biedni Rosjanie z woreczkami na plecach, w których mieli trochę jedzenia, z nogami poowijanymi w szmaty szli. To strasznie wyglądało. To był jeden z pierwszych, wyszłam na własnych nogach. Mama mnie ciągnęła.
A.R.: Przeszedł kanałami do Śródmieścia i potem nie było w ogóle żadnego kontaktu. Z.R.: Zobaczyliśmy się dopiero w 1945 roku, kiedy wróciłem z obozu, dowiedziawszy się, że ona żyje. Wychodząc ze Starówki nie sądziłem, że jeszcze ją zobaczę. Przypadkiem, jadąc do Włoch spotkałem kolegę z naszego oddziału, który powiedział, że Anka żyje.
A.R.: Postanowił wracać.
Z.R.: Pierwszy po Powstaniu był Lamsdorf, dzisiejsze Łambinowice. Potem jak Ruscy ruszyli, to nas przerzucili do Santbostel, bliżej granicy holenderskiej. Tu w kwietniu wyzwolili nas Anglicy. A.R.: Mąż pojechał potem do Włoch. Kolega, którego spotkałam w Łodzi, gdzie żeśmy byli przez jakiś czas, właśnie uciekał z Polski. Rozmawiał ze mną i powiedział, żebym jechała z nim, że spotkamy Zbyszka. A on jeszcze nie był wtedy moim narzeczonym. Siostra już nie żyła. Nie chciałam zostawić rodziców.
A.R.: Do Warszawy żeśmy wrócili po ślubie, w lipcu 1948 roku.
A.R.: Z Końskich pojechaliśmy do Siedlec, bo tam miałam dziadków i trochę rodziny. Mój ojciec pojechał do Łodzi. Ponieważ był magistrem farmacji, kręcił się w tej branży. Dostał tam mieszkanie. Łódź nie była w ogóle zburzona. Ojciec był w wojsku, dostał później przydział do Szczecina. Na ulicy Nawrot mieliśmy mieszkanie. Tu mieszkałam z mamą, a ojciec już miał przydział do Szczecina, ale Szczecin nie był jeszcze wyzwolony. Dostał więc przydział do Wrocławia i pojechał. Zajął poniemiecką aptekę na Karłowicach.
A.R.: Początek był dobry. Ale po moim zranieniu, to nie wspominam już pozytywnie. Nie miałam z niczym i nikim kontaktu. Leżałam na Długiej 8. Akurat mąż do mnie przyszedł. Wtedy został zbombardowany kościół świętego Jacka. Zginęło bardzo dużo ludzi.
A.R.: Pamiętam tylko mszę.
Z.R.: Tak, był kapelan, który udzielił nam rozgrzeszenia. Na Starówce, chyba 15 sierpnia byłą zorganizowana mini defilada.
Z.R.: Koło kościoła garnizonowego jakiś oddział przemaszerował przed dowódcą. To chyba była namiastka Święta Wojska Polskiego 15 sierpnia.
A.R.: Nie wiem, ponieważ tyle ludzi zginęło. Z.R.: Trudno mi opiniować. Z drugiej strony mogłoby być jeszcze gorzej. A.R.: Na pewno wywieźliby na Syberię.
Z.R.: To zależało od dowództwa.
Z.R.: Były też i takie nastroje. A.R.: Widać było, że Niemcy się wycofywali. Pamiętam, jak Alejami Jerozolimskimi w panice uciekali na zachód. Z.R.: Po drugiej stronie Wisły były już przecież wojska rosyjskie. Myśmy to wszystko obserwowali.
A.R.: Naturalnie, przecież byli tuż, tuż. Mąż mówi, że na Sadybie było ich słychać. Z.R.: Tym bardziej, że radiostacja „Kościuszko” nawoływała do powstania.
Z.R.: Do konspiracji trafiłem w 1940 roku. Na początku byłem w organizacji KOP - Komenda Obrońców Polski. Na skutek wpadki rozleciało się to. Dostałem się do ZWZ, a potem oczywiście do AK. W 1943 roku skończyłem podchorążówkę.
Z.R.: W punkcie na Grzybowskiej. Dostałem polecenie zawiadomienia wszystkich z mojego oddziału o tym. Mieliśmy się spotkać i większości się udało. Większość mojej drużyny to byli chłopcy z Czerniakowa. Nie mieliśmy broni. Dostaliśmy dopiero po ataku na szkołę na Waliców, kiedy Niemcy opuścili ją. Zajęliśmy budynek i stamtąd dostaliśmy broń, którą do końca walczyłem.
Z.R.: Tak. Z dwoma czy trzema kolegami, jak Niemcy już doszli na róg Chłodnej i Towarowej, to my piwnicami, jakimiś przebitymi przejściami przeszliśmy do domu na rogu Grzybowskiej i Towarowej. Weszliśmy na piętro, delikatnie odsunęliśmy opór, żeby Niemcy z dołu nie zauważyli czasem błysku i po kolei zaczęliśmy ich ostrzeliwać. Nie wiem, ile Niemców udało nam się wyeliminować. Zorientowali się, że ktoś ich ostrzeliwuje z góry. Jeden z nich zaczął iść rowem w stronę naszego stanowiska. Wtedy żeśmy się wycofali piwnicami z powrotem do naszego miejsca postoju. Pamiętam też ostrzeliwanie samochodów.
Z.R.: Tego dnia, kiedy żona została ranna. Potem w Śródmieściu w czasie przebiegania ulicy Pięknej zostałem postrzelony w rękę. W czasie okupacji nosiło się watowane marynarki. Kiedy odłamek przebił się przez łatę, stracił impet.
Z.R.: Z tą moją walką to było troszkę dziwne, bo przed Powstaniem bardzo ciężko chorowałem. Dwa miesiące leżałem w szpitalu. A.R.: Mąż miał ropne zapalenie wyrostka. Z.R.: W czasie Powstania miałem kłopoty ze zdrowiem. Lekarz powiedział, że muszę mieć spokój, ciszę i zimne okłady. Dieta to były ozorki. Spokój był, bo naokoło bombardowanie, a co do zimnych okładów to pod łóżkiem miałem jakąś starą miednicę z wodą. Moczyłem sobie gałgan i przykładałem. Teraz człowiek się śmieje z tego.
Z.R.: Z uwagi na moje kłopoty ze zdrowiem skierowano mnie do punktu ozdrowieńców. Kiedy Powstanie upadło, poszedłem do obozu z resztką naszego oddziału.
Z.R.: Dla naszego pokolenia całość Powstania była tragicznym przeżyciem. A.R.: Raczej mało szczęśliwym okresem to było.
Z.R.: Nie, myśmy się znali wcześniej. A.R.: Miałam koleżankę ze szkoły, która mieszkała na Sadybie. Przyjeżdżałam do niej i poznałam mojego męża. Z.R.: Wcześniej trzy lata żeśmy ze sobą chodzili. A.R.: Ponieważ miałam srogiego ojca, wolno nam było spotykać się w sobotę i w niedzielę. Z.R.: Zaproponowałem żonie małżeństwo, ale się nie zgodziła.
A.R.: Jak byłam ranna, powiedziałam, że nie chcę, by potem mówił, że się z kaleką ożenił. Dawniej myśmy bardziej się ceniły niż teraz dziewczyny. Z.R.: Jak wróciłem z obozu, to pierwsze kroki skierowałem do żony. Wtedy odżyło nasze uczucie. A.R.: Żeśmy się pobrali 20 lipca 1946 roku we Wrocławiu, bo wtedy moi rodzice tam mieszkali. Mamy dwoje dzieci.
Z.R.: Jak leżałem z kolegami, chyba 22 sierpnia, miałem pistolet pod poduszką, kiedy zawołali, że będzie zupa. Wstałem i wtedy nadleciały sztukasy. Zbombardowały kościół. Na moim miejscu leżał betonowy blok, który spadł ze zbombardowanej części. Jak wróciłem na miejsce, sięgnąłem ręką, a pistoletu nie było. Ktoś mnie okradł. Nawet w takiej sytuacji są ludzie gotowi do złego. Jak żona leżała na Długiej 8, to od czasu do czasu koledzy z „Parasola” przynosili w pudełku czerwone wino i poiłem ją nim. A nie pamiętam, jak było z jedzeniem czy wodą. A.R.: Na pewno nie było mycia. Pamiętam jak leżałam na Długiej 8 i nie miałam długo zmienianych opatrunków. Mąż wreszcie znalazł jakąś pielęgniarkę. Mąż sprowadził ją w nocy. Leżałam w korytarzu na podłodze, jak zmieniała mi opatrunek. Z.R.: Jedna rzecz, której młodzi dziś nie mogą żałować, to to, że nie muszą w swoim życiu przeżywać czegoś takiego.