Wanda Chmielewska, w Powstaniu Waszkiewicz, urodzona 1 stycznia 1930 roku. W czasie Powstania byłam na ulicy Żurawiej, w centrum Warszawy, jako sanitariuszka. Pseudonimu nie mam.
Rodzina była wspaniała, wszyscy się urodzili i mieszkali do Powstania na ulicy Żurawiej 20. Było nas pięcioro i rodzice, czyli rodzina duża, kochająca się, piękna.
Mama [Helena Waszkiewicz] pracowała w biurze, ale zajmowała się [też] domem; ojciec miał pracownię blacharską, która bardzo była potrzebna w czasie okupacji.
Też miał ten sam warsztat.
Pięcioro dzieci, dwóch starszych braci, siostra, ja i najmłodszy braciszek.
Przedwojenny okres [wspominam] bardzo dobrze. Cisza, nic nam nie brakowało, dom zasobny, spokojny, szczęśliwy. Jak się zaczęła okupacja, to zaczęło się trochę problemów, ale też nie było najgorzej, bo w centrum nie było źle. Zaczęły u nas się problemy w 1942 roku – umarła moja siostra, zrobiło się czworo dzieci.
To była młoda dziewczyna, bardzo ładna. Tak jak wszystkie młode dziewczyny: sanki, zima. Jeździła, chodziła, zaziębiła się – zapalenie płuc, nie było środków.
Szkołę wspominam dobrze. Wszyscy chodziliśmy do szkoły na ulicę Zagórną, szkoły wyróżniającej się. Wyjeżdżaliśmy na wakacje, nic nam nie brakowało.
To zawsze, od początku. Już u mnie w rodzinie ojczyzna była na pierwszym miejscu. Rodzina, honor, ojczyzna.
Młodzież zawsze była w szkole, uczyli się, spotykali się, działali. Bardzo młodzi byliśmy. Dopiero w 1944 roku, [kiedy] jedna miała osiemnaście, [inna] dziewiętnaście, czternaście, wtedy przed samym Powstaniem już się bardziej myślało o innych sprawach. Już należeli do organizacji i w organizacji działali.
Nie. Wybuch wojny nas bardzo dosięgnął, ale w śmieszny sposób. Mój dom był bardzo duży, dwa podwórza były, czteropiętrowy. Mieliśmy duże akwarium, bardzo ładne, z rybkami. Nie było żadnego wybuchu, nie było bomby, ale odłamek się znalazł nie wiadomo skąd, wpadł nam do akwarium. Nie było ani rybek, ani wody, ani piasku. Wszyscy wyglądali, skąd to się zrobiło, dlaczego wody nie ma. Jakiś odłamek się znalazł, wpadł do nas. Pierwsze przeżycie − uszkodziło nam akwarium, wszyscy się martwili.
Pamiętam. Mężczyźni wychodzili, z naszego domu też, ojciec też wychodził, ale potem część powracała. Nawet pamiętam, że u nas był pan doktor, też wrócił do Warszawy. Był nawet oficerem, ale wrócił. Nawet się wszyscy dziwili, że mu się udało. Chwała Bogu, że on był, bo dobry lekarz. Ale tak to był spokój, nic się nie działo złego później.
Jak wojna się zaczęła, miałam dziewięć lat, już byłam stara.
Jak się wojna zaczęła, to myśmy chodzili do normalnej polskiej podstawówki. Podstawówka była na Zagórnej, myśmy chodzili do 1942 roku do tej szkoły. Dopiero w 1942 Niemcy nas wysiudali do innej szkoły, na inną ulicę. Nie odczuwało się u nas tego, że coś się dzieje.
Spotkania z Niemcami, już jak się zaczęła okupacja, były straszne. Byłam żywą dziewczyną, wędrowałam sobie po Kruczej, centrum Warszawy było wspaniałe. Kilka razy spotkałam Niemców, którzy chodzili z blachami. Takie spotkanie było bardzo nieprzyjemne. Człowiek szedł, oni na wprost chodzili, jednym równym krokiem, człowiek przed nimi – nie wiadomo, co zrobić. Oni nie zamykali, nie zabierali, ale samo ich spotkanie było okropne. Pamiętam, że szłam coś zobaczyć, mama mnie wysłała do sklepu. Przytuliłam się do wystawy, tylko patrzyłam, czy przeszli, czy nie przeszli. Przeszli, w porządku, już spokojnie. Te rzeczy były bardzo nieprzyjemne. W czasie okupacji byłam złapana w łapance, mimo że miałam czternaście lat. To mogło być przed samym Powstaniem, albo 1943, albo 1944 rok, nie bardzo pamiętam. Jechałam z Saskiej Kępy od cioci. Spotkałam koleżankę, jej mamę, mówię: „Razem będziemy wracać”. Wracałyśmy razem. Tramwaj zatrzymali na moście Poniatowskiego. „Łapanka, wysiadajcie, trzeba jechać w drugą stronę”. Myśmy wysiadły, w drugą stronę jedziemy, a tam właśnie była łapanka i nas złapali na ulicy Skaryszewskiej. Jakim cudem wyszłam stamtąd… Trochę się domyślam, jakim to było cudem. Mama wzięła swoją córkę za rękę, zaczęła iść. Jak automat szłam za nimi. Ona się zatrzymała, ja też, krok za nimi. Ona się nie obejrzała na mnie, tylko za swoją córką. Podeszła do Niemców, pokazała legitymację. Jak pokazała legitymację, tylko kątem oka się przyglądałam, co to teraz będzie. Był tylko jeden Niemiec, puścił nas. Nie też obejrzała się za mną, tylko ja jak psinka za nimi szłam. Potem ani jednego słowa nie było, ani ta pani nie powiedziała nic, ani ja nie powiedziałam nic do końca, nawet po wojnie. Ale wiem, co to za legitymacja była. Taką legitymację [miał adwokat, który] mieszkał w moim domu, adwokat Prymak. Z Niemcami się pokumał, na usługi niemieckie poszedł i te córki miały takie legitymacje. Ponieważ z młodszą się bardzo przyjaźniłam od bardzo młodych lat, bo od początku rosłyśmy w tym domu, to mi powiedziała: „Ze mną nie musisz się bać, mam legitymację, nam nic nie zrobią”. Niewiele się różniła ta legitymacja, nie wiem, co na niej było, ale widocznie była taka, że tą panią przepuścili. Takie było moje przeżycie. Nie przyznałam się w domu. Bałam się, że chłopcy byli w organizacji, może jakieś wyjdą historie z tego. Nie mówiłam tego, ale przeżyłam.
Wszyscy się zlękliśmy bardzo. Mój ojciec w czasie okupacji, już bliżej Powstania, robił puste granaty – u nas to się nazywało pudełeczka – w swoim warsztacie. Blaszane opakowania, puste granaty, które potem szły. Przychodziła młodzież, zabierała, gdzieś napełniali. W naszym domu mieszkała pani Weirauch, która miała jednego syna z Polakiem, który był w niewoli niemieckiej, a drugi syn był gestapowcem. Zresztą bardzo przyzwoity gestapowiec, powiem szczerze. Mój ojciec miał pracownię pod ich oknami. Była godzina policyjna, to sobie stukał, pukał, szykował, robił. Pewnego dnia przyszedł syn tej pani. Ponieważ [znał] mojego ojca od małego ojca, cukierki [ojciec] mu dawał, zszedł sobie zobaczyć, co ten pan robi. Jak wszedł w mundurze gestapowca, ojciec się strasznie zdenerwował. Co teraz? Nie wiadomo, co on zrobi. Tata wziął ręce do tyłu, żywy paznokieć sobie zerwał z ręki. Stał, czekał. On powiedział: „Proszę pana, co pan robi? Przecież wiem, co to jest. A gdyby tak inny Niemiec przyszedł, nie ja? Całej rodziny by nie było, byście zginęli. Pół godziny, godzina i by was nie było tutaj. Daję panu czterdzieści osiem godzin. Ma tego nie być po czterdziestu ośmiu godzinach”. Telefon był, ale nie można było dać znać nikomu, bo już była godzina policyjna. Od rana przychodziła młodzież, zabierała. Przyszedł, sprawdził, w porządku. U nich też byli ludzie.
Na niego Kaziu mówili. Było nieszczęście. U nas był granatnik, podobno w Ogrodzie Saskim miał bazę. Tak wyszło, że jego siostra była ranna, umarła. Mówili, że Kaziu na swoją siostrę rzucił granat. Ale to tylko przypadek, bo z każdego miejsca mógł spaść. To był najgorszy wypadek u nas w Powstaniu. To było dziesiątego dnia Powstania, kiedy był spokój, cisza, entuzjazm, radość wielka [z tego], co się działo. Ludzie sobie siedzieli w kąciku na podwórzu, czytali, oglądali – raptem wpadł granatnik. Nie zrobił nic, żeby dom zawalić, ścianę, po prostu wszystkie odłamki wpadły na ludzi. Byli od razu zabici, ranni, którzy umierali potem, między innymi moja mama. Okropne przeżycie. Tym bardziej że było tak wcześnie, zaczęło się Powstanie, dziesiąty dzień. Wszystko to przeżyliśmy okropnie. Byłam gdzie indziej, na Wspólnej, przy placu Trzech Krzyży. Poszłam po środki opatrunkowe, żeby uzupełnić nasz punkcik sanitarny. Od razu przyszła wiadomość, że coś się stało pod dwudziestką. Pędziłam piwnicami. Byłam już w swoim domu, nie mogłam wejść, bo jeden ranny spadł na schody. Oczywiście całe wnętrzności na wierzchu. Nie mogłam przejść koło niego. Musiałam biec z powrotem na Kruczą, Nowogrodzką, od tamtej strony weszłam. Jak weszłam do budynku, to nie wiedziałam, co się stało. Cały tynk opadł, zrobił się czerwony budynek, czerwone podwórze. Nie mogłam pojąć, co się stało. Ściany są, wszystko jest, brama zamknięta, czyli czołg nie wjechał. Ale co się stało? W tym czasie już dużo rannych pozbierali. W pokoiku na parterze – weszłam – moja mama leżała, już z opatrunkiem, szykowali ją do szpitala. Brat cioteczny, którego nie mogłam poznać. Siedział na krzesełku, wiedziałam, że znam to dziecko, ale kto to jest, nie wiedziałam. Mojego brata nie widziałam, czyli mój brat chyba gdzieś jest żywy. Nie wiem gdzie. On był w tym czasie na dachu z ojcem, oglądali, czy nie ma takiego, co strzelał na dachu. W ten sposób ocaleli. Moja mama jeszcze rozmawiała ze mną, byłam w takim szoku, że po prostu urwał mi się film. Nikt tego nie zrozumie, jak to wygląda. Moja mama mówi: „Podaj mi troszkę wody”. Wzięłam garnuszek, szłam po wodę, bo woda była jeszcze. Z tym garnuszkiem stanęłam, zginęłam, umknęłam gdzieś. Nie wiem, ile stałam, w pewnym momencie się ocknęłam: trzymam garnuszek. Woda, mama leży… Dopiero poszłam po wodę, tę wodę przyniosłam. To jest strasznie głupie uczucie. Niesamowite uczucie: człowiek stoi, nic nie widzi naokoło. A potem widzi, że jest.
Mama była [ranna] w brzuch, tak jak młodszy brat. Potem do szpitala zanieśli ją w nocy, w nocy umarła. Nie było na to rady. Po kolei tacy ranni, właściwie wszyscy, umierali. Z tych wszystkich osób cztery ocalały.
Teraz z ciekawych przypadków powstańczych. Moja ciocia z Saskiej Kępy szła do nas, do rodziny. Mąż był w Śródmieściu, w grupie „Bełta”. Oni przygotowali przejście przez Aleje, pilnowali. No więc szła. Powstanie ją zastało na środku mostu Poniatowskiego. Jedno jej dziecko miało cztery miesiące, [kolejne] dwa lata i cztery lata. Nie pamiętam teraz, mówili, że ona dwa wózki ciągnęła czy jeden wózek. Wydaje mi się, że były dwa, bo jednak troje dzieci, trzeba było bagaże wziąć, jedzenie, jakieś pieluszki. Na moście − wrócić się czy iść? Przeszła, szła do rodziny. Doszła tylko do ulicy Smolnej, już dalej nie dało rady przejść, bardzo strzelali. Przenocowała u koleżanki, na drugi dzień koleżanka z nią jakoś przeszła. Przeszły ulicami, na wierzchu, a przecież ze wszystkich stron był ostrzał, więc nie wiem, chyba jacyś litościwi byli, że nie strzelali do nich. Tak się złożyło, że przyszła do nas 2 sierpnia. Wszyscy oczy otworzyli, skąd ta kobieta się wzięła z tymi dziećmi. Potem do końca już wszyscy razem byliśmy.
Jeżeli chodzi o radzenie, do radzenia była rodzina, ojciec i matka. Byliśmy na tyle młodzi, że rodzice nas utrzymywali. W domu nic się nie działo specjalnego. To znaczy działo się w naszym budynku, bo było dużo młodzieży, dużo ulotek. Poza tym już było trochę strachu, bo nie wszyscy wiedzieli, że pan Prymak jest na usługach Niemców. Na początku nie był, wpierw był aresztowany. Jak wrócił, dopiero wtedy był. Wydaje mi się, że dzięki temu, że on w tym domu był, nic się nie stało, nikt nie był aresztowany z naszego domu. Mimo że różne rzeczy robili, znosili, roznosili, przychodzili, młodzież się spotykała, nic nikomu się nie stało. Różnie na to można spojrzeć. Ale do tego pana przychodziło całe dowództwo, niemiecki sztab warszawski, na przyjęcia, na spotkania. Działo się u nas w czasie okupacji. A z drugiej strony były ulotki, była młodzież, co się spotyka, były różne rzeczy.
Tak. Jeden był w „Baszcie”. Nie wiem, jak [to rozłożyć] w czasie, bo [najpierw był] w „Szarych Szeregach”, a potem dopiero poszli, jako starsi, [do „Baszty”].
Tak. Były „Szare Szeregi”, a potem już jeden był w „Baszcie” i w „Baszcie” właśnie zginął. Starszy brat wyszedł już dwa dni przed Powstaniem. Ostatni dzień go wtedy widziałam. Dał tylko znak, że doszedł i koniec, na tym się skończyło. Drugi brat… W dniu Powstania w naszym mieszkaniu spotkali się chłopcy, uzgadniali pewne rzeczy, szli na Powstanie. Po kolei wychodzili z naszego mieszkania, w odstępach, żeby nie od razu. Ostatni wyszedł dosłownie za pięć piąta. Nie doszli do swojego oddziału. Gdzieś się po drodze spotykali, znaleźli się na ulicy. Ale w międzyczasie mieli wiele przygód. Spotkali się na ulicy Żelaznej. Na Żelaznej powstawał „Chrobry II”. Był „Chrobry I”, a ponieważ dużo było niedobitków, powstał „Chrobry II”. W „Chrobrym II” byli do końca. Był kilka razy u nas ten młodszy, wszystko było w porządku.
Jerzy [Waszkiewicz], pseudonim „Paweł”, a Bohdan [miał] pseudonim „Szymon”. O tym starszym nie wiedzieliśmy nic. Młodszy przyszedł, od razu wiedział, że mama nie żyje. Bardzo piękny list napisał, nawet był ten list, zostawiłam oryginał w Muzeum Historii Warszawy. Jeden list, który przyszedł do mamy. Były łączniczki pytać się o mojego starszego brata. W muzeum [jest] wystawiony ten list. Dużo dokumentów dałam do Muzeum Historii Warszawy. Każdy chciał ten list, brat mój nie chciał oddać.
Było dużo pięknych rzeczy: że są na Żelaznej w oddziale, że proszą, jeżeli są inni jeszcze, [niech] przyjdą. Oni chyba mieli się spotkać, mieli dojść na Polną. Że jeżeli inni koledzy z Polnej dojdą, żeby im powiedzieć, żeby do nich dotarli. Chciał ich zebrać. Kilku się zebrało. Nazwiska są, mam ksero zrobione. „Nie mogę więcej pisać, bo jest ciemno, nie możemy używać światła, bo słuchamy radia”. Tak było napisane. Dużo ciekawych rzeczy opowiadał: co było warte, co nie było warte poświęcenia. To wszystko jest polityka. Wojna jest okropna.
Oczywiście. Nie wiem, gdzie chodzili. Były takie pola w podwarszawskich miejscowościach, że stały na przykład stare czołgi. takie zdjęcia też mam, wszystkie zdjęcia poszły do Muzeum Historii Warszawy. Oni chodzili, ćwiczyli na nich. Dużo jest zdjęć ze spotkań. Jeździli bardzo często na czołgu, człowiek ze strachem [pytał]: „Na czołgu? Gdzie ten czołg znalazłeś?”. Ćwiczyli, przygotowali się do walki, do Powstania. Dużo zdjęć było, wszystkie oddałam.
Nie mogło mnie ciągnąć, bo oni mnie omijali, w ogóle nic nie mówili, wszystko przede mną ukrywali. Nawet jak brat przyszedł, wiedział, że [jestem] w punkcie sanitarnym, [mówił]: „Ty to zostaw, pilnuj Adasia − Adaś najmłodszy, sześć lat. − Ty masz obowiązek pilnować Adasia”.
Sześć lat. Jak pilnować, jak wszystko było już zniszczone? Jeszcze mało tego… Bo to było w dziesiąty dzień Powstania, ale potem, na początku września, w to samo miejsce [uderzyło]. Tylko tu był granatnik z boku, a tu w to samo miejsce… Myśmy siedzieli w piwnicy oczywiście, już się działo bardzo źle w Śródmieściu. Rąbnęła w róg domu „krowa”. Był huk, wszystko się zawaliło, cały szpital. Jedna koleżanka z tego szpitalika, sanitariuszka, zginęła wtedy. Zatrzymało się na parterze, a myśmy byli wszyscy pod parterem. Wielki krzyk, wszyscy krzyczą, kurz, dym, nie wiadomo co. Ktoś krzyczy: „Jest wyjście, wyjdziecie!”. Wyszliśmy z podziemia żywi i cali. Przeżycia są niesamowite.
To było w naszym domu.
Pan doktor Sandor [lub Sawnor] z sąsiedniego domu. Pan doktor Sandor przyszedł, postanowił, że coś musimy zrobić, bo przecież nie wiadomo, gdzie jest jakiś szpitalik. Pokój był w tej części, co się zwaliła, w drugim pokoju było okienko, ale też był ciąg. Leżeli na łóżkach, wszystko się zawaliło. Spokojnie było, ponieważ najmłodsze dziewczyny byłyśmy, bez przydziału, to zajęłyśmy się tym wszystkim.
Były materiały, tak. Właśnie ja biegałam po materiały opatrunkowe. Wszystko się pozbierało, jakieś środki opatrunkowe, jakieś spirytusy, nie spirytusy, dla doraźnych rzeczy. Nawet muszę powiedzieć, że niosłam z koleżanką rannego, takie dziewczyny byłyśmy. Ale tylko raz w życiu niosłam rannego, na Nowogrodzkiej. Zaczęli strzelać, ten biedny ranny zaczął krzyczeć, żebyśmy go zostawiły, puściły, że on woli się doczołgać, niż żebyśmy go niosły wyżej. Krzyknął na nas: „Na ziemię!”. Myśmy go puściły, ale było bardzo blisko, on się doczołgał. Pierwszy raz [w życiu] przeleciała mi kuleczka, czerwony punkcik z jednej strony, z drugiej. Dlatego on tak krzyczał, żeby go zostawić. Ale jakoś dał radę. Dopiero potem wzięłyśmy go, bo nosze w ogóle nie mogły wejść przez bramę, ale przeżył. Były takie historie, trochę śmieszne, może nie śmieszne, ale i tragiczne.
Nie, wszystko było z siebie. Pan doktor czasami opowiadał, że to mamy zrobić czy to zrobić, ale to było od siebie, nie było przeszkolenia.
W zasadzie pierwszy ranny to był właśnie pan, którego myśmy niosły. [Rany] były raczej nie z wojny [walki], tylko jakieś zadrapania, nie z przeżyć wojennych. Nasz punkcik był w takim kąciku Żurawia 20, w środku. [Pod numerami] 16, 18, 20 nic się nie działo, raczej się działo dalej. Wszystko w lewo, w prawo, u nas już mało. Dużo pracy było, jak ten wypadek był, dwadzieścia parę osób. Byłam wtedy wyłączona zupełnie. Nie wiedziałam, co się dzieje, gdzie jestem, kiedy mamę wynieśli. Kiedy zabrali, gdzie zabrali – nic nie wiedziałam. Nie wiem, czy spałam w domu, czy nie spałam. Człowiek był u kresu, zgubiłam wszystko.
Z mamą była troska, jak będzie z chłopcami; że poszli, czy doszli, czy wszystko w porządku, co się dalej dzieje. Mama nie wiedziała, co z nimi jest, bo nie było wiadomości.
Jak odniosła rany, nie można było wiele rozmawiać. Tylko pamiętam, że mama miała zawiniątko, to były kosztowności rodzinne. Podała mi to zawiniątko, powiedziała: „Pilnuj tego, żebyś nie zgubiła. Nie zostaw tego nigdzie”. Nie wiem, jak to trzymałam, gdzie to trzymałam, że tego rzeczywiście nie zgubiłam, gdzie to potem położyłam. Miałam, niosłam, ale naprawdę zgubiłam [potem] to wszystko. Potem bardzo szybko mamę zabrali na Nowogrodzką. Już były zamknięte przejścia, nawet przejścia barykadowe. Stała warta, trzeba było powiedzieć hasło, odzew, [inaczej] się nie przechodziło. Dopiero rano już była wiadomość, że mama nie żyje. To było bardzo szybko, szło szybko.
Był przerażony. Na razie nie wiedział nic o synach, został z małym chłopaczkiem i ze mną. W tym czasie on małego pilnował, a ja już samopas chodziłam w tą, w tamtą, gdzie chciałam, a czas leciał. Do samej kapitulacji myśmy nie wiedzieli, że bracia nie żyją. Potem, jak zawalił się nasz dom, musieliśmy opuścić go, nie było już możliwości zostać. Poza tym się front zbliżał, bardziej wszystko się zbliżało do centrum. Poszliśmy na ulicę Piusa, róg Mokotowskiej i Kruczej.
To był wrzesień. Był placyk: Mokotowska, Krucza, Piusa. Ojciec budował studnię artezyjską z jakimiś panami. W tym czasie przy studni znalazł się pan „Kris”, który napisał album o Warszawie. Ojciec się odwrócił, muszę zacytować dokładnie, bo nawet spisałam: „Lepiej byś nam pomógł, niż zajmujesz się takimi głupotami”. A „Kris” napisał tak: „Bardzo mi się zrobiło głupio, myślałem sobie: »Taki a taki, a może zostaniesz dla historii, dla potomnych«”. Tak było. Jest w książce „Krisa”, w albumie, na dwóch stronach: mój ojciec, ta rozmowa, co pytał, co mówił, to wszystko jest. Tak że moja rodzina wszędzie gdzieś tam była. Pudełeczka do granatów, pytam się: „Co to jest”. − „Pudełeczka”. A tutaj, [przy studni] to ojciec mówił: „No przyszedł patafian, on mnie będzie zdjęcia robił! Mówiłem mu tak i tak”. Okazało się, że to wszystko prawda, zdjęcia są w albumie.
To był najgorszy dzień. Ponieważ myśmy przeszli na ulicę Piusa, [a był] pierwszy dzień kapitulacji był, ojciec poszedł do syna, żeby go zabrać, bo on nie wiedział, gdzie myśmy przeszli. Wrócił po godzinie czy po dwóch. Wszędzie trzeba było na piechotkę iść. Przyniósł paskiem związane jego rzeczy: „Tyle mi zostało po synu”. W tej chwili ktoś się odezwał: „Ale twój drugi syn też nie żyje”. W momencie kapitulacji się dowiedziałam, że jeden nie żyje, drugi nie żyje. Zostaliśmy tylko w trójkę, z tym małym chłopczykiem.
Młodszy brat zginął prawie dwa tygodnie przed kapitulacją. Zastąpił kolegę na warcie, bo kolega chciał odwiedzić rodzinę. Stojąc na warcie, na Żelaznej, zginął. Natomiast starszy brat zginął w bardzo paskudny sposób. Na rogu Kazimierzowskiej i Madalińskiego walczyli, chcieli zdobyć bunkier. Oczywiście nie było tyle broni, bunkier bardzo solidny. [Brat] miał butelki z benzyną, został postrzelony, benzyna się zapaliła. Na oczach kolegów, którzy nie mogli nic poradzić, nie mogli wystawić nosa, zginął. To są okropne wspomnienia. Jeszcze do tego wszystkiego do tej pory nie wiem, gdzie brat jest pochowany. Przenosili, wynosili… Nawet rozmawiałam kiedyś z panem, który pisał historię. Doszedł do pewnego momentu, ale w Czerwonym Krzyżu się zgubił ślad. Albo wzięli koledzy, bo przecież szczątki wszystkie pobrali. Na Powązkach jest tablica „Baszty”, wszystkie nazwiska są, z „Chrobrego” też, ale w zasadzie gdzie na pewno są szczątki, nie wiem. Bo [ciało drugiego] brata wiem – na cmentarzu Powstańców na Woli. Mama też nie ma swego grobu, też jest w którymś grobie pochowana. No, tam tyle osób zginęło, masowy pochówek był. Tam około dwudziestu osób zginęło, reszta ranni, też poumierali.
Ciekawie było na Piusa: było bardzo dużo ciekawych ludzi, wielki tłok, wszyscy się pozbierali, ze Śródmieścia uchodzili. Była tancerka, pani Selmówna, zgrabna, ładna kobietka. Wszyscy byli głodni, każdy tylko patrzył, że może coś dostaniemy, może ktoś gdzieś skubnie, coś usmaży, upiecze czy znajdzie. A ona miała swoje piękne zdjęcia: była gdzieś w kawiarni, były ciastka, wszystko. Ona mówi: „Głodna jesteś? To chodź, pooglądamy zdjęcia”. Wyciąga te zdjęcia. Myśmy oglądały zdjęcia, najadłyśmy się, chowała z powrotem. To było śmieszne. A to znowu smutna historia, dziwna historia. Na Piusa było podwórze, z lewej strony podwórze się łączyło z drugim domem i na wprost było wejście. Z lewej strony był sąd powstańczy. Była młoda, piękna dziewczyna z pięknymi blond włosami. W pewnym momencie te dziewczynę wyprowadzili, szła zadowolona, uśmiechnięta. Prowadzili do drugiego pomieszczenia. Za jakieś pół godziny, wychodzi ta dziewczyna, ale bez ani jednego włoska, wszystkie włosy miała zgolone. Dostała karę – zgolenie włosów.
Musiało coś być. Ale kiedy szła, łzy jej leciały.
Wiedziała chyba, za co. Była wolna, nie była związana, nikt jej nie prowadził. Szła, ktoś jej asystował, ale sobie szła normalnie. Jak wracała, to dopiero była rozpacz. Takie różne, drobne rzeczy. Jeszcze wracając do czasów okupacji, przedpowstaniowych. Moja koleżanka, córka Prymaka, była naprawdę wspaniałą dziewczyną, patriotką, mimo że miała takiego ojca, w takim domu żyła. Była taka sytuacja, jak byłam u niej, a wtedy byli Niemcy, że ona mówi: „Chodź, jeszcze [coś] zrobimy”. Były czapki położone, ona napluła w jedną czapkę. Mówię: „Boże kochany, dziewczyno!”. Wytarłam to, żeby nie było. Potem jednemu nadpruła trupią czaszkę. Przyszedł jakiś Niemiec do gosposi, mówi, że on chce wody. „Proszę”. Przyszedł ojciec, mówi: „Co ty wyrabiasz, przecież znasz niemiecki”. − „Nie znam”. − „Musisz znać”. − „Nie znam”. Usłyszała, że mają wyjechać, muszą opuścić Warszawę. Jej starsza siostra mówi: „Państwo nie wyjeżdżacie?”. – „Dlaczego mamy wyjeżdżać?” – „My musimy, bo gdyby przyszło wojsko polskie, to byłoby dobrze, a jak przyjdą Rosjanie… Nie możemy [zostać]. Mama jest Ormianką, to wie, co to jest”. A ta mówi, żeby nie wyjeżdżali. Kiedyś przybiegła do mnie, mówi: „W radiu usłyszałam, że Niemcy skapitulowali, nie wyjeżdżamy!”. Ale dwa dni przed Powstaniem już ich nie było. Niemcy bardzo uciekali, widziałam. Do ostatniej chwili siedzieli, potem wszyscy się wynieśli. Gdyby jeszcze trochę poczekać z Powstaniem, tydzień czy parę dni, to byłoby pusto, nie byłoby Niemców. Jak usłyszeli, co się dzieje, wszyscy się wrócili.
Nie. Słyszałam tylko, że oni są w Argentynie. Władze polskie żądały wydania dwóch adwokatów zdrajców. Wiem, że szukali w Argentynie. Ale [ona] nigdy nie przyjechała, bo się bali. Polacy nie ściągnęli ich nigdy. Pewnie sobie gdzieś przeżyli. A szkoda, bo z tej rodziny ona była naprawdę wartościowa dziewczyna. Tak jak w rodzinie: jedni są dobrzy, drudzy źli.
Tylko do tego [momentu], jak zawalił się dom na początku września, [potem] już nic nie było. Tak że nie tak znowu długo. Mieli takie przygody, rannych tyle mieli; żaden szpitalik nie miał naraz tyle rannych.
Opatrywane były drobne [rany], później byli rozdzielani dalej, do szpitali, które miały większe przygotowanie, mogły operację zrobić czy coś. Niektórzy zostali w domu. Była dziewczyna, co miała odłamek w policzku, wystarczyło plaster przylepić. Musiała zostać. Brat ranny na krzesełeczku siedział. Do dzisiaj przeżył, ale do dzisiaj ma odłamki w całym ciele. Nie mógł tego usunąć. Jak chciał kiedyś usunąć, to mu powiedzieli, że musi mieć przez sąd przeprowadzone coś, czy w jakiejś bandzie nie był, czy z Powstania są te odłamki. Jak im udowodni, że z Powstania? No i tak te odłamki siedzą… Tylko on jest chory człowiek, wszystkie przeżycia bardzo nim wstrząsnęły.
A potem jeszcze (może już dojdziemy do wyjścia z Powstania) było tak, że jak była kapitulacja, wszyscy zaczęli wychodzić z Warszawy. Odprowadziłam żołnierzy [Batalionu] „Bełta”, jak szli do niewoli, na ulicy Śniadeckich, przy Politechnice. Przy Politechnice była latarnia. Z tamtej strony Politechniki była już niewola, a z tej jeszcze wolność, jeszcze byliśmy w Polsce. Był to widok bardzo przykry. Szli wszyscy pięknie – jak tylko mogli – ubrani, [żeby pokazać], że są Powstańcami. Musieli broń rzucać, były kosze. Jeden kosz jest w Muzeum. Bardzo walczyłam [o niego], nawet z panem dyrektorem. Kosz zawsze ginął. Dlaczego kosz ginął? Przecież była okupacja, było Powstanie, była kapitulacja, kosz był. Kosz musi być symbolem. Do dzisiaj nie ma przy tym koszu żadnego śladu, co to jest. Każdy zagląda, ale nie wiedzą. [Jak tam] stanę, to mówię, o co chodzi. Żeby była maleńka wzmianka! Rzucali [broń] do tych koszy, na taką górę, następni rzucali, szli dalej. Sześciu ich odprowadziłam. To też był smutny widok, bo za latarnią już nie było do nich dostępu. Jeszcze wcześniej, w czasie Powstania, grupa z naszego domu wyszła z białymi chusteczkami. Kilka osób wyszło. Myśmy do końca byli na Piusa. Stamtąd, ponieważ już było coraz mniej ludzi, coraz [bardziej] się przesuwali wszyscy, niedużą grupką – ciocia z dziećmi, ojciec, my, jeszcze kilka osób – przeszliśmy z powrotem na Żurawią. Na Żurawiej już do naszego domu nie było gdzie… Jeszcze dom stał, był do zamieszkania, ale się jedna część zawaliła. Wszyscy się spotkali przy Marszałkowskiej. Siedzieliśmy jeszcze dość długo, Warszawa opustoszała zupełnie, puściusieńko było. Byliśmy niedużą grupą, było troszkę starszych ludzi, dzieci. Wydawało nam się, że przetrzymamy to wszystko. Pewnego dnia przyszedł Niemiec, powiedział, że kto na własnych nogach jest, a do jutra tu będzie, to jutro już go nie będzie, będzie rozstrzelany.
To był koniec października, ale który, nie wiem. Nie wiem, czy to po 15 października, nie wiem. Nawet prosiłam kuzynkę, żeby wyszła z dziećmi. Ciocia była z dziećmi. Oni wyszli, zabrali ich. Powiedzieli, że jeżeli ci na własnych nogach będą, to ich nie będzie. Po resztę przyślą samochód. Ojciec zabrał mnie i braciszka, poszła z nami ciocia, jej koleżanka, w piątkę wyszliśmy z Warszawy. Idąc z Warszawy, nie spotkaliśmy żywego ducha.
Myśmy szli w stronę Okęcia. Ani człowieka na terenie Warszawy. Przecież musieliśmy ze Śródmieścia przejść przez kawał Warszawy. Nic, na drogach nikogo, do samego Okęcia – puściusieńko. Ani Niemców, ani Polaków, nikogo. Dopiero na Okęciu słychać było strzały. Jak słychać było strzały, to my troszkę na ziemię, troszkę w kucki. Dostaliśmy się do znajomych ojca. Już było troszkę osób. Po drodze, Boże! Pomidory, ogórki, co tu jest! A [w Warszawie] nic nie było. Chcieliśmy to łapać, a ta pani nas za ręce, łaps: „Nie wolno! Przecież jesteście wygłodzeni, nie wolno wam jeść tych rzeczy”. Dopiero nam kartofelki ugotowała. Wszyscy nad tym garnkiem: „Ojej, kartofelek!”. No i pomalutku – tam byliśmy ładnych parę dni, żeby troszeczkę dojść do siebie – powędrowaliśmy znowu dalej. W każdym razie do obozu żadnego nie poszliśmy. A ich zabrali do obozu. Już w Pruszkowie nie było miejsca, to do Piastowa. Trójkę dzieci, ciocię, babcię starą, wszystkich zabrali do Piastowa. Troszeczkę byli, potem pomalutku wszyscy zaczęli wychodzić stamtąd. Nie nadawali się do obozu żadnego, żeby do pracy ich wywieźć. Myśmy poszli. Dyrektor Haberbuscha miał dworek, dostaliśmy się, ale byli Niemcy. Było masę ludzi z Warszawy. Ponieważ myśmy przyszli bardzo późno, to już nie było miejsca dla nas. W jakimś baraczku, gdzie Niemcy sobie coś pitrasili, myśmy się zatrzymali. Nie na długo, bo nie było po co. Stamtąd wędrowaliśmy dalej, wszystko na piechotkę, do Grójca, do Jasieńca za Grójec. Mieliśmy się spotkać z rodziną. W trójkę sobie idziemy. Na nasze spotkanie wyszedł młody kuzyn, zadowolony, że żyjemy. „A gdzie reszta?”. − „Reszta nie żyje”. Była cisza. Weszliśmy, nikt się już nic nie pytał, długo pozostała cisza.
Doczekaliśmy do wyzwolenia. Jak tylko była Warszawa wyzwolona, od razu na drugi dzień z powrotem wędrówka do Warszawy.
Na Żurawią 20. Ale jak myśmy wychodzili, to dom jeszcze stał, można było w nim mieszkać. Jak przyszliśmy, to dom się kończył palić. Zgliszcza były, dom stał wypalony, ale ojciec nie pozwolił wejść. Chciałam nawet [wejść do] piwnicy, żeby coś wziąć, bo miałam schowane ubranie, ale nie pozwolił. Sam mógł wejść z drugiej strony do piwnicy, do swojego warsztatu. [Zabrał] troszkę rzeczy, nawet zdjęcia były. Na drugi dzień jak przyszliśmy, dom się zawalił. [Ojciec] mówi: „Gdybyś weszła wtedy, mógłby się zawalić w tym momencie”. Tak że już nie było [domu]. Ale tak było, przychodziło się na chwilę, potem się szło przez Wisłę na Saską Kępę. U znajomych, mieli domek, mieszkało kącikiem pełno ludzi. Jakiś kącik mieliśmy, mogliśmy się zatrzymać w kuchni, na podłodze, przykryci gazetami. Tak się żyło dłuższy czas. Potem coraz bardziej nas wysyłali z tego domku, bo właściciele się co i raz znajdowali. Po długim czasie dostaliśmy pokoik, izba jedna z wielopokojowego mieszkania. Mieszkaliśmy tam sporo lat, było nam bardzo ciężko, bardzo trudno. To były lata 1945 do 1950. Inni ludzie, mimo że mieli mieszkania, to jeszcze im się polepszało, dostawali [mieszkania], nie wiem, jakim cudem. Wyszłam za mąż, miałam małe dziecko, było nas pięcioro w jednym pokoju. Nie było kuchni, nie było łazienki, łazienka była wspólna z właścicielami.
Wspólna łazienka, wspólna ubikacja, a oni byli psychicznie chorzy. Właścicielka tego mieszkania, młoda osoba, w wannie spała. Były tragiczne warunki. Tak wiele lat myśmy się męczyli. Brat potem, jak już był dorosły, zaczął pracować, bardzo szybko poszedł naprzód. Był bardzo zdolny, mądry człowiek, zawsze na kierowniczym stanowisku, potem na dyrektorskim. Mieszkanie sobie załatwił. Zawsze dostawali wpierw inni, a my musieliśmy czekać, mimo że pisaliśmy podanie, że ani gazu, ani tego, ani tamtego. Tamci mieli gaz, wodę, światło, łazienkę, zawsze pierwsi dostawali. Ale jakoś to wszystko przeżyliśmy, jakoś było. Dopiero po dziesięciu latach mieszkania na Saskiej Kępie dostałam mieszkanie, w którym mieszkam teraz. Jestem bardzo z niego zadowolona. Dla mnie to było wielkie szczęście, jak dostałam to mieszkanie po tylu latach.
Po wojnie chodziłam do szkoły na Górnośląską. Jak tylko można było dojść, na piechotkę się szło do szkoły. Po drodze się spotykało trupy leżące na ulicy. Pamiętam moje pierwsze wejście do szkoły. Już niektóre uczennice były, była pani Fronczakowa, której mama mieszkała w naszym domu, ona mówi: „Chodź tu, Halinko, daj Wandzie herbatkę i kanapkę”. Dostałam herbatkę, chlebek z dżemem. W szkole można było dostać herbatkę, można było dostać kawałeczek chlebka. W szkole była bardzo rodzinna atmosfera w czasie popowstaniowym, a poza tym ta szkoła była do końca rodzinna, sympatyczna, miła. A potem, jak to młody; ciasno było w mieszkaniu, ciężko było, każdemu każdy przeszkadzał. Takie szczęście mnie spotkało, że wyszłam za mąż, sprowadziłam jeszcze męża do tego mieszkania. Potem córkę miałam, córka [doszła] do mieszkania. Córka była wcześniakiem. Przyszła pani, zawsze do dzieci przychodziła pielęgniarka, zobaczyć. [Córka] u wcześniaków leżała miesiąc w inkubatorze, na Nowogrodzkiej. Potem przyszła pani sprawdzić, jakie warunki. Jak weszła do tego mieszkania, mówi: „Boże, jak to dziecko żyje w takich warunkach?”. Przeżyło, żyje do dzisiaj, jeszcze ma dwóch wspaniałych synków, babcią zostałam. W każdych warunkach można przeżyć, byle nie robić tragedii ze wszystkiego. Człowiek przeżył tyle nieszczęścia, to mnie się wydawało, że wszystko jest najlepsze, nie jest tak źle; zawsze nie jest tak źle, mogło być gorzej.
Tak, raz miałam, tylko z jakiego powodu, to nie wiem. W szkole był zlot „Sokoła”, w Pradze czeskiej. Byłam w szkole na obozach, ćwiczyłam, występowaliśmy z rozmaitymi występami. Mieliśmy jechać na zlot „Sokoła”. Były ćwiczenia gimnastyczne, już na tym obozie wszyscy byli zakwalifikowani. Kto nie mógł, to odpadał. Została grupa, ci już pewni, że jadą. Jak byliśmy w pociągu, to była taka sytuacja, że na każdej stacji [ogłaszali] przez megafon: „Nazwisko takie i takie, proszę wysiąść z pociągu”. Dojechałam do samej granicy. Już na granicy słyszę swoje nazwisko. Musiałam wyjść. Jeszcze była, już zapomniałam, jak się nazywała ta pani, ona była gimnastyczką, ćwiczyła na równoważni, miała nawet paszport ważny, za granicę wyjeżdżała, zza granicy wróciła – też usłyszała swoje nazwisko, że ma wysiadać z pociągu. To były ostatnie dwie osoby. Myśmy wysiadły, reszta pojechała. Pani Fronczakowa mówi: „Słuchaj, nie wiem, czy dlatego, że twoi bracia byli w AK, czy dlatego, że twój tata ma prywatny warsztat”. [Może] dlatego, że z koleżanką wracając ze szkoły koło ambasady amerykańskiej – były piękne pisemka, oni dawali – myśmy wzięły pisemko, otworzyłyśmy, szłyśmy ulicą, oglądałyśmy. Były łąki, domy, nic w nim nie było. Na ulicy Pięknej, to [przedtem] Piusa była, zatrzymali nas: „Proszę do bramy”. [To było] niedaleko, gdzieśmy w czasie Powstania byli w bramie. My się śmiejemy, obydwie roześmiane. „Moje kochane, macie szczęście, że was tylko wylegitymowałem i zapisałem, bo reszta idzie na górę”. Puścił nas. Czy to zaważyło, nie wiem do dzisiaj. Mam zaświadczenie, że należy mi udzielić pomocy, mam za darmo wracać do domu, ale nigdy się nie dowiedziałam, co było powodem, że wróciłam.
Nie.
Prywatny człowiek zawsze miał kłopoty, zawsze do niego się doczepiali bez powodu. Wiem, że jak byłam w Otwocku jako dziewczynka, zaraz po Powstaniu, koleżankę tam miałam, chodziłam w czarnej sukience, to wszyscy się dziwili, dlaczego tak na czarno zawsze chodzę. Już miałam usta otworzyć: „Bo zginęli”. Ona mnie złapała: „Nie mów, nie wolno ci mówić”. Był taki moment, że nie wolno mi było powiedzieć o pewnych sprawach. Nie wolno, to nie wolno. To było w Otwocku. Chyba jej tata czy wujek pracował w radzie narodowej, gdzieś we władzach i ona wiedziała, że nie wolno, [trzeba] przypilnować, żebym czegoś złego nie powiedziała, złego w tym sensie, że by się nie podobało. Takie drobne rzeczy tylko były. A w szkole to było dziwne, do dziś nie wiadomo.
Pan doktor zapraszał nas, ponieważ pięknie grał na fortepianie. Nas było tylko trzy. Jedna zginęła, a ta trzecia to nawet nie wiem, co z nią się stało. Zapraszał nas po wojnie na koncert fortepianowy do swojego domu. Na koncert nikt nie dotarł. Ciocia nawet mówiła: „Zadzwoń do niego, odezwij się”. Ale potem kłopoty domowe, rodzinne, jakoś przeszło. [Doktor] pracował, był normalnie lekarzem, przyjmował pacjentów, spokojnie sobie przeżył.
Marzenia miałam, wszystkie się rozwiewały. Życie przyniosło inne marzenie, inne rozwiązania życiowe. Całe Powstanie, całe życie zaważyło na tym, że tego życia pięknego… Później ciężkie życie było, zawsze były problemy. Niektórzy, szczęśliwi, zaraz dostawali mieszkania, żyli spokojnie, ładnie, a [u nas] zawsze były jakieś problemy.
Jeszcze może wrócę. W czasie okupacji, to chyba była ostatnia Wielkanoc, chłopcy… U nas tacy ludzie mieszkali w drugim domu, z naprzeciwka, spotykali się bardzo często. Była moda strzelania z klucza. Wymyślili sobie, że strzelą z klucza. Klucze mieli, o bramę strzelili. Nie zdążyli w ogóle się ruszyć, odezwać, a od razu Niemcy pędem lecieli. [Chłopcy] pouciekali wszędzie, gdzie się dało. Do naszego domu też wpadli ci Niemcy. To była Wielkanoc, po klatkach schodowych [biegali], obrusy ściągali, zniszczyli drzwi. Jeden z tych chłopców poleciał naszymi schodami na górę. Nikogo nie miał. Myśmy byli na parterze. Moi chłopcy też się gdzieś pochowali, a za nim Niemcy polecieli. Zatrzymali go, pytali się, co on tu robi. Mówił, że idzie do cioci, ale nie wiedział, czy jakaś ciocia będzie, jakaś pani. W tym momencie schodzi jakaś pani, on mówi: „To właśnie moja ciocia”. Kazali mu iść na górę i pokazać, gdzie mieszka. Klucze mu dała, dosłownie go pchała, żeby w te drzwi wszedł. Jak on drzwi otwierał, jak on wszedł do mieszkania, pootwierał wszystko, ona wzrokiem pokazywała, żeby wiedzieli, że to jest ciocia, że to jej mieszkanie. Puścili go, poszli. Chyba podziałał nasz lokator, że się zaraz Niemcy uspokoili, wyszli. Nieraz pokazał się człowiekiem. Nie wiem, co robił złego, ale w naszym domu mieliśmy [dzięki niemu] taką troszeczkę osłonkę. Tak mi się wydaje, takie jest moje odczucie.
Z jedzeniem każdy się starał, jak mógł. Przeważnie jeździli poza Warszawę, na wieś jeździli, kto miał rodzinę. Do Grójca, do Jasieńca kolejka wąskotorowa jeździła. Bardzo często zatrzymywali, łapali, ale jakoś ludzie sobie radzili. Trochę ludzie ze wsi przywozili jedzenia. Raz było lepiej, raz gorzej. W swoim otoczeniu głodu nie zaznałam, nie mogę powiedzieć. Wszystko zależało, jaka była rodzina, jak sobie pomagali wszyscy. Moja ciocia z dziećmi jak w obozie była, to wszyscy przeżyli, wszyscy żyją. Jedno z dzieci, najstarsza, umarła teraz niedawno. Najmłodszy, co miał cztery miesiące, żyje, średnia też żyje. Euforia była. Dla mnie najgorszy moment, może powiem coś złego, może komuś się nie podobać, to kapitulacja. Nie mogę się z tym pogodzić do dzisiaj. Dlaczego się zgodzono na takie warunki kapitulacji, żeby resztka ludzi z resztek domów musiała opuścić miasto? Niech mi ktoś pokaże przykład, gdzie na świecie, w jakimkolwiek państwie było tak, że ludzie musieli opuścić swoje miasto z powodu wojny, z powodu kapitulacji. Kapitulacja, to wychodzi wojsko, nie ma walki, ale ludzie pozostają, a tu resztkę wygonili. Tego nie mogę zrozumieć do dzisiaj. To jest [jedna] rzecz, a druga rzecz: jak pokazują zdjęcia, bo przecież tego momentu nie widziałam, pana generała „Bora” Komorowskiego, jak szedł na spotkanie z Niemcami. Niemcy przyjeżdżają samochodem, w mundurach pięknych, jak to mieli, zawsze się potrafili ubrać, a on idzie na spotkanie w czarnym kapelusiku, w jesioneczce. Jak mogli traktować poważnie tego człowieka, jakie warunki mógł uzyskać, jak tak poszedł na spotkanie. Tak wyglądał generał? Przecież można było cokolwiek! Przecież Powstańcy też nie byli wszyscy w jednakowych mundurach. Cokolwiek: pasek miał, opaskę, orzełka, kawałeczek flagi, było widać, że Powstaniec – czapeczkę, furażerkę, beret, różne rzeczy były. A tutaj co? Jakie zestawienie było? Wojsko ubrane, a tu idzie jakiś biedak. Tak nie można było zrobić. To jest moje odczucie, może ktoś powie, że tak musiało być, że nie mógł się inaczej ubrać. Tak odczuwam, do dzisiaj nie mogę sobie darować. Gdyby nawet spodnie, furażerkę, jakąś bluzę… Jakiś mundur generalski chyba miał w Warszawie. Co się z nim stało? Tak iść… Nie wiem.
Uważam, że był to zryw. Tylko szkoda, że za wcześnie, szkoda, że nie było broni przygotowanej. Może jakby było troszkę później, Niemców byłoby mniej. Może rzeczywiście by zdobyli Warszawę, uratowali. Poszła młodzież, naprawdę walczyli, robili wszystko, co się da: biegali, nosili, strzelali, poświęcali się. Co mogli zrobić Powstańcy? Entuzjazm był ogromny. Nawet jak z mojego domu wychodzili chłopcy, to jak wyszli, ostatni wyszedł przed samą piątą, to jeden z nich nie doszedł, bo go zabili po drodze. Entuzjazm był, ale co z tego, kiedy nie było mocy, siły, żeby coś zrobić. […] Na swoje warunki, jakie mieli, to bardzo dużo zrobili, bardzo długo się utrzymali, trzeba przyznać. Ale było za dużo nieszczęść, za dużo straty młodzieży, za dużo ich zginęło. W książce czytałam, że w „Baszcie”, gdzie był mój starszy brat – jest tablica na Kazimierzowskiej i Madalińskiego – było tak, że mieli wspaniałego dowódcę, który doszedł do wniosku, że za dużo tu ginie, że zginą wszyscy, bo z takim bunkrem nie da rady, jak on jest betonowy. Przerwała się łączność… Bo jego z kolei dowódca powiedział: „Wszystko jest ustalone, spokojnie idźcie”. Okazało się, że przerwała się łączność i on wycofał się z tego wszystkiego. Zginęli, ale on się wycofał. Jak doszedł do swojego miejsca, to znowu nad nim oficer czy ktoś, powiedział, że oficer się nie wycofuje z akcji. No to on popełnił samobójstwo. Taki był wtedy honor u żołnierza: oficer się zastrzelił, dlatego że mu zwrócili uwagę, że wycofał wojsko. A on uratował resztkę, wiedział, że nie ma co się pchać, nie da rady. […]
Warszawa, 4 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol