Zofia Radecka „Zocha”
Zofia Radecka, z domu Purgal, urodzona w Warszawie, 16 kwiecień 1926 roku.[Walczyłam jako] łączniczka w Zgrupowaniu Batalionu „Oaza”.
- Proszę powiedzieć jak wyglądało pani życie przed wojną?
Bardzo spokojne, średnio zamożne, uczciwe bym powiedziała, katolickie. Mama nie pracowała, nas było dwie dziewczynki, dwie córki. Ojciec pracował na poczcie, więc to nie były nadzwyczajne zarobki. Szkoła.
- Jaka atmosfera panowała w szkole?
Ach, chodziłam do wspaniałej szkoły, do szkoły podstawowej. To jest szkoła chyba znana... Nie mówię o dzieciach, o dorosłych teraz, ale mieściła się na ulicy Drewnianej 8. To jest szkoła z tradycjami, cudowna szkoła, do której chodziły dzieci z Powiśla. Rozmaite, jeżeli chodzi o zamożność, jeżeli chodzi o wiarę. Chodziła Żydóweczka z nami i to [była] szkoła, która była tak przyjazna, chociaż nie było luksusowych warunków, ale tak była przyjazna dzieciom, że tę szkołę się naprawdę kochało. Z kim teraz... Zresztą kiedyś czytałam wspomnienia jednej pani, która kończyła tę szkołę. I tam skończyłam sześć klas. Przed wojną można było po sześciu klasach iść do gimnazjum, do liceum tak, jak jest teraz. Uczyłam się bardzo dobrze, zdałam do Liceum Państwowego Kupieckiego, które było moim... chciałam do tego gimnazjum zdać, a dlaczego było [to] takie ważne, żeby do państwowego? Bo ojciec będąc na państwowej posadzie nie musiał płacić opłaty, którą normalnie prywatne licea i gimnazja pobierały. Bardzo dobrze zdałam, bo się dostałam do tego gimnazjum, byłam cała szczęśliwa. Wakacje spędziłam u mojej rodziny, u mojej ciotki, matki chrzestnej pod Nieporętem. Przyjechałam do Warszawy i zaczęły się już przygotowania do wojny, tak bym to nazwała. Zaczęły się alarmy, musieliśmy chować się jak te alarmy były, nie wolno być na ulicach. Oczywiście ojciec dostał maski gazowe dla każdej z nas, jako że pracownik państwowy, więc z maskami były... Była atmosfera strachu, aczkolwiek, czy ja wiem? Czy wtedy już tak to odbierałam? Byłam tak szczęśliwa, że się do tego gimnazjum dostałam, tak szczęśliwa, że naprawdę... Wiedziałam, że jest niepokój wielki, były alarmy: „Uwaga! Uwaga!” i tak dalej, musieliśmy się chować i... wybuchła wojna. Pamiętam ten dzień doskonale. Leżałam w łóżku, szkoła nie rozpoczęła się normalnie, żółte firanki, żółte zasłony, okna na wschód, więc słoneczko świeci i nagle zaczynają się naloty. Nie chciało mi się wierzyć, że to tak jest. Taki piękny dzień był wtedy. I tak się właściwie zaczęło. Ojciec miał rozkaz wyjścia z Warszawy razem z Pocztą, z dyrekcją. Niestety jak poszedł, zgłosił się do wyjścia, to już w nocy wyewakuowana była Poczta, znaczy cała dyrekcja, ministerstwo. Ale był rozkaz, żeby ojciec kierował się na trasę lubelską i ojciec oczywiście, jako że był służbista, na tą lubelską trasę poszedł. Według jego opowiadań na tej trasie to była makabra, bo to były samoloty lecące nad ludźmi, panika okropna, cały Trakt Lubelski zapchany uciekającymi ludźmi, furmankami, samochodami, wojskiem. I ojciec w porę się na szczęście zorientował, że to dalej, jego droga, nie ma [sensu] i w ostatnim momencie wrócił do Warszawy.
- Pani siostra była starsza, czy młodsza?
Tak, siostra była starsza. Siostra jest trzy lata starsza ode mnie.
- Gdzie państwo mieszkaliście?
Na ulicy Cichej. To jest ulica, która prowadzi od Tamki, wtedy jeszcze [ulicy] Dynasy nie było, nie, już były sparecelowane [działki], bo Dynasy, to był słynny kolarski stadion… I wtedy się zaczęło. Ojciec zanim wrócił, to była już panika trochę, a ponieważ myśmy blisko elektrowni Powiśle, mieszkali… W związku z tym mówili wszyscy: „Ach, to wy w złym miejscu mieszkacie. Wy lepiej to [mieszkanie] opuśćcie, idźcie gdzie indziej.” Mieszkaliśmy na trzecim piętrze bez windy. Bez windy oczywiście, mieszkanie przedwojenne, to tak często nie było [windy], zresztą najlepszy dowód, że i u mnie jeszcze w tej chwili nie ma. Myśmy się przenieśli z początku do ciotki na górę do Tamki, na [ulicę] Kopernika, a potem na Nowy Świat i to przeniesienie na Nowy Świat było bardzo niefortunne, bo tam przecież padały... na Krakowskim Przedmieściu było dowództwo Warszawy i tam padały bomby i były bombardowania bardzo silne. W międzyczasie, ponieważ nasze okna wychodziły na elektrownię i na Wisłę, a na trzecim piętrze mieszkaliśmy, to wpadł do naszego mieszkania pocisk artyleryjski. Wiadomo jak to po pocisku wygląda mieszkanie. Jak żeśmy przyszły, to było zrujnowane właściwie i pokój i kuchnia, okno wybite, a nasz ptaszek, który został w domu, któregośmy dokarmiały zawsze, to został zgnieciony tym wszystkim, więc to było silne przeżycie – utrata tego mieszkania. Chociaż potem się okazało, że nam... bo to byli prywatni gospodarze, więc nam gospodarz od razu przywrócił to mieszkanie do stanu używalności. Ale początki były straszne. I potem powrót ojca, który przyszedł i powiedział: „Słuchajcie, to już jest koniec, to już jest koniec! To, co się dzieje na szosie, to świadczy o tym, że niestety, ale my Niemcom rady nie damy.” I na Nowym Świecie, kiedy było zawieszenie broni masa żołnierzy przecież była, trzeba było tych ludzi nakarmić. Mama się do organizacji zgłosiła, [robiła] co mogła. Macę żeśmy piekły na piecyku z mąki, którą żeśmy z domu wzięły, żeby jednak tych żołnierzy nakarmić. Konie leżące, gdzie ludzie wykrawali mięso, żeby skonsumować, żeby zjeść... Warszawa była jednak... Cały czas pamiętam słowa Starzyńskiego. Doskonale pamiętam te słowa i te słowa faktycznie mobilizowały ludzi do tego, żeby jakoś nie ulegali panice, bo to jest przecież szalenie ważne. Najgorsza jest panika. Na Nowym Świecie zastała nas [wiadomość] o zakończeniu działań [wojennych] na terenie Polski i zaczęła się normalna okupacja.
- Pamięta pani wkroczenie wojsk niemieckich?
Pamiętam, z tym, że nie byłam [bezpośrednim świadkiem], bo przecież nie chciałam tego widzieć. Dla mnie to było coś okropnego, a co było dla mnie najgorsze w tym wszystkim? Że nie będę już prawdopodobnie chodziła do gimnazjum. To było dla mnie takie silne [przeżycie], że byłam załamana tym wszystkim. Oczywiście, że gimnazja na miesiąc czasu chyba uruchomili, ale po miesiącu, poza podstawowymi szkołami zawodowymi, był zakaz w ogóle uczenia. Na miesiąc czasu poszłam do ukochanego gimnazjum, gdzie wszystko już było inne. A po miesiącu nam powiedziano, że już przychodzić nie musimy, nie możemy. Wróciłam w takim razie do szkoły na [ulicę] Drewnianą, skończyłam siódmą klasę, bo tak mi radziły nauczycielki, żebym tak zrobiła i po siedmiu klasach to, co było dostępne dla mnie, to były szkoły zawodowe. Poszłam do szkoły zawodowej typu handlowego, bo to była ciągle kontynuacją moich zainteresowań. Tę szkołę skończyłam. Ale w międzyczasie umarł mój ojciec. W związku z tym zostałyśmy dwie dziewczyny. To było już lat... ojciec umarł w 1941, to miałam piętnaście lat, siostra miała osiemnaście, z mamą, która nie pracując jednak była głową rodziny, jednak zawsze coś tam robiła i my dwie młode, o które się mama strasznie bała, bo wiadomo jak w tym okresie było. Przecież to... no nie wiadomo – wychodziło się na ulicę, nie wiadomo czy się wróci. Co trzeba było zrobić? Trzeba było przede wszystkim myśleć o tym, żeby mamie w jakiś sposób pomóc. Brałam na przykład korepetycje, które mi ze szkoły podstawowej mojej nauczycielki przysyłały, robiłam na drutach szaliki, rękawiczki i to takie było pomocne. Tośmy skończyły z siostrą obie te szkoły. Właśnie jeszcze będąc w szkole zostałam... Zaproponowano mi zapisanie się do tajnego harcerstwa. Chociaż na obozie harcerskim kiedyś byłam, to jednak w tak zorganizowanej grupie harcerskiej jako członkini tej grupy nigdy nie byłam. A skąd ta propozycja padła?W naszej szkole uczyła Antonina Konówna, która była w Wojskowej Służbie Kobiet w hierarchii wysoko ustawiona. Była uroczą kobietą, bardzo, bardzo sprzyjającą [młodym] i lubiącą młodzież, za którą myśmy po prostu przepadały. Potem te koleżanki, które mnie zaproponowały, skierowały mnie do harcerstwa. W harcerstwie drużynową była bardzo, (bardzo nawet teraz, obecnie) znana Wanda Szatyńska, miała pseudonim „Iskra”, która ma zresztą piękną kartę pod każdym względem. Jeszcze do tej pory żyje, jest starszą panią, ale w każdym razie bardzo aktywną. Ona była drużynową i zaczęło się [tak], jak to jest w drużynie harcerskiej. Zanim się dojdzie do tego, że się dostanie krzyż harcerski, to trzeba się w jakiś sposób sprawdzić. Żeśmy nawet wyjeżdżały pod Warszawę za Świder gdzieś tam na obozy, a poza tym było w harcerstwie szkolenie sanitarne i było szkolenie, na które potem zostałam skierowana – kurs łączności.
- Kiedy zaczęły się te kursy?
Skończyłam kurs łączności w 1943, a szkolenie sanitarne i praca typowo harcerska to była właściwie od początku, kiedy zostałam... włączyłam się do tego. Ale w 1943 roku jesteśmy skierowane, znaczy mówią nam, że będziemy składać przysięgę wojskową. W związku z tym, z koleżankami, z którymi tam byłam razem – to zresztą były też [koleżanki] ze szkoły – poszłyśmy na ulicę..., gdzieś na dolnym Mokotowie, w okolicę ulicy Dolnej. Poszłyśmy tam z koleżankami oczywiście tak, jak to dawniej było, zresztą teraz też tak jest, że najpierw do spowiedzi żeśmy poszły, do komunii do Kościoła, a potem żeśmy poszły na ten... Stoimy w szeregu, nas było chyba ze sześć, składamy przysięgę wojskową: „Zwycięstwo będzie twoją nagrodą, zdrada karana jest śmiercią” i kto odbiera tę przysięgę? Właśnie ta nasza nauczycielka Antonina Konówna, jako Wojskowa Służba Kobiet odbiera przysięgę. Więc to uściśnięcie ręki przez nią i to porozumienie w oczach, bo przecież na pewno dzięki niej między innymi zostałam wciągnięta do tego grona... Potem… nie byłoby właściwie pełnego życiorysu w wieku lat siedemnastu, gdyby nie miłość. Ale u mnie się ona tragicznie skończyła. W każdym razie był okres, kiedy można powiedzieć, że... współpracowałam to za duże chyba słowo, ale służyłam jako taka asysta, która odwraca uwagę Niemców. Że to nie jest ktoś [podejrzany], ten młody człowiek, który przy mnie idzie, że on bardziej jest zajęty mną, niż czym innym. Wiadomo, o co chodzi, że jak dziewczyna z chłopakiem, to nie zawsze jak chłopak sam, wysoki, szczupły, jeszcze o takim chodzie... Zresztą między nami nie było nigdy powiedziane, co on niesie, co on przenosi, po co on idzie i tak dalej.
- Jak się państwo poznaliście?
Tego człowieka, młodzieńca znałam, bo tak się złożyło, że były rodzinne powiązania. Ale jakoś tak nie dochodziło do większego zaprzyjaźnienia się. Chyba dopiero zaczęłam wtedy, kiedy zaczęłam pracować u jego ojca. Jak skończyłam szkołę handlową, to musiałam gdzieś pracować, trzeba było mieć kartę pracy, żeby się Niemcy nie czepiali, a jego ojciec miał Laboratorium Analiz Lekarskich. Powiedział, że ponieważ skończyłam szkołę handlowa, on akurat potrzebował kogoś do pomocy, w związku z tym będę prowadziła zapisy w księgowości, czy jakieś inne, żebym tam przyszła.Żoną profesora Sierakowskiego była moja cioteczna siostra. Tak, że to były takie powiązania, że znałam się z kimś, ale potem tak zaiskrzyło, jak się to mówi. To były lata bardzo trudne, ciągły niepokój, czy nic się nie stanie. Kiedyś żeśmy mieli taką sytuację: żeśmy jechali na Pragę, a na Moście Poniatowskiego Niemcy zatrzymali z jednej i drugiej strony tramwaje tak, że właściwie wyjścia nie było. Poza tym już wygarnęli ileś tam młodzieży i ludzi z tych tramwajów. My byliśmy na końcu, z tej strony, bośmy jechali na Pragę i właściwie to nie wiadomo było co robić. Uciekać? Nie ma gdzie, więc spojrzeliśmy sobie tylko w oczy, pomyśleliśmy: „Niech się dzieje wola [Nieba], bo przecież nic innego...” I przed nami dwa tramwaje Niemcy puścili ruch, zrezygnowali. Zrezygnowali ze wszystkiego i myśmy sobie tam poszli, gdzie mieliśmy pójść.
- Mieliście państwo wtedy jakieś materiały przy sobie?
Ja tego nie wiedziałam. Wiem, że zawsze... Znaczy nie zawsze, bo przecież były wyjścia, kiedy nie było nic do przeniesienia, przewiezienia. W każdym razie mnie się wydaje, że to nawet było dobrze [pomyślane], bo wiedziałam, że coś chronię, ale konkretnie nie wiedziałam co to jest. I trochę prasy roznosiłam. Nie przez niego, tylko znowu przez kogoś innego tak, że w jakiś sposób byłam zaangażowana w konspiracyjną działalność, ale to była taka działalność, że mówię... I jeszcze wtedy cały czas jestem w harcerstwie. Nie wiem, jakie będą dalsze moje losy po skończonym kursie. Zbliża się sierpień 1944 i dostaję polecenie, żebym się zgłosiła na Plac Piłsudskiego. Tam do koleżanki [mam iść], że tam będziemy czekać. Należy wziąć ze sobą sztućce, coś tam jeszcze, już nie pamiętam co to było. A propos sztućców to wiem tylko tyle… To jest młodość! Wzięłam od mamy schowane sztućce platerowe, bo tak mi się wydawało, że to będzie.. że będę miała własne platerowe sztućce i całe Powstanie, to najbardziej się martwiłam jak to szło do wspólnego rozkładania, czy jedzenia tym, to się martwiłam, żebym tych sztućców nie zgubiła. Nie żartuję sobie w tej chwili, bo to brzmi tak humorystycznie w tej chwili, ale dla mnie to był wtedy jakiś problem. Wzięłam sztućce, jak się skończy Powstanie, przecież muszę mamie te sztućce położyć na miejsce! W każdym razie tam żeśmy się zgłosiły u koleżanki Wandy Jarczyk, żeśmy.. to był chyba dwudziesty dziewiąty, o ile się nie mylę, bo tam chyba u Wandy Jarczyk tośmy przez dwa dni siedziały. Jeszcze w międzyczasie dostałam Krzyż Harcerski. Ten Krzyż Harcerski… pamiętam, makatka nad łóżkiem była, ja tam sobie przyczepiłam ten Krzyż Harcerski i tam żeśmy dwa dni przesiadywały. W międzyczasie „Włodek” przychodził do mnie, bo on też był przecież zgrupowany, a jak żeśmy...
Kazimierz Sierakowski, pseudonim „Włodek”, plutonowy, podchorąży. W międzyczasie jeszcze, jak żeśmy się ostatniego dnia widzieli i już wiedzieliśmy jaka jest atmosfera, on wiedział dużo więcej, bo on przecież był bardziej zaangażowany [w konspirację]. W porównaniu z nim, to byłam właściwie zupełna noga. On mnie bardzo prosił, ponieważ miał matkę, która była w Ravensbruck całe te lata okupacji, bo na samym początku została do Ravensbruck wzięta. W związku z tym prosił mnie tak, jak gdyby przeczucie jednak... „Pamiętaj Zosiu o matce.” Matka przyszła, ale jego już nie było... Ale wtedy... zgubiłam się...
Tak, a następnego…, [w nocy z trzydziestego] na trzydziestego pierwszego [sierpnia] jesteśmy skierowane na Mokotów już, do koleżanki Wincentyny Markowskiej, która w domu na [ulicy] Krasickiego na Mokotowie, w pięknej willi, mieszkała z rodziną. Sama była – zresztą potem [po wojnie] u niej był „kocioł” – bardzo zaangażowana i to była taka nasza starsza koleżanka. Tam byłyśmy u niej zorganizowane. Znowu jest piękny dzień, siedzimy, jest taras i czekamy i to czekanie pierwszego [sierpnia], to już było takie denerwujące po tej trzydniówce. Nie wiadomo co, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo jak. Warszawa cała…, to nie sposób było powstrzymać tą młodzież przed tym. Tak mówią: „Po co to Powstanie wybuchło?” Wtedy, jeżeli ktoś był w Warszawie i czuł tą atmosferę, kiedy na każdym kroku widziało się młodego człowieka, który ręce w kieszeni ma, albo coś mu się tam zawsze w płaszczu pomimo... To była Warszawa. I Niemcy uciekający – to była największa frajda! Jak się widziało jak uciekają Niemcy, to przecież tak się wydawało, że tylko się teraz zmobilizujemy, uderzymy na nich i już będzie wolność! Takie było [myślenie] takich może niezorientowanych jak ja, ale mnie się wydawało, że musimy teraz wystąpić, musimy! Jeżeli u większości tak było... Pewnie tak.
- Pani mama wiedziała, że jest pani w konspiracji?
Mama się domyślała, bo przez jakiś czas miałam u siebie komplety nauczania gimnazjalnego i przez jakiś czas uczęszczałam. Ale to niestety nie mogło być zupełnie bezpłatnie i mama się bała jednak jak przychodziło do mnie więcej osób. Tak, że z mamą tak... mama się domyślała, ale nie…Pamiętam, jak już wychodziłam, to miałam złoty pierścionek, który dostałam od mojej chrzestnej matki. Zdjęłam ten pierścionek, mówię: „Mamo, weź na wszelki wypadek, bo co mi to będzie przeszkadzać.” Moja mama wzięła ten pierścionek. Potem Ukrainiec mamie z palca ściągnął, ale to nieważne. Wtedy przychodzi rozkaz [żeby iść] na ulicę Krasickiego. Nas jest tam chyba pięć, czy sześć, już w tej chwili nie pamiętam... i że mamy się udać na Sadybę. Nie jechać tramwajem, iść pieszo – to jest kawałek, ale wszystko jedno – i że mamy się zgłosić do porucznika, czy kapitana „Jaszczura”, który w domu na ulicy Okrężnej... to się nie nazywało Okrężna, zapomniałam, przypomnę sobie. Mamy się tam zgłosić, w piwnicy mamy się zameldować, więc idziemy. Idziemy i to taka duma! Przychodzą Niemcy, Niemcy są wystraszeni. Trzeba powiedzieć, że jednak byli wystraszeni. Myślę sobie: „A wy wcale nic nie wiecie, gdzie my idziemy. Tylko patrzeć jak was wszystkich...” To osiemnaście lat, takie myśli jasne, że to muszą być głupie myśli, bo co tu mówić. Idziemy drogą, daleka to droga dosyć, bo na Sadybę to jednak kawałek. Tam się meldujemy i tam dostajemy [rozkaz] każda [ma] gdzie indziej pójść. Dostaję rozkaz udać się na ulicę Solec, róg Zagórnej chyba... Rękę mam na temblaku i o ile sobie teraz przypominam, to było chyba po to, że piąty rejon jest gotowy, przygotowany do wybuchu Powstania. Taki sam, kolega czy koleżanka, mieli być na Zagórnej, też z ręką na temblaku – to był znak rozpoznawczy i miałam tę informację przekazać. Nie potrafię powiedzieć w tej chwili, jak ta informacja całkowicie brzmiała. Tak jak sobie kojarzę, to było tego rodzaju, że to wszystko miało jakoś być zebrane, te informacje, jak to wygląda w rozmaitych dzielnicach. Przyszłam, ręka na temblaku, oczywiście cała w nerwach, wiadomo jak to jest i chodzę, chodzę... Zbliża się godzina piąta i ten ktoś nie nadchodzi, więc ja i na Solec i tu wyglądam – nigdzie. Zaczyna się strzelanina, zaczyna się Powstanie. Jestem na tym rogu. Myślę sobie: „Przecież muszę się gdzieś schować”, więc na Czerniakowską chyba, czy gdzieś tam poszłam. Tam już jest normalna bitwa. Weszłam do jakiegoś domu, zaczyna padać deszcz. Przesiedziałam kilka godzin w jakimś pomieszczeniu. Tam było dużo ludzi, przecież nie wszyscy ludzie zdążyli z pracy przyjść do domu. Zgłosiłam się do komendanta i melduję, że ja taka i taka, w takiej i takiej sprawie. „Przecież pani widzi co się tu dzieje? Widzicie co się dzieje, prawda?” Mówię: „Widzę, ale przecież nie wypełniłam rozkazu i w tej chwili nie wiem co mam robić.” „To my się zorientujemy jak to będzie wyglądało, bo w tej chwili to sytuacja jest niewiadoma. Nie wiemy nawet gdzie, co, ile nas zginęło i jak jest.” Myślę sobie: „Matko droga, jak dostałam taki rozkaz z Sadyby, to może uda mi się na Sadybę wrócić”, a mieszkam blisko Solca. Ale nie przyszło mi do głowy, żebym wracała jak rozkazu nie wypełniłam! Takie myślenie dziewczyny. I zbiera się trochę osób, które chcą tak samo jak ja dostać się na Sadybę i zaczynamy ulicą Czerniakowską marsz na Sadybę. Na ulicy Czerniakowskiej jest stacja pomp całkowicie zajęta przez Niemców, którą nasi powstańcy szturmowali i pełno jest leżących tych, którym nie udało się dostać. Niemcy oczywiście są na terenie pomp, stoją w oknach, pewnie są stremowani, bo nawet jeżeli stoją z pistoletem, to do ludności cywilnej rzadko kiedy strzelają. No więc my biegniemy. Biegniemy... stacja pomp kawałek się ciągnęła. Ale te kilkadziesiąt, czy nawet te kilkaset metrów, to nie wiem jak przebiegłam. Biegłam z ludźmi, widziałam tych... to były pierwsze trupy, które widziałam w Powstaniu. Przebiegłam na Sadybę, zgłosiłam się. Co się okazało? Że po ataku na reflektor i na pozycje niemieckie na Sadybie nasi musieli się wycofać. Gdzie się wycofali? Do Lasów Chojnowskich. Jak przyszłam, to już nikogo nie było. Ponieważ formacje, które były na Sadybie bardzo często składały się z ludzi, którzy tam mieszkali, więc część ludzi po prostu wróciła do domu. Forty, które są na Sadybie, były przez Niemców zajęte. Przyszłam, nic nie ma. On mówi: „Tutaj możecie zostać” – nas tam gromadka jest – „a co będzie dalej, to zobaczymy.” I zaczyna się znowu konspiracja, bo tak: Niemcy są na Sadybie, nasi są w lasach, część ludzi jest po domach. W każdej chwili Niemcy mogą z Fortów wyjść i przejrzeć te domy, które są w okolicy, w których widzieli, że jest.. muszą się przecież gdzieś ci powstańcy, którzy napadali... Tam część przeszła, to oni o tym wiedzieli, bo to przecież przez Wilanów musieli przechodzić.
To jest jak wróciłam drugi, bo pierwszego w nocy…, to drugi był i w drugim już wszyscy byli – znaczy nie wszyscy, bo część została. Zaczęła się konspiracja. Zaczęły się wtedy rozmaite tego rodzaju rozkazy. Ja na przykład miałam... Z tym, że ta konspiracja była podszyta jednak strachem, bo przecież na Forcie byli Niemcy. Mogli w każdej chwili nas wygarnąć, ale trzeba było obserwować. W związku z tym stałam w oknie za kotarą, które wychodziło na Fort i liczyłam ile wyjechało samochodów... Po prostu obserwacja działania przeciwnika.
- Gdzie była ta kwatera? Gdzie państwo kwaterowaliście?
Właśnie, to jest blok...zapomniałam, jak się nazywa ta ulica. Blok, spółdzielczy dom, który stoi zaraz na... to się nazywa już chyba ulica Powsińska, naprzeciwko Fortów.
Nas tam było kilkoro, którzy byli tak jak my. Nie miałam tam rodziny, bo stamtąd nie pochodziłam. W związku z tym nie mogłam się nigdzie przytulić do kogoś. W każdym razie ta obserwacja… Potem byłam przywołana do komendanta, znaczy to był porucznik stacji, który został i dostałam polecenie pójścia na Mokotów, na ulicę Malczewskiego do dowództwa Mokotowa, do pułkownika „Daniela”. W ogóle nie znałam [tej okolicy], [nie wiedziałam] jak tamtędy iść, bo tak: na Wilanów, to jak była rodzinna wycieczka, jak się jechało do Wilanowa, to się jechało tramwajem. Na tym koniec. Tutaj to wzgórze, które prowadzi na Mokotów, to na tej skarpie jakieś ulice były, ale ja tam nigdy nie byłam. Przed wojną miałam trzynaście lat, a podczas okupacji w ogóle nie miałam... W ogóle nie wiedziałam jak tam iść, ale myślę sobie: „Skoro tam ludzie są, to zawsze jakoś trafię.” Ludzie mną pokierowali. W każdym razie jak doszłam do Królikarni, to jest zameczek, tam jest muzeum Dunikowskiego, tam zawsze były te... Więc jak doszłam tam, stanęłam oczywiście za murem, bo był ostrzał wzdłuż Puławskiej. Na środku ulicy Puławskiej leżał przewrócony wagon tramwajowy, w związku z tym trzeba było poczekać chwileczkę jak minie ostrzał, którym tam od czasu do czasu Niemcy nas straszyli, dolecieć do tego tramwaju, przykucnąć i tam już w takim budynku – jest to wejście, przecież te budynki nie zostały zniszczone. Już stała grupka powstańców i co mnie najbardziej zaskoczyło i uradowało – na cały regulator gra radio i jest nastrój wolności. Przejście tam, na drugą stronę Puławskiej to było tak jak przejście z niebezpieczeństwa, które tam jednak w każdej chwili groziło, w sensie wygarnięcia nas wszystkich, przejście do wolności. Oczywiście powiedziałam, że potrzebuję [się dostać] na Malczewskiego, tam mną pokierowali. Poszłam do tego... nie pamiętam, ale nie niosłam żadnej kartki, tylko niosłam pytanie, na które dostałam odpowiedź, którą potem przekazałam wróciwszy na Sadybę. Powrót był już łatwy. Szłam tak dwa razy na ulicę Malczewskiego. Za trzecim razem prowadziłam już przy... byłam zawołana do Stasiwa i [on] powiedział mi, że właśnie tego pana mam zaprowadzić do pułkownika „Daniela”. Pan był bardzo elegancko ubrany, pamiętam jak dziś, miał spodnie do kolan, skarpety długie, bardzo taki owszem, owszem sympatyczny. I idziemy. Oczywiście już drogę znałam, to już dla mnie była pestka. Pan miał nie wiem skąd, ale domowe ciasto. Tak nade mną ubolewał, że taka młoda, a to...takie... Zaprowadziłam pana, oczywiście nie uczestniczyłam w rozmowie, czekałam aż wyjdzie. Z powrotem go przyprowadziłam cały czas nie wiedząc kto to jest i co [to za misja], bo to się wtedy nie mówiło tak. Jak się potem dowiedziałam był to kapitan „Cichy”, który zginął zresztą podczas przeprawy powstańców z Lasów Chojnowskich na Sadybę. Podczas tej przeprawy zginął i jego właśnie prowadziłam prawdopodobnie w sprawie terminu, kiedy powstańcy z Lasów Chojnowskich przejdą przez Wilanów na Sadybę. Aha, dostałyśmy – byłyśmy we trzy przyjaciółki, które... żeśmy się poznały z jedną wcześniej, z drugą później.
Irena Artysz-Żukowska, właśnie zmarła w zeszłym miesiącu. A druga to jest Baśka Ignaczewska, ona cały czas była z nami razem, byłyśmy we trzy. Z tym, że z nią to żeśmy się poznały jeszcze przed Sadybą (u „Wićki” jeszcze), widocznie z innej drużyny była. Więc jak żeśmy dostały kwaterę, kwaterę w willi na ulicy Domowej u takiego artysty przedwojennego Dobosza, który tam mieszkał z żoną w pięknym [domu], myśmy to nazywały Soplicowem, bo to była śliczna willa z ogrodem. Ci ludzie nam okazali tak dużo serca. Dostałyśmy pokoik na poddaszu. Byłoby wszystko wspaniale, tylko okna tego pokoiku wychodziły na płonącą Warszawę, a każda z nas miała tam przecież [kogoś bliskiego], jedna tylko – Irka, nie miała nikogo. A nie, miała brata. Ja na Powsiślu, a Baśka Ignaczewska miała rodzinę na Starym Mieście, więc żeśmy tylko patrzyły – tu jest kościół Floriana, więc tutaj zaraz po prostej linii to będzie przez Wisłę i to będzie Powiśle. Czy bardzo się pali? Już te łuny… Cały czas właściwie poza tym, kiedy byłyśmy zajęte, to żeśmy wyglądały przez to okno i każda myślała: „Boże, czy uchroniłeś naszych? Co się z nimi dzieje...” Ale w mieszkaniu było coś wspaniałego, jaka była atmosfera, modlitwy wspólne z państwem Doboszów. Tata Dobosz (mówiłyśmy na niego papa Dobosz) obdarzył nas taką opieką, jak żeśmy się po Powstaniu spotkali, to było pełno łez radości, właściwie sama radość pomimo łez, tak trzeba to powiedzieć. I tak żeśmy były.
- Proszę powiedzieć czym zajmował się pan Dobosz?
Artysta, ale w jakim charakterze, to w tej chwili nie pamiętam. Czy to był artysta dramatyczny, czy to był artysta z rzędu humorystycznych, w każdym razie artysta.
O, właśnie, aktor. Tak jest. I mówię, że ten dom był nasiąknięty…, umeblowany obrazami, antykami, taki... w tej chwili po piwnicy, w której żeśmy pomieszkiwały... Zresztą w tym domu na... jak się nazywa ta ulica, przypomnę sobie... to też były takie mieszkania, gdzie nas zapraszali, gdzie pozwolili nam się umyć. Przecież to są warunki życia przez... dwudziestego którego było przyjście oddziałów? W międzyczasie jeszcze zajmowałyśmy się rozdziałem marmolady, rozmaitymi sprawami. Gdzie nas posyłali i co... Aha, jeszcze gdzieś chodziłam. Zanim było pójście z kapitanem „Cichym” to była taka asystentka Ela, asystentka „Jaszczura”, czyli naszego dowódcy rejonu, która razem z nim mieszkała w tym domu, była jego asystentką i chodziłyśmy razem z nią na Zawady. To jest taka wieś, która... tam kontakty były z lasem. Zawady i jeszcze druga taka wieś była... No wszystko jedno, w każdym razie żeśmy chodziły tam. Przechodziłyśmy przez Wilanów. Wilanów był oczywiście... stali Niemcy. To żeśmy się starały zawsze z Wilanowa coś nieść, że niby my... chociaż na Sadybie nie było głodu, bo tam były pola, tam były kartofle, tam były pomidory, tam w ogóle było pod względem zaopatrzenia właściwie bardzo dobrze. Ale starałyśmy się zawsze coś nieść, żeby zamaskować naszą prawdziwą potrzebę pójścia. Ela tam przeważnie rozmawiała z tymi ludźmi do których była skierowana. To jeszcze były takie dwa, trzy wyjścia właśnie w tamtym kierunku. A potem nagle jesteśmy skierowane do plutonu „Romana” we trzy. Już się formują poszczególne drużyny i ma być w nocy przyjście oddziałów z lasu. Nie wiem po co, nie wiem dlaczego. Jesteśmy we trzy położone, postawione można powiedzieć na ulicy Okrężnej tutaj za domem, gdzie tam było... płoty obwieszone winem i my pod tymi płotami stoimy. W razie czego, że będziemy musiały gdzieś biec, coś powiedzieć. Nie wiem, tego to nikt nie wiedział właściwie. W każdym razie nad ranem przedarli się chłopcy. Oczywiście były straty w ludziach, kapitan „Cichy” zginął. Zginęło trochę chłopców... Ale jak oni przyszli – uzbrojeni, uśmiechnięci, zadowoleni. My razem wszyscy cieszymy się jak nie wiem! A jeszcze muszę powiedzieć jedną ważną rzecz, dlaczego to w ogóle mogło nastąpić pomimo tych Niemców, którzy byli na Fortach. Bo co się okazało, że Niemcy, właściwie ni z gruszki, ni z pietruszki zapakowali się w samochody, podobno tam byli jeszcze Węgrzy, (jakieś kontakty z Węgrami [były]) i Niemcy opuścili Forty. Czyli Forty były puste, nie było już tego siedliska... wiadomo jak na Fortach jest, to była rzecz w ogóle nie do zdobycia. Ponieważ Forty były już wolne, tutaj z lasu przyszli chłopcy, w związku z tym wydawało nam się, że jesteśmy już teraz tak górą... W międzyczasie jeszcze przepłynęli z Grochowa żołnierze, którzy na Grochowie... wiadomo jak było na Pradze. Oni przepłynęli przez Wisłę i zostali z nami. To było jak już przyszły oddziały z lasu, tak. Zostali z nami i zaczyna się organizacja życia.
Potem to już nie tylko w Fortach, trzeba było kwatery obstawić, to wszystko tak, że zaczęła się organizacja. Ale upłynęły ze dwa dni jeszcze w pięknej kwaterze u państwa Doboszów i jak nas skierowali z oddziałem, cały czas byłyśmy z oddziałem. Dlatego, że jak ktoś mówi, że: „A jaka była wasza dowódczyni?”, to myśmy nie miały dowódcy, bo my ciągle z oddziałem żeśmy były. Na ulice, bo trzeba iść naprzód, trzeba zajmować pozycje, żeby się połączyć ewentualnie w jakiś sposób z Mokotowem. Więc zaczęliśmy..., że idziemy, żeby dojść do Chełmskiej.Nas chyba wtedy prowadził „Garda”, rotmistrz, dosyć znana postać. I oddział był... Jeszcze najpierw było na Placu Bernardyńskim, Niemcy zaczęli iść i wtedy nawet żeśmy jeńca wzięli, który krzyczał : „
Ich bin Katolik, Ich bin Katolik! Hitler kaput!” No, to nas...Tutaj jeniec niemiecki i tutaj tak mówi: „
Hitler kaput! ” To już niedługo będzie zwycięstwo. I żeśmy poszli wczesnym rankiem, tak się szaro już robiło jak żeśmy szli opłotkami na ulicę Chełmską, żeby zająć pozycje. Dostałam rakietnicę, która była w ładnym skórzanym etui i chłopcy potem: „Co? Dziewczyna ma broń? A my nie mamy!” Oni już wtedy byli uzbrojeni, ale faktycznie żeśmy szli. Oczywiście Niemcy nas tam trochę przetrzebili, został ranny „Żyd”, został ranny inny kolega w brzuch, więc to trzeba było zaraz... A myśmy szli tak opłotkami, więc żeśmy musieli na przykład drzwi wyjmować, żeby go nieść na tych...
- Tego Żyda pamięta pani? Jak się nazywał, jaki miał pseudonim?
Nie, pseudonim to miał „Żyd”, a jak się nazywał? Musiałabym spojrzeć do tego, ale z nazwiskami jestem naprawdę na bakier.
- Ale był narodowości żydowskiej?
Nie, nie! To był Polak, tylko miał taki pseudonim.
- Spotkała pani w czasie walk powstańczych inne narodowości biorące udział w Powstaniu?
Nie, ale jeżeli chodzi o inne [formacje] poza akowskimi, to byli ludowcy jeszcze. Nie, nie spotkałam. I żeśmy nieśli na drzwiach tego „Żyda”. Doszliśmy do ulicy Chełmskiej, trzeba było oczywiście do szpitala skierować [rannych] i „Żyda”, który zresztą tam zginął, nie dał się uratować i kilku kolegów tak samo rannych. Na Chełmskiej był szpital, a myśmy zajęli na rogu ulicy Chełmskiej i Czerniakowskiej pozycję w domku, co był narożny. To nie było wysokie budownictwo. Tam żeśmy dostali kwatery, żeśmy troszeczkę odpoczęli. Za jakiś czas chłopcy… każdy przychodzi… Okazało się, że fabryka Matuszewskiego, która była gdzieś na Czerniakowie, została właściwie dla potrzeb wojska zabrana. W każdym razie każda z nas dostała ciepłe majtki, sweterki i jeszcze fabryka była, gdzie były kosmetyki. W związku z tym tam ludność pewnie to rozgrabiała, więc żeśmy były też nie tylko ubrane oddolnie w ciepłe rzeczy, ale i szmineczki i jeszcze inne... Każdy kto tam miał, to z kieszeni wyciągał: „Masz, masz, masz.” To takie humorystyczne. Ale potem się zaczęło. Przekopaliśmy... z jednej strony na drugą był zrobiony wykop. Był pepanc, to jest przeciwpancerny jakiś tam… Nie wiem, nie pamiętam już, czy to były naboje do tego, czy z początku nabojów nie było? Był z nami... dla mnie to człowiek opatrznościowy naszych oddziałów, sierżant „Wojtek”. To był przedwojenny sierżant, który tak poprowadził młodzież, bo większość była w moim wieku, trochę starsi chłopcy, mówię o chłopcach. A on cały czas był mężem opatrznościowym. Z nimi do lasu poszedł, z nimi z lasu wrócił. Był z nami na Chełmskiej. Jak były trudne chwile, to „Wojtek” potrafił taką stworzyć atmosferę, oni mu wszyscy bardzo ufali zresztą, do końca, że jakoś był w pewnym sensie przywódcą. Ale jak stanął czołg i zaczął walić w ten... to panika wybuchła i żeśmy się zaczęli wycofywać. Oczywiście niektórzy mówili, że trzeba się wycofywać, niektórzy zostali. Myśmy się [znaleźli] po tej stronie, po której nie było rowu, nie było zabudowań… Tutaj dużo tych zabudowań nie było, więc żeśmy się zaczęli wycofywać do tych zabudowań. Potem żeśmy przeskoczyli przez ulicę i jak się okazało, że to był właściwie... Nie wiem jak to się stało, że taka panika wybuchła i żeśmy opuścili ten posterunek. Żeśmy się z powrotem zorganizowali, ale potem przyszedł rozkaz, żeby nas wziąć na inne stanowisko. Zaczęły już „krowy” wyjące nas ostrzeliwać, więc sytuacja była trudna. Ale niedaleko przecież na Czerniakowskiej była Baszta, która szła z Mokotowa, doszła do Klasztoru Nazaretanek i tam właśnie zginął w natarciu ten mój ktoś, dla mnie bardzo ważny...Tak, że tak niewiele nas właściwie dzieliło, można powiedzieć, metrów od siebie. Ale żeśmy się nie spotkali... Podejrzewam, że celem i jednego i drugiego było połączenie tego wszystkiego. Myśleli, że zdobędą szybciutko Klasztor, bo w Klasztorze byli Niemcy, a to było bardzo trudne.
- Tego dowiedziała się pani już po wojnie?
Tak. Dowiedziałam się zanim mnie aresztowano, zanim był „kocioł”, o którym mówiłam. Może i to powodowało, że właściwie bałam się, ale to był taki lęk, Boże drogi... bardzo byłam załamana tym wszystkim. Myśmy zostali wycofani na Forty. Jedną noc żeśmy spędziły na Fortach, gdzie żeśmy nocowały w takim pomieszczeniu, gdzie pełno było trumien. Niemcy jeszcze przygotowali dla swoich pewnie, pełno było trumien, takimi wiórami, takim czymś... Jak żeśmy przyszły była noc. Żeśmy się położyły, dopiero się potem okazało, że to były trumny. W każdym razie żeśmy tam były przez noc, rano dostajemy nową kwaterą i posterunki na ulicy Okrężnej. To jest ulica, która faktycznie jest okrężna, naokoło Fortów [biegnie], ale przed którą wtedy nie było żadnych zabudowań. To było wtedy od szosy... Ta szosa od Sobieskiego się nazywała wtedy Szosą Królewską i to było pole. Tak, że jak żeśmy zajęły tę willę…, willa oczywiście z łazienką, pięknie urządzona. Ale [Okrężna] sześćdziesiąt cztery to jest najbardziej na tym półkolu wysadzona willa, więc chłopcy sobie zrobili dołki strzeleckie za płotem, z karabinem [wycelowanym] na te małe [goliaty], takie czołgi. Bo jak potem wyszłam, to zobaczyłam… I tak żyjemy. Z początku, nie powiem, że było źle. Chłopcy robili jakieś wypady to się czasami... Aha, właśnie a propos wypadów – trafił się prosiaczek, którego zabili, którego nam przynieśli, a my te trzy dziewczyny miałyśmy się z tym prosiaczkiem oprawić. Żadna z nas nie wiedziała jak się do tego zabrać, bo kto kiedy tam prosiaczka oprawiał?! Ale przecież prosiaczek to była rzecz, którą trzeba było jakoś zrobić. Jakoś żeśmy sobie poradziły, nawet przyszedł na inspekcję dowódca plutonu, to myśmy przyjęcie piękne zrobiły, bo pomidory były, prosiaczek był i tak dalej. [...]Zaczęła się niby pozorna normalność, a jednocześnie wiedzieliśmy, że jeżeli Niemcy będą chcieli zaatakować, to nie będzie silnych. I drugiego... Zaczęły się naloty, a jak jest nalot…, nieduże wille, więc oni nam po prostu jeździli po dachach, bo to przecież zupełnie jakby po głowach jeździli. Nisko bardzo.
Tak, to był już 2 września. Nasze dowództwo zebrało się na naradzie w Forcie, bo tam była baza, byli dowódcy tak, że był i nasz „Roman”, całe dowództwo – dwadzieścia kilka osób. Jak byłam na tym Forcie i zresztą każdy, kto tam kiedykolwiek był, to czuł: „Boże, tutaj na Forcie to jest…, ale ziemi jest! Jest tak bezpiecznie, jest tak spokojnie, nie do zdobycia jest ten Fort.” Puścili bombę, nie wiem jak oni wiedzieli w którym kazamacie to nasze dowództwo się zbiera i czy to możliwe, żeby to wiedzieli? Czy to był okropny przypadek? Tego nigdzie nie wyczytałam jak to naprawdę było, prawdopodobnie tego nikt nie wie, bo może było jakieś porozumiewanie się z Niemcami? Jakieś znaki, jakieś coś? W każdym razie w to miejsce, gdzie te dwadzieścia kilka osób się zebrało na naradę padła bardzo duża bomba lotnicza i te wszystkie osoby zostały zasypane tonami ziemi z wału, bo przecież jest wał nad tymi kazamatami i wszystkie [te osoby] zginęły... Także koleżanka moja, która stała dalej od tego wszystkiego, to mówi: „Słuchaj, widziałam jak się sypie z początku ten... na te osoby, a one siedzą.” Bo to tak nagle wszystko było, że się nie da opisać.
- Jak ona mogła to widzieć?
Bo ona była nie w tej kazamacie gdzie... tylko tam stała, tam są duże przejścia, ona stała jeszcze przed przejściem tak, że to mogła [widzieć], ten pierwszy moment kiedy to się sypało. Mogła to widzieć. No i... dowiedzieliśmy się o tym, że nasze dowództwo nie żyje. Za jakiś czas, po kilkugodzinnej przerwie zaczęło się natarcie Niemców, podobno i Ukraińców na... od strony [Szosy] Królewskiej tak, jak powiedziałam, właśnie na nasze pozycje. Prędko im się udało osiągnąć to, co planowali, bo pewnie gdzieś koło godziny... nie będę mówiła godziny, bo to jest nieistotne, a nie potrafię w tej chwili... Wydaje mi się, że gdzieś koło godziny drugiej chyba, to nasi chłopcy... Ponieważ tak: przeskakując z jednej strony była Szosa Królewska, a jak przeskakiwali przez płoty i szli, to potem mogli do Fortów dojść, więc niektórym się tam udało uciec. Zresztą niewiele daleko mogli uciec, bo zaraz na Podhalańską ulicę weszli Ukraińcy i wymordowali ludność i z naszymi się bili. Nasi niektórzy się wycofali, ale nie ci, którzy byli na pierwszej linii. Na pierwszej linii bardzo dużo chłopców zginęło. W każdym razie któryś z chłopców, który ostatni się wycofywał krzyczy: „Niemcy są na przedpolu! Uciekajcie, rozumiesz?!” Uciekajcie w takim sensie, że nie macie co tutaj siedzieć, bo nic z tego nie będzie. Ale myśmy uciekać nie mogły. Jak to, dziewczyna przecież nie przeleci tak. Według mnie, to za kilka minut wybuch bardzo... myśmy były w piwnicy…, są w willach, gdzie było centralne ogrzewanie takie przejścia i był bardzo silny wybuch.Co się okazało? Niemcy chyba rzucili tam granat. Ale to jakoś nas… poza tym, że ogłuszyło, to nie miało innych skutków. Nie zapaliło się, przynajmniej przy nas nic i za chwilę krzyczą Niemcy: „
Raus! Raus!” Na łóżeczku leżał koc. Schowałam tylko opaskę i swoją torbę... właśnie, po tej torbie jeszcze Niemcy mogli poznać, bo miałam torbę po masce przeciwlotniczej. I tę torbę wzięłam i koc chwyciłam jakiś, bo nigdy nie wiadomo co tam będzie. I Niemcy każdej z nas kolbą przyłożyli po grzbiecie, że tak powiem i nas wyprowadzili na ten… Bałam się otworzyć oczy, bo w tych dołkach strzeleckich... Myślę sobie: „Matko droga, to będzie sama masakra.” Nie wiem, chyba jednego zobaczyłam tak, że myślę sobie, może reszcie się udało jednak jakoś przeskoczyć na tę stronę.
- Proszę jeszcze powiedzieć jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania? Pani mówiła, że z jedzeniem nie było problemu, a z higieną na przykład?
Ponieważ dom, w którym Szczubełek i Stasiw mieszkali, spółdzielczy dom... tam mieszkali ludzie, którzy nas karmili, którzy nam udostępniali łazienki, bo myśmy tam spały. Było dziecinne łóżeczko, moja koleżanka była gruba, ja byłam chuda i długa, więc żeśmy na tym łóżeczku dziecinnym, jednej nogi wystawały, drugiej... Trzecia znowu gdzieś tam jeszcze. To żeśmy tak pomieszkiwały, ale w ciągu dnia żeśmy zawsze jakieś zajęcie miały. Właśnie mówiłam, to patrzenie, czy tam wyjeżdżają Niemcy, to organizacja życia, podział chociażby środków, które się dostawało. Zaopatrzenie, żeby było co zjeść. Ale ludność tego domu była naprawdę nadzwyczajna. Co prawda, skoro oni w większości chyba należeli do konspiracji, do „Jaszczura”... Nie miałyśmy ani głodu, ani nie narzekałyśmy na możliwość umycia się wtedy, a jak żeśmy poszły już do Doboszów, to już był pełny luksus. Pełny luksus był!
- Było jakieś życie kulturalne?
Nie, nie. Wiadomości przenikały, ale „jedna pani drugiej pani, jeden pan drugiemu panu”. Ale o kulturalnym życiu to nie było mowy, bo ciągle byliśmy pod obserwacją Niemców z Fortu, którzy gdybyśmy się w jakiś sposób w większej grupie starali przemieścić, czy coś, to już na pewno by była reakcja. Cały czas mówili, bo znowu ja tego nie [widziałam], nie wiem, czy nawet wyczytałam gdzieś, odnośnie wojsk węgierskich, że tam właśnie wojska węgierskie przyczyniły się bardzo do tego, żeby ci Niemcy opuścili Forty.
Nie. Tam nasłuchiwali radia, niektórzy mieli radia, były nasłuchy, ale tak to nie było. I przy tym mówię, że może tam przy Forcie, może tam dalej, gdzie to życie inaczej [wyglądało], było spokojniejsze... Poruszać się można było, oczywiście nie w pierwszym tym [rejonie], tylko dalej.
- Proszę powiedzieć jakie jest pani najgorsze wspomnienie z okresu walk powstańczych?
To trudno powiedzieć: najgorsze, bo taka moja niemoc, że nie mogłam tego... nie spotkałam tego mojego..., w każdym razie miałam się z nim skontaktować, to jest kwestia niemocy. Musiałam podjąć decyzję czy wrócić do domu, bo tu nie mogłam się wywiązać, jak to wszystko wygląda, czy iść tam? To są wszystko przeżycia, które wymagały podjęcia decyzji.A najgorsze to jest chyba rozbicie Sadyby. Wtedy, kiedy się już wydawało, że wszystko będzie dobrze, strata całego dowództwa w okropny sposób... to były bardzo trudne chwile. I potem na Placu Narutowicza, kiedy nie było wiadomo co z nami zrobią.
- A pani najlepsze wspomnienie?
Najbardziej radosne, to jak się dostałam na Mokotów i ta wolność, którą się tak bardzo zachłysnęłam, to radio grające i pieśni wojskowe, rozmaite. To była wielka radość. Czy ja wiem, ile miałam tych radosnych chwil... Jak przyszli z lasu chłopcy, była wielka radość. Ale potem to wszystko tak prędko szło. Tragiczne było zasypanie naszego dowództwa. Tragiczne, okropne. Dwadzieścia jeden chyba osób zostało zasypanych...
- Czy jest taki obraz, który jak myśli pani o Powstaniu, ciągle powraca?
O, tak. Są obrazy, które powracają, ale to są obrazy związane raczej nie z samym Powstaniem, tylko z moimi myślami o tym. Jak sobie myślę: „Czy tu przejdę, czy się dostanę?” Ciągle narastające we mnie... żebym zdołała, żebym się wywiązała. Mam bardzo silne poczucie odpowiedzialności i obowiązkowości. I ciągle mogę... deszcz pada, a dalej nie mogę iść, bo przecież nie będę w nocy…, wtedy co było. I okazuje się, że nie wiadomo gdzie, co się dzieje, łączności. To tak... Zresztą każdy właściwie etap Powstania, bo mówię, u nas to było tak: pierwszy dzień, potem była konspiracja, która... też coś się działo. Potem ta część, kiedy nam się wydawało, że może będzie lepiej, bez uzasadnienia właściwie, bo jakie było uzasadnienie? Już było wiadomo w połowie Powstania, że to się nie udało, tamto się nie udało, że właściwie są olbrzymie straty i nie wiadomo jak będzie dalej. Potem najtragiczniejszy, ale to już po Powstaniu... Nadzieja... Spotkałam na Fortach jak przyszli z lasu powstańcy kolegę, który był właśnie z oddziału „Włodka” i pytam się. On mówi, że wszystko w porządku, żyje, jest na Czerniakowie gdzieś. To taka nadzieja, że może wszystko będzie dobrze. Nie było...
- Pani nie miała żadnego kontaktu z rodziną?
Nie, nie miałam żadnego kontaktu. Tylko drogą dedukcji ich odnalazłam. Bo jeszcze będzie moment, kiedy uciekniemy z transportu...
- Proszę opowiedzieć jak dostała się pani do Domu Akademickiego, jak to było?
Właśnie, tak jak powiedziałam. Nas zaprowadzili Niemcy pod Klasztor na Służewcu, tam było dużo ludności cywilnej właśnie z Sadyby, pogonionej tam przez Niemców. Były i ranne osoby i z dziećmi i starsi zdenerwowani bardzo ludzie i myśmy się włączyli do pomocy im. Trzeba było opatrzyć rany, to przecież nie ma co czekać. I Niemcy nas wszystkich wyłapali, wyłapali też chłopców, którzy mieli... trochę byli ubrani tak, jak powstańcy. Bo każdy zdążył się nawet rozebrać [z „powstańczych” ubrań]. W każdym razie Niemcy nas wybrali, potem popędzili ludność prawdopodobnie do transportu, a nas wieczorem, już było ciemno, przyjechała buda oczywiście z karabinami, z obstawą. Nas wsadzili na samochód ciężarowy i wieźli. Nie wiedzieliśmy gdzie, bo nie było gdzie popatrzeć. Myśmy dopiero na dobre jak nas już potem... Aha, wyjechaliśmy na jakieś podwórze. W nocy nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, dopiero jak się zaczęło rozwidniać, to charakterystyczne wieże kościoła nas zorientowały, że to jest Plac Narutowicza. Wiedzieliśmy, że jest akademik na Placu Narutowicza. Ale tak na dobrą sprawę, co się działo na Ochocie [nie wiedzieliśmy], chociaż przychodziły wiadomości, że tam strasznie grasują Ukraińcy, że tam jest strasznie mordowana na Zieleniaku ludność cywilna. To troszkę wiadomości przychodziły, bo zawsze gdzieś tam ktoś komuś urwał się, jakoś udało mu się przejść i potem wiadomości szły. To było bardzo niedobre. I tam żeśmy siedzieli... dla jednych to jest siedem dni, dla innych to jest pięć dni, to trudno jest ustalić. W każdym razie nas wszystkich... Potem się na szczęście okazało, że już nie rozstrzeliwują na Placu Narutowicza w Domu Akademickim. Jest tablica, która mówi, że trzysta osób cywilnych zostało w podziemiach tego akademika rozstrzelonych. Myśmy właściwie mogły się spodziewać, że to będzie miało miejsce, bo Niemcy niechętnie brali cywilów.
Nas było tam chyba ze dwanaście osób. Nas dziewczyn było sześć i chyba było sześciu chłopców, może siedmiu chłopców było tak, że nas było kilkanaście osób. Niestety już bardzo dużo nie żyje z tych osób. Chłopcy byli w jednym pomieszczeniu, my w drugim. I jak żeśmy się rano zorientowali gdzie jesteśmy, to się okazało, że między naszymi pokojami jest dziurka i chłopcy mówili: „Słuchajcie, nic się nie martwcie. Tu zaraz, czekajcie, pożywimy was.” Przecież przez cały dzień były naloty tak, że żeśmy nie jadły nic. Potem była droga pod Klasztor tak, że już troszkę głodne byłyśmy. „My tu wam zaraz coś zorganizujemy.” Okazuje się, że był suchy makaron, który oni nam przez tą dziurkę przesyłali i żeśmy tak doczekali.Potem na obiad, to żeśmy chyba coś dostały, ale to była jedna miska bez żadnej..., bo platerów wtedy już nie miałam z sobą. Musiałyśmy sobie jakoś poradzić, jakieś ziemniaki, coś tam jeszcze. W każdym razie jakoś żeśmy sobie radziły i potem się zaczęły przesłuchania, więc ciągle... Na szczęście miałam dowód osobisty z sobą, gdzie jest [napisane] gdzie mieszkam, a więc Niemcy... Miałam kenkartę chyba też, więc tłumaczyłam Niemcom skąd tam się wzięłam i tak żeśmy się wszyscy tłumaczyli. I widocznie doszło to, że nie rozstrzeliwują powstańców, nie rozstrzeliwują ludności, bo już wtedy wstrzymano jednak to rozstrzeliwanie ludności i żeśmy wyszły na Dworzec Zachodni z ludnością cywilną, oczywiście pod eskortą uzbrojonych Niemców.
To był już pewnie 7 września, jeżeli wyjście na [Dworzec]... Droga przez całe miasto to nie była, bo żeśmy szli tutaj na Dworzec Zachodni, raczej mijając…, raczej polami. Co i rusz to ktoś tam odskoczył w zagon ziemniaków się położył, żeby nie iść razem z Niemcami na Dworzec. Tam nas ustawili na peronie, żeśmy czekali na pociąg, który przyjedzie. Wtedy nie wiedziałam o Pruszkowie. Myśmy z koleżanką, która miała rodzinę w Sochaczewie żeśmy nic, tylko myślały jakby się tu urwać tym Niemcom, więc żeśmy tak spokojnie chodziły po peronie, chodziły... W pewnym momencie żeśmy się odważyły i biegiem za taką budkę strażniczą, co jest czasami na peronach, wtedy była taka budka strażnicza. Tam zaraz żeśmy spotkały kolejarzy i mówimy, żeby nam pomogli, że my chcemy się urwać, że mamy rodzinę w Sochaczewie. „Poczekajcie tutaj.” Przyjechał pociąg do Sochaczewa, ale trudno było tam wejść, trzeba było mieć przepustkę, żeby jechać tym pociągiem. W każdym razie wszędzie się znajdą ludzie. Tak jak się spotkałam... potem opowiem, jakiego człowieka spotkałam w innym miejscu. Ten Niemiec pozwolił nam zostać – we dwie jesteśmy, jedna z naszej trójki została, bo ona miała gdzie indziej rodzinę, więc mówi: „Jakoś sobie poradzę.” Ten Niemiec zgodził się [żebyśmy poczekały] i jak Niemcy, żandarmi przyszli sprawdzać, czy mamy [przepustki do pociągu], to powiedział, że to są jego znajome i że chce, żebyśmy mogły pojechać i tak żeśmy właściwie Niemcom zwiały.
- Ta kontrola była jeszcze przed wejściem do wagonu?
Nie, nie. Już w wagonie, już tamci Niemcy [którzy nas eskortowali na Dworzec] nas nie widzieli i nie wiem, czy oni pierwsi, chyba pierwsi nie odjechali z tym tłumem ludzi do pociągów ich wsadzając, bo nie kojarzę tego momentu, żebym to widziała. A jak stałyśmy za tym budyneczkiem, to obserwować można było peron. W każdym razie Niemcy nie zwrócili uwagi jak myśmy uciekły i to był zasadniczy moment, który... a potem ten Niemiec, który pewnie się domyślał co my jesteśmy, bo co to? Dwie młode dziewczyny bez żadnych manatków, bez niczego, nagle chcą jechać do Sochaczewa i tutaj kolejarzy proszą... Ale jakoś się udało. W Sochaczewie też jeszcze była furtka, żebyśmy mogły przejść, tam jeszcze kolejarze załatwili tak, że dzięki pomocy kolejarzy i Niemca, który się okazał człowiekiem, to żeśmy właściwie uniknęły Pruszkowa i wyjazdu gdzieś do jakiegoś prawdopodobnie obozu. A w Sochaczewie koleżanka, która tam miała matkę... Oczywiście nie będę mówiła o tej radości, która była, która spotkała… Jak żeśmy jechały pociągiem, to tak patrzyłam na ludzi, którzy chodzą normalnie, którzy mają firanki w oknach, którzy prowadzą normalny tryb życia. Myślę sobie: „Boże, czy to jeszcze ja kiedyś będę tak miała...” Ale przyjechałyśmy. W Sochaczewie ta mama mówi tak: „Na razie to idźcie...” Jest dzielnica w Sochaczewie, która się nazywa Rozlazłów i która była majątkiem państwa Baderów. To był majątek zwany Rozlazłowem i oni nas tam umieścili - jako, że tam było sporo młodzieży, która nie była w Powstaniu. Jak się tam znalazłam, dostałam bardzo wysokiej gorączki i całą noc byłam nieprzytomna. Nad ranem się ocknęłam i słyszę, że mówią, że [przyszedł] transport ludzi z Powiśla, którzy będą potem rozdzielani na poszczególne wsie. Jak usłyszałam, że z Powiśla i że transport cywilów, w gorączce, właściwie po strasznej gorączce wzięłam tę torbę swoją, nakleiłam sobie Czerwony Krzyż, znaczy one mi to pomogły [zrobić], bo ja się nie bardzo nadawałam i czym prędzej żeśmy poszli tam, żeby szukać moich – mamy i siostry. Bo myślę sobie: „Jak z Powiśla, to one tam mogą być.” No, niestety... Były sąsiadki, były tam inne osoby, ale tylko mi powiedzieli tyle, że obie żyją i to była olbrzymia radość moja... Olbrzymia radość. Dowiedziałam się tylko tyle, że mama z siostrą trzymały się z jakąś sąsiadką. Wszystko trzeba było przemyśleć, wydedukować: jak to jest możliwe? Z jaką sąsiadką? Która miała rodzinę pod Sochaczewem? Ale, że mama się nie chciała rozstać z siostrą, to siostrze zrobiły, (zresztą ksiądz tak poradził,) siostrze zrobiły ciążę z płaszczy i moja mama razem z córką w ciąży pojechała gdzieś w Końskie. Ale żyją i to jest najważniejsze. Teraz tylko jak ja ich odszukam? Myślę sobie tak: „Jeżeli tutaj rodzina tej pani, z którą mama razem pojechała jest, to muszę tę rodzinę odnaleźć.” A skąd znam tą panią? Mieszkaliśmy w jednym domu, ona miała synka, który zawsze przychodził do mnie: a to lekcje, a to nie lekcje i zawsze opowiadał: „Wiesz, jadę do cioci. Ciocia mieszka na Wiejcy”, a Wiejca to jest właśnie wieś pod Sochaczewem, piękna, wielka wieś. Przeszłam przez całą wieś od domu do domu, żeby szukać rodziny tej [sąsiadki], z którą pojechały moja siostra i mama.
Tak, bo to była sąsiadka, więc znałam nazwisko, ale nie wiedziałam w której to chacie. A to olbrzymia, bardzo długa wieś. Przeszłam każdą [chałupę], znalazłam i sobie myślę tak: jeżeli ta sąsiadka jest w miarę przytomna, bo przecież ona niepotrzebnie tam jechała, jak już tu w Pruszkowie trzeba było na najbliższej stacji wysiąść i wracać na Wiejce, przyjechać na Wiejce. Jeżeli ta sąsiadka jest przytomna, to ona się w jakiś sposób skontaktuje z tą rodziną. Więc zostawiłam wszystkie swoje namiary i pełna nadziei, że wreszcie ich znajdę... i znalazłam. Bo faktycznie sąsiadka sobie przypomniała, że Wiejca nie jest po tamtej stronie Wisły, tylko po tej. To wszystko po Powstaniu, to człowiek rozmaicie myślał. I ona dała znać, one przyjechały z moją mamą pod Warszawę.
To był październik. One przyjechały w październiku i oczywiście zaraz przyszła wiadomość, że moja mama jest pod Warszawą. Ściągnęłam mamę... ta sąsiadka oczywiście do rodziny [przyjechała], a myśmy wynajęły mieszkanie. Wynajęły, bo przecież tutaj już rozdział nie przysługiwał, bo mama za Kołem, czy gdzieś tam miała przydział, gdzie powinni karmić. Bo to było rozdzielone na poszczególne wsie. Przyjechałam, żeśmy wynajęły mieszkanie z siostrą. Ciotkę jeszcze odnalazłam, która została z tamtej strony Wisły, tutaj na ten rejon przekwaterowana i tak żeśmy żyły. Pamiętam Boże Narodzenie, bardzo pamiętam. Żeśmy wynajęły pokój, w pokoju koza, łóżko nam wielkie gospodarz zbił, żebyśmy miały gdzie spać i jakieś pieniądze, żeby było na życie. Do lasu jeździmy po opał... Boże Narodzenie minęło, jest styczeń i przechodzą wojska radzieckie. Tak nam się wydaje, że jak przejdą, to już będzie normalnie, więc jak wojska radzieckie przeszły przez wieś... Aha, najpierw uciekają Niemcy. Uciekają Niemcy, na furmankach, na samochodach, wszystko jedno na czym, przychodzą, proszą o kawę, proszą o herbatę. I taka radość w człowieku: „A masz! A dobrze ci!”, ale dajemy kawę, herbatę, bo to też człowiek. Czasami może w ogóle nie związany emocjonalnie z tą wojną. Emocjonalnie to tak, ale może nie akceptujący tej wojny? Też tak mogło być.
- To byli żołnierze, czy też tacy...
Nie, to żołnierze. Normalne wojsko. I nagle jest... siedemnastego wyzwolona Warszawa... Myśmy, ponieważ było już wiadomo, że idą Rosjanie, myśmy zeszły do piwnicy, lepianki. Wiadomo jak to było, że jeszcze strzelanina może być. Ostatnia furmanka z Niemcami odjechała i biegnie Rosjanin... oczywiście wiadomo jak ubrany – tu miał na sznurku karabinek, z pistolecikiem jeszcze w ręku i za tymi [Niemcami] strzela i biegnie za furmanką. Za jakiś czas jadą normalne oddziały armii radzieckiej. Moja mama, która miała jakieś papierosy, coś do…, mówi: „Boże, to są wojskowi, a to i nasi na pewno idą!” Wychodzimy przed dom i tak jak gdybyśmy witali tych wyzwolicieli. Czasami mówią po polsku, że to była armia, z armii Berlinga też byli. Moja mama trzyma torbę, którą wyniosła z Powstania, z dokumentami rozmaitymi, z pieniędzmi, ze wszystkim i rozdaje te papierosy, a podchodzi jakiś Rosjanin, torbę mamie z ręki wyrywa i ucieka. To było okropne. Na szczęście jakiś jechał starszy rangą Rosjanin, który zatrzymał go, zabrał mu tą torbę, oddał i mówi, że jak będzie taki drugi, to żeby wzięła z płotu kołek i żeby ich waliła, żeby nie pozwoliła zabierać. To pierwsze powitanie i zabranie od razu wszystkiego, co żeśmy miały z sobą, to było coś okropnego! Następnego dnia, dwudziestego, to my już się wybieramy do Warszawy. W związku z tym moja mama jest w drewniakach, ja mam z koca, który zabrałam [z Powstania] uszytą jesionkę, (więc mam się w co ubrać), siostra tam coś jeszcze, ale maszerujemy do Warszawy. Oczywiście to jest prawie trzydzieści kilometrów, tak w prostej linii licząc. Zima była bardzo wtedy ostra, ale co to jest jak jedziemy do Warszawy! One wiedziały, że nasz dom jest „nieczynny”. Co nas pchało do tej Warszawy? Pewnie przeznaczenie, bo siostra z mamą wychodząc z Warszawy, to widziały, że dom jest wypalony, ale idziemy do Warszawy. Wydaje nam się, że jak tam pójdziemy, to jakoś wszystko będzie [dobrze] i zresztą było… I idziemy. Nie idziemy szosą, tylko idziemy takimi drogami, żeby jak najkrótszymi. Ale i na tych drogach leży pełno Niemców i co patrzę na którego, to myślę: „Dobrze ci tak. Dobrze ci tak.” Byłam taka pełna złości na nich, że trudno sobie wyobrazić. Za to Powstanie, że tak wyszło, za to wszystko... Ale tak sobie z drugiej strony myślę: „Boże, a może na ciebie z drugiej strony czeka matka, czeka żona, czeka rodzina” tak, że walczą we mnie ta zła z lepszą naturą, ale więcej zwycięża zadowolenie, że: „Jednak tutaj widzisz, nasi chłopcy tak leżeli i nikt nie miał czasami możliwości, żeby nawet uklęknąć przy nich i pomodlić się, a jednak za ciebie tą << ‘zdrowaśkę’ >> zmówię.” Przychodzimy do Warszawy, już jest tłum ludzi idących od Woli. Na Woli wybucha przed mostem kolejowym mina, więc ileś tam jest znowu trupów, a my nic, tylko przemy na Powiśle. Oczywiście jak to wyglądało, to wiadomo było. One bardziej widziały, bo one wychodziły z domu, więc widziały jak ta okolica wygląda już wtedy, kiedy ich pędzili. Dla mnie to obejrzenie tej części Warszawy i tych wszystkich skutków [bombardowań], to było znowu okropne, bo właściwie gruzów jako takich podczas Powstania nie widziałam, bo te wille, które [gdy] Niemcy weszli, to były wypalane i burzone potem jak mnie już na Sadybie nie było.
- A pierwsze wrażenie, co pani zapamiętała?
Jak weszłam do Warszawy? Jak się idzie Wolską, to jest kościół św. Wojciecha, w którym one... Jak pędzili wszystkich ludzi, zanim [dotarli] do Pruszkowa, to w tym Kościele one nocowały. To mi dopiero one potem opowiadały jak było w tym Kościele, kiedy tłum ludzi na tych... to już był wrzesień, na posadzkach, z dziećmi, z chorymi, z rannymi, brud, a nie można... Zanim ich przetransportowali do Pruszkowa to jednak w tym Kościele byli. We mnie było parcie, żeby dojść do domu i zobaczyć i żeby napisać kartkę na domu, nawet jak on nie jest… I faktycznie, jak żeśmy doszły – ruiny. Moja mama na samym początku Powstania zaniosła do piwnicy główkę od maszyny. Bo maszyna do szycia, to jest w domu rzecz, która jest bardzo potrzebna, w związku z tym mamie się wydawało, że jak to zostawi w maszynie, to się nie przetrzyma. Oczywiście węgla mieliśmy sporo, bo mama była bardzo zapobiegliwą osobą, w związku z tym włożyła w ten węgiel. Potem trzeba było wejść do piwnicy, żeby tę maszynę wyjąć, więc było oczywiście wszystko spalone. Jak weszłam tam, to było pełno popiołu, wyjęłam maszynę i napisaliśmy kartkę. Jak się potem okazało, że możemy się zatrzymać w tym domu poniemieckim, znaczy poniemieckim w sensie – zamieszkiwanym całe lata okupacji przez Niemców, rozmaitych cywilnych pracowników. Przed wojną to był bardzo nowoczesny dom, bo komorne wynosiło sto trzydzieści złotych miesięcznie, co było bardzo wysokim komornym, ale już nie było żadnego ogrzewania gazowego, w ogóle gazu w mieszkaniu, tylko wszystko na elektryczność, bo taka była tendencja w domach nowoczesnych. Bardzo piękne kawalerki z wnęką na spanie, z oknem, wykończone fantastycznie, pięknie wykończone – luksusowy dom po prostu, więc żeśmy się tam zatrzymały. [...]
Właśnie, na kartce napisałyśmy, że jesteśmy tu i tu i tak sobie wyobrażałam, że ludzie, którzy by chcieli się od nas coś dowiedzieć, to ta kartka im powie, gdzie jesteśmy, gdzie mieszkamy. Przyjdą... no, niektórzy przyszli. Zaczęli się ludzie z różnych innych ulic [schodzić], jak się dowiedzieli, że tutaj można wypić herbatę... Bo jak żeśmy się zorganizowały, u dozorczyni w piwnicy, bo w kuble zupę gotowano, to się zaczął napływ warszawiaków. Myśmy byli jedni z pierwszych. Jak zajęliśmy to mieszkanie, to poza tym, że były okna, które włożyliśmy, ale były jeszcze... końca wojny nie było.
- Jak to było z tymi oknami?
Widocznie ktoś przed nami wyjął okna i ustawił w mieszkaniu, tylko o ścianę oparł, więc nie wiem kto tam mieszkał. Niemcy byli na pewno, mieszkali, pracownicy niemieckich rozmaitych instytucji. Myśmy sobie te okna wsadzili i już było zupełnie co innego. Kozę jakoś żeśmy potem zorganizowali. Ale zaczęły się niemieckie naloty na Warszawę. Może to nie były naloty bombardujące, ale wywiadowcze, więc już był znowu [strach]: co będzie dalej? Zaczęła się jeszcze jedna rzecz bardzo przykra, zaczęło się chodzenie rosyjskich wojsk po mieszkaniach. Szukali wódki, szukali dziewczyn tak, że to była banda, która zachowywała się hałaśliwie i… strzelanina w nocy... Jeszcze jedna rzecz była szalenie ciekawa, zaczęli się Robinsonowie warszawscy odzywać – ludzie, którzy całe Powstanie przeżyli w gruzach Warszawy. Akurat jeden z Robinsonów mieszkał też w tym domu poniemieckim, gdzie myśmy właśnie zajęli [mieszkanie] i opowiadał w jaki sposób oni to przeżyli, jak oni się z miejsca na miejsce musieli przenosić. To jest bardzo ciekawe. Jakoś nie widzę, żeby to miało odzwierciedlenie w książkach, w opowieściach, bo to wcale niemała grupka ludzi była. Chyba w filmie kiedyś coś było o tych Robinsonach.
- Proszę opowiedzieć jaka była historia tego człowieka? On był powstańcem?
Nie, po prostu z żoną doszli do wniosku, że tylko patrzeć jak będzie ofensywa [radziecka], wyzwolą [Warszawę] i oni nie będą musieli opuszczać tego wszystkiego. I został. A jak potem został, to wiadomo, wyjść to było ryzyko tak, że całą zimę, srogą zimę to oni przeżyli w gruzach Warszawy.
On z żoną.
- Oni byli narodowości polskiej?
Polskiej. On co prawda miał takie nazwisko trochę włoskie, nazywał się Kaproni, ale to był Polak. Tak, że ich historia też była świetna. I tak się zaczął właściwie normalny dzień w Warszawie... Trzeba było pomyśleć... A, zaraz! Pieniądze były nieważne. Myśmy co prawda pieniędzy dużo nie mieli, niemniej jednak zawsze tam trochę… mama dobrze gospodarząc musiała mieć. Okazało się, że za pieniądze, za które jeszcze dwa dni temu można było kupić i buty i wszystko – a moja mama w drewniakach była – okazało się, że już nic nie możemy kupić. Była wymiana pięćset złotych na osobę i to właściwie było wszystko. I tak się ludzie zaczęli odzywać. Mieliśmy znajomych na Pradze, którzy jak przyszli, zobaczyli Warszawę, to koniecznie nas chcieli zabrać do siebie. Moja mama powiedziała: „Nie. Jak tu mamy mieszkanie, to już się nie ruszymy stąd” i miała rację. Miała rację, bośmy się nie ruszyli, tam mieszkaliśmy do roku 1957. I zaczęłam interesować się odnośnie „Włodka” i pewnego dnia spotkałam na ulicy…, byłam na miejscu, gdzie on mieszkał – nie było żadnej informacji, byłam na miejscu gdzie pracowałam – był dom wypalony, nie było żadnej informacji. Ale za kilka dni, i to już jest przed moim aresztowaniem, spotkałam właśnie profesora, który mi powiedział, gdzie zginął [„Włodek”] i jak. Znaczy on niewiele wiedział, bo miał drugiego syna też w Powstaniu, który wiedział, że[„Włodek”] zginął, ale to była taka sprawa, że Niemcy tam podobno palili zwłoki tak, że nie ma mogiły, nie ma miejsca pochówku. Są tylko relacje ludzi jak to wszystko było z tym, że zginął. Pewnie jak dowódca, niepotrzebnie chciał porwać ze sobą... No... i co dalej się dzieje? Zaczyna się moja właściwie osobista tragedia, bo nie mogę się pogodzić z tą myślą...
1945. Jeszcze kwiecień, czyli, że jeszcze końca wojny nie ma. Jestem zbuntowana przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Wszystkim, którzy przeżyli i są gdzieś tam zazdroszczę. Wszystkim, którzy nikogo nie stracili zazdroszczę. Wszystkim, którzy się dekowali zazdroszczę. Jestem zbuntowana przeciwko wszystkiemu i wszystkim, przeciwko losowi. Spotkałam profesora, profesor nic więcej nie mógł mi powiedzieć i wtedy właśnie, 1 maja przyjechała do mnie koleżanka z Sochaczewa i żeśmy poszły do „Wićki”, czyli do naszej patrolowej, która mieszkała... u której byłyśmy zgrupowane na Krasickiego przed Powstaniem i potem żeśmy się z nią nie widziały, bo ona też dostała gdzieś rozkaz i poszła i nie wróciła. Bo tak było na przykład z koleżanką, która jak przyszła na Chocimską, to już tam została, bo nie było nawet często możliwości powrotu. Przyszłyśmy z wizytą do „Wićki”. Ona mieszkała na Odolańskiej. Kiedy żeśmy do niej weszły, to „Wićka” jakaś bardzo zmieniona siedziała przy oknie. Otworzył nam w cywilu chyba jakiś pan, który nas zaprosił do siebie bardzo pięknie, drugi stał przy „Wićce”. Żeśmy się zorientowały, że właściwie jesteśmy w „kotle”. On powiedział nam, że jesteśmy zatrzymane i że teraz nie wolno podchodzić do okna, rozmawiać ze sobą, no... „kocioł”, zwykły „kocioł”. Tak było do wieczora z tym, że przecież każdy musi iść jednak do łazienki, czy gdzieś tam. „Wićka” szepnęła nam tylko: „Nigdzie nie należałyście, nic nie wiecie.” To już wiemy, czego się trzymać. Bo przecież „kotła” nie zakładali w domu, w którym nic nie... nie miał powiązań. Wieczorem przyjechała buda, buda oczywiście z obstawą i „Wićkę” i nas wzięli.
Nie, tego dnia nie było nikogo, dopiero następnego dnia, ponieważ nie wróciłam na noc, moja mama wysłała siostrę. Siostra też w ten „kocioł” wpadła. I jeszcze jakaś koleżanka, która do „Wićki” przyszła, ale to było następnego dnia. Tego dnia jechałyśmy we trzy. Zaraz, ja tutaj piszę, jak to się odbyło: „Było już ciemno, kiedy podjechała buda. Wyprowadzono nas. Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że „Wićkę” pozostawiono jeszcze w mieszkaniu pod opieką jednego z cywilów. Opuszczono i spięto szczelnie plandeki i pod strażą uzbrojonych ludzi powieziono w niewiadomym kierunku. Cały czas starałam się wyobrazić sobie, jakimi ulicami jedziemy, byłam przecież harcerką. Zorientowałam się szybko, że jedziemy na północ, a kiedy ostro zjechaliśmy w dół, byłam pewna, że to ulica Oboźna. Mieszkałam na Powiślu, ulica Oboźna była ulubionym miejscem zjazdu na sankach, odróżniłabym ją od innych stromych ulic. Przejazd przez most pontonowy utwierdził mnie w przekonaniu, że jedziemy na Pragę. Cały czas myślałam o mojej mamie i siostrze, które martwiły się o nas, bo obiecałyśmy wrócić na obiad.”
- Przepraszam, proszę spróbować może swoimi słowami opisać.
Dobrze. Samochód zatrzymał się, otworzyły się drzwi, brama się otworzyła, samochód wjechał i wprowadzili nas od podwórza do jakiegoś domu, robił wrażenie mieszkalnego, gdzie... no, drugie piętro, pokój, łazienka. Tam nas zostawiono. Następnego dnia zorientowałyśmy się, że jesteśmy w mieszkaniu prywatnym. Nie dano nam tam nic jeść z początku, zaczęły się przesłuchania. Wszystko, co... życiorys, od początku do momentu, kiedy zostałyśmy zatrzymane. Co tam żeśmy robiły, skąd znamy „Wićkę”, kto to jest, ale w miarę jeszcze spokojnie. Po jakimś czasie nas przeniesiono... Aha, w międzyczasie była taka spółdzielnia budowlana – SPB, na Pradze się zawiązała, zaraz po wyzwoleniu Pragi i wtedy do nas dotarł jeden z dyrektorów tego. Zawsze jego nazwisko będę z piorunem kojarzyć, więc Piorunek, czy Pieronek, czy jakiś inny. W każdym razie elegancki pan, niedużego wzrostu, w kapeluszu, ubrany przyzwoicie, razem z nami przez jakiś czas siedział w tym pokoju. Okazało się, że była wielka afera, zresztą siedziałam z księgową z tego samego przedsiębiorstwa. Ale po przesłuchaniach takich, które były jeszcze w miarę kurtuazyjne bym powiedziała nawet – ciągle się dopytywano dlaczego i co i jak i nie wierzyli nam, że to jest tylko nasza znajoma, tylko w jakim celu myśmy przyszły? Myśmy w ogóle nie wiedziały o co chodzi. Zostałyśmy przeniesione do piwnicy. Osobno „Wićka”. „Wićka” była albo osobno, albo przez jakiś czas była z Irką, ale w każdym razie miały jakoś... Ja zostałam sama z tym, że miałam piwnicę bez okna, słoma była położona i oczywiście drzwi ze sztachet. To były normalne piwnice przerobione na więzienie. Korytarz, w każdym korytarzu ileś piwnic i każda zatłoczona zupełnie. Na końcu korytarza kibel, który... wiadomo co powoduje. I przesłuchania się zaczęły już o różnej porze. Siedziało przed stołem, gdzie przesłuchiwania się odbywały, siedziało już wtedy kilka osób słabo mówiących czasami po polsku. Przesłuchania były tak, że siedziałam na stołku, noga mi drgała, w związku z tym trzymałam ręce na kolanach. Zaczęła się więzienna codzienność przerywana w różnych porach dnia i nocy wezwaniami na przesłuchania. Przesłuchania są okropne do tego stopnia, że wszystko mówię to samo, bo mam krótki życiorys przecież. Poza tym, że unikam okresu Powstania, nie przyznaję się do tego tak, jak mi powiedziano, żeby tak było, to właściwie nie mam nic takiego do ukrycia. W każdym razie jeżeli potem dopuszczają do tego, że mówią: „No tak, tyle polskich dziewczyn i chłopców brało udział w konspiracji, brało udział w Powstaniu Warszawskim, a pani nie? Taka pani Polka? Plunąć w twarz tylko takiej Polce”. Takie były zagrania. Oczywiście nie w języku takim, jak to mówię, ale w języku troszkę zaciągającym. Tak było przez wiele, wiele razy i ciągle się upierałam, że nigdzie nie należałam, nic nie wiem, zresztą nie wiedziałam wtedy o co chodzi. Za jakiś czas skończyły się przesłuchania. Aha, jeszcze jedno, jak spotkałam człowieka... Był 15 maja, były moje imieniny i nie wiem co powodowało strażnikiem więziennym, bo dostałam najpiękniejszy bukiet, jaki mogłam dostać. W życiu innego, lepszego nie dostałam – pęczek rzodkiewek... Podrzucił mi po prostu do celi i ciągle się zastanawiałam, czy miał może córkę w moim wieku, czy może litość go wzięła, że taka dziewczyna siedzi, bo miałam palto zimowe na sobie jeszcze. Tutaj ta słoma, tutaj siedzi kobieta, która była o współpracę z Niemcami podejrzewana, tu siedzi prostytutka, bo to wszystko był tygiel rozmaitych tych… I siedzi pani, która była księgową właśnie w tej SPB tak, że taka mieszanina rozmaitych [przypadków]. A co było w pozostałych celach? W pozostałych celach: siedzi ksiądz, który śpiewa majowe nabożeństwa, siedzi pułkownik, który ma chyba malarię, bo ma napady dreszczy, siedzi cała... Cała piwnica zapchana. Jeżeli my na takim... ja wiem ile to mogło być, półtora na dwa i pół pewnie [metra] siedzimy tam we cztery, a potem nam piątą bardzo zbitą przynieśli, to można sobie wyobrażać jak to wyglądało w innych tych [celach] – smród, zaduch... I tu nagle znalazłam człowieka, właśnie z tymi rzodkiewkami... Siedzę i nie wiem, co dalej. Jak jest mycie, jest zlew półokrągły jak to w starym budownictwie i nas wypuszczają do mycia. Stoi strażnik oczywiście, pilnuje nas, ale nie ma momentu [na intymność] i to wszystko musi być prędko, nie ma ani mydła, z początku ani ręcznika. Dopóki mama nas nie odnalazła, nie odnalazła mnie i nie pozwolili nadać paczkę, to było bez ręcznika zupełnie. Ale i tak, trochę wody chociaż. W piwnicy jest już straszny zaduch, te kible, to wszystko, to jest okropne, a jeszcze, co i rusz przychodzi strażnik i taką pytą wali w te [drzwi], żeby nie śpiewać, żeby nie mówić, żeby nie rozmawiać. W sąsiedniej celi siedzą chłopcy, chłopcy, którzy dostali wyrok jak oni mówią „na białe niedźwiedzie” i mówią, że już teraz są po wyroku, już oczekują spokojnie, bo już wiedzą, co ich czeka, no... taki jest ich los. Od nich dostaję karty. Karty zrobione artystyczną ręką przez któregoś z tych chłopców, takie do gry karty. Tam znowuż jest szczelinka, coś się... Przecież oni tam siedzieli od kiedy tylko Rosjanie weszli, to już się to zaczęło. Jestem za wróżkę, w związku z tym wszystkim moim paniom, które ciągle coś tam mówiły, potrafię wszystko wywróżyć i znowu czekam co dalej ze mną. Ale zdenerwowało mnie to, że od jakiegoś czasu nie mam przesłuchań. W związku z tym myślę sobie: „Coś jest nie tak.” Wreszcie pod koniec miesiąca przychodzi sędzia śledczy na dół, do dyżurki, co się nie zdarzało do tej pory. Sędzia śledczy przychodzi i wywołują mnie. Myślę sobie: „No, to chwała Bogu. Już teraz to wiem.” Sędzia śledczy mówi do mnie: „No tak, czy pani wie, że na panią jest już wyrok?” Mówię: „No, jeżeli jest, to już nic nie poradzę, za niewinność idę.” „No tak, ale czy pani wie, że tutaj siedzieli rozmaici ludzie...” Aha, jeszcze przepraszam bardzo, jeszcze przedtem miałam z Irką jakiś [kontakt], w przejściu między jednym myciem, a drugim: „Słuchaj, możesz powiedzieć wszystko, bo oni wszystko wiedzą. << ‘Wićka’>> powiedziała, że my akurat z tym tematem nie mamy nic wspólnego tak, że nie musisz się wypierać czegokolwiek. Wiedzą, żeśmy były harcerkami i tak dalej.” Więc jak sędzia śledczy mnie tak właśnie mówi, to mówię, że jest mi już wszystko jedno. A on mówi: „No i co? Chce pani teraz złożyć prawdziwe zeznania?” Mówię: „Tak, złożę prawdziwe zeznania, bo już dłużej tego nie wytrzymam” i mówię mu: „Wie pan, jeżeli chcecie mnie skazać za to, że należałam do AK, jeżeli chcecie mnie skazać za to, że jako osiemnastoletnia dziewczyna akurat się... to jest też kwestia zbiegu rozmaitych okoliczności, bo mogła mi na przykład inna organizacja zaproponować. Akurat tutaj było tak i z pierwszej możliwej okazji skorzystałam. Jeżeli chcecie mnie skazać za to, że brałam udział w Powstaniu po to właśnie, żeby Polska odzyskała niepodległość, no to proszę bardzo.” Nie podobało mu się bardzo to, co mówię, ale widocznie bardzo mu moja desperacja chyba zaimponowała, bo mówi: „Wie pani, no tak... bardzo się długo pani wstrzymała podczas, kiedy tutaj byli i inni, którzy dużo prędzej przyznawali się do tego. Jakby pani miała ochotę, to bym pani zaproponował możliwość kształcenia się...” On mi proponuje, żebym szła na jakąś współpracę, jeszcze wtedy niewiele na ten temat wiedziałam, ja sobie dopiero potem przemyśliwałam wszystko. We mnie widocznie... wzdrygnęło mnie [na] samą myśl o tym. On mówi: „Jestem przekonany, że jeżeli tylko tutaj jakieś samoloty zagraniczne aliantów wylądują, to pani będzie pierwsza, która się uda, żeby ich przywitać i z nimi współpracować.” Nic się nie odezwałam, bo po co to było mówić. W każdym razie zaczęłam drżeć, bo wyobrażałam sobie, że oni wszystko mogą. Oni mogą mnie za niewinność też skazać. Ale nie upłynęły trzy dni i okazało się, że nas we dwie wypuszczają. Okazało się, że „Wićka”, ta koleżanka, w Górach Świętokrzyskich brała udział w ukrywaniu radiostacji i broni i że ona... po prostu zrobili u niej wtedy ten „kocioł” i skazali ją na... nie wiem. Ona siedziała w Rawiczu, bo tutaj karty tak... ona pisze ciągle, że do niej nie piszę. A ja pisałam do niej tylko, że widocznie nie dostawała tych kart. Została, siedziała w Rawiczu, a nas po prostu wypuścili.
Z tych kart nie wynika, w każdym razie już potem ani jej nie spotkałam... Ona miała narzeczonego w Anglii. W karcie napisałam jej, że Jerzy się odezwał, pewnie przyjedzie… tak, że być może, że on przyjechał i ją zabrał do Anglii. W każdym razie żadna z nas nie miała kontaktu [z „Wićką”], żeby pewne sprawy wyjaśnić do końca i żeby się z nią zobaczyć po prostu.
- Proszę przypomnieć jeszcze raz jak ona się nazywała?
Markowska Wincentyna, pseudonim miała „Wićka”. Ona w którejś z książek nawet jest, ale ona chyba tak dużo nie dostała, bo te karty z Rawicza są takie stare... w 1946 roku chyba jeszcze jest Rawicz. [...]Aha, jeszcze jak nas wypuścili, to trzeba było „Wićce” paczkę posłać, przecież ona nie miała tak bardzo rodziny. W związku z tym poszłam tam i chciałam jej zostawić paczkę. Okazało się, że już ją wzięli do Rembertowa, a w Rembertowie też był obóz, z którego potem wysyłali w różne strony i do więzienia. Więc do Rembertowa poszłam, wzięłam jej coś tam do jedzenia, wzięłam poduszkę, wzięłam coś tam jeszcze. I to było okropne – były baraki w Rembertowie, ludzi, którzy przynieśli paczki trzymali w odległości olbrzymiej od tych baraków i tak od widzimisię tego, który tam dozorował zależało, czy wpuści dwie osoby, czy... Kilka godzin się czekało na to, żeby móc zostawić paczkę. Zostawiłam tę paczkę. Kiedy poszłam z drugą paczką, to już „Wićki” nie było i nie powiedzieli gdzie i nie powiedzieli co, absolutnie. Dopiero karta od niej [wyjaśniła], że to [nowe więzienie] było w Rawiczu. Taka była sprawa z „Wićką”.Jak długo pani była w więzieniu?Byłam miesiąc tylko. Miesiąc od pierwszego, do trzydziestego maja. Wystarczająco... Jak się wojna skończyła, były huki, byli pijani ci, którzy zakończenie wojny świętowali, a ja... siedziałam w śmierdzącej piwnicy. Ale jeszcze był śmieszny moment, bo jak dostałam kiedyś do podpisania protokół, to ten protokół roił się od błędów ortograficznych, gramatycznych i rozmaitych. Bo to przecież pisali ludzie nie parający się na co dzień polskim językiem i polską gramatyką, więc nie mogłam powstrzymać śmiechu! Mówię, że tu jest błąd i tu jest błąd. „Podpisywać! Nie tego...”, ale tak ostro bardzo. Myślę sobie: „Nie będę się wygłupiać przecież.” Ale u mnie to było wyładowanie emocji, że nagle się zainteresowałam czym innym, a nie tylko tym, co tam oni ode mnie chcą. I wróciłam. Wróciłam do pracy.
- Była pani jeszcze w jakiś sposób represjonowana później?
Nie, nie. To znaczy czasami wydawało mi się, że ktoś tam się interesuje, że ktoś coś pyta wśród... Ale to nie w ten sposób. Nie byłam tak, że... być może, że ten sędzia jakoś uznał, że faktycznie…, przekonałam go tym moim [oświadczeniem], że za co właściwie mam być sądzona? W każdym razie stamtąd „na białe niedźwiedzie” ludzie wyjeżdżali...
- Proszę mi na zakończenie powiedzieć, czym dla pani było Powstanie?
To było jasne, że włączenie się do tego zrywu, który każdego młodego człowieka w jakiś sposób motywował… Akurat byłam w takiej rodzinie wychowana, że te [pojęcia] „Polska”, „patriotyzm”, „Bóg”, „honor”, „Ojczyzna” – były wartościami takimi, dla których wiele warto [poświęcić]. Dla mnie Powstanie było takie, że gdybym na przykład miała powiedzieć, że: „Słuchaj, niech się to wszystko wróci”, to poza jednym epizodem – moimi uczuciami, to bym nie zrezygnowała z tego, żeby tego nie przeżyć. Wydaje mi się, że to była wielka sprawa i to, że mi los pozwolił w tym uczestniczyć…, bez żadnego bohaterstwa, po prostu uczestniczyć. To robić, czego wtedy wymagano ode mnie, to, do czego byłam zdolna, do czego byłam jakoś w pewnym sensie przygotowana. To po prostu było uczestnictwo… Nie zrezygnowałabym z tego.
- A te wszystkie konsekwencje, zburzona Warszawa, pani pobyt w więzieniu...?
To była makabra, która bardzo zarzutowała na mój stosunek do wielu spraw po Powstaniu, jak już potem pracowałam, jak już było rozmaicie. Pracowałam w służbie zdrowia cały czas. Mój stosunek do partii, do wszystkiego... To na pewno miało duży wpływ. I Niemcom, którym do tej pory nie mogę darować. Nie mogę darować.
Warszawa, 13 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomek Żylski