Jan Koźniewski „Korab”
Jestem jednym z wielu, a obecnie już jednym z bardzo nielicznych, którzy uczestniczyli w powstaniu grupy, tak zwanej lotniczej, młodzieży lotniczej, która przed Powstaniem miała bardzo bogatą historię współpracy z różnymi innymi organizacjami podziemnymi. Również z wywiadem lotniczym, również z tak zwaną grupą „Dural”, która grupowała inżynierów przemysłu lotniczego. Grupa nasza zajmowała się, w sposób bardzo czynny i ciekawy, modelarstwem lotniczym i wieloma, wieloma innymi działaniami, o których będę jeszcze mówić. Wreszcie utworzyła oddział wojskowy wchodzący w skład Głównej Komendy Lotnictwa AK i wzięła udział w Powstaniu Warszawskim. Niestety, nasze losy się tak ułożyły, żeśmy nie uczestniczyli w walkach w stolicy, bezpośrednio w stolicy, lecz na jej peryferiach, ale bardzo poważnych miejscach walk – w Puszczy Kampinoskiej a później w partyzantce. Aż prawie do końca roku 1944.
- Zaczniemy od losów wcześniejszych, jeszcze przedwojennych. Proszę jeszcze się przedstawić z imienia, nazwiska, pseudonimu.
Jan Koźniewski. Urodziłem się w 1925 roku, pseudonim wojskowy, w organizacji wojskowej, „Korab”.
- Czy urodził się pan w Warszawie?
Tak, urodziłem się w Warszawie.
Na ulicy Żurawiej dokładnie, ale to już nie jest istotne. Nie jestem pewien, czy nie w klinice położniczej, tej na Marszałkowskiej, ale nie pamiętam.
- Proszę powiedzieć, z jakiej rodziny pan się wywodzi?
Z typowo inteligenckiej rodziny. Mój dziadek skończył w Petersburgu studia techniczne, również matematykę. Pracował w Rosji, tak, jak bardzo wielu Polaków. Zrobił tam duże pieniądze. Między innymi budował linię kolejową do Sewastopola oraz tunele, czy może jeden tunel, na Kaukazie. Mój ojciec był inżynierem architektem.
- Czym się zajmowała pana matka?
Moja matka zawodowo się nie udzielała. Zajmowała się domem i robiła to znakomicie.
Tak, brata i siostrę. Mój brat był, bo już nie żyje, literatem. Kazimierz Koźniewski, autor licznych książek. Najpierw był w Anglii, a później, jako emisariusz rządu, wrócił do kraju. Ale droga lądową, nie jako „zrzutek” tylko przez Afrykę i kraje arabskie, Bałkany, z powrotem. Bo jeszcze wtenczas nie było zorganizowanych zrzutów emisariuszy, tak zwanych Cichociemnych. Tak, że drogą lądową, przez Afrykę, Złote Wybrzeże, Aleksandrię, i tak dalej, wrócił do kraju.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Osobliwie. Ale może precyzyjniej. W ogóle wybuch wojny, początki, zastały nas na wakacjach w Zakopanem. I myśmy wyjechali z Zakopanego ostatnim regularnym pociągiem. Jak żeśmy, w Warszawie, wrócili do mieszkania, to już rano był pierwszy nalot. Później przeżyłem, jako dziecko, bo przecież wtedy miałem zaledwie czternaście lat (znaczy nie dziecko, młody człowiek, czternaście lat) żeśmy na placu Dąbrowskiego, w jednym z budynków, tam, przeszli oblężenie. Kryliśmy się w piwnicy. I różne epizody pamiętam z tego okresu, bardzo charakterystyczne.
Na przykład taki, że jest bombardowanie, siedzimy w piwnicy, w schronie. Jest bombardowanie, ziemia się trzęsie, wszyscy są przerażeni, modlą się. W pewnym momencie wpada ktoś do tej piwnicy i krzyczy: „Herze się pali!” A Herze to był przedwojenny, wielki skład tkanin. I wszyscy ci modlący przestali się modlić, może nie wszyscy, ale znaczna ilość, porwali się, wybiegli do tego palącego się Herze’go. A później, za jakiś czas, z rozradowanymi minami wrócili obładowani tkaninami. Nasz dom zaczął się palić i ja brałem udział w gaszeniu pożaru na dachu. To jest taka trochę anegdotyczna historia, ale bardzo charakterystyczna dla ludzkiej natury.
On przetrwał 1939 rok. Natomiast, o ile sobie przypominam, to Powstania nie przetrwał. Ale jest odbudowany.
- Czy później, w czasie okupacji, dalej mieszkali państwo w tej kamienicy?
W tym samym miejscu, na alei Niepodległości 214 mieszkania 4. Całą wojnę. To był tragiczny okres, jak dla każdego Polaka, ale mój brat brał udział i był organizatorem jednego z pierwszych działań podziemnych. To była organizacja, która nosiła hasło, tytuł, Polska Ludowa Akcja Niepodległościowa. To jeszcze było przed akowską historią, przed ZWZ-em. I ta organizacja, to był 1939 rok, proszę zwrócić uwagę, bardzo wczesny, wpadła. I mój brat ratował się, wraz z jeszcze jednym kolegą, ucieczką i przez Tatry do Anglii się przedostali. Przez Tatry nie do Anglii, tylko przez Tatry, Włochy, i dalej do Anglii. Natomiast został aresztowany mój ojciec, nie mając z tym nic wspólnego, tylko po prostu, i w 1940 roku został rozstrzelany. Leży na Palmirach. Wacław Koźniewski. Na Palmirach został rozstrzelany. I od tej pory, ale nadal mieszkamy w alei Niepodległości, jest dla nas bardzo ciężki okres, dla mojej rodziny. Bardzo ciężki okres ekonomiczny. Ale jakoś udaje nam się wiązać koniec z końcem, między innymi dzięki mojej matce. I tak dotrwaliśmy aż do Powstania.
- W jaki sposób pana matka utrzymywała państwa w czasie okupacji?
Najróżniejszy. Ale w dużym stopniu, zacznijmy od tego, że myśmy byli w ogóle zamożnymi ludźmi, więc było tam coś niecoś do sprzedania od czasu do czasu. Następnie, mieliśmy bardzo duże mieszkanie, pięciopokojowe i wynajmowaliśmy jeden pokój. Przez pewien czas w tym pokoju ukrywały się dwie panie, Żydówki. Ale oczywiście nie należy rozumieć, że dlatego, że one się ukrywały, to rzucały złotem i to kosztowało. To byli nasi przyjaciele. Niemniej ludzie się dzielili tym, co mieli, więc jakoś przetrwaliśmy. Najpierw chodziłem do szkoły Anny Goldman, to była druga klasa gimnazjum. Później na tajne komplety, gimnazjum Staszica, na których przeszedłem przez czwartą, piątą, szóstą klasę, wreszcie liceum. Skończyłem naukę i uzyskałem maturę, tajną maturę, dosłownie w przeddzień wybuchu Powstania. Dosłownie. Bo nie pamiętam czy dzień później, czy w dwa dni później wybuchło Powstanie. To już zatarło mi się w pamięci. Ale można powiedzieć, że w przeddzień. Temu okresowi nauki, w tym liceum organizowanym przez nauczycieli Gimnazjum Staszica, zawdzięczam bardzo wiele. Moje wykształcenie na pewno było kulawe. To znaczy, że w warunkach konspiracyjnych cały szereg przedmiotów w ogóle nie był wykładany. [...] Na przykład gimnastyka, czy laboratorium chemii, czy takie rzeczy nie były. Ale to, co uzyskałem na tych lekcjach, na kompletach, które były, zwłaszcza z matematyki, fizyki, to były znakomite i zawdzięczam im przynajmniej połowę wiedzy, jaką w ogóle zyskałem. To było dzięki świetnemu składowi profesorów i wielkiemu oddaniu sprawie. Oni w bardzo ciężkich warunkach, wielkiego zagrożenia jednak pracowali i kształcili nas. Tak, że są dziury, może były dziury w moim wykształceniu, ale one były bardzo skompensowane jakością wykształcenia uzyskanego w niektórych przedmiotach wykładanych przez niektórych nauczycieli. Pamiętam takiego profesora Bąkowskiego (nie pamiętam w tej chwili jego imienia), to był znakomity wykładowca. Późniejsza moja nauka na uniwersytecie i na Politechnice, a później życie zawodowe dowodziło, że bardzo dużo mu zawdzięczam.
Fizyki i matematyki.
- Czy w czasie okupacji był pan zaangażowany w konspirację?
Oczywiście!
To jest trudne pytanie, dlatego że ten moment jest niewyraźny. Bo, biorąc czynny udział w życiu, jako młody człowiek, piętnastoletni, już uczestniczyłem w okupacji.
Tak, w konspiracji, o czym będę mówić. Natomiast oficjalnie, jako żołnierz AK, to dopiero w 1943 roku. Ale przed tym, uczestniczyłem w pracach konspiracyjnych, cywilnych i takich paramilitarnych, bardzo poważnych. Tu się granice zacierają. Można się zetknąć z ludźmi, którzy mogą powiedzieć, że, na przykład, 24 sierpnia 1942 roku [ktoś] został zaangażowany w jakąś działalność. U mnie tego nie było. Uczestniczyłem od pierwszych, dni wojennych w życiu podziemnym.
- Na czym polegało pana uczestnictwo?
Jak już powiedziałem, mieszkałem na Alei Niepodległości 214. Parę kroków od Alei Niepodległości, już począwszy od Wawelskiej, było Pole Mokotowskie. Teraz Pole Mokotowskie to jest park zabaw. Ale przed wojną to było miejsce bardzo bogate w historii lotnictwa. Jeszcze przed pierwszą wojną światową, za czasów carskich, były zorganizowane Zakłady Lotnicze „Aviata”, na przykład. Mówię, jak stara jest historia. Na Polu Mokotowskim powstały Polskie Linie Lotnicze „Lot”. Na Polu Mokotowskim mieściło się lotnictwo wojskowe, 1. Pułk Lotniczy. Na Polu Mokotowskim zaczęły się, od strony Rakowieckiej bliżej, pierwsze Zakłady Lotnicze PZL, nim zostały przeniesione na Okęcie. Na Polu Mokotowskim powstały Zakłady Szybowcowe Kocjana. Na Polu Mokotowskim rozgrywały się międzynarodowe zawody lotnicze „Challenge”. Zawody międzynarodowe balonowe o puchar Gordon’a Bennett’a. Idąc w kierunku [ulicy] 6 Sierpnia natrafiamy na Politechnikę, gdzie powstał Instytut Aerodynamiczny. To było gniazdo, i cała Politechnika Warszawska, studentów LWD. Czyli, krótko mówiąc, ta cała młodzież mieszkająca w moim rejonie żyła pod wrażeniem, dorastała, jakiegoś czaru, jakiejś magii lotnictwa. Po 1939 roku to trwało. I ja oraz paru moich kolegów, młodzi ludzie, zaczęliśmy, na przykład, budować modele latające. Tu mam bogatą dokumentację z tego okresu. To już była konspiracyjna działalność, bo przecież wszelkie zgromadzenia i działania były surowo zabronione przez władze niemieckie. Tymczasem ci moi koledzy i ja, budując modele, przeważnie szybowców, oblatywaliśmy te modele na Polu Mokotowskim prawie w sposób jawny, to znaczy zupełnie jawny, bo trudno to konspirować. Spotkaliśmy na tym Polu Mokotowskim, podczas naszych pseudo zabaw, ale to była poważna historia, takiego pana, inżyniera Leona Czapskiego. Inżynier Leon Czapski był przed wojną jednym z działaczy Aeroklubu Warszawskiego. I on nas zaczął szkolić, w sposób zorganizowany, techniczny, u siebie w willi na ulicy Langiewicza. Myśmy do niego chodzili i on nas uczył. Począwszy od rysunków technicznych, a skończywszy na różnych, bardziej wyszukanych technikach. Ta grupa czynnych modelarzy, interesujących się tą tematyką, liczyła sobie kilkunastu młodych ludzi. I zorganizowaliśmy, to nie było oparte o żadne ZWZ ani AK, taką „wolną” grupę, Warszawski Klub Lotniczy – WKL. Ale ten WKL miał bardzo urozmaicony program, który wzbogacał się w miarę czasu. Podczas wojny, co parę miesięcy, odbywały się na tym Polu Mokotowskim zawody modeli latających. To wszystko nielegalne, ale niezorganizowane. Następnie zbieraliśmy bibliotekę o tematyce lotniczej. Następnie do nas zaczęli dołączać dorośli, bo to młodzież była, a dorośli inżynierowie i działacze lotniczy, przedwojenni, bardzo poważni. Myśmy nawiązali kontakt, na przykład, z inżynierem Richterem, to był taki znany automobilista i lotnik przed wojną. Próbowaliśmy nawiązać, nie udało się nam, [kontakt] z Antonim Kocjanem. Dlaczego się nie udało? Bo on nie chciał, po prostu. On był szefem komórki wywiadu i u niego w zakładach, w podziemiu, mieściła się najpoważniejsza drukarnia konspiracyjna. Więc nonsensem by było, gdyby on jeszcze się w naszą tę działalność babrał. To by dla niego było niebezpieczne, więc on nie chciał. Ale był świadomy istnienia tej rzeczy. Świadomi takiej grupy samokształceniowej byli profesorowie Politechniki Warszawskiej. Profesor Witoszyński, Huber, wszystkie wiadomości do nich docierały, że taka działalność jest. Trudno jest uwierzyć, ale na rogu Langiewicza i... W willi jednego z naszych ludzi, pani Trzcińskiej, bo to willowa [okolica], powstał mały tunel aerodynamiczny o średnicy pół metra i długości trzy i pół metra. Ten tunel aerodynamiczny był konsultowany z profesorem Witoszyńskim na Politechnice Warszawskiej. On nie został skończony, ale był. Waga tylko jeszcze nie była skończona. Spalił się w Powstaniu. Ale konia z rzędem komuś, kto wie, że coś takiego podczas wojny powstawało. A kto finansował tę imprezę, budowę takiego tunelu: wydział oświaty delegatury rządu londyńskiego. A zatem były kontakty stale, konspiracyjne. One były czasem nieuchwytne, ale one stale były. Były, co parę miesięcy, zawody szybowców na Polu Mokotowskim. Ale na jednym z nich jadąc przez Pole Mokotowskie, Niemiec jakiś, generał, lotnik, zatrzymał się, zainteresował się i jest fotografia jak on ogląda nasze modele. Na tych modelach, na skrzydłach, są znaki SP – samolot polski. Czyli to już jest jakaś prowokacja. Ale to był widocznie przyzwoity człowiek, żadnej przykrości żeśmy nie doznali z jego strony. Jest fotografia jego, jak on ogląda modele, tę naszą grupę. Niektórzy twierdzą, i to nie jest takie bezpodstawne, że to był generał Morzick. Ten generał Morzick to był przyjaciel Żwirki z pierwszych zawodów Challenge, jeszcze w Berlinie. Morzick był dowódcą eskadry Junkersów Ju-52, transportowych na Okęciu. Więc bardzo możliwe, że to on był, ten Morzick. On próbował nawiązać (to taka anegdotyczna historia, ale prawdziwa) towarzyskie stosunki z panią Żwirko, wdową po Żwirce. Był tam z wizytą. I ona miała później przykrości z tego powodu, że ma kontakty z Niemcami. Nonsens. [...] Mieliśmy bardzo poważne kursy, zorganizowane przez nas wykłady, z najróżniejszych przedmiotów lotniczych. Idiotyzmem, i nawet takim jakimś paradoksalnym nonsensem, że tak powiem, antykonspiracyjnym było, żeśmy wydawali nawet świadectwa z ukończenia tego kursu. Student politechniki, pan Blaut, prowadził kurs u nas, wytrzymałości materiałów. To było coś więcej niż zabawa. To było coś więcej, niż zwykła nawet konspiracja. Teraz chciałem powiedzieć bardzo ciekawą rzecz. Podczas wojny nie było szkolnictwa polskiego z prawdziwego zdarzenia, oficjalnego. Były kursy konspiracyjne. Ale Niemcy pozwolili na szkoły zawodowe. Te szkoły zawodowe, różne – mechaniczna, budowlana, uczestnictwo w tych szkołach było niejako obowiązkiem młodego człowieka. Dlaczego obowiązkiem, logicznym obowiązkiem: ponieważ świadectwo tej szkoły chroniło przed, może na niby, ale miało chronić przed łapankami. I ja, na przykład, i jeden z moich kolegów, Berezowski Andrzej, jeden tydzień pracowaliśmy w fabryce obrabiarek, fabryka pracowała oczywiście na rzecz uzbrojenia niemieckiego, chodziło o wyposażenie łodzi podwodnych, a drugi tydzień w tej szkole musieliśmy być. Tydzień w pracy, tydzień w szkole. Ja i paru z nas byliśmy w takiej szkole na Placu Trzech Krzyży. To była szkoła, nie istnieje ten budynek, jakiś luksusowy teraz jest sklep odzieżowy, obok Instytutu Głuchoniemych, mniej więcej
vis a vis kościoła Aleksandra. W tym miejscu był gmach i tam była ta szkoła mechaniczna. I teraz: kto w tych szkołach wykładał? Wykładali tam najróżniejsi ludzie. Wcale nie pedagodzy. Ale, na przykład, w szkole typu zawodowego, inżynierowie. I oni mieli jakąś wewnętrzną potrzebę, jakiś wewnętrzny obowiązek odczuwali, żeby tej młodzieży (mieli przecież oczy otwarte, wiedzieli kto ich słuchacze) przekazywać coś więcej niż ten oficjalny program szkoły zawodowej. I wykładali niesłychanie ciekawe rzeczy. Jako przykład powiem, że na przykład bezpieczeństwo i higienę pracy wykładał starszy student medycyny i uczył nas anatomii. I myśmy chodzili do prosektorium, on nas prowadził. Żeśmy oglądali trupy, jak nas uczył anatomii.
- Dlaczego anatomii panowie się uczyli?
On odczuwał wewnętrzny obowiązek kształcenia tej młodzieży. Pod przykrywką bezpieczeństwa i higieny pracy on nas, miał takie hobby, uczył anatomii! W innej szkole był taki malarz, Dołżycki się nazywał, którego słuchałem i on historię sztuki wykładał, a to miały być kreślenia techniczne! A on nas uczył historii sztuki! O Brunelleschi’m, o renesansie dowiedziałem się w tej szkole zawodowej! Ale to nie wszystko. Otóż w tej szkole wykładał niejaki inżynier Waciurski. A ten inżynier Waciurski to był przed wojną inżynier, działacz aeroklubu, a poza tym, zastępca szefa wywiadu. Oczywiście poza szkołą. I on szybciutko... a co on wykładał...? Czy mechanikę, czy obróbkę, to już nie wiem. Zapomniałem. Ale szybko się zorientował, że ma grupę, przed sobą, pasjonatów lotnictwa. I przez niego żeśmy się skomunikowali, on nas skomunikował z niejaką Marią Kann, pseudonim „Murka”. To był znany działacz w konspiracji, między innymi żywo była zaangażowana w organizację ratowania Żydów „Żegota”. To była jedna z organizatorek „Żegoty”. Ta Maria Kann to poza tym była jego sympatią. Była jakaś taka więź łącząca Waciurskiego z tą Marią Kann. On zginął podczas Powstania. On doprowadził do tego, że powstało, już pod auspicjami AK, a właściwie nie AK, tylko delegatury rządu, pismo młodzieży lotniczej „Wzlot”. [...]Poprzez to pismo myśmy nawiązali kontakt z grupą „Dural”. To była organizacja inżynierów przemysłu lotniczego i oni służyli nam, w ogromnym stopniu, jako wykładowcy. Myśmy czerpali od nich wiedzę w ogromnym stopniu. To był inżynier Lewandowski, inżynier Madejski, było ich kilku, „duralowców”. Myśmy się rewanżowali im innymi, różnymi usługami i, jednocześnie z wywiadem lotniczym, którego szefem był Adam Mickiewicz, pseudonim „Telesfor”. To był szef wywiadu, który dostarczał systematycznie, na mikrozdjęciach, mikrofilmach, raporty o wywiadzie, z wywiadu do Londynu. A myśmy, ta nasza grupa, między innymi Zbyszek Słoczyński, Staś Woźniak, Goszewski zorganizowaliśmy laboratorium fotograficzne i graficzne. I myśmy dla tego wywiadu, myśmy nie brali udziału w wywiadzie, ale służyliśmy właśnie tą stroną graficzną i fotograficzną. [...]Różne były ciekawe perypetie. Ten „Dural” zorganizował Podziemny Instytut Lotnictwa. Po wojnie, po śmierci inżyniera Brzosko, w Instytucie Lotnictwa taki dokument żeśmy znaleźli, w którym są ślady naszej działalności. Ciągle to nie jest żadna oficjalna działalność! To, że tam tego, a tego dnia zostali zaprzysiężeni... nic z tych rzeczy! To ciągle nie jest działalność stricte lotnicza i bojowa. To jest właśnie dowód na tezę, powiedziałem, że nie potrafię powiedzieć kiedy, od samego początku włazimy, włazimy, i to bardzo głęboko, w pewne interesujące sprawy.
- Ten dokument to jest historia?
Historia. Po śmierci profesor Findeisen w jego [inżyniera Brzosko] bibliotece odnalazł ten dokument. Tam nawet moje nazwisko jest, tylko trochę przekręcony fakt, bo ja nie jako inżynier tam występowałem, tylko jako szczeniak. Ale, wszystko jedno, jestem tam.
- W którym roku zostało to napisane?
Tam jest chyba data, nie pamiętam. Nie wiem, w którym roku zostało to napisane. Zostało znalezione w bibliotece, u profesora Brzoski, po jego śmierci. Ale jest to ciekawe, co robił ten instytut podczas wojny, jakie rzeczy. […]Istnieje taki stereotyp, słuszny na pewno, jacy to Niemcy to wszystko świnie i dranie byli. To nieprawda. Byli bardzo ciekawi ludzie. Dam przykłady. Te kontakty przedwojenne profesora Rytla i Waciurskiego doprowadziły do koleżeńskich znajomości z Niemcami, zwłaszcza ze sfer lotnictwa sportowego. Pierwsza rzecz: skąd „Wzlot” miał dużo informacji? Z pism zagranicznych. Ale przecież nie mieliśmy dostępu do pism zagranicznych. Istnieje pismo „Interavia”, szwajcarskie, i pod Warszawą, gdzieś na Bielanach, była fabryka części lotniczych. Nawet tutaj mam nazwisko tego Niemca, dyrektora. Ten dyrektor, Niemiec, dostawał między innymi materiały szwajcarskie. I ten Niemiec nam dostarczał tę „Interavię”. Niemiec, dyrektor niemiecki i (dwa dni to było, sobota i niedziela) właśnie w naszych laboratoriach, foto, myśmy kopiowali te materiały i w poniedziałek rano, w jego sejfie, się ta „Interavia” z powrotem znajdowała. On to zorganizował na skutek znajomości z inżynierem Rytlem. [...]Druga rzecz, przez Waciurskiego, to wyciągnięto z bagien V-2. To jest znana historia. A później ją przekazano do Anglii. Otóż radiowymi wyposażeniami tego V-2 zajmował się inżynier Groszkowski. Ale trzeba było to rozszyfrować, tę aparaturę radiową. Gdzie to się odbywało: w mieszkaniu (tu już dokładnie adresu nie podam, gdzieś na Koszykowej,
vis a vis obecnej kreślarni architektury, gdzieś w tamtych okolicach) Niemca, jednego z wysoko postawionych dyrektorów Zakładów Heinkla czy innych na Okęciu. Jak to się działo? Otóż Groszkowski i tenże Waciurski rozbabrywali tę dokumentację i rozpracowywali tę aparaturę radiową V-2 właśnie u tego Niemca w mieszkaniu, rano, przed południem. Po czym, gdzieś w godzinach popołudniowych, telefon był z Okęcia do gosposi w tym mieszkaniu, że o tej i o tej godzinie pan pułkownik taki a taki wraca na obiad. I to był sygnał, żeby oni likwidowali tę całą robotę, chowali w odpowiednich schowkach. Niemiec przyjeżdżał i było wszystko w porządku. Ten Niemiec to był, podobno, jego jakiś znajomy z zawodów szybowcowych przed wojną. To jeszcze mógłbym trochę opowiadać, przynajmniej jedno jeszcze mógłbym opowiedzieć, ale nie będę mówił.
- Wspomniał pan wcześniej o pracy w fabrykach?
A, tak. Był technik, Gajos się chyba nazywał. Przychodziła dokumentacja, jakiejś pompy czy czegoś do łodzi podwodnej, żeby tę dokumentację przejrzeć i uruchomić produkcję. To Gajos mówił: „No, zabieramy się do roboty.” I myśmy siadali i całą dokumentację, bardzo dokładnie przeglądali, tę niemiecką. A nie ma rzeczy bezbłędnych, nie ma nieścisłych, z niechlujstwa wynikających uproszczeń, i tak dalej. To myśmy to wszystko wynajdywali. Te nieścisłości dokumentacji niemieckiej. Tu litery, tu kropki, to jest niezgodne z normą taką a taką, tu jest błąd wymiarowy, bo nie tak się wymiar stawia. I dokumentację żeśmy odsyłali. Niemcy są narodem bardzo systematycznym, przyjmowali to. Wprowadzali wszystkie zmiany i znowu przychodziła dokumentacja, znowu tam były poprawki. To był sposób na odwlekanie uruchomienia tej produkcji. A Niemcy byli zachwyceni. Na Boże Narodzenie któreś, w drzwiach tej kreślarni, zjawia się niemiecki kapitan [niezrozumiałe] marynarki niemieckiej, w mundurze, z jakimiś prezentami dla nas. Dla najlepiej pracującego zakładu w Polsce, współpracującego z marynarką niemiecką, który tak solidnie podchodził do roboty. A to był sabotaż!
- Ale błędy, które panowie wykazywali, to były rzeczywiste błędy?
Ja wyraźnie powiedziałem. Nie ma idealnego zapisu. Oni by uruchomili z tą dokumentacją, taką, jaka ona była! Tylko powtarzam: tam były drobiażdżki. Sposób zapisu wymiarów, to jest pewna sztuka i niezgodnie z tą sztuką było to wykonane. Zły zapis, z błędem, normy niemieckiej. Bez tego by się obeszło, albo w ogóle pominięto odniesienie do normy niemieckiej DIN. A tu kropki, litery uje, i tak dalej. To można wieczność szlifować i nigdy nie skończyć. Tylko oni [potraktowali] to jako idealną troskę o zwycięstwo Trzeciej Rzeszy, a nie jako sabotaż.Ten dyrektor tego zakładu lotniczego w Grabinie to nazywał się dyrektor Kirisch–Korn. Znajomy inżyniera Rytla.
- Ten, który przekazywał to czasopismo?
Tak. Podobno dostał się on do niewoli radzieckiej i później, jak był zwolniony z tej niewoli radzieckiej, przejeżdżał przez Warszawę i jeszcze złożył wizytę u inżyniera Rytla. Kontakty z Instytutem Aerodynamiki to też jest przedziwna historia. Jeden z dwóch chyba instytutów naukowych, w którym Niemcy dalej prowadzili prace i dalej pozwolili działać, to był Instytut Aerodynamiczny. Bo jeszcze drugi zakład to był chyba Zakład Szczepionek i chodziło o produkowanie szczepionek przeciwko durowi brzusznemu, ale tu nie jestem pewien. Natomiast Instytut Lotnictwa był administrowany przez Niemców i wykonywał prace dla Niemców. Instytut Aerodynamiczny był przez Niemców doposażony w bardzo ciekawe urządzenia, w związku z tym, do badania śmigieł. Ponieważ duszą Instytutu Lotnictwa był profesor Witoszyński, to władze podziemne, w pewnym momencie, w swoim zapale, że tak powiem, „lustracji” doszły do wniosku, że trzeba go skazać na infamię. I był wyrok infamii na profesora Witoszyńskiego, który był niesłusznym wyrokiem. Witoszyński mieszkał na terenie instytutu, ale z tymi Niemcami nie współpracował. Tyle, że Niemcy mu krzywdy nie robili. Natomiast miał wielkie wpływy w tym instytucie wśród pracowników. Dyrektorem Instytutu Lotnictwa był jakiś Niemiec, którego nazwiska nie pamiętam, który w ogóle w tym instytucie nie bywał. On mieszkał gdzieś w Niemczech i bardzo rzadko bywał w instytucie. I instytut był przez Niemców w bardzo słabym stopniu administrowany i rozpoznawany. Tam nie było żadnej straży. Myśmy mieli dostęp do tego Instytutu Lotnictwa.
Na rogu 6 Sierpnia i Alei Niepodległości. Dzisiaj to jest Wydział Energetyki i Lotnictwa, to jest dawny Instytut Aerodynamiczny. Stąd myśmy mieli stałe konsultacje profesora Witoszyńskiego dotyczące budowy tunelu aerodynamicznego. Oraz nastąpiła chwila, że zapasy balsy, czyli drewna modelarskiego, z których żeśmy czerpali, na placu Wilsona, z dawnej składnicy LOPP, się wyczerpały. I wówczas inżynier Witoszyński pozwolił, żeby część zapasów balsy, które służyły do budowy modeli do badania korkociągów, zostały nam przekazane. Myśmy dostali, z instytutu przywieźliśmy tę balsę i wykorzystywaliśmy ją. Ale rzeczą arcyciekawą jest to, że my, myszkując po tym Instytucie Aerodynamiki, porobiliśmy cały szereg arcyciekawych zdjęć fotograficznych, które są dokumentami przedwojennej przeszłości. Mianowicie, na przykład, w hali głównej instytutu, czekała na swoje użytkowanie gondola balonu „Gwiazda Polski”. I ta gondola została sfotografowana przez nas i tu są zdjęcia tej gondoli, z tego Instytutu Aerodynamiki. Nic z tego nie zostało, ponieważ Instytut Aerodynamiczny się spalił podczas Powstania. Ale sam instytut odegrał kolosalną rolę. Podczas wojny studenci, którzy przed wojną jeszcze nie skończyli studiów, na przykład na terenie instytutu robili prace dyplomowe. Oglądaliśmy rysunki tych prac dyplomowych. To były ciekawe. I w ogóle jak te prace dyplomowe się odbywały. Nawet w tym wielkim tunelu to były badania niektórych bardzo ciekawych rozwiązań. Między innymi, jak przez mgłę obie przypominam, takiego jakiegoś wynalazcę o nazwisku Wężyk. I ta jego konstrukcja, pana Wężyka, była badana w tym tunelu aerodynamicznym. I to wszystko się działo pod, udającym, że tego nie widzą, niemieckim nadzorem. Chyba udającym, bo innego wytłumaczenia nie mam. Ten Niemiec przyjeżdżał tam może, ten dyrektor, raz na miesiąc, a może rzadziej. Dla Niemców były robione pewne, konkretne prace, między innymi badanie śmigieł. Praca na temat badania śmigieł, która powstała w tym Instytucie Aerodynamicznym, później została opublikowana w Berlinie, ale już nie pod nazwiskiem i tytułem warszawskiego Instytutu Aerodynamiki, tylko jakiegoś innego. Ale w Berlinie. I myśmy w 1943 roku weszli w organizację wojskową, dopiero. Proszę zwrócić uwagę, ile żeśmy robili dla tegoż wojska i w ogóle, nie będąc w organizacji wojskowej. Ale w 1943 roku nawiązaliśmy kontakt i powstała już organizacja wojskowa złożona z członków właśnie LWD, chłopców z LWD. To była tak zwana Kompania Lotnicza. Kompania Lotnicza podlegała Głównej Komendzie Lotnictwa AK. Naszym dowódcą był porucznik „Lawa”. Kto to był „Lawa”: to był zrzutek z Anglii, nie lotnik, bardzo dzielny człowiek, który pewnej nocy był zrzucony na zrzutowisku „Chmiel”, tu sobie przypominam, i jako nasz dyrygent został przydzielony do spraw lotniczych. Nazywał się Tadeusz Gaworski, pseudonim „Lawa”. To był bardzo dzielny człowiek. Trzeba powiedzieć, że zainteresowanie nami, jako tą grupą lotniczą zaczęło się wcześnie kroić w związku z tym pismem „Wzlot”. Mianowicie to pismo „Wzlot” zostało przez dowództwo AK polecone jako źródło wiedzy dla ludzi interesujących się tą tematyką, [dla celów] szkoleniowych i tak dalej. […]Ta grupa rozpoczęła bardzo szeroką działalność wojskową i bojową. Wszechstronną. Po pierwsze były to działania bojowe. Wymienię parę działań bojowych. Na przykład była taka akcja pod pseudonimem „Taśma”. Ta „Taśma” to był atak na strażnice graniczne w Puszczy Kampinoskiej. Dlatego, że przez Puszczę Kampinoską przechodziła granica między Generalną Gubernią a Reichem. Część wsi wchodziła do Reichu. I tam [niezrozumiałe] mieli swoje strażnice i ta akcja „Taśma” polegała na tym, że pewnej nocy myśmy, właśnie ta nasza grupa lotnicza, plus jeszcze, co ciekawe, tak zwani żartobliwie „manelarze” z Marymontu. Mianowicie, ludność z Marymontu sobie dorabiała, niektórzy, kradnąc chłopom w Rzeszy, tym niemieckim osadnikom, bydło, przepędzając przez granicę i tu sprzedając to bydło rzeźnikom w Warszawie. To była nielegalna, z punktu widzenia niemieckiego działalność, ale była. Więc ci „manelarze” jako przewodnicy właśnie, służyli nam w tej akcji „Taśma”. Druga akcja zasługująca na uwagę...
- Ale co było celem tej akcji?
Rozbicie strażnic niemieckich i zdobycie broni.
W połowie. Ale to jest za bardzo szczegółowa historia. Druga akcja, taka ciekawa, to była akcja „Polowanie”. Mianowicie, ci wyżsi funkcjonariusze niemieckiej administracji wojskowej i cywilnej, urządzali sobie w Puszczy Białowieskiej polowanie. I z tego polowania wracali szosą do Warszawy. Razem z batalionem „Parasol” ta nasza grupa urządziła zasadzkę na Niemców wracających z polowania, za Mińskiem Mazowieckim, na szosie. To było w ten sposób pomyślane, że jak ci Niemcy nadjeżdżali, to przez tę szosę miał szybko przebiec facet i stalową linę, czy jakąś inną linę przeciągnąć i zakręcić wkoło drzewa. To oczywiście samochód pierwszy by wpadł na tę linę i powinien jej nie sforsować. Niestety się to nie udało w stu procentach. Mianowicie ten, który przebiegł z tą liną, to trochę za późno przebiegł i nie zdołał zakręcić parę razy, tylko z jeden raz i trzymał tę linę. Oczywiście, jak ten samochód wpadł na tę linę, to ją sforsował i oni sobie pojechali. Ale myśmy byli usytuowani wzdłuż tej szosy i ostrzeliwaliśmy i obrzucaliśmy granatami tych Niemców. Rezultat był taki, że dziewięciu z tych Niemców zostało ciężko rannych, dygnitarzy, a jeden z nich stracił nogę, o ile sobie przypominam. Ale w połowie się tylko udała ta akcja, bo gdyby nie ta lina, to...
- Czy po państwa stronie były straty?
Nie, żadnych. Były i inne różne drobne akcje, o których nie będę mówić. Ale taką najbardziej charakterystyczną, nie tyle akcją, co działalnością to było to, żeśmy dostali jeden pistolet od „Lawy”, Colt 7,65, kaliber „siódemka”, i to był, tak zwany, pistolet rozpłodowy. To znaczy, że przy pomocy tego pistoletu i innych, później zdobytych, myśmy rozbrajali Niemców i odbierali im broń. Gdzie to się odbywało przeważnie: na terenie Pola Mokotowskiego. Ci Niemcy się tam zapuszczali, w pustacie, często spacerowali wzdłuż Alei Żwirki i Wigury i wtenczas myśmy ich tam „robili”. W ten sposób zdobyliśmy pistolet Parabellum, kaliber 9, a w jednej z tych akcji to sam nawet brałem udział. Razem ze Stasiem Woźniakiem. To było tak. Jak kończą się działki i zaczyna się Aleja Żwirki i Wigury i park, tam jest skrzyżowanie. Na tym rogu, był rów wykopany, dosyć głęboki. Tam teraz idzie aleja, ale wtedy jej nie było, tylko był taki rów wykopany. I myśmy, ja i Stasio, zobaczyli, że Aleją Niepodległości, od strony Narutowicza, idzie para. Niemiec z jakąś taką dziewczyną, pewnie prostytutką. Idzie, a my na rowerach byliśmy. Więc patrzyliśmy, co dalej. I domyśliliśmy się, że oni za tymi ogródkami działkowymi skręcą na lewo. Na terenie obecnego parku żołnierzy radzieckich to zboże rosło, było pole zbożowe. Wtenczas ono było skoszone. Nie było zboża, było ściernisko. I myśmy na rowerach jechali, począwszy od tego, powiedziałbym, przystanku autobusowego między Racławicką a Aleją Niepodległości, wzdłuż, na północ. Zakręciliśmy i patrzymy, a tam, za tym rowem, pod płotem tych działek, ale za rowem, siedzi ten Niemiec i z tą dziewczyną tam flirtują. A my z drugiej strony tego rowu podjechaliśmy i tego Niemca zaskoczyliśmy, bo żeśmy mieli broń. Wyjęliśmy tę broń: "Hande hoch! Waffen abgeben!” I żeśmy Niemca rozbroili. Ale nie obyło się bez strzelaniny, bo ten Niemiec jakoś przeczuwał, że to nie jest bezpieczne miejsce i pistolet miał obok siebie położony. Jak myśmy zeskoczyli z rowerów i z pistoletami Hande hoch! , to on nie potrzebował go odpinać, szykować, tylko babach, babach! do nas zaczął strzelać. Rozwinęła się strzelanina między nami a tym Niemcem. Ten Niemiec został ciężko ranny i ta dziewczyna została ciężko ranna. Ale jak on wystrzelał tę całą amunicję, to już nie było rady, wziął ten pistolet i rzucił nam, odrzucił na drugą stronę tego rowu ten pistolet. To był FN czternastostrzałowy, 9 milimetrów kaliber. To taka trochę anegdota. I takich parę, podobnych akcji, spowodowało, że żeśmy z tego jednego pistoletu 7,65, Colta, zyskali kilka bardzo ładnych pistoletów niemieckich. To była taka akcja trochę półlegalna, bo ona nie była w zasadzie pochwalana przez władze wojskowe. To trochę tak na własną rękę żeśmy robili. Niezależnie od tego uczenia się w tej szkole i pisania artykułów, to takie kowbojskie zajęcia były. To była jedna akcja tego lotniczego oddziału „Lawy”. A druga to było szkolenie. Były takie etapy tego szkolenia. Sam „Lawa” nas uczył dywersji, walki dywersyjnej. Ju-jitsu, walki pistoletem, walki białą bronią, chwytów różnych. Ktoś, już nie pamiętam kto, [prowadził] minerski kurs. Następnie podchorążówka, to się nazywało Szkoła Młodszych Dowódców Lotnictwa. Składała się ze szkoły piechoty, gdzie był cały kurs, taki, jaki możliwy był oczywiście do zrealizowania, piechoty. I tu ciekawa rzecz: naszym instruktorem był podchorąży od „Zośki” chyba, albo od „”Parasola”. Nazywał się pan Rajmund Kaczyński. A pan Rajmund Kaczyński to nikt inny tylko ojciec dwóch [braci] Kaczyńskich. I ten Rajmund Kaczyński był naszym instruktorem piechoty. Po skończeniu tego kursu piechoty zaczął się kurs techniczny lotnictwa. I on obejmował znowu cały szereg innych przedmiotów, już specjalistycznych, związanych z lotnictwem i z obsługą lotnisk. Dlaczego? Jaka była idea tego? Ideą było to, wymyśloną, wyimaginowaną ideą, że tu przylecą Anglicy, wylądują na tym Okęciu i trzeba będzie to lotnisko raz: zdobyć, dwa: obsłużyć. I to było nam przypisane. Obsługa tego zdobytego lotniska. I był szereg przedmiotów wykładanych, już ściśle wojskowych. Tak, jak pokazałem ten program, to był taki cywilny program, to ten był już ściśle wojskowy. Między innymi wykładał taki oficer, zrzutek z Anglii, o pseudonimie „Mikita”, nazwisko jego było Teichman. Technicznych przedmiotów uczyli nas właśnie ludzie, inżynierowie z „Duralu”, z tej organizacji, o której mówiłem, inżynierów lotnictwa. Między innymi inżynier Madejski wśród nich był. Inżynier Madejski był po wojnie jednym z twórców samolotu Iskra, wyposażenia samolotu Iskra. Ja jego wykładów słuchałem na tym kursie wojskowym. Po jego skończeniu dostaliśmy właśnie kaprali podchorążych z cenzurą. Jeszcze mógłbym różnych anegdot i zdarzeń bardzo dużo cytować, ale może jeszcze coś powiem. Ten pluton lotniczy to był trochę większy niż myśmy... przede wszystkim on nosił tytuł: szturmowy pluton. Podlegał, tak, jak powiedziałem, dowództwu AK. Ale on nie był jedyny. „Lawa” jeszcze miał trzy drużyny poza nami. Jedna to byli z Marymontu chłopcy i [oddział] został rozwiązany dlatego, że oni byli niezdyscyplinowani, takie trochę pół-bandziory. To byli, między innymi, ci „krowiarze”, którzy nas przeprowadzali tam, przez tę granicę. Oraz na Powiślu dwa oddziały. Jeden oddział, nazwisko tego dowódcy to jest plutonowy Maciejczak, to był przedwojenny, z latającej obsługi Łosi. On jeszcze miał dwóch braci i oni razem taką grupę utworzyli. Trzecia grupa to jest, też na Powiślu, grupa „Aleksandra”. I to dopiero tworzyło ten pluton lotniczy „Lawy”. Ten pluton lotniczy „Lawy” w dniu wybuchu Postania, koncentracja jego nastąpiła w moim mieszkaniu na alei Niepodległości 214 mieszkania 4. Myśmy tworzyli „towarzystwo” dosyć urozmaicone pod względem zainteresowań. To nie były tylko czysto lotnicze [zainteresowania]. Byli tacy, którzy mieli jakieś ciągoty humanistyczne, artystyczno - humanistyczne. W związku z tym, na przykład, powstał taki odprysk, tak zwany „klub melomanów”, który kompletował płyty. Teraz płyty to jest archaizm. Płyty kompletował i słuchał tych płyt. Następnie, tacy jacyś kpiarze wśród nas byli, Stasio Woźniak, świetny rysownik, Słoczyński Zbyszek, znakomity, umiał rymować, stworzyli coś takiego: „Przygody dywersanckie”. Ale te nasze przygody w sposób żartobliwy opisane. To już powojenne wydanie jest. One ocalały z pożogi wojennej, przeszły przez Szwajcarię, do kraju wróciły i zostały wydane w niewielkim bardzo nakładzie i to jest jakiś dokument historii i kultury wojennej. To są żartobliwie ujęte nasze wojenne przygody dywersyjne. Poza tym trzeba było prowadzić życie towarzyskie, były jakieś ciągoty do płci odmiennej. Pamiętam, na jednym ze spotkań u Andrzeja Trzcińskiego powstał jakiś,
ad hoc, wierszyk, którego już dzisiaj tylko fragment pamiętam, a brzmiał on w ten sposób: Raz, gdy kiedyś na „andrzejki” Lano wódę zamiast woskuWszystkie członki naszej grupyDo takiego doszły wniosku: Że należy osłodzić dywersanta żywot marnyTrzeba stworzyć przy drużynieDamski korpus sanitarny. I do tej naszej grupy żeśmy dokooptowali jeszcze kilka znajomych, koleżanek, dokładnie nie pamiętam, z któregoś gimnazjum, kompletów i to był ten damski korpus sanitarny. I teraz już wracam do Powstania.
- Proszę powiedzieć, dlaczego pana mieszkanie zostało wybrane na miejsce koncentracji?
Dlatego, że... nie wiem, nie potrafię precyzyjnie powiedzieć. Ale, przede wszystkim, za tym przemawiały następujące momenty: myśmy mieli uderzyć na Okęcie. W tym celu właśnie, opanowania Okęcia. A zatem to był jeden z najbliższych punktów. Po drugie, to było wyjątkowo duże mieszkanie, w związku z tym mogło pomieścić dosyć dużą ilość tej hałastry. Po trzecie, ono było dosyć dobrze ukryte. Mianowicie, jeżeli się idzie Aleją Niepodległości, to między ulicą Wawelską, tam, gdzie jest metro, a Filtrową są budynki po prawej stronie, które mają z tyłu (właściwie już tylko wspomnienie) przepiękne ogrody, aż do ulicy Lekarskiej sięgające. Podczas wojny bramy główne były zamknięte i wejście było tylko dwoma furtkami. Krótko mówiąc, to było dyskretne miejsce, wygodne dyskretne miejsce. Nie takie na widoku, ale duże mieszkanie. To była przyczyna. Ale to może nie jest tak bardzo istotne. W każdym razie stamtąd mieliśmy wyjść. Zgrupowanie miało zmieścić sporą ilość, bo cały ten pluton, czyli nie tylko nas, ale również dwie drużyny z Powiśla. Niestety, trudności zaistniały duże w komunikacji, że... Nasz pluton to cały był, ale ci z Powiśla dotarli tylko w niewielkiej ilości. Ci od „Aleksandra”. Razem nas wyszło około dwudziestu paru. I teraz znaleźliśmy się w pułapce, dlatego że Niemcy bardzo szybko tę dzielnicę opanowali. Ustawili broń maszynową na Alei Niepodległości i był silny ostrzał ulicy. I myśmy nie bardzo mogli wyjść, bo byśmy pod karabiny maszynowe się dostali. Tak, że dopiero około dwudziestej drugiej „Lawa” zdecydował się na wymarsz. Nie Aleją Niepodległości, tylko z tyłu, ulicą Lekarską, na Pole Mokotowskie. I w nocy przebijaliśmy się przez Pole Mokotowskie, żeby dojść do tego Okęcia. I to się nam nie bardzo udawało, dlatego że na Niemców żeśmy się natknęli mniej więcej w okolicach obecnego stadionu „Warszawianki”. I tam nastąpiła, nie powiem bitwa, ale potyczka z Niemcami pierwsza, w kompletnej ciemności, deszcz padał, ciemno, że oko wykol i my, niestety, nie wszyscy się pozbieraliśmy. Tak, jak to nasze uderzenie główne poszło, z „Lawą”, tak z tyłu, ci, którzy szli z tyłu, w tych ciemnościach się zgubili. I dziewięciu z nas zostało na tym Polu Mokotowskim. Natomiast reszta, duża grupa, poszła w kierunku Okęcia. Co się stało z tymi, którzy zostali: ci starali się (a Pole Mokotowskie było opanowane przez Niemców) z powrotem wrócić do Warszawy, do miejsca wyjścia. Na Polu Mokotowskim zgubił się podobnie, ale przeżył, później z działkowcami wyszedł z Warszawy, Andrzej Trzciński. Natomiast jeden z nas, Wądołowski, z jakichś powodów, których już nie mogę powiedzieć dokładnie, chciał dojść do swojego mieszkania na ulicy Wawelskiej. I poszedł tam, na tę Wawelską. I tam dostał się do Niemców, Ukraińców, kałmuków jakichś, nie wiem, i go zabili. To była pierwsza ofiara. Natomiast reszta, około sześciu czy siedmiu, dotarła na Polną i później do Śródmieścia i walczyła na barykadzie na ulicy Lwowskiej, wylot na plac Politechniki. Tam była barykada i oni tę barykadę obsadzili. I walczyli na tej barykadzie, nie pamiętam do którego. Do nich się dołączył, znaleźli ich ludzie „Aleksandra”, którym nie udało się dotrzeć na miejsce zgrupowania i oni później jeszcze walczyli w innym miejscu na Śródmieściu, w okolicach, gdzie jest poczta główna. Mieli swój ciężki los, przeżyli Powstanie, na szczęście bez wielkich strat, dostali się do niewoli, dostali się do obozu. Natomiast ta nasza główna grupa parła na to Okęcie. Ale, jak żeśmy niedaleczko tego Okęcia byli, właściwie już prawie na tym Okęciu, to doszły nas wiadomości, że nie ma co na to Okęcie iść, bo ten główny oddział (bo nie my sami mieliśmy atakować Okęcie) został rozbity, zdziesiątkowany i w ogóle zdobycie Okęcia jest niemożliwe. Dlaczego jest niemożliwe, to nietrudno sobie wyobrazić. Przecież to było ogromnie ufortyfikowane miejsce. Przecież Niemcy, co jak co, ale lotniska to się broni! To są baterie przeciwlotnicze, te baterie przeciwlotnicze boją się bombardowania, mają sprzęt, to jest coś! Przecież boją się desantu na lotnisko. Więc tu się nie udało. Nad ranem doszliśmy do wsi Opacz Mały, do Opacza. I tutaj nastąpiła pierwsza, bolesna strata, z takiej niewielkiej utarczki z Niemcami, zginął nasz żołnierz, bardzo zdolny człowiek. Zginął właśnie tam, w tym Opaczu, w drugi dzień Powstania. Jako rzecz ciekawą, aczkolwiek tutaj łamię chronologię trochę, jest to, że po wojnie, jego matka znalazła ciało swojego syna i starała się go pochować gdzieś. I akurat chowano powstańców na Powązkach Wojskowych. I władze powiedziały: owszem, my pochowamy Martyna (bo on się nazywał Jerzy Martyn), Jurka, ale warunek: w kwaterze żołnierzy AL. I on leży w kwaterze żołnierzy AL, za grobem Bieruta, mniej więcej w tych okolicach, niedaleko. Tam jest taka kwatera, kamienie takie są, niskie groby i tam jest Jerzy Martyn, jest tabliczka. Ale to nie jest żołnierz AL, to jest żołnierz nasz, akowski. No, ale jest jak jest. […]A my rozpoczęliśmy... Trzeba powrócić do Warszawy, bo każdy chce walczyć. I doszły nas wieści, że w okolicach Chojnowa gromadzą się powstańcy, ci, którzy zostali wyrzuceni z Warszawy, losy ich wyrzuciły. Myśmy powędrowali w kierunku Lasów Chojnowskich. Dotarliśmy do tego Chojnowa. Tu się cała nasza grupa zaczęła wzbogacać, dlatego że innych żołnierzy, których losy się różnie ułożyły, do nas dołączali, do tej grupy i nas było coraz więcej. Jak żeśmy do tego Chojnowa dotarli to się okazało, że podpułkownik „Grzymała”, który był dowódcą zgrupowania, które na Ochocie walczyło, jest w Lasach Chojnowskich. Dlaczego? Otóż jego grupa walczyła do drugiego sierpnia, po czym została zdziesiątkowana i rozbita. I on się wycofywał. Najpierw wzdłuż trasy EKD, poprzez Pęcice i ta grupa została w Pęcicach, odniosła bardzo duże straty. Zginęło dziewięćdziesięciu jeden żołnierzy, a sześćdziesięciu, którzy się dostali do niewoli niemieckiej, zostało rozstrzelanych.
- Proszę opowiedzieć o tym, co się działo z pana oddziałami.
Myśmy dotarli do Chojnowa. W Chojnowie żeśmy się skomunikowali z „Grzymałą” i czekaliśmy na decyzję Komendy Głównej AK. Nie próżnując bo tam były różne potyczki. Mianowicie udało nam się rozbić oddział niemiecki, szesnastu ludzi, zdobyliśmy broń, zdobyliśmy wozy, a więc tabor żeśmy zaczęli mieć. Zdobyliśmy konia, takiego luzaka, który też niósł nasze manele. Następnie wyposażenie żeśmy zdobyli, tak żeśmy się jakoś wzbogacili. Ale czekaliśmy razem z „Grzymałą” na decyzję AK, że pójdziemy do Warszawy, przez Wilanów. I ta decyzja jakoś nie krystalizowała się, nie przychodziła. W końcu dostał rozkaz „Grzymała”, że pójdą do Warszawy. Ale jak nastąpiło zgrupowanie „Grzymały” i naszego oddziału, to ni stąd ni zowąd zjawił się „Grzymała” i wydał rozkaz demobilizacji, że nie pójdziemy do Warszawy. Kulis tego nie znam. Argument był taki, że oni mają czekać na zrzut jakiś, który ma się odbyć w Lasach Chojnowskich i ma im dostarczyć broń. Jak oni ten zrzut dostaną, to wtenczas pójdą do Warszawy. A myśmy byli rozczarowani, bo myśmy z nimi chcieli iść do Warszawy. I wówczas „Lawa” podjął decyzję, już słuchy doszły nas, że jest duża koncentracja oddziałów w Puszczy Kampinoskiej, że my mamy „gdzieś” „Grzymałę”, idziemy sami do Puszczy Kampinoskiej. „Grzymała” w końcu doczekał się tego zrzutu i poszedł do Warszawy. Była bardzo krwawa bitwa w okolicach Wilanowa, w której ciężkie straty ponieśli. Jak pięćdziesiąt procent ich dotarło do Mokotowa, to dużo. A my sobie powędrowaliśmy okrężną drogą, na północ od Grodziska, do Puszczy Kampinoskiej. Ta droga nie była ciekawa, nie było żadnych potyczek. Ona polegała na tym, żeśmy szli nocami. W dzień żeśmy zapadali w lasy i jakoś żeśmy przeszli. Za Lasami [niezrozumiałe] rozpoczynały się niezalesione tereny trudne do przejścia. Ale żeśmy przeszli przez to. Pierwsza nasza styczność, taka pierwsza nasza przygoda większa, pozytywna przygoda, to było to, że jak przechodziliśmy przez tory w Grodzisku, to z drugiej strony był majątek Kozery, którego rodzina, rządca, był znajomym Tadka „Lawy”. I myśmy tam chwilkę odczekali, cos niecoś zjedliśmy. Dołączył syn jego, tego rządcy, do nas i dostaliśmy wiadomość, że szykuje się zrzut broni w okolicach Grodziska, na zrzutowisku... nie pamiętam jak się nazywało. Tylko nie ma ludzi do odebrania tej broni, tego zrzutu, ponieważ większość młodzieży, już kilka dni przed Powstaniem wyjechała do Warszawy i nie ma kto tej broni odebrać! A zrzut będzie. Zapadła decyzja – to my odbierzemy ten zrzut. Nasza grupa. I pamiętam ten zrzut, byłem tam na ubezpieczeniu, w nocy. Punktualnie o godzinie, kiedy on miał nastąpić, usłyszałem warkot samolotu, Liberator to był, nadleciał i puch, puch, puch! kontenery poupadały. I teraz tak: trzeba te kontenery pozbierać szybko, to ciężka praca fizyczna, i jest umowa: tyle broni dostaniecie, ile udźwigniecie. To, co zabierzecie, to wasze. Więc proszę sobie wyobrazić wysiłek fizyczny nad ranem, żeby je rozładować, tę broń uzyskać. I obładowani tą bronią, tymi różnymi urządzeniami, nad ranem udajemy się w lasy, bo Niemcy są niedaleko, żeby nas tam nie dopadli.
Dużo. Już byliśmy dobrze uzbrojeni. Karabiny maszynowe Bren, bodajże granatnik piat, dużo amunicji. Dużo. To, co każdy mógł wziąć. Tak żeśmy się dozbroili.
- A poza bronią, czy coś tam jeszcze się znajdowało?
Tak, tylko to już nas mniej interesowało. My głównie broń brali. Miejscowe AK to tak, lekarstwa, inne rzeczy, to już oni sobie wzięli. A nas interesowała tylko broń. Ale ciągle dążymy do tej Puszczy Kampinoskiej. Wędrując przez lasy i pola w pewnym momencie ktoś nas dogonił. Ktoś biegł i dogonił. Kto to był? Był to Rosjanin, Wańka Nachodin, oficer radziecki, który uciekł z niewoli rosyjskiej. Z zawodu elektryk jakiejś podstacji pod Moskwą. I on do naszego oddziału się przyłączył i był bardzo dzielnym żołnierzem aż do swojej śmierci, bo zginął. Doszliśmy do Puszczy Kampinoskiej, w której, jak żeśmy przeszli przez patrole, to okazało się, o czym podobno nie wiedział „Lawa”, że dowódcą tego całego zgrupowania, że ten „Dolina” to jest sławny „Góra”. A „Góra” to jest jego kolega, który w tę samą noc został zrzucony do Polski, kolega z Anglii, tylko że on pojechał na Wschód i stał się dowódcą partyzantki w Puszczy Nalibockiej. I w tym momencie rozpoczyna się historia Puszczy Kampinoskiej.
- Kontynuacja rozmowy:Data rozmowy: 2006-11-15
- Skończyliśmy na dotarciu do Puszczy Kampinoskiej, co się działo później?
Uważam, że muszę parę słów powiedzieć o samej Puszczy Kampinoskiej, jako miejscu, w którym rozgrywała się niebagatelna część Powstania Warszawskiego. Boleje nad tym, że w ciągu długich lat, uwaga ludzi zainteresowanych Powstaniem Warszawskim, koncentrowała się wyłącznie na terenie Warszawy. Puszcza Kampinoska była traktowana zupełnie marginesowo, drugorzędnie, albo w ogóle pomijana. Pragnę zwrócić uwagę, że Powstanie Warszawskie skutkiem przewagi technicznej przeciwnika, Niemiec, było rozbite na cały szereg teatrów działań dzielnic: Mokotów, Czerniaków, Wola, Śródmieście Żoliborz, Stare Miasto. Nigdy nie udało się, mimo wielkich i krwawych wysiłków, tak zjednoczyć gniazd, żeby powstało jedno centrum zwane teatrem działań Powstania Warszawskiego. To były oddzielne, komunikujące się przez kanały, przez różne chytre przejścia, gniazda. Pod tym względem Puszcza Kampinoska nie różniła się w żaden sposób od reszty członów Powstania Warszawskiego. Natomiast nie udało się mimo wysiłków połączyć gniazda Puszczy Kampinoskiej na przykład z Żoliborzem czy ze Starym Miastem. Zatem nie ma logicznego powodu, żeby traktować ją w osobliwie inny sposób niż resztę Powstania Warszawskiego. Mówię o tym, dlatego że trzy czwarte moich działań wojennych spędziłem na terenie Puszczy Kampinoskiej. Jestem emocjonalnie zainteresowany tym terenem. Odczuwałem to zawsze z pewnym ubolewaniem. Tym bardziej, że rola jaką odegrała Puszcza Kampinoska w całości zespołu powstaniowego była niemała. Polegała ona przede wszystkim na tym, że to był teren wyjątkowo dogodny na dokonywanie zrzutów. Na terenie Puszczy Kampinoskiej dokonywały się poważne zrzuty broni, która później docierała do Warszawy. Nie brałem w tym udziału, dokładnie nie mogę powiedzieć jakimi ścieżkami. Znaczy się, wiem o przejściach na Żoliborz, wiem o kanałach między Żoliborzem a Starym Miastem. Przypuszczam, że tamtędy docierała broń, ale sam nie brałem w transportach udziału.
- Czy przy odbiorze zrzutów brał pan udział?
Na terenie Puszczy Kampinoskiej nie. Brałem udział w odebraniu zrzutów pod Grodziskiem, o czym mówiłem. Natomiast w Puszczy Kampinoskiej był specjalny oddział, zapomniałem nazwiska dowódcy, który był wyspecjalizowany w odbieraniu zrzutów. Nasz oddział był zaangażowany w innych działaniach bojowych. Nocami, jak to się odbywało, a powiedzmy z jakichś powodów nie spałem w stodole, to docierały do mnie różne odgłosy związane z nalotem samolotów, a nawet uderzeniami kontenerów spadochronowych. Ale nie brałem w tym udziału. Jak doszło do tego, że zaistniało zgrupowanie Puszczy Kampinoskiej? Przede wszystkim to był teren, który jeszcze bardzo dawno przed Powstaniem całe lata służył jako miejsca ćwiczeń, jako miejsca zgrupowań oddziałów. To była naturalna rzecz, że w krzakach, zaroślach, można było dokonywać ćwiczeń, szkolić swoje umiejętności. Na terenie Puszczy Kampinoskiej były poważne zgrupowania młodzieżowe, przeważnie AK. To nie wszystko. Poważną rolę odegrało tak zwane Zgrupowanie Stołpeckie partyzantów ze wschodu z Wileńszczyzny z puszczy stołpeckiej pod dowództwem niejakiego porucznika Pilcha, pseudonim „Góra”. On został tam oddelegowany jako dowódca. Bardzo dzielnie sobie poczynał w lasach, bardzo poważnych lasach, wschód przecież. Oczywiście zadarł z konkurencyjną partyzantką rosyjską, radziecką. Miał na pieńku, wiadomo dlaczego, szkoda moich słów. On nie uległ namowom władz zwycięskich radzieckich, żeby spotkać się, chyba w Wilnie, żeby wspólnie dalej działać. Wyczuł pismo nosem i wcale na to spotkanie nie przyszedł. Ci, którzy przyszli, to zostali zgodnie z tradycją, jaką znamy, zaaresztowani i jeszcze czas spędzili na tak zwanych białych niedźwiedziach w najlepszym wypadku. On natomiast wiedział o tym, że Powstanie Warszawskie się szykuje. Wziął swoich partyzantów, którzy nie ulegli namowom radzieckim. Zaczęli się przedzierać, iść w kierunku Warszawy. Przy czym zaczął, to była konieczność, stosować różne uniki i wybiegi typu taktycznego. Musiał przejść ze swoimi chłopcami przez tereny bezleśne. To była przeważnie kawaleria chłopów białoruskich, to byli Białorusini. On wpadł na pomysł, żeby porozumiewać się z miejscową żandarmerią niemiecką wmawiając w nich, że oni są partyzantką, która chce walczyć z przekleństwem radzieckim. Dzięki temu oni jemu pozwalali przemykać się w kierunku Warszawy. Dochodziło do bardzo zabawnych scen, gdzie oni, jadąc w taborach, wieźli pijanych żandarmów niemieckich. Jak przejechali pewien odcinek, to wiadomo co się stało z żandarmami. Żandarmi byli ich osłoną, bo nie było lasu, oni szli przez otwarte tereny. To jest ciekawe. Mówię o tym mimochodem, żeby zilustrować pewne ważne dla Powstania szczegóły. Doszli w ten sposób do mostów modlińskich, do Modlina. Trzeba przejść przez Modlin. Jak to zrobić? Okrążyli ich Niemcy, samochody pancerne i nie wiadomo co będzie dalej. Oni są bezradni. Przyjeżdża generał niemiecki. Co się tu dzieje? Partyzanci, kawaleria na koniach. On kawalerzysta, zresztą tym zafascynowany. Ktoś tu musi wyjaśnić sytuację. „Góra” deleguje swojego oficera świetnie mówiącego po niemiecku na rozmowy z Niemcem. On się pyta: „Co to jest?” On świetnie mówi co jest po niemiecku. Niemiec mówi: „A skąd ty tak świetnie niemiecki znasz?” „Ano ja służyłem podczas I Wojny Światowej w niemieckiej armii.” To poznaniak. „A gdzie?” „Koszary w husarii w Magdeburgu.” „To ty swojego dowódcy nie poznajesz?” „Rzeczywiście, poznaję.” On był Oberleutnantem, Niemiec. Zmienił się nastrój. To są partyzanci, którzy chcą walczyć ze Związkiem Radzieckim. On ich kwateruje, opiekuje się nimi. Przepuszcza ich przez mosty w Modlinie myśląc ciągle o sojuszu. Każe im się zameldować po odbiór zaopatrzenia, amunicji i tak dalej. Oni przechodzą. Oczywiście na tego Niemca już nie zwracają uwagi. Organizują w Puszczy Kampinoskiej partyzantkę. Stanowią jej człon najlepiej wyposażony, bo reszta to są oddziały chłopców. „Góra” melduje się w Warszawie u dowódcy AK i zostaje bardzo nieprzyjemnie przyjęty jako ten, który walczył ze Związkiem Radzieckim, sojusznikiem, niewygodne. W związku z tym oni odbierają jemu dowództwo Puszczy Kampinoskiej. On zmienia pseudonim z „Góry” na „Dolinę”. Proces to będzie, ale po wojnie. Natomiast pułkownik Krzyczkowski pseudonim „Szymon” jest dowódcą zgrupowania i jest jego przełożonym. Przychodzi Powstanie, Zgrupowanie „Kampinos” atakuje lotnisko Bielany. Następuje niestety niepowodzenie. Krzyczkowski jest ranny w nogę i resztę czasu spędza w szpitalu w Laskach. Rzekomo dowodzi całym zgrupowaniem, a naprawdę dowodzi „Dolina”. [Na] dowódcę Kampinosu zostaje mianowany przez główne dowództwo Kotowski Alfons, [pseudonim] „Okoń”. On jest przełożonym. Stosunki między dowódcami [są] bardzo niesympatyczne. W tym momencie my przychodzimy. Docieramy do Puszczy Kampinoskiej poprzez wieś Krogulec. Zostajemy zakwaterowani we wsi Wiersze w gospodarstwie pana Adama Dudzińskiego w stodole. Nareszcie odpoczynek. Jest ciekawa rzecz, której nie potrafię wyjaśnić, bo różnie się o tym mówi. Byłem przekonany, że nasz dowódca „Lawa” prowadząc nas do Puszczy Kampinoskiej spodziewał się spotkać swego dobrego przyjaciela z Anglii właśnie Pilcha, który był jeden tej samej nocy zrzucony jako spadochroniarz do Polski. To jest jedna wersja. Natomiast inna wersja jest taka, że on po prostu wiedział, że jest jakiś „Dolina”, a on go znał jako „Góra”. Spotkali się. Byłem obecny przy tym spotkaniu, tylko nie bardzo usłyszałem, co się dzieje. Czy oni się poznali i rzucili się sobie w objęcia jako dobrze znajomi, czy też się zdziwili że oni, to są oni, nie pamiętam tego. Zostaliśmy zakwaterowani w stodole u Dudzińskiego. Czekamy na odsiecz, na działanie do Warszawy. Jest nastrój optymistyczny w przeciwieństwie do marazmu, co nas otaczał w Lasach Chojnowskich. Tutaj byliśmy przekonani, że jesteśmy na wyciągnięcie ręki do Warszawy. Rzeczywiście 15 sierpnia pierwszy zrzut poszedł do Warszawy. Dotarł, o ile wiem do Żoliborza. Co było dalej, nie wiem. Z 19 na 20 myśmy w dużej grupie liczącej setkę albo dwustu partyzantów, nas było trzydziestu, wyruszyliśmy do Warszawy przez Bielany i przez Żoliborz. Naszym celem było przejście, przebicie się przez tory na Dworcu Gdańskim. To był upał, to były bardzo gorące dni. Proszę sobie wyobrazić ciężki marsz, obładowani byliśmy amunicją, obładowani byliśmy bronią. Do Lasek podwieziono nas furmankami. Już z Lasek tośmy brnęli na piechotę. To nie były asfaltowe szosy. Szło się po piachach. Ciemno jest, noc i straszliwe nam się chce pić. Straszliwe nam dokucza upał, zmęczenie, gorąco, ciężar. Przeładowani jesteśmy bronią, którą mamy dostarczyć do Warszawy. To był wielki wysiłek. W pewnym momencie coś nas zatrzymuje, jakiś zamęt. Ja i inni to tylko widzimy tego co idzie na przedzie, ale co tam dalej, to nikt nie wie. To nie były czasy rozwiniętych telefonów komórkowych, że można było się porozumiewać, tam łączności żadnej było. Idziemy, zatrzymujemy się, coś się dzieje. Okazuje się, żeśmy się natknęli na Węgrów, na oddział węgierski. Oddział węgierski nas przepuścił. Udał, że nas nie widzi. Ciekawą rzeczą to jest to, że podobno w tym oddziale, nie wiem czy przed tym, czy w tym momencie, między dowództwem polskim partyzantki, a Węgrami została podpisana umowa. Umowę podobno podpisał węgierski oficer o arystokratycznym pochodzeniu. Z drugiej strony podpisał oficer polski też arystokrata, ale kto, to myśmy nie wiedzieli. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że wśród nas w dowództwie AK jest Tyszkiewicz, ojciec Tyszkiewiczówny aktorki. Jest domniemanie, że on jest jednym, który rozmawiał z arystokratą oficerem węgierskim. To jest tylko domniemanie. Miałem okazję po wojnie, zupełnie przypadkiem, coś mnie podkorciło, będąc we włoskiej kawiarni na Koszykowej…Tam przychodzi Tyszkiewicz, aktorka. Spytałem się jej o to. Ona mówiła, że nic o tym nie wie, ale ojciec był w Londynie i rzeczywiście prawdą jest, że jej ojciec był wśród partyzantów „Doliny”. Nie chciał do kraju wracać, to są jej słowa, tak do mnie powiedziała, ponieważ bał się, że jego pociągną i będą jego rozliczali z tego że „Dolina” miał na pieńku z partyzantką radziecką w lasach nalibockich i podczas marszu do Warszawy.My sobie idziemy, Węgrzy nas puścili. Już dochodzimy, już jesteśmy na Bielanach. Jest ciemno, jest bezludnie, wszyscy się pochowali jak myszy w dziurze, nie ma ludzi. Nasz oddział, to jest wielki rozciągnięty wąż. To jest taktyczny błąd. To wynikało z u elementarnej łączności. [Oddział] wpada na pompę na hydrant. Rzuciło się bractwo z któregoś oddziału pić. Wszyscy byli strasznie spragnieni. Pić, w porządku, ale przerwała się łączność węża. Wąż pękł, a myśmy byli za pijakami, że tak powiem, bezradni. Jesteśmy w pustej, nieznanej nam dzielnicy, zupełnie nieoświetlonej, nie wiemy gdzie, samotni i bezradni. Losy nas od głównego oddziału odłączyły. Główny oddział, który minął pompę z wodą, poszedł dalej. Wziął udział w nieudanej bitwie o przejście przez tory na Dworcu Gdańskim. Czy to szczęście czy nieszczęście? Zależy jak się na to spojrzy. Z punktu widzenia osobistego szczęście. Błądzimy po nieznanym nam terenie po ciemku. Szukamy zagubionych w ciemnościach. Znaleźć nie możemy. Zapadamy w dzielnicy nie powiedziałbym willowej, raczej chałupek, bardziej działkowej dzielnicy, Słodowiec. Dzisiaj jak się jedzie tramwajem siedemnastką chyba, to się przez Słodowiec przejeżdża, po prawej stronie go widać. To zupełnie co innego, tam śladu popiołu nie ma z tego Słodowca z chałup, drewnianych domków. Dochodzimy do jednego domu zmęczeni do ostatniej możliwości. Docieramy na strych domku. Domek jest jednopiętrowy, dach, strych. Na strychu upychamy się, żeby chociaż trochę złapać oddechu. Na stryszku zastaje nas świt. Po drabinie wchodzi gospodyni domu, która świetnie wiedziała co się dzieje, słyszała ruch, nasze wchodzenie na jej strych. Wniosła nam pierwsze wiadra wody do picia, coś tam do przegryzienia. My czekamy, nie wiemy co robić. Jesteśmy zdezorientowani. Czekamy wieczoru. Słyszymy, że megafony ogłaszają, że ludność Słodowca powinna się ewakuować, ponieważ Słodowiec zostanie podpalony. Świetna wizja, bardzo optymistyczna, zostać spalonym w drewnianej chałupie na strychu. Widzimy ludzi, którzy wychodzą z nor, różnych zakamarków, grupują się i wychodzą. My siedzimy w Słodowcu na strychu. W pewnym momencie „Głosik” mówi, że zawieszają decyzję, ale nie na długo. Później znowuż wznawiają żądanie żeby ludność opuściła Słodowiec. Dalej historia się toczy. My siedzimy, różnie czas spędzamy, jedni bardziej mistycznie ustosunkowani modlą się. Nasz dowódca, śmieszna rzecz, bardzo dobry dowódca i śmieszy, miał nerwy ze stali, po prostu się położył, żeby usnąć. Spać mu się chciało, poszedł spać. My przez dziury w dachu obserwujemy co dalej. Ludność wychodzi, zbliża się zmrok. Zaczynają Niemcy podpalać Słodowiec. Widzimy, wybuchają pożary domów. Teraz jest problem czy my się spalimy wcześniej czy te płomienie do nas dotrą, czy też się zrobi tak ciemno, że my wydostaniemy się z tego piekła. Pamiętam świetnie ten moment, bo są takie momenty, których się nie zapomina, jak pierwsze iskry zaczęły padać na dach. Tu i ówdzie zaczyna się palić. Wychodzimy przez drabinę. Jest ogród działkowy całkowicie oświetlony pożarami, płomienie naokoło. Płomień ma to do siebie, że to jest światło nie jak elektryczne, że wyraźnie oświetla, tylko migoczące, niekonkretne. My pod osłoną niekonkretnego światła płonących chałup wycofujemy się ze Słodowca. Cudem udaje nam się przejść przez okrążenie Niemców. Udajemy się na Bielany. Nie tracimy ani jednej sztuki naszej broni, którą żeśmy dostali przy wyjściu. Idziemy w kierunku Bielan. Kiedy już się zaczynają lasy, padamy z emocji, ze zmęczenia. Pamiętam jak człowiek usypiał. W pewnym momencie się człowiek budzi i prawie mu po nosie buty przechodzą. Żołnierz idzie. Kto? Węgier. Udaje, że nas, śpiących żołnierzy, nie widzi. Dochodzimy do Wierszy. W zamęcie odłączył się i swoją ścieżką poszedł niejaki Wańka Nachodin. Nie wiem, czy mówiłem, czy nie. Ten Rosjanin dołączył do nas jeszcze przed Puszczą Kampinoską. My się spotkaliśmy w Wierszach. Tak niefortunnie Słodowiec i wyprawa do Warszawy się skończyła. Już na naszej kwaterze odzyskujemy siły, odzyskujemy organizację. 28 sierpnia jest mobilizacja, rozkaz, wyruszamy. Niemcy nacierają na wieś Sowia Wola. To jest wieś na południe od Modlina, ale już należąca do kompleksu powiedziałbym „Rzeczpospolitej Kampinoskiej”. Trzeba bronić Sowią Wolę. Jest bitwa pod Sowią Wolą, w której nie można powiedzieć żebyśmy odnieśli sukces. Mianowicie zawiódł oddział karabinów maszynowych ciężkich, wycofał się. Myśmy znaleźli się wobec Niemców w cztery oczy. Otoczeni przez Niemców musieliśmy się wycofywać. Wówczas zginął ów Wańka Nachodnin, Rosjanin. On był bardzo sympatyczny chłopak tak, że nasz dowódca uczynił go swoim łącznikiem. On był zawsze przy „Lawie”. On dostał postrzał w sam środek głowy. Na miejscu został zabity. Myśmy nie mieli broni co Niemcy mieli. Jedyną bronią wobec, której żeśmy byli zupełnie bezradni, to było lotnictwo. Zaatakowały nas chyba dwa myśliwce typu focke-wulf 190 i z broni pokładowej nas haratały. Pamiętam jak żeśmy przeskakiwali przez łąki, a samoloty sobie latały w te i z powrotem i nas ostrzeliwały na łąkach. Jeden z pocisków działka focke-wulfa trafił w skrzynkę amunicyjną, był wybuch. Mój kolega, zresztą jeszcze ze szkoły, Paweł Minkiewicz, został ciężko ranny w miednicę, w kręgosłup. Najpierw nie zauważyłem tego faktu. Wycofywałem się, biegłem przez łąki. Tam były rowy melioracyjne. W jednym z rowów melioracyjnych patrzę, jest kula błota. Patrzę, a to jest głowa ludzka. To był Paweł Minkiewicz, który się taplał w błocie ranny ciężko. Nie miał sił. Wyciągnąłem go z rowu i poholowałem go, pociągnąłem. Na całe szczęście niedaleko, już na drodze, były nasze wozy i go zabrały do szpitala polowego, o którym jeszcze będę mówić. Tak się skończyła bitwa w Sowiej Woli, w której zginął Wańka Nachodin. To znów ciekawa historia. Wańka Nachodin to dusza chłop. To był elektryk z podstacji w Moskwie. Spoczął na powstańczym cmentarzu w Wierszach. To jest piękne miejsce i jest krzyż. Tam Wańka Nachodin prawosławny leży pod krzyżem katolickim. Później inni koledzy, którzy ginęli, też [spoczęli] na tym cmentarzu. [...]Sowia Wola była dosyć niefortunna, zginął nam człowiek. Paweł Minkiewicz strasznie ciężko ranny w miednicę wylądował w szpitalu na Krogulcu. W szpitalu na Krogulcu, partyzancki szpital, nie mieli żadnych warunków. Szybko go odesłali do Lasek, gdzie mógł uzyskać pomoc. Rzeczywiście on się z tego wygrzebał, ale jeszcze długi czas po Powstaniu był w szpitalach. Później był jednym z operatorów Polskiej Kroniki Filmowej. Parę słów o tym szpitalu. Jak [się] jedzie samochodem nową szosą przebitą przez Puszczę Kampinoską z północy na południe, to z prawej strony będzie wieś co się nazywa Krogulec. Tam był szpital. Szpital był w stodole. Jak tam [warunki] antyseptyczne stworzyć, żeby przynajmniej sieczka do rany nie leciała? Rozpięto spadochron w stodole i wszystko się działo pod spadochronem, wewnątrz czaszy spadochronu. Tam się wchodziło, było czyściutko, jedwab był ładny, biały, a że to stodoła, to nikt nie zauważał. Lekarzem, chirurgiem był niejaki pseudonim „Kleszczyk”, nie pamiętam jego nazwiska. Razem z „Doliną” przyszedł z Puszczy Nalibockiej. To był semita, podobno całą jego rodzinę w getcie wymordowano. On służył w oddziałach „Doliny”. „Kleszczyk” próbował jego zszyć, ale lepiej to robili u sióstr w Laskach. Jeszcze jedną rzecz ciekawą powiem, co do szpitala. Był tam sanitariusz, który był żołnierzem, sanitariuszem, w armii radzieckiej. Jak on się dostał do polskiej partyzantki, to nie wiem. W Puszczy Kampinoskiej w pewnym momencie wybuchła epidemia czerwonki. Na szczęście mnie ominęła czerwonka, ale pamiętam tych, którzy się strasznie męczyli w czerwonce. W zrzutach amerykańskich były lekarstwa na czerwonkę, ale w szpitalu oni mieli lepsze lekarstwo. Sanitariusz radziecki, może był z pochodzenia albo dowiedział się od stepowców Czyngis – chana o tym. Nie wiem. Tam była rzeźnia, która zaopatrywała w mięso całą armię. On codziennie rano przynosił wiadro ciepłej krwi bydlęcej i tym, którzy przyszli do szpitala chorzy na czerwonkę, kazał wypijać kubeł gorącej krwi. To było radykalne lekarstwo. Momentalnie stawiało na nogi żołnierzy chorych na czerwonkę. Też miałem przygodę, ale nie z czerwonką, ze szpitalem, byłem ranny.
- Ten szpital działał przez cały okres Powstania?
Tak, przez cały czas. Mniej więcej 2 września dostaliśmy, to znaczy nasza wieś, bardzo silny ostrzał artyleryjski. Okazało się, że oddziały niemieckie, ale nie niemieckie, tylko obcokrajowców, bo były różne dziwne oddziały, opanowały wieś Truskaw. Ustawiły tam artylerię i strzelały na Wiersze. Myśmy ostrzał odczuwali. Po prostu uciekliśmy, można powiedzieć, do lasu. Armaty pewno były nastawione na wieś. Wieczorem przyszedł rozkaz, że mamy zaatakować wieś Truskaw opanowaną przez artylerzystów jeszcze ciągle dla nas niewiadomego pochodzenia. Chodziła plotka, że to są Ukraińcy. Z 2 na 3 września zorganizowano ochotniczy oddział pod dowództwem „Lawy”, pod dowództwem „Doliny”, który miał zaatakować wieś i załatwić artylerzystów. Wsiada się na Żoliborzu w autobus do Truskawia. Truskaw dzisiejszy, to w ogóle jest co innego niż Truskaw co był wtenczas. Przede wszystkim tamten Truskaw to była bida z nędzą, a teraz to są bogate wille, tym się różni. Tam drewniane chałupiny stały. Oddział w zasadzie był złożony z ochotników. Miał tych w Truskawiu załatwić. W jego skład wchodził właściwie cały nasz oddział, a nasz oddział był dość duży. Zapomniałem powiedzieć, wrócę się na chwilę, o liczebności oddziału. Cały nasz oddział wziął udział w ataku na Truskaw. To wyglądało w ten sposób, że myśmy furmankami byli podwiezieni do Truskawia od strony Warszawy, od strony wschodniej, może nie do samego Truskawia, tylko [do skraju] lasu. Widzieliśmy wieś, jej wschodni kraniec. Ładna pogoda była, księżyc świecił. Myśmy wysiedli i udaliśmy się na naszą wyprawę. Były trzy pododdziały. Truskaw to długa ulicówka. Jeden szedł po prawej stronie, jeden po środku i jeden po lewej. Byłem po prawej stronie. Długo idziemy, nikogo nie ma, puste domostwa, ludzi nie ma. Wreszcie starszego człowieka żeśmy dopadli, który powiedział tak: tam stoją oddziały RONA, Ruska Oswoboditielnaja Armija. Oni tam przyszli, na krańcu zachodnim kwaterują. Idziemy, ciągle nic się nie dzieje. W pewnym momencie zaczyna się strzelanina. Zaczynają się palić drewniane chałupy. Jeden strzał w strzechę i pali się. Z chałup wyskakują żołnierze zazwyczaj w kalesonach, bo spali. Niektórzy strzelają, niektórzy uciekają. My idziemy jak w masło. Banda półgołych żołnierzy ucieka na zachód w kierunku ryneczku. W jakimś momencie oni się ocknęli z zaskoczenia i zaczęli stawiać opór. W ferworze walki biegłem w przód, strzelałem, co mogłem robiłem i zapędziłem się tak, że byłem sam. Moi koledzy byli z lewej, z prawej strony, byłem sam na przedzie. Widzę przed sobą żołnierzy, którzy padają, kryją się. Biegnę za nimi, strzelam z pistoletu maszynowego. W pewnym momencie oni rzucili ręczny granat. Padłem wtenczas, widzę jak granat pac, pac, odbija się, coraz bliżej mnie, a ja leżę. W pewnym momencie błysk i wybuch. Byłem ranny. Mam dziurę, na szczęście nieszkodliwą. Nic nie widzę, bo mi krew zalała oczy. Co mogę robić? Wycofałem się. Trochę sobie oczyściłem, czy ktoś mi oczyścił, krew. Zorientowałem się w sytuacji. Mianowicie to były oddziały RONA. Oni ustawili armaty na zachodniej granicy i strzelali w Puszczy Kampinoskiej. Nie mieli tyle oleju w głowie, żeby się ubezpieczyć od strony Warszawy, od strony Lasek na przykład. Byli pewni siebie. Myśmy właśnie stamtąd przyszli, od pleców. Dlatego ponieśli klęskę. Nasz zastępca dowódcy Baumiller, starszy ogniomistrz z wykształcenia architekt, mieszka w Ameryce, zabrał się za armaty. Jedną armatę zabraliśmy. Wszystkich nie mogliśmy zabrać. Resztę oni zagwoździli. On się znał na sprawie, to był fachowiec i zagwoździł armaty. Może w niektóre lufy powkładał coś niedobrego i zapalił. Nie pamiętam, zniszczył. Jedną armatę żeśmy zabrali. Zwycięstwo na sto dwa. Myśmy tam rozgromili poważny oddział kolaborantów rosyjskich. Byłem ranny, to wypada, żeby ranny własnymi nogami nie przebierał, tylko żeby mnie wziąć. Wieziono mnie, jechałem. Obok mnie szedł inżynier porucznik Zdzisław Brocki. Chciał mi, rannemu, życie osłodzić. „Chcesz ciastko, cukierek, a może czekoladę?” „Dlaczego nie?” Okazuje się, że odział RONA, to szalał i rabował albo na Woli albo na Mokotowie. Wśród nich był amator słodyczy. On w swoim plecaku miał ogromny wybór wszelkiego rodzaju wyrobów Wedla i nie tylko Wedla, lubił te rzeczy. Brocki odnalazł plecak i mnie częstował czekoladkami. W ogóle ronowcy byli dziwni. Była panika, oni byli rozgromieni, wyłazili z dziur. Wyskakuje żołnierz, pada na kolana: „Ja staliniec!” Myślał, że będzie mieć ulgową taryfę. To nic nie pomogło, nie będę mówił, co się z nim stało.
- Wzięliście państwo jeńców?
Żadnych jeńców nie braliśmy. Byli jeńcy, ale to później o tym powiem. Z tej bitwy nie pamiętam żadnego jeńca. Skończyła się bitwa. Miałem przyjemność znowuż jako ranny, tylko bardzo lekko ranny w gruncie rzeczy, też zetknąć się ze szpitalem na Krogulcu. Szpital na Krogulcu miał swoją własną historię. To opowiadał jeden z naszych żołnierzy, jak oddział SS ochotników, przebił się przez nasze ubezpieczenie i ni stąd ni zowąd zjawił się na Krogulcu. Było ogólne przerażenie. Niemcy w środku naszego obozu na Krogulcu. Szybko z nim się załatwiono. Ale była ewakuacja szpitala na Krogulcu. Chwileczkę trwała, niedługo. Poza tym były różne drobne akcje. Jedną z akcji to był wypad na motocyklu niemieckim w przebraniach niemieckich. „Lawa” między innymi jechał w przyczepie, jako kierowca jechał niejaki „Lot” pseudonim i jeszcze ktoś na tylnym siodle. Na szosie Ożarów – Błonie oni urządzili zasadzkę z lizakiem, zatrzymywali. To nie była pierwsza akacja, było szereg takich. Mówię o tej, co nasz oddział wziął udział. Zatrzymaliśmy Niemców też z motocyklem. Rozbroiliśmy Niemców, motocykl zdobyliśmy. Myśmy mieli w Wierszach poważny park samochodowy z różnych akcji. Ci Niemcy okazali się mechanikami samochodowymi. Pracowali u nas jako świetni mechanicy samochodowi w parku samochodowym. [Byli] bardzo lojalni i bardzo przyzwoici. Najlepszy dowód, że po wszystkich zdarzeniach, jeden z naszych ludzi został przez jednego z Niemców rozpoznany. Niemiec już był normalnie w niemieckiej służbie gdzieś w Pruszkowie czy może w Piastowie, uśmiechnął się, pozdrowił i nie dał znać, że to jest jeden z partyzantów. Ci Niemcy byli bardzo przyzwoici. Byli jeńcami, pracowali w parku samochodowym. Nie była to jedyna akacja. Akcji samochodowych było bardzo wiele. Aha, była śmieszna rzecz, że „Lawa” nie znał niemieckiego, znał angielski. Jechała kolumna niemiecka, całej kolumny nie zaatakują i zatrzymała się. Nasz motocykl też się zatrzymał, tu stoi motocykl, tam dalej kolumna niemiecka. Niemcy wychodzą, przychodzą do nas. „Lot” świetnie znał niemiecki. Przyglądają się, niby Niemcy, ale coś nie tak, dziwny karabin maszynowy na przyczepie. To był Bren MK2 dla Niemców nieznany, angielska broń. „Lawa” nie znał niemieckiego, to „Lawa” udawał, że śpi. Niemiec do niego coś gadał, pytał się o broń, a „Lawa” nic, spał. Za jakiś czas zorganizowano podobną akcję. W nasze łapy wpadł chyba z
Kraftdurchfreude, niemiecki samochód kino z kompletnym zestawem filmów z przetwornicą, z aparaturą, objazdowe kino. Myśmy mieli, to była osobliwość, puszczańskie kino. Niestety nic nie było warte, bo to wszystko były niemieckie filmy propagandowe. Ale [jest] kino, ruszają się obrazki, jest rozrywka umysłowa. Poza tym jeszcze w samochodzie było mnóstwo książek Hitlera „Mein Kampf”. Cały nasz obóz był zarzucony makulaturą z wydawnictw niemieckich Hitlera, do różnych celów używany, przeważnie sanitarnych.
- Co państwo zrobili z Niemcami z innych wypadów?
Ci Niemcy też pracowali u nas w parku samochodowym. Nie było rygoru obozu koncentracyjnego. Chciałem powiedzieć, że u nas było towarzystwo międzynarodowe. Było bardzo dużo Rosjan, uciekinierów jak Wańka Nachodin. Nasz kucharz, bo myśmy mieli kuchnię polową, był Rosjanin. Byli też Rosjanie i oni się końmi zajmowali. Było dużo Węgrów, uciekinierów z armii węgierskiej, to byli przeważnie Żydzi węgierscy. Pamiętam jednego, bo on był w naszej kwaterze często. Lech Gąszewski się z nim zaprzyjaźnił. To był z zawodu inżynier chemik od zagadnień fotografii barwnej, Żyd węgierski. Węgrzy tworzyli oddział minerski, to byli minerzy. Nie było nic takiego jak obóz koncentracyjny jeniecki. Nie mieliśmy jeńców tego typu. Zawsze się dla jeńców znajdywało zajęcie. Kiedyś brałem udział osobiście w akcji aresztowania na terenie już Reichu w jednej ze wsi bardzo dokuczliwego Niemca, sołtysa niemieckiego. Jego zaaresztowano. Była żandarmeria i się żandarmeria nim zajęła. O ile wiem rozstrzelali go. Nie wiem, czy się chwalić z tego, czy nie. Moje przeżycie było takie, że byłem w grupie, która otoczyła chałupę gospodarstwo Niemca. Niemiec był bardzo dokuczliwy dla Polaków, którzy zostali w tej wsi. To był już Reich. Przez Puszczę Kampinoską przechodziła granica. Było okno. W pewnym momencie z okna, to niskie było okno, wyskoczyła kobieta w bieliźnie. Na mnie, że tak powiem, wyskoczyła, uciekała. Co mam robić? Pistolet maszynowy sten, który mam, to siedzi jej w brzuchu. Nie miałem serca, żeby nacisnąć na spust. Ona uciekła. Chwalić się z tego czy powiedzieć, że byłem, wolę nie mówić jakim żołnierzem, do chrzanu?
- Kiedy ta akcja miała miejsce?
Aresztowanie sołtysa, to była połowa sierpnia. Była ciekawa akcja. Mianowicie gdzieś 4, 5 wrzesień „Lawa” w przebraniu cywilnym udał się na zachodnią część Puszczy Kampinoskiej, żeby rozpoznać tartak niemiecki, który tam pracował. Pracował dzień i noc, budowano most przez Wisłę, drewno było w puszczy. Tam pracowali Niemcy oraz ochotnicy francuscy, belgijscy, po prostu z łapanek, z organizacji TODT. On udał się tam 4, 5 września, żeby rozpoznać warunki ataku na tartak. Myśmy zaatakowali tartak, który budował most. Przejechaliśmy przez Puszczę Kampinoską. Puszcza Kampinoska w zachodniej części nie była opanowana przez partyzantkę. Nasze panowanie się kończyło mniej więcej jak teraz szosa przebiega. Tam żeśmy dokonali z 6 na 7 wieczorem ataku na tartak. Łatwo to nam przyszło. Wszyscy Niemcy zostali zabici, żadnych jeńców nie było. Wszyscy Niemcy, którzy się bronili, zostali zabici. Tartak został spalony. Natomiast wszyscy Belgowie i Francuzi prosili, żeby ich przyjąć do naszej baterii. Myśmy ich nie przyjęli. Dowództwo nie chciało, nie miało możliwości, żeśmy ich nie zaangażowali.
- Zostawili ich tam państwo, puścili wolno?
Oczywiście, to nie byli Niemcy, to byli Francuzi, Belgowie, tacy sami jak Polacy robotnicy, może na siłę przywiezieni. Nie było żadnego powodu. Niemcy natomiast bardzo zażarcie tam się bronili. Wszyscy zginęli. Nasze straty były pewne, ale nie takie duże. O dziwo był szwadron kawalerii i właśnie ze szwadronu kawalerii były największe straty. „Domek” to jest nasz porucznik Iwanowski, inżynier z Wileńszczyzny, który był specjalistą od oświetlenia lotnisk, poza tym był czynnym pilotem i działaczem aeroklubu wileńskiego, był ranny w stopę, w piętę. Miał pewne trudności z tym związane, ale cała akcja była w zasadzie udana. Którejś niedzieli Stefan, mój zięć, z rodziną tam był na wyprawie samochodowej i chwalili się: „Patrzcie, to tartak, który dziadek spalił.” Ruiny tam zostały, fundamenty. 7 września do naszego oddziału, który już był liczny, dlatego, że dołączali różni ludzie, którzy mieli do czynienia z lotnictwem albo i nie mieli… Ciągle wybijał lotniczy charakter. Na przykład [dołączył] porucznik Zdzisław Brocki razem z oddziałem harcerzy z Bielan. To był inżynier, przedwojenny lotnik. Po wojnie pracował w Instytucie Lotnictwa razem ze mną. Iwanowski, też lotnik, pilot. On taki charakter niby utrzymywał. 7 września dołączył do nas oddział z Pruszkowa porucznika „Orlika” pseudonim, Nowicki się nazywał. Znowuż charakter lotniczy, ponieważ kim był Nowicki? To był przedwojenny oficer techniczny lotnictwa. Ciągle był problem wyżywienia masy wojska. Trzeba im było dostarczyć żywności. Czyniono różne starania. Gospodarze podawali dla nas bydło, dawali mleko i tak dalej, ale ciągle było tego za mało. Myśmy się dowiedzieli, że oddział niemiecki zbiera kontyngenty ze wsi i pędzi bydło. Oddział niemieckich żołnierzy od zaopatrzenia prowadzi zarekwirowane bydło. My i „Orlicy” z 9 na 10 września wyruszyliśmy, ażeby przechwycić ich stadninę. Najpierw byliśmy źle poinformowani, że oni w Zaborowie Leśnym się zatrzymali, później gdzie indziej. Wreszcie żeśmy ich dopadli w majątku Pilaszków. W Pilaszkowie żeśmy Niemców zaatakowali. Niemcy kwaterowali w pałacu, a w oborach było bydło. Część zabrała się za zdobycz, za bydło i co innego, za samochody, za tabory, a część, ja byłem wśród nich, żeśmy zaatakowali pałac, w którym bronili się Niemcy. Niemcy się bronili, to trzeba było do nich strzelać. Oni strzelają z górnych pięter, my do nich strzelamy. Między innymi broń przeciwpancerna piat wybiła otwór w wejściowej werandzie. Z wejściowej werandy wybiega stosunkowo młoda dziewczyna i do nas dołącza. Okazuje się, że to jest Maria Lipska, obecnie Maria Dmochowska, która jest bardzo czynna w Instytucie Pamięci Narodowej.
- Dlaczego ona się tam znajdowała?
Nie tylko ona, tam byli uciekinierzy z Warszawy, ludność cywilna. Ona nam przekazała wiadomość, że cały pałac, jest nie tylko przez Niemców wypełniony, ale przez Boga ducha winnych Polaków, uciekinierów z Warszawy. To spowodowało, że „Lawa” przerwał atak. Mogliśmy zaatakować, bośmy mieli przewagę i Niemców stamtąd wykurzyć, ale przecież byłyby straty w ludności polskiej. Myśmy z tego zrezygnowali. Nasz atak spowodował, że tam byli ranni Polacy, między innymi ksiądz został raniony podczas wybuchu przeciwpancernego granatnika na werandzie. Myśmy się dowiedzieli od Lipskiej. Lipska się do nas dołączyła jako sanitariuszka.
- Jak się zakończyła akcja? Wycofali się państwo?
Myśmy, że tak powiem, odizolowali Niemców, cały pałac. Natomiast przejęliśmy dwieście czterdzieści krów. To nie wszystko. Jeden samochód był pełen francuskiego wina, butelkowanego. Samochodów, ni cholery, nie można było uruchomić. One były na tak zwany holzgaz. Ze względu na oszczędność paliwa, to Niemcy stosowali generatory gazu drzewnego zasilające silnik. Generatory trzeba było rozpalić, a rozpalanie generatorów zajmuje czas. Myśmy wszystko z samochodów niemieckich przeładowali na nasze tabory, a samochody podpalili. Tylko pamiętam obrazek, powiedziałbym, filmowy. Już był ranek, myśmy wracali do puszczy. Całe towarzystwo rozbawione, bo pijane winem francuskim. Cały samochód pełen butelek wina. Co z tym robić? Trzeba wypić. Wszyscy żołnierze pod gazem pędzą ryczące stado krów i tak żeśmy do Puszczy Kampinoskiej wrócili.
- Co się stało z ludnością polską, która się tam zajmowała?
Zostawiliśmy ludność w spokoju, a co mieliśmy robić?
Niemcy już się stamtąd wynieśli. Co mieli zrobić? Odebrano im zdobycz, wynieśli się. To była przygoda z Pilaszkowem. 17 września widzieliśmy zrzut na Warszawę amerykańskich samolotów B17. Byliśmy tym podbudowani, widzieliśmy lecące samoloty B17, spadochrony. Nikt z nas nie umiał ocenić, jaka jest celność zrzutu. Ta celność była znikoma. Ale byliśmy zadowoleni, że coś takiego widzimy. Przykry był obraz, że jeden z samolotów został strącony. Niemcy też strzelali. Samoloty były bez żadnej osłony.
- Wiedzieli państwo wtedy, jaka jest sytuacja w Warszawie?
Oczywiście, wiedzieliśmy, że zbliża się koniec Powstania. Rola Puszczy Kampinoskiej się zmienia. Nie ma angażowania bardzo poważnych sił. Siły niemieckie, które Niemcy skoncentrowali wokół Puszczy Kampinoskiej były duże. Nie dawali sobie z nami rady. Po drugie przerzuty broni do Warszawy, ta rola się kończy. Niemcy teraz całą furię skierują na Puszczę Kampinoską. To było zupełnie dla nas oczywiste, że zaczęły powstawać plany wycofania się z Puszczy Kampinoskiej do lasów najlepiej świętokrzyskich. Była zdrowa koncepcja, żeby ta dekoncentracja naszych oddziałów… Niemcy świetnie byli zorientowani w naszej sytuacji, przecież samoloty rozpoznawcze niemieckie stale krążyły nad nami. Myśmy broni przeciwlotniczej nie mieli. Oni nas fotografowali. Wiadomo było, że oni nas zlikwidują, trzeba się wycofać. Była koncepcja, żeby wycofywać się nie całą grupą, tylko różnymi ścieżkami w różnym czasie, w pewnym momencie się gdzieś połączyć. To było tylko pobożne życzenie, to była zdrowa koncepcja. Niestety 27 września Niemcy rozpoczęli generalne uderzenie bombowe lotnicze i artyleryjskie na wsie w Kampinosie. Dowództwo się już zorientowało, że przyszedł czas zrealizować wycofanie się. Powstanie już upadło i teraz przyszła na nas kolej. Ale nastąpiło takie zniszczenie przez lotnictwo niemieckie i artylerię, wsi i naszych oddziałów, że właściwie wszyscy się wycofali do lasów naokoło wsi. 27 [września] uformowała się jedna kolumna, nie tak jak było założenie wiele kolumn, tylko jedna ogromna kolumna. Wąż ruszył w kierunku południa. To była tragiczna decyzja. Koncepcja rozbicia, rozczłonkowania, nie wyszła. Cała kolumna szła w nocy, to był 27, 28 wrzesień. Jednocześnie wiedzieliśmy, że w odległości setek metrów w lewo, w prawo, idą czołgi niemieckie. Jesteśmy pod stałą kontrolą. Lasy się skończyły. Sytuacja beznadziejna. To jest wina naszego dowództwa. Pułkownik „Okoń” nie zdał egzaminu, on to źle rozegrał. Jak żeśmy dochodzili do Jaktorowa, to Tadek „Lawa” i Baumiller jego zastępca i „Domek” wyperswadowali naszym wyższym dowódcom – że my się odłączymy i na własną rękę troszkę bardziej w lewo przejdziemy przez tory. Tak żeśmy zrobili. Nasz oddział poszedł w kierunku Grodziska. Jak żeśmy już dochodzili do Grodziska, to znaczy dokładnie do miejscowości Rozłogi, to żeśmy zapadli w laski, bo to nie lasy, tylko laski, zagajniki. Żeśmy tylko obserwowali bitwę, która nastąpiła pod Jaktorowem, a właściwie w okolicach wsi Budy Zosine. To była klęska pułku kampinoskiego zwanego Pułkiem „Palmiry-Młociny”. W tej bitwie zginął pułkownik „Okoń” w niewyjaśnionych okolicznościach, bo różnie o tym mówią. Mówią, że został zastrzelony przez żołnierzy nawet Polaków, którzy już nie mieli do niego zaufania, ale czy to jest prawda, to nie wiem. Myśmy w Rozłogach dokonali przegrupowania. Żeśmy zwolnili z oddziału chorych, słabych, tych, którzy chcieli. Zredukowaliśmy liczebność naszego oddziału. Bez żadnych trudności przeszliśmy przez tory w okolicach Grodziska. Poszliśmy na południe jak było zamierzone. Nie byliśmy jedynymi, którym udało się przejść przez tory. Również „Dolinie”, który dysponował kawalerią, ruchliwym oddziałem oraz w ogóle miał dobre doświadczenie partyzanckie, udało się przez tory przejść. Krótko mówiąc dwa oddziały, nasz i „Doliny”, sobie żeśmy szli. Udało nam się nawiązać kontakt między dwoma oddziałami, że się spotkamy i tworzymy wspólny oddział za Pilicą. Tak by się stało. W końcu doszliśmy do Pilicy. W Domaniewicach żeśmy przeszli przez Pilicę. Proszę zwrócić uwagę, że to już jesień, październik. Pilica jest zimna, jest noc i my przez Pilicę przechodzimy. Kąpiemy się w zimniej wodzie w mundurach. Część końmi przejeżdża. Jeden z naszych wozów się wywraca w prądzie Pilicy. Nie udaje mu się przejść. W ogóle to jest straszne, to nie da się opisać, oddać tego. Rano jesteśmy zmarznięci, jesteśmy w złej formie. Rozpalamy ogniska, ogienki, po drugiej stronie Pilicy, żeby przesuszyć nasze mokre mundury. Niedługo to trwa. Idziemy dalej. Co się okazuje. „Dolina”, myśmy mieli za Pilicą „randkę”, dzień przed tym miał utarczkę z Niemcami. Niemcy urządzili obławę na „Dolinę”, a nie na nas, czyli na oddział dużo większy. My wpadliśmy w obławę niemiecką. „Dolina” uciekł, przemknął sobie. Wpadliśmy w obławę, która była na niego zastawiona. To był 4 październik. Rozpoczęła się bitwa pod Brudzewicami. To była straszna bitwa. W tej bitwie myśmy zapadli w krzakach na wzgórzu. Niedaleko, teraz tam przebiega linia kolei węglowej, wtenczas tej linii nie było. Kilkaset metrów od tej linii była bitwa. Niemcy nas otoczyli. Przypuścili na nas pięć kolejnych ataków. Wszystkie ataki zostały przez nas odparte, ale straty były duże. Jaki był stosunek sił? Nas było czterdziestu paru. Niemców, to byli nie tylko Niemcy, to były również inne odziały rosyjskiej, kałmucy, było dwa tysiące. Na jednego z nas przypadało pięćdziesięciu uzbrojonych żołnierzy. Straty były duże i różnorakie. W samej bitwie poległ tylko jeden, żołnierz „Doliny”, który gdzieś się zgubił i do nas dołączył. Dwóch [popełniło] samobójstwo, ranni, nie wytrzymali nerwowo, mianowicie porucznik Stefan Iwanowski „Domek”, który był ranny znowuż w nogę. On uważał, że nie ma wyjścia i popełnił samobójstwo. Drugi żołnierz „Doliny”, który był ranny w brzuch, popełnił samobójstwo. Już trzy śmiertelne przypadki. Rannych i ciężko i lekko było pięciu: „Lawa”, Chechliński czyli „Lot”, Witold Szronos, Stanisław Janowski, Wacław starszy sierżant. Siostra Stelmachówna [była] bardzo ciężko ranna w miednicę. Na przykład Stefan Jankowski pseudonim „Kazik” był ranny w głowę w okolicach oka, też chyba ciężka rana. Do niewoli dostało się jeden albo dwóch żołnierzy, tych którzy przedtem poszli na patrol, żeby spenetrować okolicę, nie zdążyli do nas dołączyć, zostali przez Niemców przechwyceni, oraz dwóch czy trzech Rosjan. O ile jeńców polskich, to Niemcy wzięli i do więzienia wsadzili, wojnę przeżyli, o tyle Rosjan rozstrzelali. Czyli na czterdziestu była strata jedenastu ludzi, czyli dwadzieścia pięć procent, co czwarty. Jak zapadał zmrok, udało nam się wyrwać z pierścienia niemieckiego. Żeśmy prowadzili naszych rannych. Osobiście prowadziłem, prawie że, niosłem, Witka Szronosa, on był nieprzytomny. Mijaliśmy tory, teraz to wiem jakie tory, byłem tam niedawno.
- W jakim kierunku się państwo wydostali?
Na południe żeśmy szli. Tam był młyn w Domaniewicach. Myśmy do młyna dotarli. Tam pierwszą pomoc daliśmy rannym. Późnej żeśmy wędrowali dalej na południe lokując swoich rannych, między innymi siostrę Stelmachównę, we wsiach w miejscowych oddziałach AK. Ona tam męża późnej znalazła. Żeśmy dobrnęli do lasów radomskich. W lasach radomskich niedaleko wsi Ruski Bród ranny „Lawa”, ale jeszcze działał, postanowił, że nasza rola się skończyła. Oddział został rozwiązany. On został dostarczony do swojej rodziny do Szydłowca. My podzieliliśmy się na trzy części. Pewna niewielka grupa pozostała w radomskiej partyzantce w 72. Pułku Piechoty, ale to niewielu było. Cała grupa „Orilków” z Pruszkowa udała się z powrotem do Pruszkowa, tam później były różne rzeczy, o których nie będę mówić. Natomiast trzecia grupa, stosunkowo niewielka, do której należałem i jeszcze paru z Baumilerem, żeśmy powędrowali w kierunku Warszawy. Broń żeśmy złożyli w niewielkim mająteczku Zachatka. Dobrnąłem do swojej ciotki do Leśnej Podkowy. Natomiast 72. Pułk Piechoty dostał od nas, to dowodzi, jak byliśmy uzbrojeni, cztery erkaemy, sześć pistoletów maszynowych, dziesięć karabinów. To jest wszystko co chciałem powiedzieć.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Do Leśnej Podkowy do ciotki na początku listopada.
- A kiedy pan wrócił do Warszawy?
Wiele lat później. Po wojnie studiowałem w Łodzi. Najpierw pracowałem na Uniwersytecie Łódzkim w zakładzie fizyki doświadczalnej. Później studiowałem na Politechnice Łódzkiej na mechanice na sekcji lotniczej, pracowałem w Instytucie Techniki Cieplnej w Łodzi. Później przyjechałem do Warszawy, to już był czterdziesty… Byłem w więzieniu w międzyczasie u pana ministra Radkiewicza w piwnicy na Szucha.
- Jak długo przebywał pan w więzieniu?
Całe szczęście niedługo. To jest inne zagadnienie, też bym mógł długo mówić. To się wiąże z inną historią, że tak powiem, taktyką jaką przyjął oddział „Orlika” i tą którą myśmy, moi koledzy, przyjęli. Ogólnie powiem, że o ile ci z Pruszkowa „Orlicy” postanowili robić konspirację i dalej wojować ze Związkiem Radzieckim, o tyle my się zajęliśmy studiami, pracą w dużym stopniu w różnych dziedzinach. Następnie broń, którą żeśmy w Zachatce zdeponowali, myśmy bardzo szybko przekazali UB. Na szczęście to było to, dlaczego mimo, że nas aresztowali, to nas potraktowali względnie przyzwoicie. Niedługo byłem w więzieniu. Później skończyłem Politechnikę w Warszawie. Dostałem nie bez trudności pracę w Instytucie Lotnictwa. Zaraz powiem, co znaczy bez trudności. Jak się zbliżał finał moich [studiów] w Politechnice Warszawskiej, to zacząłem się rozglądać za pracą. Poszedłem do Instytutu Lotnictwa i złożyłem podanie. Jak po paru dniach się tam zjawiłem po odpowiedź, to szef personalny instytucji, powiedział: „Proszę pana, my takich to nie potrzebujemy. Pan u nas w hotelu był.” Byłem w hotelu. Co to był hotel? Więzienie. To są trudności. Ale jeden był przedmiot, którego nie miałem na Politechnice Łódzkiej, to była tak zwana aerosprężystość. To jest nauka o drganiach konstrukcji lotniczych. Natomiast w Warszawie on był wykładany przez profesora Fiszdona, który nad tą rzeczą pracował w Anglii podczas wojny i przywiózł ją do Polski. Jednocześnie on był dyrektorem naukowym Instytutu Lotnictwa. Jak egzamin u niego zdałem, to on mi powiedział: „Proszę pana czy pan wie, że jest pan pierwszym, który u mnie egzamin naprawę zdał?”. To [był] ciężki egzamin, dużo matematyki. „Nie chciałby pan u mnie pracować w instytucie?” Mówię: „Panie profesorze, chcieć to bym chciał, tylko mnie w instytucie nie chcą.” „Tak, nie przypominam sobie, żebym pana podanie podpisywał.” Nic mu nie mówiłem, on nie musiał tego wcale wiedzieć, to kto inny rozstrzygnął. Mówi: „Jak będzie przydział pracy, to niech pan wystąpi, że pan chce pracować w Instytucie Lotnictwa.” Był przydział pracy. Był stolik jeden główny, przy którym siedziała pani personalna z ministerstwa i były stoliki różnych zakładów Rzeszów, Świdnik i tak dalej. Podchodzili moi koledzy, on ich kierowała: „Pan do tego stolika…” Tak nimi dysponowała. Jak doszło do mnie, popatrzyła w notatki: „Pan do dyspozycji ministerstwa…” Już nie pamiętam jak się to ministerstwo nazywało, bo to się zmieniało, czy przemysłu ciężkiego czy maszynowego na Kruczej. Nie chcą mnie w przemyśle lotniczym. Poszedłem tam. Co się okazało? [...] „Pana personalia złożył Instytut Lotnictwa.” Myślę sobie: „Nie chcą mnie.” Była taka historia, że zakłady podległy zjednoczeniu przemysłu lotniczego, a instytut lotnictwa podlegał ministerstwu. „Tak? To ja do instytutu.” „Tak, do instytutu.” Już wiedziałem, kto się za tym kryje, że to Fiszdon. Poszedłem do niego wieczorem, podziękowałem. Gdyby nie egzamin u Fiszdona, to by mnie nie przyjęto.
Warszawa, 8 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk