Halina Strzelecka „Grażyna”

Archiwum Historii Mówionej

Halina Strzelecka, z domu Dziatko, rok urodzenia 1928, WSK, bezpośredni przełożony doktor Bratkowska, pseudonim „Doktor Barbara”. W czasie Powstania […] pozostałam pod dowództwem „Rakiety”, to jest Janina Płoska.

  • W Śródmieściu Północnym?


W Śródmieściu Północnym.

  • W drugiej części Powstania była pani w Śródmieściu Południowym.


Tak. Z tym że w Śródmieściu Północnym po zlikwidowaniu punktu na placu Dąbrowskiego 2/4 przeniesiono nas do PKO i w PKO urzędowałam do czasu zbombardowania PKO.

  • Przejdźmy do pani wspomnień z czasów dzieciństwa. Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, czym zajmowali się rodzice i jak wyglądało pani dzieciństwo.


Moja rodzina pochodziła z Białorusi. Ojciec w ogóle pochodził spod Mińska. Z tym że dziadek i starszy brat mego ojca został wysłany jako niepewny element do kopania Kanału Białomorskiego, skąd nigdy nie wrócili.

  • To było w jakim okresie?


To było w okresie rewolucji oczywiście. Natomiast ojciec ocalał, ponieważ był w tym czasie w gimnazjum w Mińsku. Dobrzy ludzie pomogli mu dostać się w jakiś sposób do Dowbora-Muśnickiego i ojciec z Dowborem-Muśnickim przeszedł cały szlak bojowy i potem już był w Klecku, pełnił służbę wojskową. Tam poznał moją mamę i po pewnym czasie się pobrali. Natomiast ojciec po zdemobilizowaniu jako, że tak powiem, zapewnienie jakiegoś życiowego startu, dostał koncesję na otwarcie restauracji, ale z poleceniem, że ta restauracja ma być otwarta w Stołpcach. Stołpce to było graniczne miasto ostatnie Polski, od tego miasta zaczynał się już Związek Radziecki i tam normalne tory europejskie przechodziły w tory rosyjskie. Stołpce to było pięciotysięczne miasteczko o bardzo dziwnym składzie i chyba Polsce zależało na tym, żeby jak najwięcej Polaków tam było, bo rzeczywiście na przykład wysyłani urzędnicy dostawali znacznie wyższą pensję właśnie w Stołpcach aniżeli w centralnej Polsce, z tego względu, że było tam bardzo mało Polaków. Natomiast [było] trochę Białorusinów, ale najwięcej było Żydów, którzy zostali wypędzeni ze Związku Radzieckiego, i bardzo dużo białogwardzistów, czyli tych rosyjskich obywateli, którzy nie zgadzali się z nową władzą rosyjską. I rzeczywiście tak było, że ja ze swego dzieciństwa pamiętam, że koło nas mieszkał na przykład generał Tumiłowicz, który miał piękną posesję w Stołpcach, a jego córka chodziła do gimnazjum razem z moim bratem. Tak że oni się tam asymilowali i czekali, kiedy ta znienawidzona władza radziecka upadnie.

  • Pani miała starszego brata?


Tak, brat starszy o pięć lat.

  • Imię brata?


Kazimierz.

  • I pani urodziła się już właśnie w Stołpcach?


Urodziłam się w Stołpcach, w 1928 roku, tak. Dzieciństwo miałam bardzo dobre. Mój ojciec był, powiedziałabym, wyjątkowym ojcem, ponieważ nigdy na nas nie krzyczał, nie mówił nigdy podniesionym głosem, rozmawiał z nami bardzo dużo. I nam wystarczyło, jak tata zmarszczył brwi, tośmy słuchali. I rzeczywiście dzieciństwo wspominam bardzo dobrze. Zresztą [ojciec] otworzył tę restaurację i restauracja była jedyną przyzwoitą restauracją [w okolicy]. Właściwie dwa miejsca były, gdzie można było przyzwoicie zjeść czy spotkać się: klub oficerski i właśnie restauracja mego ojca.

  • Jak się nazywała?


Bez żadnej nazwy. Była w samym rynku, bardzo ładnie urządzona, że tak powiem, ze standardem w tym czasie obowiązującym, to znaczy byli kelnerzy, byli kucharze z prawdziwego zdarzenia, były białe obrusy, były przyzwoite sale. Był bilard, bo pamiętam to też z dzieciństwa. Również była kabina z telefonem. Chcę powiedzieć, że ta restauracja została w pewnym momencie opisana przez Wańkowicza, czym ojciec się bardzo chwalił. Bo Wańkowicz, pisząc reportaże o Kresach, jak przyjechał do Stołpców, zapytał, gdzie można przyzwoicie zjeść. Powiedzieli: „Idźcie do dziadka”. Bo nazwisko Dziatko, przez „t” zresztą pisane, było bardzo różnie odmieniane. On spodziewał się, że spotka tam jakiegoś starszego pana, jakiegoś dziadziusia i powiedział właśnie, jakie było jego zdziwienie, kiedy spotkał młodego człowieka, bardzo energicznego, z którym przy winie czy czymś mocniejszym spędzili prawie całą noc na dyskusjach.

  • Restauracja ojca została upamiętniona w literaturze.


Znaczy, inaczej bym powiedziała, to było w takich reportażach drukowanych w jakimś czasopiśmie i to nawet w archiwach rodzinnych było. Natomiast potem już, jak była książka wydana „Od Stołpców po Kair”, to prawdopodobnie redaktor uważał to za mało ważne i już tego nie było. Brat mój spodziewał się, że tam to będzie. Ojciec już nie żył w tym czasie. Okazało się, że tam tego już nie było.

  • Zachowały się te wycinki?


Nic się nie zachowało, ponieważ uciekaliśmy w popłochu strasznym i nawet własnych dokumentów nie wzięliśmy.

  • Czy w Stołpcach pani rozpoczęła edukację?


Tak, w Stołpcach chodziłam do szkoły powszechnej i do czwartej klasy, znaczy do trzeciej klasy. Natomiast była taka sytuacja, że ojciec bardzo przyjaźnił się z wieloma oficerami KOP-u. Bywaliśmy na granicy, w „Lesie Połośniańskim” na strażnicy i tam dowodził tą strażnicą porucznik Haczyński, a kompanią dowodził kapitan Dwiński. Z obydwoma oficerami ojciec był w bardzo bliskich kontaktach, bywaliśmy tam często. Ten porucznik Haczyński zaziębił się w czasie patrolu i ciężko się rozchorował. W rezultacie po pewnym czasie zmarł. Została jego młoda żona i ojciec czuł się, że tak powiem, w obowiązku w jakiś sposób jej pomóc. I rzeczywiście pomógł jej. Ponieważ sam dostał koncesję na restaurację, więc wpadł na taki pomysł, że może jej jakąś też koncesję dadzą na zapewnienie [środków do życia], bo ona miała syna w wieku moim. Okazało się, że udało się otrzymać koncesję na tą panią Haczyńską, na hurtownię win i wódek w Baranowiczach. I w 1936 roku przenieśliśmy się. Z tym że najpierw ojciec i pani Haczyńska przenieśli się do Baranowicz, organizowali tę hurtownię, a myśmy przyjechali do Baranowicz, znaczy ja z mamą, dopiero w 1937 roku.

  • Trzeba dodać, że w Stołpcach jako w mieście granicznym była założona placówka Korpusu Ochrony Pogranicza.


To był „Las Połośniański”, właśnie tam, gdzie dowodził porucznik Haczyński, a Rusakowicze, to tam stała kompania pod dowództwem kapitana Dwińskiego. Ja obydwu panów pamiętam z dzieciństwa, tych oficerów.

  • Czy przeprowadzka do Baranowicz była dla pani jakimś problemem, stresem?


Stresem, nie. Nie, nie, bardzo się cieszyłam, że pojadę, bo Baranowicze to już było dużo większe miasto, bo Stołpce miało niecałe pięć tysięcy mieszkańców, a Baranowicze w tym czasie, kiedy myśmy się przeprowadzili, to miało około 30 tysięcy, więc prawie metropolia. I tam poszłam do szkoły.

  • I tata prowadził…


Hurtownię. Z tym że była taka sytuacja, że pani Haczyńska dostała tę koncesję, natomiast ojciec miał zabezpieczyć finanse. I finanse zabezpieczył w ten sposób, że sprzedał swoją restaurację w Stołpcach i te finanse służyły do, że tak powiem, tej kaucji, bo prawdopodobnie (tak sobie wyobrażam, bo nie znam tych detali) trzeba było pewnie wpłacić kaucję przy zakupie ogromnej ilości win czy wódek.

  • Kontynuowała pani w Baranowiczach naukę?


Tak.

  • Jeszcze w szkole powszechnej.


Tak, w szkole powszechnej. Ponieważ dosyć późno przyjechałam, to już nie było miejsca tam, gdzie ojciec chciał, bliżej, [dlatego] dosyć daleko miałam do szkoły, ale jakoś dawałam radę.

  • Jak pani wspomina ten okres życia w Baranowiczach?


Bardzo dobrze, bo to rzeczywiście był czas prosperity, były właściwie dobre zarobki i hurtownia dawała dobre [przychody], tym bardziej że ojciec mój był bardzo przedsiębiorczy i w bardzo krótkim czasie nawiązał kontakt na przykład z dużą wytwórnią w Baranowiczach. To była taka rzeźnia, w której również wykonywano bardzo dobre kresowe wędliny. Nazywała się Kres-Eksport. Ten Kres-Eksport ojciec nawiązał kontakty z Gdynią i dostarczane były na statki polskie kresowe wędliny, które konkurowały zresztą zawsze z wędlinami poznańskimi. W domu były dyskusje na ten temat, czy Batory weźmie poznańskie wędliny, czy kresowe wędliny.

  • I które brał?


Były brane i te, i te. Z tym że [ojciec] również nawiązał kontakty z takimi majątkami, które wytwarzały sery twarde i te sery również jako sery kresowe były wysyłane do Gdyni.

  • Tata był bardzo osobą przedsiębiorczą, prawda?


Owszem, owszem.

  • Imię taty proszę wymienić.


Kazimierz.

  • Pan Kazimierz Dziatko?


Dziatko, tak.

  • A imię mamy?


Mamy, Emilia.

  • Jeśli chodzi o szkołę, jak pani wspomina tamte czasy, jak wyglądała edukacja patriotyczna? Rozumiem, że w domu to oczywiście z racji na wcześniejszy zawód taty, na jego udział w wojnie, na pewno te wątki obrony ojczyzny, miłości ojczyzny się przewijały.


Pamiętam to z czasów stołpeckich i również z czasów baranowickich, że ojciec ciągle brał udział w jakichś akcjach, bo wtedy, to były lata 1936–39, kiedy obywatele starali się w jakiś sposób dopomagać wojsku. Tata mój ciągle był w jakichś komitetach, które albo kupowały karabin maszynowy, albo jakieś detale potrzebne dla wojska. Ja z tatą jeździłam i tata gdzieś tam komuś to przekazywał. Dlaczego ja jeździłam? Bo mama mnie wysyłała po to, żeby tata się tam gdzieś nie zawieruszył, ponieważ był bardzo towarzyski i zawsze… Mama nigdy nie wiedziała, czy jak tata wróci z jakiejś takiej wyprawy, czy na przykład nie przywiezie kilka osób na obiad. To było zupełnie [normalne] w moim domu, odkąd pamiętam. Mama mówiła zawsze, że nie pamiętała, kiedy obiad jadła tylko w towarzystwie rodziny. Zawsze ktoś był. [Ojciec] lubił po prostu mieć wokół siebie ludzi i lubił zapraszać ludzi. Była taka sytuacja kiedyś, że z ojcem byliśmy (znaczy ja z tatą, ja jako taka osoba, która zapewniała, że tata o określonej porze wróci do domu) na otwarciu radiostacji w Baranowiczach. I faktycznie było tak, że po tym zwiedzaniu tata część osób, z którymi był jakoś zaprzyjaźniony, zaprosił do restauracji i powiedział, że na jego koszt wszystko będzie. Tak że tata miał gest. I kiedy mama czasem protestowała, to tata mówił: „Wiesz, w pewnym okresie ludzie pomogli mi bardzo dużo. Wobec tego ja jestem winien bardzo dużo pomagać teraz ludziom”. I rzeczywiście tak było. Pamiętam, że w pewnym okresie w Stołpcach w naszym domu zawsze były osoby, które tacie udało się wyciągnąć z Rosji poprzez ambasadę i one jakiś czas przebywały u nas w domu, żeby się w jakiś sposób zaaklimatyzowały. I to bardzo często. Takie osoby, które nawet często dzieci nie znały polskiego. Ja nie potrafiłam się z tymi dziećmi porozumieć. Tak że taki był mój tata.

  • Czyli pani była taką, w pewnym okresie, asystentką taty, można powiedzieć.


Tak, tak.

  • Wchodziła pani w świat dorosłych.


Tak. Bardzo dużo pamiętam właśnie z tego okresu [ludzi], z którymi tata się przyjaźnił i jakoś zapadli mi w pamięci.

  • A jak było w szkole?


Ja się zawsze dobrze uczyłam. Nie miałam żadnych problemów w szkole. To była koedukacyjna szkoła, bo dopiero w Baranowiczach żeńska szkoła była od gimnazjum. A ja przyjechałam do Baranowicz, to [poszłam] do piątej klasy, znaczy do czwartej klasy, przepraszam.

  • Tak zwane wychowanie patriotyczne…


No, w domu było zawsze tak, że ojczyzna była na pierwszym miejscu, tata zawsze podkreślał i uczył nas patriotyzmu.

  • A w szkole jak były…


No, w szkole również. Z tym że był ogromny kult Piłsudskiego w szkole, natomiast mój tata raczej był o nachyleniu narodowym.

  • Była pani harcerką?


W szkole u mnie nie było harcerstwa. Natomiast z harcerstwem dopiero się zetknęłam w czasie okupacji.

  • Czy były jakieś obozy wakacyjne?


Natomiast mój brat był od początku w harcerstwie. Był w zuchach i był na wszystkich obozach, w Spale na zlocie, tak że był od początku harcerzem.

  • O ile starszy był brat?


Pięć. Ale w szkole u mnie w ogóle nie było harcerstwa.

  • Czyli na pewno też brat do domu przynosił wrażenia z tego obozu…


A tak, oczywiście. Był na zlocie w Spale, zaczynał od zuchów. On był w ogóle wcześniakiem i był zawsze niższy ode mnie, drobniejszy, tak że zawsze wszyscy uważali, że jestem starsza niż brat. To się zresztą potem bardzo przydało w czasie okupacji.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?


Wybuch wojny. Oczywiście my z bratem mówiliśmy, że zaraz przepędzimy Niemców, pokażemy im, gdzie ich miejsce. Uważaliśmy, że rzeczywiście, tak jak powiedział Beck, że nie oddamy guzika od munduru czy podobne jakieś sformułowanie, że nie oddamy ani piędzi ziemi. No i tak żeśmy mówili. Natomiast babcia, pamiętam te słowa jeszcze do dzisiaj, powiedziała do nas: „Dzieci, wojna to jest straszna rzecz i nigdy nie wiadomo, jak się zakończy i jakie będą jej konsekwencje”. Myśmy mówili: „Babciu, co ty sobie wyobrażasz? To zupełnie inne czasy były wtedy, kiedy ty byłaś młodsza, a inne czasy są teraz. My damy radę sobie na pewno i Niemców wypędzimy”. I tak uważaliśmy. Potem z przerażeniem patrzyliśmy, jak się Niemcy posuwają w głąb Polski. No a takim apogeum był dzień 14 września, kiedy zostały zbombardowane Baranowicze, to znaczy nie Baranowicze same, tylko lotnisko w Baranowiczach. Na szczęście samoloty podobno odleciały wcześniej, więc były zbombardowane tylko hangary. Jeden z samolotów, wracając, prawdopodobnie, tak sobie wyobrażam, zostawił bombę na zbombardowanie linii kolejowej. A linia kolejowa przechodziła mniej więcej jakieś 400 metrów od naszego domu. I ta bomba, opuszczona na linię kolejową, trafiła w nasz dom. Jedyne bombardowanie Baranowicz w 1939 roku to było właśnie uszkodzenie naszego domu. Z tym że tak pechowo, że w tym domu była dobudowana kuchnia i łazienka, murowana. Cały dom był drewniany, bo ojciec go przystosowywał dla nas, jak mieliśmy się przeprowadzić do Baranowicz, i właściwie zrujnowane zostały te dwie części. Myśmy byli w tym czasie oczywiście w takim schronie wykopanym, podziemnym, takim rowie w ogrodzie. Wobec tego nie było szans, żebyśmy mogli tam w ogóle egzystować bez kuchni. Częściowo zawalił się babci pokój. Natomiast ojciec, ponieważ nie wiadomo było, czy następnego dnia nie wrócą z powrotem, żeby zbombardować jeszcze Baranowicze, to chciał nas wywieźć pod Baranowicze, żebyśmy tam bezpiecznie przeczekali ten następny dzień. I wyjechaliśmy rzeczywiście. To znaczy ojciec nie chciał, ojciec chciał zostać, ale mama powiedziała, że jak ojciec zostaje, to cała rodzina też zostaje. Więc wyjechaliśmy pod Baranowicze do takiego majątku Białogórna. To był majątek znajomego ojca. Tam właśnie były te sery litewskie wytwarzane, co mówiłam, że do Gdyni były wysyłane.

  • Jeszcze raz proszę podać nazwę tego majątku?


Białogórna. Tam były dwa majątki sąsiednie, Białogórna i Białodolna. I jako taki dodatek chcę powiedzieć, że tata mój marzył zawsze, że będzie miał na starość jakąś posiadłość ziemską, która mu przypomina dzieciństwo i tę niewielką jakąś posiadłość ziemską, którą miał w Mińszczyźnie, pod Mińskiem. Ona się nazywała Ujście, bo była u ujścia jakiejś małej rzeczki. Z tym że my niewiele wiedzieliśmy na ten temat, ojciec nie chciał mówić. To prawdopodobnie były zbyt bolesne dla niego wspomnienia, a my nie pytaliśmy. A kiedy chcieliśmy pytać, to już ojca nie było.

  • Baranowicze to było też miejsce, gdzie było bardzo duża wojska, silna koncentracja pułków różnych formacji.


Owszem, tam był przecież Anders, cały pułk Andersa.

  • Także Pilecki, prawda?


Tak. Tata z oficerami z tego pułku miał zresztą bliskie kontakty, ale z tego względu, że pani Haczyńska, żona tego oficera, który zmarł…

  • Jak miała na imię pani Haczyńska?


Była młoda, ona miała dwadzieścia parę lat.

  • A jak miała na imię?


Janina. Wielu oficerów przychodziło do niej, prawdopodobnie w jakichś celach matrymonialnych, bo to była dobra partia z uwagi na to, że miała zabezpieczenie w hurtowni, bardzo dobre dochody.

  • Czy tata był może zmobilizowany?


Nie. Tata już był powyżej mobilizacji, tylko był w obronie cywilnej i musiał zapewnić zabezpieczenie szpitali w spirytus i różnych innych produktów. Zresztą samochody były zmobilizowane, a jeden tylko pozostał, samochody hurtowni.

  • Należące do firmy?


Tak, do firmy.

  • Czy kiedy zaczęła się wojna, wojsko polskie opuściło Baranowicze?


Nie.

  • Czy pamięta pani…


Nie. Pamiętam, że pojechaliśmy do Białogórnej. To było czternastego. Byliśmy tam piętnastego. Samochód odjechał, ten, co nas przywiózł, natomiast myśmy czekali, co będzie, czy będzie następne bombardowanie. Jakoś nic się nie działo. Natomiast może coś powiem o tym majątku Białogórna, bo to był taki bardzo pokazowy majątek. Trzej synowie tego pana Niekrasza…

  • To nazwisko właściciela?


Niekrasz się nazywał. I on miał trzech synów, ale jak oni się nazywali… Jeden to wiem, że Kazimierz, ale dwaj pozostali, to nie pamiętam. Oni kończyli SGGW. Jeden odpowiadał za hodowlę pstrągów, drugi odpowiadał za nowoczesny sad, a trzeci odpowiadał za serowarnię. I właśnie pierwszy raz w życiu zobaczyłam tam właśnie, jak się robi sery twarde. On nam pokazywał, jak przyjechaliśmy tam. Ale to był tylko jeden dzień, piętnasty, właściwie i szesnasty, bo już siedemnastego rano wkroczyli bolszewicy i zaczęła się grabież majątku. To było dla mnie okropne przeżycie, dlatego że okoliczni Białorusini najpierw przyszli do sadu i grabili sad, a myśmy, że tak powiem, ta gospodyni…

  • Czyli to nie było wojsko, tylko po prostu sąsiedzi.


Tak, tak, sąsiedzi. Najpierw zaczęli od sadu, a potem weszli do domu i splądrowali dom. Znaczy głównie kobiety tam wchodziły. Może mężczyźni byli gdzieś w stajniach czy gdzieś, nie potrafię powiedzieć. W każdym razie pamiętam, że weszły do naszego pokoju, gdzie myśmy z mamą były i z kuzynką, która przyjechała z Gdyni, uciekła z Gdyni przed inwazją niemiecką, i chcieli plądrować nasze bagaże. I mama wtedy wzięła walizeczkę, taką, którą miała, podręczną, z rzeczami, i powiedziała: „My jesteśmy uciekinierami i to jest nasz majątek. Chcecie to zabierać? Proszę, grabcie”. I rzeczywiście te kobiety odstąpiły. Ale mama moja była właśnie taka, że nigdy nie traciła głowy w jakichś trudnych sytuacjach życiowych.

  • Bo po bombardowaniu domów w Baranowiczach niewiele rzeczy udało się wywieźć.


Nie, myśmy w ogóle nic nie wywieźli z Baranowicz, absolutnie. Wyjechaliśmy tak, jak staliśmy, dlatego że to było po południu i ojciec chciał, żebyśmy jak najszybciej wyjechali, bo nie wiadomo było, czy na przykład nie wrócą, żeby z powrotem bombardować. Tak że nic nie braliśmy ze sobą. Tak jak mówię, podręczne rzeczy, to był tylko neseser i jakaś zmiana bielizny, to, co zabraliśmy do tej Białogórnej. Zresztą w tym domu została gosposia nasza, która powiedziała, że ona nie pojedzie nigdzie, będzie tutaj i rzeczywiście była.

  • Przeżyła?


Tak. Nawet została już wtedy na tym gospodarstwie, jak myśmy uciekli.

  • Ona była miejscowa, lokalna, Białorusinka, tak?


Prawdopodobnie tak, ale chyba, ponieważ mówiła bardzo dobrze po polsku, więc raczej z jakiejś rodziny bardziej spolonizowanej.

  • Czy do majątku Białogórna, do którego państwo uciekli, weszło wojsko?


Nie. Weszli najpierw ci, co grabili, a Rosjanie przyszli dopiero następnego dnia rano.

  • Jak ich pani postrzegała?


Z przerażeniem patrzyliśmy. Faktycznie widzieliśmy Rosjan, którzy mieli karabiny na sznurkach. Ja osobiście sama to widziałam. Byłam taka jakaś nieprawdopodobnie przerażona i zbulwersowana. Ojciec zresztą powiedział, że postaramy się jak najszybciej wrócić do Baranowicz, bo nie było sensu, żeby siedzieć w majątku, który przejmowali na dobrą sprawę Rosjanie.

  • Wyrzucili właścicieli tego majątku?


Właściciel w ogóle się ukrył, jakoś się spotkał potajemnie z moim ojcem i oddał ojcu wszystkie plany tego majątku, co miało potem dosyć przykrą konsekwencję dla nas.

  • Rozumiem, że w dalszym ciągu opowieści wróci pani do tego?


Tak. Ja nie widziałam Rosjan. Rosjanie nie wkroczyli do majątku, tylko wkroczyli właśnie ci Białorusini. I już następnego dnia ojciec wynajął furmankę i furmanką wracaliśmy do Baranowicz.

  • Gdzie tam państwo się zatrzymali?


Chcę powiedzieć, że po drodze zatrzymał nas patrol rosyjski i powiedział, że musi zrewidować, co my wieziemy na tym wozie. I w momencie kiedy przeglądali, znaleźli takie plany, właśnie plany tego majątku i dowódca tej straży powiedział do mego taty: „Ty ochraniasz burżui. To prawdopodobnie są jakieś plany, to musi zobaczyć komendant”. I ojcu kazali: Try szaga w pierod, czyli trzy kroki naprzód i pod karabinem zaczęli ojca prowadzić. Mama szła obok i ja oczywiście obok mamy. I w pewnym momencie mama, ponieważ też znała rosyjski, bo obydwoje z ojcem byli przecież wychowywani w tym zaborze rosyjskim, więc mówili dobrze po rosyjsku, mama pyta, co zrobią z ojcem. A ten dowódca straży powiedział, co ja zrozumiałam, bo też z dziećmi białoruskimi się bawiłam, więc rosyjski rozumiałam, on powiedział: „No co, na pewno rozstrzelamy”. Więc było to dla mnie rzeczywiście straszne. Oczywiście rozpłakałam się zaraz i szliśmy dalej. Ale ojciec odwracał się, mówi: „Nie martwcie się, dam sobie radę”. Wszedł do namiotu dowódcy i długi czas nie wychodził. I jak mama pytała: „Ale co to będzie, co to będzie?”, jeden z tych Rosjan mówił: „No, pójdzie do rozstrzelania, to jest oczywiste”. A drugi mówił: „Nie no, może tak nie będzie”. I w pewnym momencie wyszedł jakiś Rosjanin stamtąd i do mojej mamy, a raczej do mnie, mówi: Nie wołmuj się – znaczy nie denerwuj się – twój tata niedługo wróci”. I rzeczywiście ojciec tam się wybronił. Powiedział, że rzeczywiście ma te plany, że te plany wiezie do syna właściciela majątku. A on mówi: „On już nie jest właścicielem majątku, on już tego majątku nie odzyska. Tutaj zrobimy albo ochronkę, albo świetlicę. A te plany no to my zatrzymamy, nam się przydadzą”. I w rezultacie wypuścili ojca i pojechaliśmy do Baranowicz. Przyjechaliśmy do Baranowicz, trzeba było wynająć jakieś mieszkanie, bo w tamtym domu nie można było mieszkać. Trzeba było zrobić remont, bo bez kuchni i bez łazienki to właściwie praktycznie nie da się żyć. Więc ojciec wynajął mieszkanie obok hurtowni, które było tam wolne, i tam żeśmy zamieszkali. Z tym że nie czuł się pewnie.

  • Państwa rodzina też, czyli rodzice, pani brat, babcia.


Tak.

  • Czy pani Kaczyńska też razem z wami?


Tak, razem z nami, tak.

  • Czyli pani Kaczyńska z synem?


Tak. Tam żeśmy mieszkali w takim wynajętym [mieszkaniu], dwa mieszkania były obok i ojciec te mieszkania wynajął. Początkowo myślał remontować tamten dom, ale w pewnym momencie ostrzeżono ojca, że powinien wyjechać gdzieś z Baranowicz, bo zbyt znany jest w Baranowiczach i na pewno będzie jednym z pierwszych, którego będą chcieli wysłać na Dalnij Wostok.

  • No i ta przeszłość wojskowa.


Tak, oczywiście. W związku z tym tata w pewnym momencie powiedział, że wyjeżdża do strefy niemieckiej, będzie się chciał tam przedostać. Bo powiedzieli ojcu, żeby nawet do Brześcia wyjechał, do jakiegoś innego miasta, gdzie go nie znają, to tam w jakiś czas będzie mógł pobyć, a w Baranowiczach to na pewno jednym z pierwszych transportów pojedzie na wschód z całą rodziną. I tata wziął brata, siostrę pani Haczyńskiej, która pracowała też w hurtowni, i ona miała tam przygotować jakieś mieszkanie dla siostry swojej, dla tej Janiny Haczyńskiej, a tata dla nas. Tata wziął również mego brata. I w pewnym momencie…

  • Czy pamięta pani mniej więcej, kiedy to było, jaki to był czas?


To był chyba październik, bo myśmy z mamą przekraczały w listopadzie, a ojciec wyjechał w połowie października. Z tym że była taka wersja, że tata pojechał po spirytus dla szpitali. Oczywiście hurtownia od razu została zajęta, postawiony został wartownik, klucze trzeba było oddać od hurtowni i ojciec miał prawo wstępu tylko z wartownikiem i magazynierem, który zresztą był wychowankiem ojca. Bardzo nam pomógł w pewnym okresie, bo wtedy kiedy było bezkrólewie, kiedy jeszcze Rosjanie nie wkroczyli, on wywiózł część alkoholu z tej hurtowni na wszelki wypadek. I to się bardzo potem przydało, bo on to sprzedał i zaproponował, że ojcu odda pieniądze. Ojciec powiedział: „Pan się narażał i to pana właściwie jest”. W rezultacie podzielili na pół i to był kapitał, który ojciec mógł zabrać ze sobą, potem właśnie, jak jechał do Warszawy.

  • Czyli nie osiadł w Brześciu, nie było przystanku w Brześciu, tylko prosto do Warszawy, tak?


Tak. Też z przygodami, ale jakoś przeszedł granicę. Bo tak jak mówiłam, tata mój zawsze był towarzyski. Jak przechodził przez granicę, to zapytał tego przewodnika: „Proszę pana, a jak spotkamy patrol, to co mamy zrobić?”. Ten przewodnik powiedział: „Zróbcie wtedy w tył zwrot i powiedzcie, że wy idziecie do Rosji od germańca, znaczy od Niemców, bo wtedy oni wam każą wrócić z powrotem, czyli tam, gdzie wy idziecie”. No i tata rzeczywiście, jak szli, to zobaczył jakąś grupę, taką malutką i był przekonany, że to jest taka sama grupa przekracza granicę jak on, więc chrząknął i w tym momencie usłyszał: „Stój! Gdzie idziesz?”. No więc zrobili w tył zwrot i mówią, że idą do Rosjan, że tam mają rodzinę, byli u germańca i teraz idą do Rosjan. No to ten Rosjanin podszedł do ojca i mówi: „Czy spirytus miejesz?”. Ojciec miał w plecaku jakąś wódkę, na wszelki wypadek na łapówkę, ale mówi: „Nie, nic nie mam”. „A może czasy miejesz?” A miał na ręku specjalny zegarek do oddania. I mówi: „Boże, jak on by wziął mnie za rękę i zobaczył, że mam zegarek, to by mnie faktycznie puścił do tych Rosjan, do których ja nie chciałem wracać”. No ale na szczęście powiedział, że „Nie, nie ma nic takiego”. A to Rosjanin powiedział: To idzi w choleru – nie w choleru, tylko – czortowej maciery. Tak oni mówili: „Idź do tego germańca”. No i tata poszedł do germańca z bratem. Tak że jakoś się im udało, ale właściwie byli na włosku.

  • Po jakim czasie pani z mamą dołączyła do taty?


To było chyba jakieś dwa tygodnie po wyjeździe ojca. Ojciec dostał wezwanie, żeby przyjść do jakiegoś urzędu, tylko nie wiem dokąd, czy do NKWD, czy gdzie indziej, nie wiem, nie potrafię powiedzieć, żeby się ojciec tam stawił. I mama powiedziała, jak było uzgodnione, że nie ma ojca, bo wyjechał po spirytus.

  • Po spirytus do szpitala.


Dla szpitali, tak. Natomiast oni wówczas powiedzieli: „No to jeżeli mąż wasz nie wróci w ciągu trzech dni, to my was aresztujem”. No i jeszcze wtedy oni uprzedzali o tym, bo potem już tego nie robili. I mama mówi: „Ale jak nie wróci? No przecież jest rodzina, jest córka, jestem ja, jest matka moja, to jak może nie wrócić z Brześcia”. No i wróciła do domu, i zdecydowała, że tego samego dnia uciekamy. Uciekałyśmy z przygodami.

  • Czy ta ucieczka była pieszą ucieczką, czy też udało się zorganizować jakiś wóz?


Nie, mama zorganizowała to w ten sposób… Bo oczywiście [organizowała to] z panią Haczyńską, bo pani Haczyńska też czekała na… Bo ojciec miał pojechać do Warszawy, wszystko tam zorganizować na miejscu i potem przysłać po nas przewodnika, żeby ten przewodnik bezpiecznie przeprowadził nas przez granicę. No ale nie było czasu, żeby czekać na przewodnika.

  • Czy jakaś wiadomość od taty przyszła, że już jest w Warszawie?


Nie, nie, nic. Mama tylko miała telefon, pod który mogła dzwonić, gdzie ojciec miał się w Warszawie zatrzymać. Tak że taki punkt, że tak powiem, odniesienia w Warszawie był.

  • Czyli wiedziała, że do Warszawy dotarł, tak?


Tak, znaczy nie, nie wiedziała, czy dotarł, nie miała żadnych jeszcze wiadomości, bo to było, tak jak mówię, niecałe chyba dwa tygodnie po tym momencie, kiedy ojciec wyjechał. I mama zdecydowała, że pojedziemy w ten sposób, że mama wyjedzie osobno, a ja wyjadę z panią Haczyńską i z jej synem. I mama wzięła tylko torebkę, a ja miałam maluteńką walizkę, właściwie taki neseser, na dobrą sprawę. I jak żeśmy wyszły, mama wyszła na piechotę na Dworzec Centralny, a myśmy miały wyjeżdżać z tak zwanego Dworca Poleskiego, czyli z dwóch innych, z tym że potem trzeba było… My miałyśmy z panią Haczyńską dojechać do tego Centralnego, bo na Białystok jechało się z Dworca Centralnego. I mama wyszła, a my wsiadłyśmy do dorożki, pani Haczyńskiej syn, ja i ona.

  • A babcia?


Babcia w ogóle nie mogła wyjechać, bo babcia była ranna. Babcię zabrała siostra mego ojca, do czasu aż wyzdrowieje. Bo wtedy myśleliśmy, że jakoś babcię będziemy zabierać. I po chyba jakichś kilkunastu metrach, jak ta dorożka ruszyła, zatrzymał nas milicjant, który powiedział, że ponieważ mamy walizki, to muszą skontrolować, co w tych walizkach wieziemy, i do komisariatu. No więc pojechałyśmy do tego komisariatu. Moja walizka, nie było żadnych problemów, bo tam była tylko zmiana bielizny właściwie i jakieś przybory toaletowe. Natomiast pani Haczyńska jak otworzyła walizkę, to ja zmartwiałam, ponieważ tam były wszystkie zdjęcia jej męża z KOP-u. Pomyślałam sobie, że teraz nas na pewno nie wypuszczą. No ale kiedy się dowiedzieli, że mąż jej zmarł już przed sześciu laty, to powiedzieli: „A, to pamiątki, to niech sobie idzie”. I wypuścili nas z tego komisariatu. Jakim cudem, to do dzisiejszego dnia nie wiem. I przyjechaliśmy do domu. Mama już wiedziała o tym, że nas aresztowali. Ktoś widocznie ze znajomych widział to i doniósł mamie. Mama czekała i zastanawiała się, co zrobić, bo była przekonana, że nas tam zatrzymają, do kogo będzie interweniować, żeby nas jakoś stamtąd wyciągnąć. Ale jak zobaczyła, że przyjechałyśmy, to mówiła: „Wyjeżdżamy natychmiast. Nie mamy co czekać”. Już teraz nie było żadnego kamuflażu. Wsiadłyśmy do dorożki i pojechałyśmy w kierunku tego Dworca Centralnego. I znów nas zatrzymał milicjant i powiedział, że do komisariatu, bo trzeba sprawdzić walizki. I szczęście rzeczywiście nieprawdopodobne, że wsiadłyśmy do tej samej dorożki, do której poprzednio. Ja siadłam z panią Haczyńską i ten dorożkarz mówi: „Czyś ty zwariował? – do tego milicjanta – Przecież ja dopiero wróciłem [z nimi] z tego komisariatu”. I ten uwierzył mu, uwierzył i nas puścił. No i już bez przeszkód dojechałyśmy do [dworca] Baranowicze Centralne i stamtąd do Szepietowa. To było takie umówione przez ojca, bo ojciec jak wyjeżdżał przez to Szepietowo, to mówił do nas, że jeżeli będziemy wyjeżdżać, to też do tego przewodnika, do Szepietowa. I tam żeśmy trafiły z mamą.

  • Jeszcze zapytam o rodzinę, która pozostała w Baranowiczach. Babcia, siostra ojca – czy zostały wywiezione?


Nie. Babcię potem, już w czasie okupacji, jak Niemcy napadli na Rosję, to mama pojechała przy protestach ojca, pojechała jakimś takim właściwie transportem, że jeździła w pociągach różnych, pociągami różnymi, dotarła do Stołpców, zabrała babcię i przywiozła do Warszawy z powrotem. Ojciec był pewny, że mama już nie wróci, bo to była rzeczywiście eskapada, ale pojechała z takim znajomym naszym, który szukał swojej żony. Ale żona była w Kazachstanie, natomiast babcię mama zabrała.

  • A siostra ojca?


A siostra została, dlatego że mąż jej był w partyzantce i ona czekała na męża. A mąż… Właściwie inaczej było. Mąż jej był w niewoli prawdopodobnie, a ona była w separacji z mężem i ten partner, z którym była później, to był w partyzantce i wobec tego ona czekała, bo nie wiedziała, co się dzieje ani z mężem, ani z tym panem.

  • Co było dalej w Szepietowie? Znalazł się przewodnik, który…


Tak, do przewodnika trafiliśmy, czekałyśmy na noc, kiedy cała grupa pójdzie. To znaczy pani Haczyńska i my.

  • Jak wyglądało przedzieranie się przez zieloną granicę?



To była chyba kilkunastoosobowa grupa, bo jeszcze jakieś inne osoby oprócz naszej rodziny, znaczy naszego tego zespołu, bo w tym naszym zespole to byłam ja z mamą i pani Haczyńska z synem. Natomiast tam byli jeszcze jacyś inni ludzie, tacy, że tak powiem, dużo młodsi, i raczej wyglądali na takie osoby, które handlowały. Bo w tym czasie ta granica nie była szczelna i właściwie często przechodziły takie grupy ludzi, albo przeprowadzając kogoś, albo powiedzmy, handlując nawet. Ale to zostało gdzieś w okresie Bożego Narodzenia całkowicie ukrócone i już granica była bardzo szczelna. Tak że jak myśmy przekraczały 1 listopada, to jeszcze była luźna, możliwa do przekroczenia ta granica. Z tym że ja z mamą w pewnym momencie nie nadążałam za całą tą [grupą], bo tam było dużo młodych ludzi, takich prężnych, i oni szli dużo szybciej, a ja po tej zoranej ziemi, po tym błocie, to było mi bardzo ciężko iść, zresztą mamie też. I żeśmy się w pewnym momencie zgubiły i nie widziałyśmy tej grupy, zginęła nam w jakimś lesie takim i uważałyśmy, że już nie potrafimy trafić nawet. Ale mama jak zawsze bardzo była, że tak powiem, przytomna w każdej takiej trudnej sytuacji. Powiedziała: „Córeczko, damy radę”. I faktycznie podeszłyśmy do tego lasu, cała grupa na nas czekała i już bez przeszkód dojechaliśmy do Ostrowi Mazowieckiej. Stamtąd mama pod numer wskazany, telefoniczny, zadzwoniła, powiedziała, że już jesteśmy na niemieckiej stronie.

  • To był listopad, ale jeszcze nie zima, tak?


Tak. To było okropne błoto. Ja pamiętam, że nogi mi grzęzły w takiej zoranej ziemi. Było strasznie trudno iść. To było 1 listopada, jak żeśmy przechodziły.

  • To było cały czas w terenie leśnym, tak?


Tak. Znaczy to nie był [gęsty las, tylko] śródpolne zalesienia raczej. [Głównie] to były pola, zorane pole i gdzieniegdzie lasek.

  • Czy przewodnik był Polakiem?


Polakiem, tak. W Szepietowie, to było miasteczko takie nieduże.

  • No i oczywiście należało wnieść opłatę za jego usługę.


Tak, owszem.

  • Dotarli państwo do Ostrowi Mazowieckiej.


Mhm. Ojciec już po nas potem przyjechał i zabrał nas stamtąd do Warszawy.

  • Czyli już komunikacja była…


Tak, bo mama miała, że tak powiem, namiar, gdzie miała dzwonić w razie jakiejś sytuacji.

  • A gdzie panie się zatrzymały w Ostrowi?


W Ostrowi w hotelu.

  • W hotelu. Nie było żadnych kontroli, bo to już ze strony Niemców…


Nie, nie, nie. Niemcy w ogóle nie przejmowali się w tym czasie. Wcale nie kontrolowali, kto przychodzi i co on tam robi czy coś. Nie było zainteresowania. W każdym razie w ogóle Niemców nie widziałam w Ostrowi Mazowieckiej w tym czasie.

  • Pociągiem dotarliście do Warszawy, tak?


Tak.

  • I rozpoczyna się okres warszawski.


Znaczy, ojciec przyjechał po nas i zabrał nas pociągiem do Warszawy.

  • Ojciec już zorganizował miejsce do życia.


Mieszkanie wynajął, tak. Z tym że na początku mieszkaliśmy na Hożej, bardzo krótko, natomiast potem na Górskiego. Mieszkanie było puste i wynajął to mieszkanie na Górskiego 5.

  • I cały czas…


Cały czas już do końca…

  • Z panią Haczyńską?


Nie. Pani Haczyńska wynajęła gdzieś na Powiślu, znaczy jej siostra, która wcześniej przyjechała, na Powiślu wynajęła jakieś mieszkanie i ona z synem tam mieszkała.

  • No i teraz trzeba było znaleźć źródło utrzymania i edukacji dla dzieci.


Tak.

  • Jak tata zorganizował to wszystko?


Zapisał mnie do gimnazjum Gepnerówny, Haliny Gepnerówny. Najpierw chodziłam do szkoły państwowej, takiej na Kruczej, i tam kończyłam szóstą klasę szkoły powszechnej. Natomiast potem ojciec zapisał mnie do gimnazjum Gepnerówny, do żeńskiego gimnazjum, znaczy do siódmej klasy, bo Polacy nie mogli przecież uczyć się dalej, tylko mogli ewentualnie kończyć jakieś zawodowe szkoły bądź tylko siedem klas szkoły powszechnej. I ja zostałam zapisana do Gepnerówny, do tej siódmej klasy, a to była właściwie pierwsza klasa gimnazjalna, natomiast brat do gimnazjum Słowackiego. Ale po roku ojciec zabrał dokumenty z tamtych szkół, i brata, i moje, i przeniósł nas do szkoły chemicznej, nowopowstała w domu na Górskiego 3, czyli obok nas. Myśmy z bratem protestowali, bo bardzo dobrze już czuliśmy się w tych swoich szkołach, ale ojciec powiedział, że musimy iść do tej szkoły z tego względu, że już zaczęły się łapanki. Najczęściej było to, jak młodzież czy ludzie jechali do pracy, i opróżniano tramwaje. Najczęściej w tym czasie część może brano do obozów, ale najczęściej to brano na roboty do Niemiec. I ojciec powiedział, że nie chce nas na to narażać, ponieważ jak będziemy dojeżdżać do swoich szkół, to na pewno jakaś łapanka nas w którymś momencie uchwyci. Natomiast tutaj to było w sąsiednim budynku, więc… Górskiego liczyło chyba osiem domów czy siedem domów razem, więc nie było szans, żeby tam była jakakolwiek łapanka, to zresztą była ślepa ulica.

  • Poza tym możliwość takiej oficjalnej edukacji wyższej nie była możliwa.


Tak, z tym że to rzeczywiście była niesamowita szkoła, o której może parę słów będę chciała powiedzieć.

  • Bardzo proszę.


Więc jeśli chodzi o tę szkołę, to była to szkoła pomyślana jako szkoła zawodowa dla tych, którzy już chcieli iść wyżej aniżeli szkoła powszechna. Natomiast dla takich osób, które chciały dopiero zaczynać edukację, to była zawodowa szkoła trzyletnia, coś jak nawet nie technikum, tylko jakaś taka, powiedzmy, niższa szkoła zawodowa. I mnie ojciec zapisał do tej właśnie szkoły zawodowej, a brata do tego liceum. Z tym że w rezultacie to była szkoła na bardzo wysokim poziomie, bo uczyli tam profesorowie z politechniki i inżynierowie z politechniki, rzeczywiście również matematyk był uniwersytecki. Tak że jeśli chodzi o personel naukowy, personel dydaktyczny, to był na bardzo wysokim poziomie. Zresztą tam po południu odbywały się zajęcia dla medycyny, więc to właściwie była potajemna szkoła medyczna.

  • Czy taka edukacja uzupełniająca, którą realizowano na tajnych kompletach, odbywała się osobno czy też w ramach tej szkoły?


Osobno, osobno, znaczy ta szkoła to organizowała. I właśnie myśmy mieli, ja chodziłam do tej zawodowej szkoły, tej trzyletniej, która… Nawet nie byliśmy jako laboranci uważani, tylko pomoc laboratoryjna. Po południu mieliśmy komplety w gimnazjum Słowackiego z brakujących przedmiotów, to znaczy z polskiego, z historii, z łaciny i z geografii.

  • Czy pokochała pani chemię właśnie w tym czasie?


Ja w ogóle chciałam iść do konserwatorium. Ojciec marzył o tym, bo ojciec mój miał absolutny słuch, natomiast żadne z dzieci, ani ja, ani brat, nie odziedziczyliśmy absolutnego, ale dobry słuch miałam, więc nie było problemu i chciałam w ogóle uczyć się muzyki. Nie bardzo mi pasowała chemia. Mówiłam: „Tata, ja nie chcę, mnie chemia nie interesuje”. A brat w ogóle powiedział, że nie będzie chciał, bo chciał iść na handel zagraniczny i to go wcale nie interesowało. Ale z ojcem nie było dyskusji. Powiedział: „Wasze bezpieczeństwo jest najważniejsze i tutaj będziecie… Ja będę o was spokojny”. No i ja powiem, że bardzo się zainteresowałam chemią, może dlatego, że to, że tak powiem, nie byli rutynowi nauczyciele, tylko pokazywali nam chemię z innej, ciekawszej strony. I ja się naprawdę zainteresowałam wtedy chemią. Brat może mniej.

  • No i taka była później pani droga zawodowa, prawda?


Prawda.

  • Bo studiowała pani farmację.


Tak.

  • Czy zapamiętała pani jakieś nazwiska nauczycieli?


Oczywiście. Bardzo dobrze pamiętam, bo profesor, który na początku uczył nas chemii, to był Antoni Zieliński, potem profesor Politechniki Szczecińskiej. Drugim takim nauczycielem, bardzo nietypowym, był inżynier Mączyński, zresztą Powstaniec, który w czasie Powstania stracił dłoń, rzucając granat, filipinkę, która mu się rozerwała w ręku. Pani Czeczerda, to była inżynier Czeczerda, która również była Powstańcem, zginęła gdzieś w rejonie chyba Marszałkowskiej, ale nie znam szczegółów jej śmierci. Z tym że wiem, że na pewno była Powstańcem, bo ją meldowałam doktor Bratkowskiej, jak była pierwsza mobilizacja, że ona przyszła się do niej zameldować. Także pani inżynier Skonieczna, bardzo dobry dydaktyk, umiejąca zainteresować chemią analityczną. Naprawdę bardzo mile wspominam tych wszystkich nauczycieli, którzy nas uczyli, bo tak nietypowo nas uczyli.

  • Czyli niechciana szkoła okazała się dobrym dla pani miejscem.


Ale brat nie bardzo jakoś pokochał tę szkołę. Miał raczej gorszą reputację w szkole i w pewnym momencie na wywiadówce powiedzieli do mojego taty: „Córkę niech pan zostawi, ale syna to niech pan weźmie, bo on u nas na pewno nie zaliczy roku”.

  • Do jakiej szkoły wtedy poszedł?


Tata przeniósł Kazika, bo nie miał innego wyjścia, do liceum ceramicznego. Było takie technikum ceramiczne. Więc brat powiedział, że nie będzie garnków lepił.

  • Też nie pasowało.


Też mu nie pasowało, absolutnie. No i potem okazało się, że faktycznie nie, nie bardzo uczęszczał do tej szkoły, ale to inna sprawa.

  • Zrealizował marzenie o handlu zagranicznym w późniejszych czasach?


Nie. Powiedziałabym, że ta ceramika wyszła mu ogromnie na dobre, zarówno po wywiezieniu do Niemiec, jak i potem po powrocie do Polski, bo potem kończył swoją karierę zawodową jako główny specjalista do spraw ceramiki w Zjednoczeniu Ceramicznym. Jego dziełem było między innymi na przykład Koło, to była od początku zbudowana fabryka ceramiki użytkowej.

  • W Kole?


Koło, tak. Również niektóre zakłady przemysłowe. Porcelit to też brat mój projektował, bo on był głównym projektantem w Zjednoczeniu Ceramicznym.

  • Proszę opowiedzieć, jak codzienne życie w czasie okupacji wyglądało u państwa w domu. Jakie zatrudnienie znalazł tata?


Tata na początku miał nieudany eksperyment otwarcia kawiarni, gdzie został po prostu oszukany, tak można powiedzieć. Dużo kapitału, który przywiózł do Warszawy, stracił. W rezultacie potem była taka kawiarnia, miała się nazywać Mokka, ale okazało się, jak już były zrobione jakieś naczynia z napisem Mokka, że Mokka już była przez kogoś zarejestrowana i trzeba było zmienić na Mekkę, więc w ogóle jakieś były kłopoty. W rezultacie ojciec zrezygnował z tego i wszedł do spółki w takiej paszteciarni na Chmielnej, która się nazywała Smok. Rzeczywiście w tym Smoku potem, ponieważ wspólniczka tego Smoka w pewnym momencie wypadła z tramwaju, jak chciała wsiąść do zatłoczonego tramwaju – wypchnięto ją, wpadła pod koła i straciła nogę – w rezultacie właściwie była taką tylko nominalną wspólniczką, potem nic nie mogła ojcu pomagać i ojciec sam prowadził ten Smok, a ona tylko była jako osoba, która poprzednio była właścicielką.

  • Czy pamięta pani nazwisko?


Tak, oczywiście Ludwigowa, Ludwig. Zresztą mieliśmy potem dużą pomoc z ich strony po powrocie do Warszawy, a potem okazało się, że jej szwagier, który sprowadzał chaussony do Polski, bo był specjalistą w tej dziedzinie, to potem został aresztowany i tata pomagał bardzo pani Ludwigowej, [prowadząc] starania o wcześniejsze zwolnienie.

  • Ale to już było po wyzwoleniu, rozumiem?


To już było w czasie PRL-u. Bo najpierw on był jako super specjalista i wszyscy byli zadowoleni z kupna tych chaussonów, a potem się okazało, że to był jakiś główny zarzut, że nie tak te chaussony zostały kupione.

  • Przepraszam, nie bardzo rozumiałam. Chaussony, co to takiego?


Chaussony to były autobusy, autobusy do Warszawy, takie cygarowate.

  • Czyli jak wyglądało codzienne życie w czasie okupacji? Ojciec pracuje. Rozumiem, że finansowo rodzina stoi nie najgorzej.


Tak, to już był taki okres, kiedy rzeczywiście było tak, że mama i ojciec wychodzili do pracy rano.

  • Czyli mama pracowała razem z tatą?


Tak. Z tym że Smok – chciałabym o tym coś powiedzieć, bo to było właściwie jedno wielkie gniazdo oporu. Kelnerki w Smoku to były żony oficerów.

  • Bo mówiła pani paszteciarnia, ale to był też rodzaj restauracji?


Nieduża restauracja. To znaczy, było tak, że takie małe stoliki były na… Po schodkach było takie wejście, najpierw parter, a potem takie półpiętra.

  • Jaki adres?


Chmielna 17. Zresztą chyba ocalał ten dom. Obok byli bracia Pakulscy, to była taka duża firma spożywcza, jakiś jubiler też, i ta paszteciarnia właśnie. A na górze były dwa takie oddzielne stoliki, przedzielone takim jak gdyby parawanem i kuchnia.

  • Jak było z zaopatrzeniem?


Jeśli chodzi o personel… Zaopatrzenie było właściwie na granicy ogromnego ryzyka, bo przecież za biały chleb w czasie okupacji była kara śmierci czy tam obóz koncentracyjny, za mięso również, ale wszystko było, bo przywodzili ludzie z prowincji i szmuglowali to mięso do Warszawy. I właściwie zaopatrzenie było pełne. W związku z tym my nigdy nie byliśmy głodni, ponieważ stołowaliśmy się w restauracji na dobrą sprawę, i brat, i ja, i rodzina. Natomiast wracając właśnie do tego personelu, to wszystkie kelnerki to były albo żony oficerów. […] Jeden zginął pod Kutnem, to był Cyngot Marian, i jego żona, Maria Cyngotowa, też była kelnerką. Druga kelnerka to była Halina Szymańska. Jej mąż prawdopodobnie w Katyniu zginął, bo od pewnego czasu przestała dostawać listy od niego z niewoli. A trzecia osoba to była żona kapitana Śliwy. Ten kapitan prawdopodobnie gdzieś był na Zachodzie, bo przysyłał jej zawsze sardynki przez Portugalię, więc stąd wiadomo było, że jeszcze żyje. Natomiast jeśli chodzi o bufetową, to była Ela Karaś, która przynosiła nam zawsze gazetki, a zwłaszcza „Biuletyn Informacyjny”. Myśmy z bratem kolportowali te gazetki dalej.

  • A dokąd te gazetki pani nosiła?


Znajomym oczywiście.

  • Czyli nie to, że wyznaczone było miejsce, gdzie się gazetki zanosiło, tylko po prostu…


Nie, znajomym się dawało po przeczytaniu. Głównie pamiętam, że dostawaliśmy „Biuletyn Informacyjny”. Natomiast jeśli chodzi o kucharza, to w momencie pierwszej mobilizacji ja się zgłosiłam do taty, żeby mi dał pieniądze, i kucharz przyszedł z prośbą o to, żeby tata dał mu wcześniej pieniądze, bo idziemy do Powstania. To stąd wiedziałam, że kucharz był również [w konspiracji]. No a taką specjalną osobą, znaczy specjalną w cudzysłowie, był Staś Piskorek. To był taki jeniec ranny, który został wyprowadzony ze Szpitala Ujazdowskiego jako towarzysz pani ze Smoka. I one go wyprowadziły jako swojego kolegę. Przyniosły cywilne ubrania, on się przebrał w ubikacji i wyszedł z nimi jako ich towarzysz.

  • Czy to był jeszcze jeniec z 1939 roku?


Jeniec z 1939 roku. Bo on był ranny i leżał w Szpitalu Ujazdowskim, bo na Ujazdowie był wtedy szpital w tym ogrodzie. On potem był w takim zespole, który napadał na transporty niemieckie i kradł, co tam można było z tych transportów wyciągnąć. I między innymi właśnie wykradł taką taśmę, feldgrau, z której to taśmy jego żona uplotła taką tkaninę. I ja potem, kiedy już byłam w konspiracji, to poprosiłam, żeby ona mi uszyła torbę sanitarną.

  • A czy wiadomo, do czego ta taśma mogła służyć?


Musiała służyć Niemcom do jakichś, powiedzmy, wykończeń mundurów czy czegoś. Tego nie potrafię powiedzieć, co to było. To były takie ogromne koła takiej taśmy.

  • I z tej taśmy została…


Upleciona najpierw plecionka. I z tej plecionki potem, ja poprosiłam, ponieważ ona była krawcową, żeby ona mi uszyła torbę sanitarną.

  • Z którą była pani w Powstaniu?


Tak.

  • Czyli można powiedzieć, że cały personel Smoka był zaangażowany w konspiracji.


A najbardziej zaskakującą dla mnie osobą to była pani, która wydawała z kuchni obiady. To była bardzo energiczna pani, w wieku, powiedzmy, czterdzieści parę lat. I już po wojnie, na Cmentarzu Powązkowskim, odczytałam na grobie Tereski Bogusławskiej, która była córką przyjaciół moich rodziców, zamęczoną przez gestapo, odczytałam, że leży tam Irena… Tylko właśnie nie pamiętam w tej chwili jej nazwiska. Miałam pójść na Cmentarz Powązkowski, żeby to odczytać. Wydawało mi się, że Kończycowa. I że ona jako oficer wywiadu. Więc było to dla mnie tak ogromne zaskoczenie, że myślę, że nawet ojciec mój o tym nie wiedział, że ona miała tego typu funkcję.

  • Czy rodzice też byli jakoś zaangażowani formalnie w konspirację?


Nie, mama nie. Ojciec raczej nie. Mówił, że ktoś musi być w rodzinie czysty.

  • Tylko był człowiekiem zaufanym, że w jego lokalu…


Tak, wszystko się działo za jego wiedzą.

  • Czyli pani wtedy, mając lat niewiele, orientowała się w tym. Ten „Biuletyn Informacyjny” oczywiście już był dowodem, że jest to działalność niejawna.


To oczywiste. Natomiast ojciec mówił, że ktoś musi być taki, kto jest bezpieczny i kto nie ma żadnego obciążenia. Ale oczywiście miał wielu kolegów, z którymi się spotykał, którzy byli mocno zaangażowani w konspiracji.

  • Chociaż to wystarczyło, że personel był zaangażowany i też obciążało to właściciela.


Tak.

  • Czy była pani może świadkiem albo uczestniczką w jakiejś sytuacji zagrożenia? Czy widziała pani łapanki?


Wielokrotnie było tak, żeśmy uciekali. Bo najpierw były komplety u mnie w domu, komplety ze Słowackiego. Potem okazało się, że tym wykładowcom wygodniej było mieć wykłady u profesora Dyskiego, historyka na Hożej. i tam żeśmy chodzili. No to często żeśmy uciekali, wracając stamtąd, uciekaliśmy przed jakimiś łapankami czy sytuacjami niebezpiecznymi. Ale takich, że tak powiem, bezpośrednio, w tych najgorszych okresach, kiedy były rozstrzelania na ulicach, to jakoś nigdy na szczęście nie trafiłam na coś takiego.

  • Nie była pani świadkiem takich zdarzeń?


Nie, nie byłam świadkiem.

  • Czy chodząc po ulicach, mijając patrole, które przemieszczały się po mieście, czy czuła pani strach, zagrożenie?


Tak, był taki moment, że w pewnym momencie była rewizja w naszym sąsiednim mieszkaniu. Ja byłam ze swoją koleżanką, Hanką Białasówną. To była dziewczynka o męskim zupełnie typie, zresztą tak się też ubierała. I ja miałam wtedy jakieś skrypty dotyczące obchodzenia się z granatami i trzeba to było wynieść. Pamiętam, że miałam gdzieś te skrypty schowane głęboko, na jakichś plecach czy na czymś, i z tą Hanką szłyśmy. I po drodze trafiłyśmy na patrol, ale ona mnie wzięła pod rękę i gwałtownie ze mną rozmawiała, i w ogóle nas nie ruszyli. Ale to była rzeczywiście bardzo trudna sytuacja, którą to pamiętam z okresu okupacji. Przeniosłam to wszystko jakoś szczęśliwie.

  • Kiedy pani sama zaangażowała się w działalność konspiracyjną?


To właściwie wynikło w pewnym sensie z sytuacji ogólnej. Ja może nie mówiłam o tym, że w tej klasie utworzyła się taka nieformalna, jak to zwykle, grupa…

  • Koleżeńska.


Tak, uczniów. Było tam trzech chłopców i my dwie, z Hanką Białasówną. To znaczy był Rafał Białecki, mój chłopak późniejszy, potem Janusz [Antoni] Strzelecki [„Baszkir”], czyli potem mój mąż, i Leszek Bienias. To było tych trzech chłopców i my dwie. I bardzo dobrze myśmy się czuli. Ci chłopcy byli zaangażowani gdzieś, natomiast my nie byłyśmy zaangażowane, ani Hanka, ani ja. […] W tej szkole chemicznej było tak, że na Boże Narodzenie czy na Wielkanoc były organizowane jakieś takie spotkania całej dyrekcji razem ze szkołą, z uczniami i uczniowie występowali. Najpierw była taka część oficjalna, gdzie przemycaliśmy jakieś patriotyczne wiersze (znaczy były tak na granicy, że tak powiem, te wiersze), natomiast potem była twórczość uczniów, zresztą tej licealnej szkoły, fantastyczna. Ja pamiętam, taki był Getz i Pachnowski, taka dwójka młodych ludzi, którzy byli chyba w drugiej licealnej czy w którejś, fantastyczne wiersze pisali. Getz się nazywał przez „tz” i Pachnowski. Fantastyczne wiersze pisali. Również nasza klasa, bo my byliśmy tą III g, taką gorszą, tą niższą klasą, myśmy też starali się jakoś coś napisać, jakieś kuplety. To czasami wychodziło bardzo interesująco i bardzo ciekawie. I na takim spotkaniu, już w 1943 roku albo 1944, na początku, już nie pamiętam, kiedy to było, była taka sytuacja, że w pewnym momencie zrobiło się zamieszanie, wszystkie wejścia zostały obstawione, nie wiedzieliśmy, czy to gestapo, czy to… nie wiadomo, co to jest. I wyskoczyła grupa młodych ludzi i zaczęła wzywać nas, młodzież, do czynnej walki, że już czas przestać trzymać karabin u nogi, tylko trzeba iść do partyzantki. I nie wiedzieliśmy właściwie, jak na to zareagować. I tak jak przyszli, rzucili potem – to jakaś była zdecydowanie lewicująca organizacja – rzucili ulotki i uciekli. Zresztą wtedy się okazało, jak dużo trefnych, różnych materiałów mieli chłopcy, bo pistolety chowali, chowali jakieś gazetki. No ale okazało się, że to nie było żadne gestapo. Tylko konsekwencje tego były bardzo przykre, dlatego że jeden z kolegów, który przyszedł do nas, do klasy drugiej, chciał koniecznie wejść do naszej grupy, a myśmy go nie chcieli, bo baliśmy się, ponieważ on był synem komendanta policji w Stoczku i uważaliśmy, że jeżeli to byłby tylko zwykły policjant, to byłaby szansa, że on współpracuje z podziemiem. Ale jak komendant, to na pewno nie było dobrze. Wobec tego myśmy nie chcieli z nim rozmawiać.

  • Czyli nie przedwojenny komendant, tylko ten okupacyjny, tej policji granatowej.


Tak, granatowej. Wobec tego myśmy nie chcieli go do siebie przyjąć i czasem zachowywaliśmy się wobec niego nie fair, to ja dzisiaj to przyznaję. Bo na przykład jak on przychodził, chciał nam zaimponować, jaki on jest mądry z chemii, to jak on coś powiedział, to któryś z kolegów mówił z poważnym głosem: „Powiedział bez sensu Tadzio Pawłowski”. No więc oczywiście to nie mogło go dobrze nastroić do nas, ale my nie powinniśmy też tak postępować, jak dzisiaj uważam. I wobec tego on napisał donos do gestapo na nas i na naszą wychowawczynię. Na wychowawczynię pewnie dlatego, że miał słabe postępy z matematyki. Taki donos został wycofany przez kogoś z podziemia, który był na poczcie, i dostarczony do naszej wychowawczyni, przecież nie ze względu na nas, tylko dlatego, że tam ona była dopisana, a ona była działaczem Narodowej Organizacji Wojskowej.

  • Jak nazywała się?


Markiewicz, Jadwiga Markiewicz. Ja dlatego się zawahałam, bo myśmy ją nazwali Sacharyna. Ona była bardzo słodka, zawsze przemawiała „Halinko”, „Haniu”, do chłopców też bardzo zawsze była uprzejma, więc nazwaliśmy ją Sacharyna.

  • Czyli ten donos nie był anonimem, tylko był podpisany?


Tak, to nie był anonim. To było podpisane przez Tadeusza Pawłowskiego. I jako dowód, że my jesteśmy jakąś lewicową organizacją, była ta ulotka. A oczywiście Sacharyna była najdalej od PPR-u, bo uważaliśmy wszyscy, że PPR to są „płatni pachołcy Rosji”. Wobec tego nikt nawet nie myślał o PPR-ze. A ona w ogóle kończyła matematykę i teologię, no i jak mówię, była w NOW, więc na pewno do PPR-u jej było bardzo daleko. Tym niemniej mogło się skończyć tragicznie. I ona wezwała nas, całą naszą grupę, i powiedziała, że mamy nie nocować w domu, bo nie wiadomo, czy jak on się zorientuje, że ten donos nie zadziałał w jakiś sposób, to nie napisze drugi raz. I tak rzeczywiście było. No i wtedy właśnie otrzymałam propozycję, żeby wstąpić do organizacji.

  • Jaki był los tego chłopaka? Czy jego jakoś relegowano ze szkoły, czy dano mu poznać, że…


Nie, nie, ona nie mogła powiedzieć nic takiego. Nie mogła w ogóle nawet powiedzieć, że ten anonim widziała, bo w jakiś sposób to by go upewniło, że gdzieś ten anonim na poczcie został przejęty. […] Ale ona miała w ręku ten anonim i nam pokazywała.

  • Rozumiem, ale on już później nie ponawiał…


To nie był anonim, to było podpisane.

  • Tak, donos. Nie ponawiał już?


A wiem, że potem Rafał i Janusz u dziadka swojego w takim warsztacie, który został po fabryce, dorabiali tłumik, bo miał być wyrok na tego Tadzia właśnie w związku z tym napisaniem […] donosu, nie anonimu.

  • Ale czy wie pani, co…


Nie, powiem pani, że koniec był taki, że po wojnie, jak ja już wróciłam do Polski, już byłam zamężna, to do mego męża i do mnie zwrócił się ktoś, że należałoby odszukać tego Pawłowskiego, i czy pani Markiewicz będzie świadczyła przeciwko niemu. Myśmy mogli świadczyć, oczywiście mąż i ja, natomiast ona była najlepszym świadkiem, bo ona miała w ręku ten donos. I ona powiedziała, że w imię zasad chrześcijańskich ona mu przebacza, i nie chciała wystąpić, nie wiem dlaczego. A ona była kierownikiem liceum w Boernerowie i myśmy u niej byli w tej sprawie.

  • I tak zaczął się pani udział w konspiracji.


W konspiracji, tak.

  • Mniej więcej od tego zdarzenia.


Tak. I właściwie nie ze względów, że tak powiem, poglądowych wstąpiłam do tego NOW, tylko to była taka organizacja, która zaproponowała mi przyjęcie. A wprowadzającą była nauczycielka higieny, lekarz, Walentyna Bitnerowa. I jej córka, Zofia, i jej koleżanki były potem razem ze mną członkami patrolu, który miał brać udział w Powstaniu.

  • Czy to już od razu wiązało się ze złożeniem przysięgi?


Tak, tak. Znaczy najpierw było szkolenie, bardzo intensywne szkolenie w kilku szpitalach, jak się opiekować rannymi. Byłam w Szpitalu Karola i Marii, to było […] na Woli gdzieś. W tej chwili nie pamiętam, jaka to ulica była. Nie, nie, Elekcyjna, jakaś inna. Natomiast również w szkole pielęgniarskiej miałyśmy przeszkolenie i także w Szpitalu [Polskiego] Czerwonego Krzyża, gdzie zdawałam egzamin z obsługi opatrywania rannych i prześciełania łóżek. Ostatnie szkolenie to było w Szpitalu Dzieciątka Jezus, na pierwszym oddziale chirurgicznym, u profesora Rutkowskiego. Tam zresztą pierwszy raz spotkałam profesora Rutkowskiego, który potem brał udział w Powstaniu.

  • Jaki pseudonim pani przyjęła?


Pseudonim „Grażyna” przyjęłam, ponieważ drugie imię moje było Grażyna. Więc nie bardzo mądrze przyjęłam ten pseudonim.

  • Była pani przygotowywana razem z koleżankami do…


Do patrolu. Ten patrol miał być afiliowany w Romie. To było kino Roma.

  • Przy Nowogrodzkiej?


Przy Nowogrodzkiej, tak. Miało być zdobyte i po, że tak powiem, zdobyciu, ten nasz patrol miał być tam afiliowany. A „Doktor Barbara” Bratkowska miała być tam kierownikiem tego szpitala. Natomiast wojskowym przełożonym to był major [Władysław] Brzeziński „Ratusz”, Dobrzański „Ratusz” [??].

  • Jak często odbywały się te szkolenia czy też zbiórki tego patrolu przygotowujące do późniejszych zadań?


Miałyśmy szkolenie właściwie ciągłe. Najpierw w jednym szpitalu, potem w drugim szpitalu, potem egzamin, potem znów w szpitalu, tak że właściwie przez cały okres, od marca do czerwca, to było już szkolenie takie profilowane.

  • 1943 czy 1944?


Słucham? 1944.

  • Czy rodzice wiedzieli o pani zaangażowaniu?


Znaczy, starałam się nie mówić nic. I dopiero w momencie, kiedy szłam do Powstania, to powiedziałam o tym ojcu. Bo zawsze uważaliśmy, że lepiej jak nikt nic nie wie. Zresztą brat mój był też zaangażowany w konspiracji. Z tym że jak ojciec się dowiedział, to powiedział: „Twój wybór, córeczko”.

  • Jego przeszłość na pewno…


Tak, znaczy na pewno nie był przeciwny.

  • Tak, też skłaniał do tego, żeby to uznać.


A mama to nawet nie wiedziała w tym momencie, bo mama wywiozła brata w okresie wycofywania się Niemców.

  • Koniec lipca.


Tak, był 27 czy 26 czerwca.

  • Lipiec.


Lipiec, przepraszam, lipiec. I wtedy była ta mobilizacja do kopania rowów. Od siedemnastu do pięćdziesięciu dziewięciu czy tam iluś lat, więc ojciec temu nie podlegał, natomiast brat na pewno. Mama wywiozła poza Warszawę brata wtedy, żeby nie musiał być w Warszawie.

  • Tak, mówiła pani, że brat był niewielkiej postury i taki słabszy, można powiedzieć, troszkę.


Słabszy, tak. Z tym że on na wiadomość… Bo to było w Złotokłosie koło Piaseczna, u znajomych tam byli, jak przyjechał mąż tej pani i powiedział, że ja zostałam zmobilizowana, bo już dowiedział się od mojego ojca, to brat powiedział: „Co? Ta smarkata poszła do Powstania, a ja tutaj siedzę? Ja też wracam do Warszawy”. I wrócił do Warszawy.

  • W jakiej formacji był brat? W jakim oddziale?


Ja tego pani nie mogę powiedzieć, dlatego że on do swego oddziału w ogóle nie wrócił i w rezultacie, jeśli chodzi o Powstanie, to brał udział raczej jako cywil, a nie jako…

  • Jako zaprzysiężony…


Tak, jego dwóch kolegów… Jego dwóch kolegów dotarło i byli na Hożej w tym oddziale. Jeden z nich był ranny, a drugi zresztą potem wyjechał z Polski i właściwie potem do Polski nie wrócił.

  • Czyli ta formacja, do której pani należała, to była Narodowa Organizacja Wojskowa.


Tak.

  • I była pani w Wojskowej Służbie Kobiet?


Kobiet, tak, WSK.

  • Patrol sanitarny?


Doktor Bratkowskiej, pseudonim „Doktor Barbara”. Z tym że nie byłam u niej, tylko zostałam oddelegowana z meldunkiem i tam musiałam pozostać, bo taki dostałam rozkaz.

  • Czy na tej pierwszej koncentracji, która była w końcu lipca, pani…


Na pierwszej koncentracji tośmy spędzili noc w mieszkaniu doktór Bratkowskiej na Noakowskiego, chyba 12, ale nie pamiętam, czy taki numer akurat był. I tam rano meldowały się wszystkie panie, w czasie nocy nie mogły, bo to była godzina policyjna. Ale rano przyszły, między innymi właśnie moja wychowawczyni meldowała się u doktór Bratkowskiej, również doktór Czeczerda… inżynier Czeczerda również. Tak że je wprowadzałam do doktór Bratkowskiej.

  • Czyli wtedy już grała otwartymi kartami, bo wiadomo, kto należy, tak?


Tak.

  • Czy dużo osób się zgłosiło?


Tak, dużo osób przychodziło, meldowało się do niej. I ona mnie wysłała z meldunkiem, o którym wiedziałam, że to jest odwołanie Powstania, żebym poszła na Sosnową, na ulicę Sosnową, jakoś tak po prawej stronie, pamiętam, że to było. I jak szłam na tą ulicę Sosnową, spotkałam Rafała. A nie widziałam go wiele tygodni, bo on gdzieś tam do lasu wyjeżdżał, bo on już był wtedy bardzo mocno zaangażowany.

  • W jakim oddziale był Rafał?


W „Parasolu”. Zresztą zginął w „Parasolu”. I spotkałam go, i on do mnie powiedział: „Gdzie ciebie mam szukać”. Ja mówię: „Ja będę…”. Bo przedtem nie rozmawialiśmy nigdy na ten temat, kto gdzie jest, bo im mniej człowiek wiedział, tym lepiej. Więc powiedziałam, że ja będę w Romie, tam w patrolu. Pytam: „A gdzie ty będziesz?”. A on powiedział, że: „Gdzieś szukaj mnie w rejonie Żytniej, ale ja ciebie znajdę”. I powiedział: „Do zobaczenia po wojnie”. No i nigdyśmy się nie zobaczyliśmy.

  • Proszę powiedzieć o Rafale, bo też wspomniała pani, że to była pani okupacyjna sympatia, kolega z klasy.


Tak.

  • Z tym też się wiąże prezent, który pani od niego otrzymała, jest dzisiaj cenną pamiątką.


Tak, to jest pierścionek robiony przez Ursus. W Ursusie były robione z takim stylizowanym orzełkiem piastowskim. Bo nie mógł być oczywiście nasz orzełek oficjalnie.

  • W jakich okolicznościach pani dostała ten pierścionek? Czy można powiedzieć, że to był zaręczynowy, czy po prostu taki dowód sympatii?


Myślę, że raczej dowód sympatii.

  • Tak że to jeszcze nie było na takim bardziej…


Oczywiście. Z tym że oczywiście zawiązaliśmy przyszłość. Raczej była to pierwsza taka bardzo, że tak powiem, trudno powiedzieć, studencka, raczej gimnazjalna miłość. I rzeczywiście uważaliśmy, że na pewno będziemy razem.

  • Czy ten pierścionek nałożyła pani na palec i miała go ze sobą?


Cały czas miałam go ze sobą w Niemczech.

  • I w czasie Powstania?


I w czasie, tak.

  • W jakich okolicznościach pani dostała od Rafała ten pierścionek? Czy to były jakieś urodziny, czy…


Nie, to było po prostu… Nie tylko ja miałam takie pierścionki. Część osób w naszej klasie miało takie pierścionki, bo one były do kupienia w fabryce, w Ursusie. Nie pamiętam już, kto je rozprowadzał. To była potajemna produkcja oczywiście, ale kto je rozprowadzał, to w tej chwili nie potrafię powiedzieć. Ale wiem, że u nas w klasie wiele osób takie pierścionki miało.

  • Czyli tak bez okazji dostała go pani.


Tak, tak. Prawdopodobnie jakiegoś wieczoru, kiedy siedzieliśmy razem, była jakaś taka sytuacja, że ten pierścionek dostałam.

  • Czyli zaniosła pani meldunek na Sosnową i wróciła pani na Noakowskiego?


Chcę powiedzieć, że na Sosnowej rzeczywiście było tak, że ja jeszcze chwilę zostałam i w momencie kiedy odczytał ten meldunek dowódca tej grupy, to usłyszałam taki jęk zawodu rzeczywiście, bo wszyscy tylko czekali, kiedy Powstanie się zacznie. No ale tego dnia jeszcze się nie zaczęło.

  • Wróciła pani na Noakowskiego czy do domu?


Wróciłam na Noakowskiego i stamtąd już powiedziała mi pani doktór „Barbara”, że mam iść do domu i czekać na następne wezwanie. I potem to następne wezwanie przyszło już 1 sierpnia.

  • Gdzie pani miała się stawić?


Do doktór Bratkowskiej.

  • Znowu na Noakowskiego?


Tak, na Noakowskiego. Na początku, rano, tośmy roznosiły meldunki w rejonie Południe, w południowym rejonie, na Mokotowie, na kolonii Staszica, a o godzinie mniej więcej w południe, koło drugiej, wezwała mnie doktor Bratkowska do siebie i powiedziała: „»Grażyna«, pójdziesz teraz z meldunkiem na plac Dąbrowskiego 2/4, tylko staraj się bardzo szybko ten meldunek dostarczyć”. I potem spojrzała na zegarek i powiedziała: „Tylko żebyś zdążyła wrócić. Wracaj szybko”. Uderzyło mnie to, ale nie zapytałam, dlaczego mam nie zdążyć wrócić. Było to dla mnie zupełnie niezrozumiałe, ale ponieważ on mówiła: „Leć prędko”, to ja schwyciłam ten meldunek i poleciałam.

  • Czyli wtedy nie wiedziała jeszcze pani o tym, że Godzina „W” była o siedemnastej?


Nie, nic nie wiedziałam jeszcze. Co w tym meldunku było, to oczywiście, że też nie wiedziałam. Tylko miałam takie polecenie, że w razie czego mam zjeść ten meldunek, gdyby coś mi groziło. Pojechałam tramwajem i przy Marszałkowskiej złapała mnie strzelanina. Wychodziłam z tramwaju i wybiegając z tramwaju, spotkałam kolegę ze swojej grupy, tego Leszka Bieniasa. I pytam: „Leszek, gdzie ty idziesz?”. A on głośno zupełnie, przy innych pasażerach tramwaju, jak wysiadaliśmy, mówi: „Na Nowogrodzką, po stena”. Ja mówię: „Czyś ty zwariował? Cicho”. A on mówi: „Nie mam co cicho mówić. Zaraz wypędzimy tych szkopów, tylko wezmę dobry pistolet”. Schowaliśmy się w jakiejś restauracji, żeby przeczekać strzelaniny, i potem on poszedł w swoim kierunku, a ja poszłam w swoim. Ja do Widok przeleciałam, tam spotkała mnie strzelanina. Już założyłam opaskę, bo miałam opaskę ze sobą, i również opaskę mieli inni chłopcy, którzy wyskakiwali z bram. Ale jakoś szczęśliwie dotarłam do Brackiej. Bracką chciałam lecieć do Jasnej, na plac Dąbrowskiego. Złapał mnie jakiś znajomy i chciał mnie koniecznie odprowadzić do rodziców. Powiedziałam, że sama trafię, bo rodzice niedaleko mieszkali, na Górskiego, powiedziałam: „Dziękuję panu, trafię do domu”. Poleciałam do Jasnej i zatrzymałam się na Moniuszki. Ponieważ Moniuszki była nie do przekroczenia w tym momencie, zatrzymał mnie wartownik, pokazał leżących na jezdni zabitych i powiedział, że nie ma teraz przejścia przez Moniuszki. Ale ja powiedziałam: „Ja mam meldunek, ja muszę pójść”. Długi czas się zastanawiałam, bo rzeczywiście opanował mnie paniczny strach. Bo zorientowałam się, że to już nie są prześciełania łóżek ani karmienie rannych czy chorych, tylko to jest walka o własne życie. Ale w pewnym momencie powiedziałam: „Ja już lecę, nie mogę dłużej czekać”. Zorientowałam się, że czasami są bardzo króciutkie przerwy w tym ostrzeliwaniu, bo Moniuszki było ostrzeliwane non stop z karabinów maszynowych, i w pewnym momencie z takim chłopakiem jakimś skoczyliśmy i przelecieliśmy. Ale jak, to ja naprawdę do dzisiejszego dnia nie wiem. Bo faktycznie to była chyba najdłuższa ulica w moim życiu, którą przelatywałam. I potem polecieliśmy. Ten chłopak… zresztą nie spotkałam go nigdy więcej. Ja doleciałam, zobaczyłam jakiegoś wartownika na rogu Świętokrzyskiej i byłam tak szczęśliwa, że to już jest jakiś wartownik, któremu mogę oddać meldunek. Wobec tego zameldowałam się i mówię, że mam meldunek dla komendantki „Rakiety”. On wziął ten meldunek ode mnie i zaniósł. Za chwilę powrócił i powiedział, że komendantka „Rakieta” jest w sąsiednim budynku, na placu Dąbrowskiego 2/4, a to jest róg Świętokrzyskiej, tam była kwatera „Montera”. A na placu Dąbrowskiego 2/4 szykowany był szpital i punkt sanitarny do obsługi Powstania. Oddałam ten meldunek „Rakiecie” i w tym momencie powiedziałam, że lecę z powrotem, bo mam wracać do oddziału. Na to „Rakieta” powiedziała mi, że nie ma sanitariusza, który miałby przyjść tutaj, nikogo nie ma, wobec tego ona rozkazuje mi zostać na miejscu. I tak zrobiłam.

  • A imię, nazwisko „Rakiety” wtedy pani nie znała zapewne.


Nie, nie, znaczy wiedziałam, że to jest komendantka, tak. Ona, jak się potem okazało, była odpowiednikiem doktór Bratkowskiej. Ona zarządzała WSK Północ, a Bratkowska WSK Południe.

  • Janina Płoska.


Janina Płoska, tak. To była prawniczka. Zresztą potem się okazało, że po wojnie, jak wróciłam do Warszawy, to ona mieszkała w jednej części Czerwonego Krzyża 9, a ja w drugiej, tylko jakoś się nigdy nie spotkałyśmy, o dziwo.

  • Czyli została już pani w nowym oddziale, z nowymi koleżankami, z nową dowódczynią.


Tak. To było 1 sierpnia, a 2 sierpnia była pochmurna pogoda i nie latały samoloty. Ja to doskonale pamiętam, bo był spokój. I myśmy zaczęli urządzać szpital, bo punkt sanitarny był zorganizowany. W tym punkcie sanitarnym była harcmistrz Hanna Kopeć, lekarz, która miała do pomocy Janinę Tatarkiewicz, potem Suchorzewską. I one obsługiwały ten punkt sanitarny. Natomiast szpital nie był zorganizowany i ja, i część osób, które tam były, miałyśmy organizować ten szpital. Były łóżka, była pościel; bardzo dobrze zaopatrzony szpital, tylko niezorganizowany. I rzeczywiście tym się zajmowałyśmy. Z tym że następnego dnia już była bardzo ładna pogoda, a najazd od strony wschodniej samolotu był bardzo dobry, bo była długa przestrzeń. Dzisiaj, jak tam byłam niedawno, to tam rosną drzewa i zupełnie inaczej to wygląda, a wtedy była wolna przestrzeń i samolot mógł doskonale najeżdżać i ostrzeliwać. I od rana zaczęło się ostrzeliwanie, ostrzeliwanie tego placu Dąbrowskiego 2/4, praktycznie non stop. Jeden samolot nadlatywał, drugi przylatywał. I te pomieszczenia od frontu, tam gdzie samoloty dolatywały, to były szyby przestrzelone i w ogóle nie było szans, żeby tam można było zorganizować łóżka szpitalne, tylko był korytarz i organizowaliśmy to w drugim pokoju, bo tam te pociski nie dochodziły. No ale oczywiście tragicznie to się skończyło, bo jeśli chodzi o ten punkt sanitarny, to pani doktór Kopeć zginęła. Natomiast ocalała sanitariuszka, właśnie Janinka Tatarkiewicz, która potem razem ze mną stanowiła taką grupę, razem żeśmy były.

  • Czyli od tych ostrzałów właśnie, tak?


Tak, od tego strzału. Ona na szczęście jakoś stała z boku i jej ta kula nie dosięgła, a ta Kopeć zginęła na miejscu, zresztą osierociła synka.

  • Torba, o której pani mówiła, i z którą przeszła pani cały szlak swój powstańczy.


Nie przeszłam, dlatego że ta torba została u „Barbary”, u doktór Bratkowskiej. Bo ja poszłam bez torby, bo nie mogłam iść z torbą i wobec tego do połowy, właściwie do trzech czwartych Powstania, zanim wróciłam do tego oddziału, to torby w ogóle nie widziałam.

  • I kto? Któraś z koleżanek zapewne…


Tak. Prawdopodobnie doktór Bratkowska i jej, że tak powiem, koleżanki tam, z tym że…

  • Kiedy pani odzyskała swoją torbę?


Właśnie po 7 września, jak wróciłam do oddziału. Z tym że wszystko było z wyjątkiem pieniędzy. Ale mi by się i tak pieniądze nie przydały przecież.

  • Wyposażenie torby też musiała pani we własnym zakresie przygotować, prawda?


Tak, oczywiście.

  • Jeszcze jedna taka rzecz, piękna pamiątka. Proszę, może pani będzie łaskawa to pokazać. Szła pani do Powstania, to pani…


Od babci dostałam: „Niech Matka Boska Ostrobramska nad tobą czuwa”.

  • Gdzie pani to miała? Ze sobą w jakiejś kieszonce?


Nie, miałam w torbie.

  • Czyli czuwała „zdalnie”, można powiedzieć, przez część Powstania?


Tak.

  • A jeszcze, co ciekawe, ta Matka Boska została prawdopodobnie czy też na pewno zrobiona na Pawiaku.


Tak, taka była legenda, że to na Pawiaku osoby właśnie wyrabiały coś takiego. I babcia mi dała to na ochronę.

  • Na bezpieczną drogę w Powstaniu.


A 4 maja były moje urodziny w 1944 roku i dostałam również medalik z Matką Boską Ostrobramską. Ten medalik miałam na szyi, natomiast to było w torbie.

  • Czy w tym szpitaliku zorganizowanym przy placu Dąbrowskiego też była pani zakwaterowana?


Tak, na początku tak, ale tylko jeden dzień. Ponieważ po tym gwałtownym ostrzale zapadła decyzja, że przeprowadzamy się z całym szpitalem, z całym inwentarzem, że tak powiem, i wszystkimi osobami do PKO, do szpitala. To znaczy w PKO to był kwartał Jasna, Świętokrzyska, Marszałkowska i Moniuszki i myśmy byli od strony Jasnej zakwaterowani.

  • Czy dużo rannych już w tym czasie było w tym szpitalu, w tym pierwotnym?


Dużo. Już było dużo rannych, ponieważ duże walki 1 sierpnia toczyły się o Pocztę Główną na placu Napoleona. Również na Moniuszki było dużo rannych. Przecież to, co mówiłam, że ci, co chcieli przekroczyć Moniuszki, to właściwie bardzo dużo było albo rannych, albo wręcz zabitych. Również na Boduena. Tak że w tym rejonie toczyły się walki i wobec tego dosyć dużo było rannych.

  • W jaki sposób ranni byli transportowani do szpitala w PKO?


Na noszach. Bo zawsze [nosiły] patrole sanitarne, i z placu Dąbrowskiego, i prawdopodobnie z innych. Bo jeśli chodzi o szpital PKO, to on był już wcześniej do tego przygotowywany, że to mogła być tego typu placówka. Bo ona była już w 1939 roku do tego przystosowywana, żeby być jakimś zapleczem sanitarnym.

  • To był duży szpital, dobrze wyposażony, z salą operacyjną.


O tak, jak przyszliśmy tam, to rzeczywiście. Zejście było od Jasnej, było bezpośrednie wejście i od razu z sali takiej, że tak powiem pekaowskiej, czyli tam, gdzie były jakieś dokumenty, operacyjnej, schodziło się bezpośrednio do podziemi. Po prawej stronie była sala opatrunkowa, a po lewej stronie był ogromny wentylator czy jakieś takie urządzenie do czerpania powietrza. Obok tego była taka nisza i w tej niszy myśmy sobie z koleżanką znalazły spanie, bo tam leżały drzwi przykryte kocem i tam żeśmy przez jakiś okres czasu spały. Z prawej strony była sala opatrunkowa, natomiast z lewej strony była sala, gdzie układano zmarłych. Duży był korytarz, wielki taki. Z lewej strony były małe sale, na których leżeli chorzy, a na wprost była ogromna sala dla rannych, bardzo dobrze wyposażona i akustycznie doskonała. Tam nie było słychać ani wystrzałów, ani jakichś wybuchów, tak że ranni byli tam bardzo bezpieczni. A jeszcze dalej były takie dwie umywalki, gdzie można się było umyć. A korytarz był bardzo duży, taki szeroki. Na tym korytarzu stało biurko przy tej sali opatrunkowej i operacyjnej, stało biurko, gdzie siedziała administratorka, która zapisywała wszystkich rannych, którzy przychodzili do szpitala, bądź zabitych, którzy byli transportowani do tego pomieszczenia obok.

  • Czy ta ewakuacja szpitala z placu Dąbrowskiego odbywała się w ciągu dnia czy w ciągu nocy?


Nie, w nocy.

  • Czy pomagali cywile? Bo na pewno personelu nie było wystarczająco.


Właściwie to naszymi siłami.

  • A rannych było kilkunastu czy kilkudziesięciu?


Rannych było kilku. Między innymi spotkałam tam brata mojej koleżanki, Jędrka Frelka. Ale on był ranny tak w rękę tutaj [przedramię bądź dłoń], więc właściwie powiedziałam, że to wcale żadna rana, nic mu nie przeszkadza, może nam pomagać w transporcie. I rzeczywiście pomagał.

  • Czyli nocą się…


Tak. Zresztą, jeśli chodzi o samych mieszkańców, to był ten problem, że mieszkańcy w tym ostrzale schronili się do piwnicy. I w pewnym momencie, nie wiem, jak to było, czy tam została wrzucona bomba zapalająca, czy pociski przedziurawiły przewód gazowy, w każdym razie nastąpił wybuch i te osoby, które tam były, zostały bardzo poparzone. Tak że oprócz rannych, takich, że tak powiem…

  • Z walki.


Z walki. Również mieliśmy poparzonych, których trzeba było wyprowadzać z tej piwnicy. Między innymi tam zresztą ta moja koleżanka, czyli Janinka Tatarkiewicz, została oparzona. Właściwie została zupełnie pozbawiona wierzchniego ubrania, bo tam wybuch nastąpił.

  • Jak wyglądała pani służba w szpitalu?


W momencie kiedy zostaliśmy przeniesieni do PKO, komendantka „Rakieta” podzieliła zespół na dwa zasadnicze piony. Jeden pion osób, które bały się chodzić nad ziemią, bo bały się chodzić koło barykady, powiedzmy, że zostaną przez gołębiarza zastrzeleni, przez takiego Niemca, który gdzieś tam się ukrywał, i [druga grupa], takie, które mogły pracować i tu, i tu. Myśmy z Janinką zgłosiły się, że możemy i na zewnątrz, i w środku. Jeśli chodzi o szpital, to była pomoc w transporcie rannych. Bardzo często rannych, że tak powiem, już w trochę lepszym stanie przenosiło się na Chmielną, gdzie było dużo szpitali w takich hotelach, których na Chmielnej było bardzo dużo. Zresztą to były takie hotele raczej podejrzanej dawniej konduity, bo to była ta Chmielna o nienajlepszej reputacji. Natomiast potem to były szpitale, normalne szpitale powstańcze i tam się przenosiło chorych, którzy nie wymagali już troski chirurga na miejscu. Takie przenosiny były zwłaszcza przed jakimiś operacjami większymi, na przykład przed zdobyciem PAST-y czy na przykład przed atakiem na Komendę Główną na Krakowskim Przedmieściu.

  • Żeby zwolnić miejsce w tym szpitalu, który był wyspecjalizowany.


Tak, taki, który wymagał opieki chirurgów, lekarzy.

  • Czy pamięta pani nazwiska lekarzy?


Zaorski przede wszystkim. Tam był na pewno doktór Lenk i doktór Zaorski. Ale ja nawet nie wiedziałam wtedy, bo potem przecież z Zaorskim miałam bliski kontakt na Akademii Medycznej, ale jakoś zupełnie sobie nie uświadomiłam na początku, że to jest ten sam Zaorski. Nawet nie poznałam go chyba. Zresztą pewnie rzadko go spotykałam, bo nie było takich możliwości.

  • Jak wyglądało zaopatrzenie, aprowizacja szpitala? Czy na miejscu były przygotowywane posiłki?


Tak, posiłki były na miejscu przygotowane, z tym że głównie to polegało w pewnym okresie na jedzeniu tej zupy „plujki”. I tutaj myśmy były także wykorzystywane. Po południu, jak już nie było roznoszenia meldunków czy odbierania meldunków, do tego typu obowiązków byłam ja i Janinka przeznaczona. To chodziłyśmy – przynajmniej ja chodziłam, nie pamiętam, czy Janinka była – chodziłam w takiej grupie, która od Bormana z Towarowej brała pszenicę i jęczmień z magazynów i przenosiło się wzdłuż Złotej właśnie do PKO, do gotowania tej zupy.

  • Pani mówi o noszeniu meldunków ze szpitala. Czy to były meldunki dotyczące stanu szpitala, zaopatrzenia?


Tak, więc to były… Ja i Janinka miałyśmy w obowiązkach swoich rano zebrać ze wszystkich szpitali rozlokowanych w tym obrębie wiadomości o ilości chorych, o ich stanie i o potrzebach, i to zanieść do doktora Węgrzynowskiego, który był szefem sanitarnym. Węgrzynowski najpierw urzędował na placu Dąbrowskiego 2/4, a po zbombardowaniu najpierw na Brackiej, z lewej strony był, a potem przy braciach Jabłkowskich w tej kamienicy. Tam się do niego to odnosiło i od niego brało się takie rozkazy i meldunki, które trzeba było zanieść do tych szpitali, co on im polecał. I to było nasze przedpołudniowe zadanie. A po południu, tak jak mówiłam, przenoszenie rannych, pomoc siostrom będącym tam w szpitalu przy jakimś opatrywaniu czy przekładaniu rannych, czy nawet towarzyszeniu rannym i rozmawianiu z nimi, bo to też była dosyć istotna sprawa, żeby ich jakoś na duchu podtrzymywać.

  • Czy w tym szpitalu zdarzali się również Niemcy?


Tak. Na szpital wybrano najlepszą kondygnację, jak mówiłam, taką bardzo suchą i taką odizolowaną. Natomiast byłam raz w takim podziemnym korytarzu, na najniższym [poziomie], gdzie byli esesmani. Tam z nimi rozmawiał jeden z chłopców, którym Niemcy wymordowali na Woli całą rodzinę. Rzeczywiście oni byli tam w najgorszych warunkach przechowywani, ci Niemcy.

  • A byli zaopatrywani tak jak…


Oczywiście mieli tam możliwość jakiegoś bytowania, ale na pewno nie były te warunki najlepsze, zresztą celowo.

  • Te wyprawy z meldunkami też wiązały się jednak z dużym zagrożeniem, bo przecież ostrzały…


Do pewnego stopnia, w momencie kiedy nie było wszędzie zrobionych dobrych barykad. Bo kiedy przechodzenie wzdłuż jakiejś ulicy było ryzykowne, jak nie można było się pod barykadą schronić, to rzeczywiście było niebezpieczne. Ale potem to już moim zdaniem nie było niebezpiecznie, bo właściwie większa część Śródmieścia była zaopatrzona w dobre barykady.

  • Jak była pani ubrana? Czy w swoim codziennym ubraniu?


Tak, jak wyszłam do Powstania. Przed samym Powstaniem tata pytał mnie, co na urodziny chcę, bo 4 maja miałam urodziny. Powiedziałam, że w sąsiednim sklepie, w takim komisie wisi piękna wiatrówka, taka zapinana. Marzyłam o takiej wiatrówce, dostałam tę wiatrówkę. I w tej wiatrówce, i w spódnicy przechodziłam trzy czwarte Powstania. Bo dopiero w momencie kiedy przeszłam do swojego oddziału, to wtedy mnie jakoś umundurowano, tak jak wszystkie inne sanitariuszki dostałam jakiś taki szary mundur.

  • Buty, jakieś sandałki, bo to było lato, czy półbuty?


To jesień, to była pogodna jesień.

  • Ale kiedy pani wyszła z domu…


Tak, no w domu, tak jak mówię, wyszłam w bluzce, w wiatrówce i w spódnicy i tak trzy czwarte Powstania przebyłam.

  • Coś na głowie było? Jakaś furażerka, chustka czy nie?


Tak, furażerka. Bo wszystkie dostałyśmy furażerki.

  • Gmach PKO był też siedzibą dowódcy Powstania Antoniego Chruściela „Montera”.


Tak.

  • No i to było przyczyną bombardowania.


Niemcy się doskonale zorientowali, bo przedtem uważali, że on jest na placu Dąbrowskiego 2/4 i dlatego tam…

  • On wcześniej był na Jasnej.


A potem on przeszedł na Jasną, tylko na drugą część, na tę część nadziemną. No i zaczęło się bombardowanie PKO. Jeśli chodzi o PKO, to pamiętam 15 sierpnia była msza taka polowa, zapadła mi w pamięci, bo był krzyż na tle spalonego i zbombardowanego częściowo [budynku] PKO i ołtarz przy tym zorganizowany. I piękne kazanie wygłosił kapelan. Naprawdę bardzo takie zagrzewające nas do dalszej walki, do dalszego wytrwania.

  • Czy pamięta pani, kto był tym kapelanem?


Nie, nie pamiętam. Wiem tylko, bo z nim miałam do czynienia również w momencie, kiedy nie poznałam swego kolegi, który zginął w czasie ataku na Komendę Główną. Został przyniesiony jako ranny, ja siedziałam koło niego, gładziłam go po ręce i w pewnym momencie, po takim pierścionku właśnie z [Ursusa], to coś mnie jakoś tknęło, że to może być ktoś znajomy. I dopiero w momencie kiedy zmarł, ksiądz przyszedł do mnie… Ja zobaczyłam, że on umiera, mimo że mówiłam mu przez cały czas, że wszystko będzie dobrze, że na pewno wyzdrowieje, to podeszłam do księdza i mówię, że chyba trzeba mu dać ostatnie namaszczenie, bo jest z nim bardzo źle, i kapelan przyszedł i dał mu to ostatnie namaszczenie. Jak zmarł, to ta pani, która siedziała obok, wyjęła jego portfel i z tego portfela wypadło moje zdjęcie. Było to dla mnie straszne przeżycie. Ja nie zdawałam sobie sprawy, że takie było jego nastawienie do mnie.

  • A imię, nazwisko tego kolegi?


Tak, Władysław Zadłużyński, zresztą bohaterski.

  • To był kolega ze szkoły?


Kolega z naszej szkoły. Zresztą potem zaczęłam, że tak powiem, przypominać sobie wszystko i okazało się, że on… Bardzo dziwny chłopak był, zresztą bez matki wychowywany, bo matka zmarła. Jego ojciec miał jakiś sklep na Mazowieckiej i chodząc razem z nami do szkoły, mówił, że on wstąpi do PPR-u, że mu się PPR podoba. No i oczywiście wychowawczyni, Sacharyna, zareagowała natychmiast, wezwała nas i powiedziała, spróbujcie go jakoś włączyć do siebie i spróbujcie go namówić, żeby on takiego głupstwa nie zrobił, bo on może takie głupstwo zrobić. I ja rzeczywiście rozmawiałam z nim, ale jako koleżanka. Być może on uważał, że to jest jakieś głębsze zainteresowanie z mojej strony, i stąd też ta cała sytuacja.

  • To zdjęcie to chyba pani mu sama dała, prawda?


Tak że ja nawet nie chciałam pójść do niego, do rodziców. Nie czułam się, że tak powiem, psychicznie przygotowana do tego, żeby powiedzieć im o tym. Znaczy nie rodziców, bo on miał tylko ojca. I poprosiłam… Myśmy chodzili do wspólnego nauczyciela angielskiego, który zresztą uczył tego Władka też angielskiego i niemieckiego. Zresztą Władek mówił fantastycznie po niemiecku. Mówił jak rodowity Niemiec, nikt by go nie poznał. I proszę sobie wyobrazić, że on w czasie Powstania zgłosił się na Mazowieckiej do jakiegoś oddziału, nawet nie wiem, do jakiego, i powiedział, że chce przystąpić do Powstania. Powiedzieli mu, że mają dosyć ochotników bez broni, jak przyjdzie z bronią, to… Ale pół żartem to powiedziano. On w nocy przekradł się do Ogrodu Saskiego, nie wiadomo, czy ogłuszył, czy zabił jakiegoś Niemca, i zdobył ten pistolet, wrócił do Powstania. W czasie ataku na komendę policji, która była za kościołem Świętego Krzyża, przechodzili przez kościół Świętego Krzyża, walcząc, i granat rozerwał się pod nim. Był w strasznym stanie przywieziony do PKO. Ja odbierałam, pomagałam przenieść, bo na dywanie te dziewczyny go przyniosły. Pomagałam, patrzyłam na niego, nie poznałam go w ogóle, bo ta twarz była pokiereszowana takimi drobnymi odłamkami. I potem jak ja już… On poszedł na salę opatrunkową, ja nie wiedziałam, kto to w ogóle jest. Jak wyszłam, to pielęgniarka z sali opatrunkowej mówi do mnie: „»Grażyna«, usiądź koło niego, bo on jest bardzo niespokojny. Rzuca się, trzeba, żeby był jak najbardziej spokojny, bo straszne krwawienia są”. Ja tak właśnie jak mówiłam, że uklękłam koło niego, przemawiałam do niego, rozmawiałam z nim. On oczywiście był nieprzytomny, patrzył na mnie. Nie wiem, czy mnie poznał, czy nie, nie potrafię powiedzieć. A ja go na pewno nie poznałam, dopiero potem.

  • Czy pani się orientuje, gdzie zmarli byli chowani?


O tak, wiem, na Powązkach cywilnych.

  • Nie, nie, ale wtedy, w czasie Powstania.


W czasie Powstania pochowany był na takim skwerku, który był obok placu Dąbrowskiego 2/4. Tam był jego grób.

  • Wszyscy zmarli byli tam chowani?


Tak, tam byli chowani. Ja zresztą nawet wybrałam się do sióstr na Tamkę, tam było takie ogrodnictwo, przyniosłam mieczyki i do jego trumny włożyłam te mieczyki.

  • Bo jeszcze wtedy w trumnie był chowany.


Tak, jeszcze był w trumnie pochowany.

  • Jak wyglądały takie bytowe sprawy w szpitalu? Póki jeszcze woda była…


No, w PKO była bardzo długo woda, bo tam były jakieś własne studnie, własne ujęcia i rzeczywiście nie mieliśmy kłopotu takiego, żeby rano się [umyć]. Oczywiście wykąpać się nikt nie mógł, ale przyzwoicie się umyć można było w łazienkach, w takich umywalkach. To były duże umywalki.

  • Czyli też to wszystko było do czasu.


O tak, do czasu zbombardowania PKO, kiedy zaczęli systematycznie bombardować PKO, wiedząc, że tam jest „Monter”. I „Monter” przeszedł potem na Górskiego.

  • To 4 września nastąpiło, prawda?


Tak.

  • Gdzie pani była w czasie tego bombardowania?


W czasie pierwszego bombardowania to jeszcze byłam tam na miejscu. Oczywiście trzeba było zabezpieczać rannych. Natomiast potem zostałam oddelegowana, właściwie trochę wcześniej już była mowa o tym, żeby przejść na Górskiego i tam zorganizować w lokalu lekarza, który był pod piątką, żeby tam zrobić takie miejsce, gdzie mogliby przychodzić ranni ze Starówki, którzy odbierani byli w kanałach. Zresztą część z nas chodziła w czasie wolnym też na Warecką, żeby pomagać wyciągać tych ludzi, którzy przychodzili z kanałów. Była tam część osób lżej rannych, którzy zostali zakwalifikowani do przejścia przez kanały, oni mieli być w tym szpitalu i ten szpital ja jeszcze z koleżanką miałyśmy tam organizować. No ale w sumie [do tego] nie doszło. Znaczy jeden dzień ten szpitalik był. Potem tam leżał kuzyn Rafała Piotr Hugues „Dunin”. […] Ale w momencie kiedy się tam zaczęło bombardowanie, to już nie było sensu, żeby to dalej kontynuować. I przeprowadziliśmy go do rodziny, na Skorupki chyba, gdzieś na Marszałkowską.

  • Czy w tym czasie miała pani kontakt z domem, z rodzicami?


Z rodzicami praktycznie miałam tylko kontakt, w momencie kiedy przenosiłam rannych. Były takie połączenia między kamienicami, wobec tego można było z Górskiego przejść na Chmielną, więc bezpieczniejsze było to przejście. I tamtędy przenosiłam często rannych, to często mówiłam dozorczyni, że jak będę wracać, to wstąpię do rodziców (ale do rodziców przyszłam dopiero chyba 16, 17 sierpnia albo później), że żyję i jestem zdrowa. Jak przyszłam na górę, to okazało się, że była tam matka Rafała, która nie znała ani mnie, ani moich rodziców, tylko oczywiście słyszała o mnie i wobec tego odszukała moich rodziców. Myślała, że mam jakieś wiadomości o Rafale, ale nie miałam żadnych. Natomiast chyba kilka dni potem przyszła wiadomość grypsowa ze Starówki, że Rafał zginął 19 sierpnia, a jego siostry dwie, Aldona [Łukaniewicz] i Jola [Łukaniewicz], zdrowe. A Piotrek, ten właśnie [„Dunin”], ranny w płuca, ale wraca do kompanii. I taki list otrzymała pani Białecka, która gdzieś z Wareckiej odbierała, tylko nie wiem skąd, od kogo odbierała takie komunikaty.

  • Od tych, którzy wychodzili z kanałów, tak?


Tak. I stąd dowiedziała się o śmierci syna, natomiast czekała na siostry. I rzeczywiście chyba kilka dni potem ja spotkałam siostry Rafała, które jeden dzień były u nas, a potem przeszły na Czerniaków razem z całym „Parasolem”.

  • Przeżyły?


Nie. Porucznik „Szary”, który był narzeczonym Aldony… Aldona skończyła medycynę, natomiast Jola prawo. I Aldona po śmierci tego narzeczonego, tego porucznika, wzięła jakichś rannych już po kapitulacji Czerniakowa i z siostrą swoją, i z jakimiś dwoma sanitariuszkami transportowały rannego do punktu granicznego, uważając, że ponieważ Powstańcy są uznani za wojsko, za aliantów, że wobec tego Niemcy wezmą ich do niewoli. Nie wzięli ich do niewoli, tylko wzięli na gestapo i rozstrzelali. I obie siostry zginęły.

  • A jeszcze wcześniej wspomniała pani imię Piotr, który…


Tak, Piotr przeżył. […] „Dunin”, pseudonim „Dunin”. Zresztą on niedawno zmarł, jakiś czas temu, pewnie z osiem lat temu [wg biogramu zmarł w 1988 roku – przyp. red.].

  • Czyli po zbombardowaniu gmachu PKO przez chwilę była tam próba organizacji szpitalika.


Tak. A potem doszłam do wniosku, że pójdę do swego macierzystego oddziału. Przeszłam przez Aleje i zgłosiłam się do doktór Bratkowskiej.

  • Jak to przejście wyglądało?


Bez problemu, bo już był podkop i przechodziło się zupełnie bezpiecznie. Jakoś na szczęście Niemcy nie wpadli na pomysł, żeby bombardować z góry Aleje Jerozolimskie. Właśnie się zastanawiałam, dlaczego tego nie robili. Pod tym przekopem się bardzo dobrze przechodziło.

  • Czy wtedy poszła pani na własną rękę, czy miała pani pozwolenie od swoich, czy tam już nie było…


Nie było w ogóle kontaktu. Ja już z „Rakietą” straciłam kontakt. Ja nie wiedziałam, gdzie ona jest w ogóle, czy ona jest w PKO. Ja byłam oddelegowana na Górskiego, wobec tego czułam się tam w jakiś sposób afiliowana. A jak nie miałam nikogo, to pomyślałam sobie, że pójdę, przejdę, dowiem się, co mam ze sobą zrobić.

  • Chociaż nie było pewności, że ten macierzysty oddział jest tam, gdzie był.


Tak. Ale rzeczywiście trafiłam do doktór Bratkowskiej bez jakiegoś większego problemu.

  • Czyli na Noakowskiego?


Tak. Nie, nie na Noakowskiego, ona była na Piusa. I tam był ten major „Ratusz”, ten Dobrzański, i Władysław, i ona. Ona powiedziała, że ponieważ sanitariuszki tam są i nie jestem potrzebna jako sanitariuszka, dostałam tę torbę swoją oczywiście i powiedziała, że będę odtąd łączniczką, znaczy łączniczką tego majora.

  • I jak wtedy wyglądały pani obowiązki?


To już była właściwie druga część Powstania.

  • Jaka to mniej więcej była data?


7–8 września. I potem było tak, że rano…

  • Kwatera była w piwnicy czy w jakimś opuszczonym mieszkaniu?


Nie, nawet było tak, że ja mieszkałam na Poznańskiej u takich znajomych. Codziennie przychodziłam rano, bo tam już nie było miejsca, że tak powiem, żeby mnie jeszcze tam zakwaterować. Ona powiedziała, że nie może mnie przyjąć do jedzenia nawet, bo były trudności żywieniowe, i ja się żywiłam u znajomego lekarza na Poznańskiej. Tam u niego mieszkałam, doktór Piastuszkiewicz się nazywał, i przychodziłam co dzień rano.

  • Piastuszkiewicz?


Piastuszkiewicz, tak.

  • A imię?


Nie pamiętam. Wiem, że to był lekarz medycyny tybetańskiej. Nawet nie wiedziałam, że w przyszłości będę się też ziołami zajmować.

  • I codziennie przychodziła pani na służbę do punktu na Piusa?


Tak. Przechodziło się przez jakiś taki zakład mleczarski, tylko oczywiście obstrzał był i czasami trzeba było… Jakoś Niemcy chyba z Politechniki strzelali tam gdzieś. W każdym razie nie było to takie bardzo bezpieczne przechodzenie, ale dawało się przechodzić.

  • A jaki był pani obszar?


To znaczy roznosiłam meldunki. To znaczy głównie teraz południowa część, część z naszej Marszałkowskiej. Nie pamiętam, czy plac Zbawiciela też, ale chyba też częściowo. Piusa chyba, Wilcza na pewno, z całą pewnością, Hoża, o tak, do tych szpitali roznosiłam meldunki.

  • Czy to był cały czas ten sam oddział, czy ten właśnie dowódca „Ratusz”?


Tak, to był ten, który był mój macierzysty. Doktór Bartkowska była w WSK, a on był odpowiedzialny za część wojskową. Z tym że dwukrotnie była nocna wyprawa, wtedy się moja torba sanitarna przydała, z tym że już nie korzystałam z niej, ale miałam ze sobą torbę sanitarną. Byłam jako sanitariuszka przy takiej wyprawie, gdzie wybieraliśmy się na Chmielną, żeby zorientować się, jaka jest sytuacja naszych wojsk, naszych oddziałów na Chmielnej, bo na Nowym Świecie, po drugiej stronie, już byli Niemcy. [Trzeba było zorientować się], czy tam się te grupy jeszcze trzymają, czy się wycofują. Dwukrotnie byliśmy na takich wypadach.

  • Czyli znowu było przejście pod barykadą przez Aleje Jerozolimskie?


Nie, tak jak mówiłam, przez Aleje to nie było jakieś [niebezpiecznie]. Można było się obawiać, że znajdą jakiś sposób, żeby strzelać poza barykadę, ale na ogół głęboki był ten wykop. Jakoś jak się tak szło, prawie na czworakach, to się bezpiecznie przechodziło. Przynajmniej ja nie miałam jakichś stresów.

  • Czyli nie miała pani tu już sytuacji zagrożenia?


Nie, nigdy nie czułam tam [zagrożenia]. Oczywiście jak weszliśmy na Chmielną, to czułam to zagrożenie, bo słyszałam odgłosy. Głównie strzelali Niemcy, bo nasi raczej oszczędzali amunicję.

  • Czy w tym czasie, jeszcze kiedy była pani w Śródmieściu Północnym, w tych szpitalach, znaczy głównie w szpitalu PKO, czy miała pani możliwości, dostęp, ale też i czas na zapoznawanie się z prasą, z „Biuletynem Informacyjnym” czy z jakimiś innymi wydawnictwami?


Tak, czasami było, jak był czas oczywiście, ale raczej była taka sytuacja, że jak żeśmy miały wolny czas, to z harcerkami spotykałyśmy się na dole i raczej śpiewałyśmy jakieś patriotyczne piosenki, które nas podnosiły na duchu.

  • Czy były też organizowane wydarzenia kulturalne, w których pani uczestniczyła?


Nie, nie pamiętam. Znaczy, owszem, codzienne słuchanie komunikatu. To na Poznańskiej było, jak pamiętam. Nie, na Jasnej, przepraszam, nie na Poznańskiej. Poznańska przecież z Alejami była, to na Jasnej był po lewej stronie taki punkt, gdzie zawsze były komunikaty. No i słuchałyśmy tego z „dymem pożarów”, nie wiedząc, co to znaczy. To znaczyło, że pomocy nie będzie. Byliśmy też – ale to już potem, jak byłam za Alejami – kiedyś był taki [kolega] razem ze mną… Ja szłam z takim patrolem, który odbierał zrzut jakiś, ale to był zrzut z kukuruźnika, rosyjski zrzut. I z tego zrzutu, ponieważ oni zrzucali bez spadochronu, to to oczywiście było pokiereszowane i właśnie któryś z Powstańców podniósł taką taśmę naboi do karabinu maszynowego i powiedział: „No zobacz, jak oni głupio to nam rzucili, przecież to się wszystko pogięło”. Ja wzięłam taki wygięty nabój, wsadziłam do torby i zapomniałam o tym. Jak zostałam wywieziona do Niemiec, w pewnym momencie otworzyłam torbę i zobaczyłam ten pocisk. Pomyślałam sobie: „No, koniec”. Jakby Lagerführer zajrzał do mojej torby, to pewnie bym marnie wyglądała.

  • No tak. O życiu religijnym już pani trochę wspominała. Czy również uczestniczyła pani, czy wie pani, że były organizowane nabożeństwa, modlitwy czy msze święte?


Ja niestety nie byłam na żadnym ślubie, ale podobno bardzo uroczyste były te śluby udzielane w czasie Powstania.

  • A wracając jeszcze do zrzutów, jakie wrażenie wywarł na pani ten zrzut amerykański, który…


Tak, z tym że ja przy amerykańskim zrzucie nie byłam.

  • Ale czy widziała pani?


Tak, widziałam, oczywiście. Byliśmy zachwyceni, jak nocą [leciały] te samoloty. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że nie pozwolono im wylądować na lotniskach, tylko że musieli zawracać i z tą samą benzyną wracać z powrotem do [Włoch]. Jakie to było podłe ze strony…

  • Tak, ale ja akurat mówię o operacji „Frantic 7”. To jedyna operacja, która była przeprowadzona w ciągu dnia.


Z bólem serca patrzyliśmy, jak te spadochrony lecą na niemiecką stronę. No niestety tak było, że część przeleciała.

  • Tak, im akurat pozwolono wylądować na terenach Związku Radzieckiego.
    Czy poza tymi niemieckimi żołnierzami czy gestapowcami, którzy byli w szpitalu w gmachu PKO, czy w innych miejscach zetknęła się też pani z rannymi czy jeńcami?


Nie, potem już nie. Już po szpitalu PKO nigdy nie widziałam Niemców.

  • Czy może zetknęła się pani z żołnierzami rosyjskojęzycznymi?


Nie, nie przypominam sobie, żebym jakoś miała taki kontakt. Owszem, już potem na terenie Niemiec to z Rosjanami, z Ukraińcami, czy właściwie z jakimiś innymi narodowości rosyjskiej.

  • Jakie było nastawienie ludności cywilnej, z którą pani miała okazję się zetknąć?


Bardzo było różne. Na początku entuzjastyczne, rzeczywiście, jak przechodziliśmy piwnicami. Wtedy nie można było przecież chodzić górą, dlatego że było dużo „gołębiarzy”, którzy strzelali z ukrycia, to się często przechodziło piwnicami. Przejścia były zrobione między ulicami. Jeszcze za czasów Niemców robiło się takie przejścia ze względu na jakieś naloty. I jak się przechodziło piwnicami, to na początku był entuzjazm. Ludzie pomagali, starali się jak najwięcej przynieść czy żywności, czy… A potem nie była już taka dobra atmosfera. Raczej był żal: „Coście nam zrobili? Dlaczegoście wywołali Powstanie?”. Z takimi argumentami też się spotykałyśmy.

  • W Śródmieściu Południowym, kiedy już pani była we wrześniu, to już też była inna sytuacja bytowa, bo i problem z wodą, i problem z wyżywieniem.


No i na tej stronie północnej też tak już było, że niektórzy ludzie po prostu nie mieli co jeść, rzeczywiście. Bo jeżeli ktoś nie miał jakichś zapasów w domu… Akurat, powiedzmy, moi rodzice byli w dobrej sytuacji, dlatego że wynieśli część rzeczy z restauracji, a oprócz tego ojciec zrobił jakieś zapasy w domu, były jakieś kartofle, była jakaś mąka, coś takiego. Ale na przykład wiele osób nie miało nic takiego. A ojciec zresztą już od razu Smoka otworzył i w Smoku był jakiś oddział powstańczy, który tam urzędował. I tata, pamiętam, że z takiego magazynku, który był na tym podwórku Smoka, wyniósł jeszcze puszki groszku i zrobił przyjęcie właśnie z puszek groszku dla tych żołnierzy, jak już mieli rzeczywiście mało jedzenia.

  • Z kolei w Śródmieściu Północnym, mówiła pani, że musiała już zdobywać żywność na własną rękę.


Tak, tak.

  • Nie miała pani przydziału na wojskowej kuchni…


Nie, bo już nie było [jedzenia]. Natomiast rzeczywiście, co było ciekawego na Wilczej, jak byliśmy na tym Piusa, że tam był któryś z kompozytorów, tylko nie pamiętam który, i wieczorami zawsze siadał do pianina i śpiewaliśmy pieśni patriotyczne. To to pamiętam. I była taka piosenka, którą nawet kiedyś podawałam, zaczynająca się: „Już czas, już czas, »Bór« wzywa nas”. I nie ma nigdzie tej piosenki. Jakoś potem nigdzie w żadnym śpiewniku nie stwierdziłam jej. „Armia AK, rozkaz ma do ataku”. To był któregoś z tych znanych kompozytorów z czasów okupacji, ale w tej chwili nie przypomnę sobie, o kogo to chodziło.

  • No i w gmachu Architektury też odbywały się koncerty.


Tak.

  • Czy może pani w nich uczestniczyła?


Raczej tam na Wilczej było pianino i ten kompozytor grał przy pianinie, myśmy śpiewali.

  • Na jakiej ulicy to było?


To była chyba Wilcza i Piusa, jakoś tak, narożna. Ale ja chodziłam od tyłu, to nie wiedziałam, jak się wchodzi od frontu.

  • Czy w tym czasie miała pani nadal kontakt z rodzicami w jakikolwiek sposób?


To znaczy potem okazało się, że rodzice przeszli na drugą stronę, również po zbombardowaniu Górskiego 5. Jak bomby uderzyły w siódemkę, siódemka się nasunęła na piątkę, wobec tego nasze mieszkanie z pierwszego piętra spadło do parteru. Było zupełnie zdemolowane, tak że rodzice przenieśli się do tych państwa Ludwigów. Oni mieszkali na Poznańskiej. Ale to było mieszkanie frontowe, tam stał oddział wojskowy, więc oni się przenieśli do jakiegoś innego lokalu, do znajomych tych państwa Ludwigów. I tam byli, ja ich potem spotkałam.

  • Przypadkowo czy też mieli państwo jakieś umówione miejsce kontaktowe?


Tak, mówiliśmy, że jeżeli będziemy przechodzić przez Aleje, to spotkamy się gdzieś u Ludwigów, bo to mieszkanie ich na Poznańskiej było jeszcze całe. Stamtąd ja się dowiedziałam, gdzie są rodzice.

  • To już był koniec września?


No, to już była połowa września, po 15 września.

  • A brat cały czas był…


Z rodzicami był.

  • A, brat był jednak z rodzicami.


Tak, brat był cały czas z rodzicami.

  • Czyli przyjechał ze Złotokłosu do Warszawy?


Tak, tak. Babcia była… On nie dostał się do swego oddziału, nie doszedł i potem był w obronie cywilnej na Górskiego. Tam barykady robił, jakieś przeciwpożarowe zespoły. W każdym razie nie doszedł do swego oddziału.

  • A babcia cały czas…


A babcia była w Złotokłosie. Dopiero po powrocie do Polski żeśmy babcię, że tak powiem, odzyskali.

  • Czy w Śródmieściu Północnym i też potem Południowym docierały wiadomości o ogólnej sytuacji, jaka jest w Warszawie? Czy te nastroje nie tylko ludności cywilnej, o czym wcześniej mówiłyśmy, ale wśród wojska już były coraz gorsze?


Jeśli chodzi o wojsko, to ja nie spotkałam się, żeby był jakiś tam defetyzm. Z tych moich, że tak powiem, bliskich osób, z którymi ja współpracowałam, to raczej do końca był duch taki, że musimy. Ja to w ogóle uważałam, jeszcze jak wychodziłam z Warszawy, to się oglądałam i uważałam, że Rosjanie nam pomogą i wyzwolą, bo przecież nie mogą nas tak zostawić. No ale mogli.

  • Czy upadek Starówki nie był pierwszym sygnałem, że to się może nie udać? Nie było takiego poczucia?


Nie, nawet jeszcze po Starówce nie było. Ja nie czułam tego, ale ja jestem życiowa optymistka, czasem nierealna.

  • To też taka cecha, przywilej młodości, że się patrzy bardziej optymistycznie.


Natomiast mój mąż od początku uważał, że to jest nonsens i między nami była zawsze dyskusja w całym tym naszym gronie, że Janusz zawsze mówił: „To jest wasze marzenie”.

  • Mówimy o czasach okupacyjnych, kiedy tylko było przygotowywanie do…


Tak. Owszem, jak trzeba było coś zrobić, to tak jak mówiłam, jak miał być tłumik robiony do tego, żeby móc zastrzelić tego Pawłowskiego Tadzia, to on po cichu u dziadka to robił. Natomiast nigdy nie uważał, że to jest… Ale potem w czasie okupacji stanął na czele takiej grupy, która broniła… Bo on mieszkał na Grzybowskiej, w narożnym budynku, który był cały czas ostrzeliwany. I bardzo dobrze zorganizował. Nawet miał jakieś takie podziękowania za świetnie zorganizowaną obronę cywilną, że młodych ludzi, takich kilkunastoletnich chłopców wyszkolił tak, że pilnowali, kiedy zrzucane były bomby zapalające na dach domu, to chłopcy wiedzieli, co zrobić z tymi pociskami, żeby nie zapaliły domu. I rzeczywiście obronił do końca ten dom, nie był spalony, ale zajęty potem przez Niemców.

  • Czyli nie był w żadnym oddziale?


Nie, bo on uważał, że to nie ma sensu.

  • Tylko w obronie cywilnej.


Tak.

  • I organizował obronę domu, w którym…


Myślę, że przyczyną tego między innymi mogło być to, że on miał kłopoty z nogą. Miał staw operowany w latach dziecięcych i miał jedną nogę usztywnioną i miał trudności w poruszaniu się, więc uważał, że się do wojska nie będzie nadawał. Pewnie to było przyczyną też jego pacyfizmu. Tak sobie ja tłumaczyłam przynajmniej.

  • Ale ładną kartę też zapisał, dał swoją aktywnością.


Tak, prawda.

  • Zmierzamy do końca Powstania. Jak to wyglądało pod koniec września?


Tak jak mówiłam, dwukrotnie tylko taka wyprawa była, ale już wiadomo było, że… Bo chodziło o to, że trzeba było przeprowadzić część jeszcze rannych ze szpitali z Chmielnej na tą stronę. Na Mokotowskiej w podziemiach był taki szpital, to pamiętam, że tam przeprowadzałam rannych. Natomiast druga rzecz to właśnie te dwie wyprawy…

  • „Przeprowadzałam”, to znaczy tak towarzysząc…


Tak, niektórzy mogli chodzić.

  • Na noszach?


Nie, nie na noszach. Na noszach też. Ale często przeprowadzałam, po prostu prowadząc ich pod rękę, bo oni już byli w takim stanie, że mogli chodzić.

  • Już zbliża się koniec września.


Tak. No i wtedy była odprawa generalna przez tego majora Dobrzańskiego, który powiedział, że jego zdaniem dziewczyny, które mają rodziców, powinny wychodzić z rodzicami, bo nie wiadomo, jak Niemcy stosują się do kobiet. Mężczyzn pewnie mogą potraktować jako jeńców wojennych, ale nie wiadomo, co zrobią z kobietami, bo różnie to bywało, więc wobec tego może bezpieczniejsze będą z rodzicami. I ja wyszłam z rodzicami.

  • Jak to wyglądało?


Po kapitulacji już, chyba 4 [października], wychodziliśmy z Warszawy. Z tym że dosyć szybko trzeba było iść, bo taka kolumna się utworzyła. Niemcy eskortowali nas z boku, nie można było nigdzie uciec. Zresztą tych okolic ojciec zupełnie nie znał, spotkał znajomego mówiącego bardzo dobrze po niemiecku, więc ojciec uważał, że on jakoś może nas będzie mógł poinformować i pomóc. Ale on raczej szedł do przodu jak najszybciej i w rezultacie przyszliśmy do Ursusa gdzieś tam w nocy, o drugiej czy o którejś, i tam nas Niemcy eskortowali.

  • Ile czasu trwała ta droga?


Gdzieś od godziny chyba jakiejś pierwszej albo dwunastej w dzień. Szliśmy do tego Ursusa i tam jak przyszliśmy, to właściwie tak jak staliśmy, to prawie na stojąco człowiek zasnął.

  • To już była noc, tak?


Tak. Rano ustawiono nas czwórkami i wychodziliśmy przed budynek. Niemcy stali po trzech stronach, na froncie i po dwóch stronach. Na prawo szły kobiety z dziećmi, do Generalnej Guberni gdzieś tam wysłane, takie, które nie nadawały się do wysłania do Niemiec, na lewą stronę szły osoby, które były zdolne do noszenia broni, czyli do pracy w Niemczech, a na wprost młodzi mężczyźni. Ci młodzi mężczyźni, jak potem było wiadomo, poszli do obozu koncentracyjnego. I tutaj cud był taki, że mój brat został zakwalifikowany jako dziecko, bo on był drobny, mały, wobec tego mnie uważano za kilkunastoletnią dziewczynę i brata też za jakiegoś takiego bardzo młodego. On wyglądał młodziej ode mnie. Wobec tego przeszedł na lewą stronę, a nie na wprost, bo tak to na pewno poszedłby do obozu koncentracyjnego.

  • A ojciec?


Ojciec razem z nami. Ojciec był łysy, zresztą koło sześćdziesiątki miał, więc też poszedł z nami. Jako cała czwórka byliśmy zakwalifikowani do Niemiec.

  • I do pociągów, tak?


Chyba jakąś noc żeśmy spędzili jeszcze w Ursusie i rano do wagonów towarowych, [a potem] zawieziono nas do obozu przejściowego do Szczakowej, pod Krakowem. Tam dostaliśmy po pół bochenka chleba i przeprowadzono nas do pociągu… Zdziwiliśmy się, że były pulmany. Myślałyśmy, że pojedziemy jakimiś takimi bydlęcymi wagonami, tak jak jechaliśmy w tę stronę. [Wcześniej], jak jechaliśmy w tę stronę, to w pewnym momencie tata mój zorganizował taki kubeł, że tak powiem, do załatwiania czynności fizjologicznych. Okazało się, że sprzedali nam dziurawy kubeł za kilkaset złotych. […] Jak żeśmy dojechali, stanęliśmy na jakiejś bocznicy. Ja usłyszałam na takim… To były towarowe wagony, obok nas słychać było wyraźnie rozmowy Niemców. Niemcy mówili, że czekamy – bo to była bocznica do Oświęcimia –czekamy na sygnał z Oświęcimia, czy przyjmie ten transport. Na szczęście Oświęcim nas nie przyjął i pojechaliśmy właśnie do tej Szczakowej. Tam dostaliśmy po te pół bochenka chleba i kazali nam iść do wagonów, wsiadać do pulmanów, wagonów […] osobowych. Dziwiliśmy się bardzo, ale prędko dowiedzieliśmy się, dlaczego. Chyba we Wrocławiu był przystanek i był punkt Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, dlatego pewnie tak żeśmy pojechali. Ale ten transport został podzielony na dwie części. Jedna poszła w kierunku Hamburga, a druga poszła do Turyngii. Myśmy na szczęście trafili do Turyngii, natomiast do Hamburga pojechała nasza znajoma, która wychodziła razem z nami, tylko wcześniej się […] do wcześniejszych wagonów dostała. Tam oni trafili na ciężkie bombardowanie i bardzo wielu ludzi zginęło z tego transportu. A myśmy byli w obozie w Jenie najpierw, takim przejściowym, a potem z tego obozu do Münchenbernsdorfu żeśmy zostali zabrani i to też tylko dzięki temu, że ojciec miał w plecaku jakąś butelkę wódki i jakiemuś Ukraińcowi dał tę wódkę jako łapówkę. On powiedział, że jak będą dzisiaj wybierać do pracy… Bo tak to było, że codziennie wypędzali wszystkich z baraków i przychodzili Niemcy, którzy wybierali sobie, czy do pracy w polu, czy do prac jakichś innych. I on przychodził do ojca i mówił: „Dzisiaj nie wychodźcie, bo dzisiaj do kamieniołomów”. A tata pyta: „No dobrze, ale jak mam nie wychodzić, jak wypędzają? Przecież przychodzi taki żandarm – zresztą to byli z reguły Ukraińcy – i wyrzuca”, a on mówi: „To idźcie do ubikacji, siedźcie w ubikacji”. Tak żeśmy rzeczywiście zrobili. I dzięki temu następnego dnia on przyszedł i powiedział: „Dziś możecie przyjść, bo jest do spokojnego [miejsca], do miejscowości, do Münchenbernsdorfu”. To była dawna fabryka dywanów zamieniona na fabrykę zbrojeniową. Tam żeśmy dotrwali do czasu wyzwolenia przez Amerykanów.

  • Czy cała rodzina musiała w tej fabryce pracować?


Tak.

  • Wszyscy?


Z tym że bardzo szczęśliwie się wszystko poukładało, bo mój brat powiedział, że on jest ceramikiem, bo przecież kończył ceramiczne liceum, znał się na tym jak kura na pieprzu, można powiedzieć, ale powiedział, że umie. I dali mu taką maszynę, którą pierwszy raz w życiu widział, ale w liceum słyszał o tym i widział coś takiego. I zaczął robić dachówki. Powiedział, że on jest ceramik, a do pomocy wziął sobie ojca i razem z ojcem gdzieś poza obozem robił takie dachówki. Natomiast ja, ponieważ okazało się, że po niemiecku mówiłam nieźle, mimo że nie chciałem się uczyć niemieckiego, jak wszyscy w czasie okupacji, natomiast angielskiego się uczyłam i rosyjski znałam jeszcze z czasów dzieciństwa, więc umiałam się porozumieć z robotnikami, którzy byli z Rosji, tam z Ost, i było chyba trzech Holendrów. Ci Holendrzy przychodzili, z trudem się po niemiecku porozumiewali. Ja spróbowałam z nimi rozmawiać po angielsku i mogłam się porozumieć. Niemcy byli zdziwieni, że taka młoda osoba i zna możliwie języki, wobec tego wzięli mnie z maszyny i posadzili jako Laufmädchen, czyli gońca, i służyłam jako tłumacz taki podręczny. I w taki sposób byliśmy w tych Niemczech.

  • A mama?


Mama została zgłoszona do kuchni, do hotelu. Dzięki temu mieliśmy czasem przez mamę przynoszoną – pod wielką groźbą, bo gdyby mamy złapali na tym, to by pewnie poszła do obozu – mama przynosiła nam po kromce chleba z tego hotelu albo po jakichś, powiedzmy, takich rzeczach, które mogła wynieść, jakieś kluski czy coś takiego.

  • Mieszkali państwo na terenie obozu?


Mieszkaliśmy w barakach, które sami musieliśmy sobie wybudować, bo jak przyjechaliśmy, to nie było dla nas miejsca. Mieszkaliśmy w jakiejś hali i tam wybudowaliśmy baraki. Te baraki służyły dla nas i dla jeńców od Badoglio, którzy się zbuntowali i zostali zabrani do Niemiec. Oni w jednym baraku byli, a w trzech barakach byliśmy my, Polacy.

  • Jak wyglądało wyżywienie?


No słabe.

  • Ale coś rano dawali i na wieczór?


Nie, nie. Była zupa. Znaczy rano dawali pół bochenka chleba na tydzień, to żeśmy to mieli, i tylko chyba w sobotę taki kawałek bułki dostawało się. Zawsze wszyscy czekali na tę bułkę. Natomiast oprócz tego była w południe zupa najczęściej i trzy kartofle w mundurach. Wieczorem też kartofle w mundurach i zupa w kantynie.

  • Czyli takiego głodu wielkiego…


Głodni byliśmy. Ojciec mój schudł chyba dziesięć czy więcej kilo.

  • Czy istniała jakaś wewnętrzna organizacja w obozie? Nie mówię o konspiracyjnej, tylko spędzanie czasu wolnego.


Znaczy tata mój, ponieważ z bratem pracowali, wyrabiali te dachówki, to tata mój nie znał niemieckiego, ale jakoś się dogadał z tą właścicielką i ona miała Gärtnerei, czyli taki sklep z jarzynami, i ojcu, że tak powiem, poprzez brata… Zresztą ja przychodziłam tam też do ojca czasem, jako Laufmädchen, bo chodziłam między kilkoma fabrykami, bo tam był Werk ein, Werk zwei, Werk drei, takie trzy wielkie fabryki zbrojeniowe, to czasem wstępowałam tam do ojca. Ponieważ znałam trochę niemiecki, wobec tego mogłam służyć jako pośredniczka. O dziwo, mąż tej pani to był w NSDAP, ale ona nas wspierała wyraźnie i dawała nam na przykład kalarepę, bo kalarepę można było jeszcze kupić, na kartki wprawdzie, ale można było kupić. Natomiast kartofle to na początku nam dawała po dwa czy po trzy kartofle, a potem powiedziała, że już nie może, bo musi mieć tylko dla Niemców. Natomiast w sobotę, znaczy w piątek, w tajemnicy przed tym mężem zapraszała mnie i ojca na ciasto, na Kuchen, i dostawaliśmy kawałek. Prawdopodobnie ona chciała mieć jakieś zaplecze, bo potem jak myśmy wyjeżdżali już stamtąd, to prosiła, żeby napisać jej takie zaświadczenie, że ona nam jednak pomagała. Więc zupełnie inaczej się zachowywała niżeli jej mąż.

  • Jak wyglądało takie życie wewnętrzne w tym baraku, w obozie?


Każdy radził sobie, jak mógł. Ponieważ niektórzy mieli rzeczywiście takie sytuacje, że [mieli] jakieś pierścionki czy coś, czy jakieś apaszki, to wymieniali. Na przykład mama moja tę apaszkę w hotelu wymieniła u jakiejś Niemki na pół litra mleka. Tak to było.

  • Czy w obozie było organizowane coś takiego dla zajęcia wolnego czasu, w niedzielę, no bo w ciągu tygodnia…


Nie, proszę pani, jak żeśmy szli ze stacji i prowadzili nas do tej fabryki, to ojciec mój zapytał tego tłumacza, który szedł razem z nami: „Panie Kostrzewa – on się Kostrzewa nazywał – czy to prawda, że w Niemczech pracuje się dwanaście godzin?”. A on mówi: „Nie, jakie dwanaście godzin, od siódmej do siódmej”. Więc rzeczywiście nie dwanaście godzin. Tak że wracało się, człowiek był tak zmęczony, że szedł spać po prostu.

  • Już nie było czasu i sił na jakieś zajęcia.


Ale rzeczywiście raz zrobiliśmy takie, nie pamiętam z jakiej okazji, czy to było Boże Narodzenie, czy co, pamiętam, że w tych naszych barakach ja i kilka koleżanek śpiewaliśmy „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. „Rotę” śpiewaliśmy i deklamowaliśmy: „Litwo, Ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie”, mówiąc: „Polsko, Ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie”. No, oczywiście to było w tajemnicy przed Lagerführerem. Gdyby się dowiedział, to pewnie byśmy odpowiadały, no ale tak żeśmy zrobiły.

  • Czy tam duży reżim panował w tym…


Nie, bo on tylko przychodził rano, nas, że tak powiem, wyprawić, żeby wszyscy punktualnie poszli, a nie mieszkał na terenie tego obozu, bo to był nieogrodzony obóz, to były cztery baraki, tak jak mówiłam, trzy polskie i jeden włoski.

  • Jak dużo Polaków tam było, tak mniej więcej?


No jakieś trzydzieści osób było w jednej izbie. Były takie prycze, dwie na dole i dwie na górze.

  • A ilu razem Polaków tam mogło przebywać?


Tam było, ja wiem, chyba cztery takie zestawy pryczy, to około trzydzieści osób w jednej izbie było.

  • Czyli razem ponad setka osób.


Tak.

  • Wyzwolenie, wyczekiwane, upragnione.


No, więc rzeczywiście Amerykanie wkroczyli. Myśmy przed samym tym atakiem amerykańskim przeżyli jeszcze stres, bo chcieli nas zapędzić do gaszenia podziemnej fabryki benzyny, która była obok tego naszego [obozu], myśmy nawet nie wiedzieli o tym, w lasku takim. To się zapaliło, bo Amerykanie zbombardowali, i [Niemcy] chcieli, żebyśmy poszli do gaszenia, to uciekliśmy do lasu. Rzeczywiście jakoś nas wtedy nie złapali z tego lasu. No a potem już był ostrzał, Amerykanie byli bardzo blisko, a myśmy siedzieli w tych kartoflach i w tym lesie, i czekaliśmy na ich przyjście. Rzeczywiście wkroczyli na czołgach.

  • Czyli nikt was nie gonił, nie szukał, nie ukarał?


Nie, Niemcy sami już byli w strachu wtedy. Z tym że muszę powiedzieć, że do ostatniego momentu Niemcy byli karni i na przykład kazali nam, temu personelowi tych fabryk, pakować do skrzyń jakąś cenniejszą aparaturę, która była tam do mierzenia pocisków czy tam do czegoś. Ja zapytałam tego Niemca, Schweishelma, tego majstra, mówię: „Panie majstrze, gdzie my to będziemy wywozić?”. Bo tu byli Rosjanie bardzo blisko, tu byli Niemcy, a oni pakowali, bo będą się ewakuować. A on mówi: Befehl ist Befehl. Czyli rozkaz jest rozkaz i musieliśmy to pakować. To nigdy nigdzie nie wyjechało.

  • Czy w czasie pobytu w obozie był jakiś kontakt z krajem?


Nie. Na początku, owszem. To znaczy, jak myśmy przyjechali tam w październiku chyba, nie, w listopadzie […], to na początku pisaliśmy do rodziny koło Krakowa, ale od nich żadnej wiadomości z powrotem nie dostaliśmy.

  • Czy to były formularze poczty jenieckiej?


Tak. Z tym że to chodziło o to, że ojciec zakopał jakąś szkatułkę z kosztownościami w piwnicy naszej w Warszawie, i właśnie chciał, żeby kuzynka, która mieszkała pod Krakowem, przyjechała tam. Dom i ten węgiel się częściowo spalił, ale szkatułka ocalała, tyle że te dolary, które tam były, i te pieniądze, wszystkie zostały nadtlone, więc do niczego. Potem trzeba było pojechać do Stanów i wymienić je.

  • Była taka możliwość?


Tak. Ale to już po powrocie naszym, w 1947 roku.

  • Dobrze, to jeszcze o wyzwoleniu przez Amerykanów proszę opowiedzieć. Siedzą państwo w lesie…


Tak, byliśmy w lesie i czekaliśmy na Amerykanów. Oni rzeczywiście w pewnym momencie przyjechali czołgami. Niemcy się wycofali i już byli poza Münchenbernsdorfem. Myśmy byli przekonani, że oni przyjdą i przynajmniej nam coś dadzą do jedzenia, bo myśmy półtora dnia siedzieli w ogóle bez żadnego jedzenia. Nikt nawet do baraków bał się wejść. A oni przyszli, rzeczywiście popatrzyli na nas, powiedzieli: „My tu zaraz wrócimy”. I rzeczywiście wrócili w kombinezonach z DDT i opryskali nas od głów do stóp DDT. Powiedzieli: „Jedzenie przyjdzie dopiero jutro”.

  • Wróciliście wtedy do baraków?


Tak. I rzeczywiście już potem… Ale pierwsza grupa to byli Polacy głównie i Murzyni. A dopiero druga grupa to byli obywatele pochodzenia niemieckiego, Amerykanie pochodzenia niemieckiego. Oni szli do administracji. Natomiast pierwsza uderzeniowa grupa to byli właśnie mówiący po polsku Amerykanie i Murzyni.

  • To wielka radość?


Tak, na pewno. Z tym że Murzyni chcieli koniecznie z dziewczynami iść gdzieś na spacer, ale jeżeli się powiedziało, że ja jestem mężatką, to mówili „Przepraszam” i był spokój. Tak że wszystkie były mężatkami.

  • Jak długo trwał pobyt w tych barakach?


Ponieważ ten teren, Turyngię zajmowali Rosjanie, więc trzeba się było opowiedzieć, czy chcemy jechać do Polski, czy chcemy zostać w strefie amerykańskiej, bo Amerykanie się wycofywali. Myśmy chcieli zostać w strefie amerykańskiej, wobec tego trzeba było zorganizować ewakuację Polaków. Mój tata, jak zwykle, najpierw ludzi ewakuował. Mama mówi: „Słuchaj, zobaczysz, że zostaniemy zagarnięci przez Rosjan”. I faktycznie ostatnią ciężarówką wyjechaliśmy stamtąd, ale jeszcze Rosjanie nas nie zahaczyli, tak że przedostaliśmy się do strefy amerykańskiej.

  • Dokąd?


Zaraz, jak nas przywieźli, gdzie myśmy tam byli… Bo potem byliśmy w Mengkofen. Taki był hotel zajęty dla tych Polaków, którzy chcieli zostać w tej strefie, z tej Turyngii, tam był hotel. Rodzice w tym Mengkofenie pozostali, a ja dowiedziałam się, że jest liceum w Ratyzbonie i wyjechałam do Ratyzbony, bo chciałam się uczyć. Uczęszczałam do polskiego liceum zorganizowanego w Ratyzbonie. To liceum było przeniesione z obozu Mauthausen, bo liceum to było na Węgrzech zorganizowane i cały personel i część starszych uczniów została zabrana do obozu Mauthausen. Z tego obozu zostali wyzwoleni przez Amerykanów i w Ratyzbonie, w Regensburgu właśnie, otworzyli liceum i ja do tego liceum poszłam, do pierwszej licealnej.

  • Czyli tam w internacie pani zamieszkała?


Tak, tam mieszkałam w internacie. Rodzice byli w tym Mengkofenie przez cały czas.

  • Utrzymanie to było finansowane przez Amerykanów?


Amerykanów, oczywiście. Dostawaliśmy oprócz tego paczki, takie z UNRRA, jak Amerykanie mieli, jak wojskowi mieli takie paczki żywnościowe. Oprócz normalnego jakiegoś takiego wyżywienia bursowego to mieliśmy jeszcze paczki.

  • Czy trudna była decyzja o powrocie czy też nie było założenia pozostania?


Nie. Ja i ojciec chcieliśmy zostać tam, natomiast w pewnym momencie, jak się dowiedzieliśmy, że babcia przeżyła, jest tam w tym Złotokłosie, to mama powiedziała, że wracamy, nie zostawimy babci. I wróciliśmy do Polski.

  • To tak łatwo powiedzieć, wróciliśmy do Polski, ale to zapewne nie było takie proste, zakupienie biletów i pojechanie pociągiem.


Jeszcze w momencie kiedy byliśmy w pociągu, to przyjechała do nas kuzynka, właściwie znajoma dobra, ale tak jak kuzynka, która pracowała w Unrze i błagała nas, żebyśmy zostali, że ona nam załatwi wyjazd, tak jak sobie załatwiła już wyjazd do Ameryki, i żebyśmy nie jechali do Polski. No ale mama powiedziała, że nie zostawi babci samej, właściwie u tylko znajomych. Wróciliśmy do Polski w 1946, w grudniu.

  • Długo trwała podróż?


No, takimi towarowymi wagonami to dosyć długo. Ja myślę, że ze dwa dni albo trzy dni żeśmy jechali przez Czechosłowację.

  • Czy powitanie w kraju było takie bezproblemowe, czy też byli państwo…


Wiedzieliśmy, że brat mojej mamy i babcia są w Słupsku, pojechaliśmy prosto do tego Słupska. Tam chodziłam do liceum, kończyłam drugą licealną w liceum w Polsce, tam zrobiłam maturę i potem przyjechałam do Warszawy i zdawałam na farmację.

  • A właśnie, a jak wyglądał powrót do Warszawy i odnalezienie mieszkania czy odnalezienie tej szkatułki, o której pani wcześniej wspominała?


To była taka sytuacja, że ponieważ myśmy, mówiłam, z tą panią Ludwigową byliśmy mocno zaprzyjaźnieni… Ona mieszkała w Warszawie w Łomiankach, natomiast jej siostra, żona pułkownika przedwojennego, miała mieszkanie na Czerwonego Krzyża, czteropokojowe. W tym jednym pokoju mieszkał jej, że tak powiem, szwagier, Ludwig, ten, o którym mówiłam, że został aresztowany za te chaussony potem, i on odstąpił tam ten pokój, bo mieszkał w Łomiankach, a ten pokój stał wolny. I myśmy przyjechali do Warszawy właśnie do tego pokoju. W tym jednym pokoju mieszkaliśmy przez długi okres czasu, właściwie ja do czasu wyjścia za mąż, a mama moja jeszcze chyba rok. Potem zresztą zmarła i już tam nie mieszkała. A to było mieszkanie, gdzie w każdym pokoju mieszkał kto inny, bo były dokwaterowania.

  • A szkatułka?


A szkatułkę wykopał brat mojej mamy.

  • Już po powrocie państwa wszystkich czy wcześniej?


Nie, wcześniej. Tylko niestety nie mógł ich wydać, bo gdyby były dobre, to na pewno by wydał, bo raczej był z takich, co lubił wydawać, a nie zarabiać. Ale nie wydał, dlatego że były nadpalone.

  • Jak się udało później je wymienić?


Jeden z kuzynów mojego wuja jeździł na Batorym, wobec tego zabrał do Ameryki i wymienił te dolary.

  • Czyli jakiś był kapitał na rozpoczęcie nowego życia.


Tak. Tak, na rozpoczęcie.

  • Kiedy spotkała się pani z Januszem, swoim przyszłym mężem?


Kiedy się spotkałam? W momencie kiedy wróciłam do Warszawy, to nie wiedziałam, czy on żyje, czy nie. Wiedziałam, że Rafał nie żyje. Pojechałam na grób Rafała. Natomiast on potem dowiedział się od takiego wspólnego naszego kolegi, który mieszkał na Powiślu, i spotkał mnie też kiedyś. Ja pytałam, co się dzieje, więc powiedział, że właśnie Władek Zadłużyński nie żyje. Ja mówię: „Wiem, bo przy mnie zmarł”. Mówił, że Rafał nie żyje. Natomiast powiedział, że Janusz Strzelecki przeżył. Ja mówię: „No to powiedz mu, że ja też przeżyłam, że możemy się spotkać”. Ale on nie chciał się ze mną spotkać, bo uważał, że ja w jakiś sposób jestem, że tak powiem, przez kogoś zajęta. Spotkaliśmy się przypadkowo w tramwaju. To znaczy ja zobaczyłam, że on jedzie tramwajem, i wsiadłam do tego tramwaju. Przeszłam na pierwszy powróz, gdzie on stał, i mu powiedziałam: „Cześć, Janusz!”. I tak się zaczęło. Ale potem już on nie chciał się wyprowadzić w żaden sposób, już pilnował mnie, żebym ja gdzieś indziej nie zboczyła.

  • Rozpoczęła pani studia na farmacji. Czyli ta chemia była jednak pani przeznaczeniem?


Tak, mąż poszedł do liceum chemicznego. Ja kończyłam liceum matematyczno-fizyczne. Tata mój powiedział: „Słuchaj, aptekę to może ci jeszcze jakoś dam radę kupić, a fabryki żadnej ci nie postawię, wobec tego idź na farmację, a nie na chemię”. No i posłuchałam ojca, poszłam na farmację. W sumie nie żałowałam.

  • Tak, no i też sukcesy zawodowe, o których też trzeba i wypada powiedzieć: zdobyła pani w tej dziedzinie tytuł naukowy profesora.


To znaczy w dziedzinie farmakognozji. To jest nauka o roślinach leczniczych, ich związkach i wykorzystywaniu w lecznictwie. Zajmowałam się tym przez cały czas i nadal teraz się zajmuję. Właśnie dlatego mam mało czasu, bo opracowuję monografię do Farmakopei Europejskiej, tłumaczenia polskie z angielskiego, żeby odpowiadały właściwościom Farmakopei Międzynarodowej.

  • Zajmowała się pani też dydaktyką, była dziekanem, tak?


Byłam dziekanem, tak. Z tym że mój profesor był rolnikiem w ogóle, profesor Dering, i głównie zajmował się samymi roślinami. Wykłady prowadził świetnie. Powiedział: „Halina, ja chemii nie znoszę, nie lubię chemii, to ty będziesz wykładała”. I ja bardzo wcześnie musiałam zacząć wykładać. Ja, będąc asystentem starszym, już wykładałam za niego całą część chemiczną. No i to tylko mi wyszło na dobre, bo potem bez problemu mogłam wejść już jako kierownik.

  • Kierownik zakładu?


Znaczy od asystenta bez dyplomu, bo poszłam na czwartym roku jako asystent bez dyplomu. W 1951 zrobiłam dyplom i już potem zostałam w Zakładzie Farmakognozji.

  • Kierownik katedry i później Dziekan Wydziału Farmacji.


Tak. Z tym że bardzo nie chciałam być dziekanem, a mój mąż w ogóle protestował przeciwko temu. Jak rektor chciał, żebym ja została drugi rok dziekanem, to powiedział, że jemu jest wszystko jedno, czy na moim nagrobku napiszą „dziekan”, czy tylko „magister”. On chce, żebym ja żyła jak najdłużej i on się absolutnie nie zgodzi na to, żebym ja była drugi raz dziekanem.

  • I nie była pani?


Nie.

  • Bał się, że życie rodzinne poniesie na tym jakiś uszczerbek.


On się bał, ponieważ ja dosyć wcześnie odziedziczyłam po rodzicach nadciśnienie i hipercholesterolemię, lekarz powiedział mu, że jeżeli dożyję do sześćdziesiątki, to będzie dobrze. Więc on się trząsł o moje zdrowie i powiedział to, co rektorowi powiedział, że jemu jest wszystko jedno, jak na moim nagrobku napiszą.

  • Przenieśmy się jeszcze chwilę w czas Powstania. Czy ma pani jakieś najlepsze wspomnienie z tego okresu, bo tych złych, tych tragicznych było na pewno bardzo dużo.


Wybuch Powstania i zawieszenie flagi przez podchorążego „Garbatego” na drapaczu chmur.

  • Na Prudentialu?


Tak, na Prudentialu. To było tak wspaniałe uczucie, że do dzisiejszego dnia to pamiętam, jak załopotała polska flaga na najwyższym budynku w Warszawie. To było niezapomniane. Wszyscy mieliśmy wtedy łzy w oczach.

  • Czyli ten sukces, krótkotrwały co prawda, ale dający poczucie i siłę do trwania w tej walce.


Tak.

  • Jak pani dzisiaj patrzy na siebie młodą z tamtych lat?


Na pewno myślałam nierealnie, myślałam, że tak powiem, życzeniowo, jak ma się to wszystko zdarzyć, a nie jak warunki dyktowały, ale po prostu taka się urodziłam, byłam optymistką. Nie żałuję tego, bo wiele razy może łatwiej mi było przeżyć.

  • Też pewnie dzisiaj taką decyzję jeszcze raz by pani podjęła.


Myślę, że tak. Myślę, że tak, mimo wszystko.

Warszawa, 26 czerwca 2024 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska

Halina Strzelecka Pseudonim: „Grażyna” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: 3. Rejon „Ratusz”; Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Śródmieście Północne, Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter