Nazywam się Edmund Kujawski. Mam lat osiemdziesiąt pięć. Urodziłem się w Zajeziorzu, gmina Skępe, powiat lipnowski, ziemia dobrzyńska. Tam jest mój ród.
Zostałem wychowany w rodzinie nauczycielskiej. Tą rodziną było moje stryjostwo – Jan Kujawski i jego żona, Zofia Benigna Kujawska z domu Pietkiewicz. Moi stryjostwo stali się moimi przybranymi rodzicami.
Nie. Mój ojciec był nauczycielem [i] kierownikiem szkoły w Zaborowie. To jest miejscowość dwadzieścia cztery kilometry na zachód od Warszawy. Objął posadę nauczyciela w roku 1906. Wprowadził zaraz nauczanie w języku polskim, bo to było po rewolucji 1905 roku. Wprawdzie nieudanej, ale ona przyniosła dwie bardzo ważne rzeczy. [Było to] wprowadzenie języka polskiego do sądownictwa i do szkolnictwa. Tak, że szkoła, którą po Żmudzinie objął mój ojciec w 1906 roku, była prowadzona w języku rosyjskim. Ojciec wprowadził od razu podręczniki w polskim. Zaczął uczyć po polsku, co spotkało się początkowo z pewnym oporem miejscowego społeczeństwa, bo oczywiście miejscowi chłopi byli brani do wojska carskiego na dwadzieścia pięć lat. Jak znali bukwy i rozumieli komendy, to „nahajem bez łeb” nie dostawali, więc to było pewne uzasadnienie. Był [również] światły proboszcz, ksiądz kanonik Łystkowski, który bardzo ojca poparł. Właśnie zaczęła się akcja, żeby chłopstwo, dosyć ciemne, w większości analfabeci, przybliżyć do ojczyzny. Z chłopów zrobić obywateli polskich. Więc i kursy analfabetów i chór kościelny.
Nagle w 1906 czy 1907 roku po raz pierwszy od niepamiętnych czasów w kościele „Boże, coś Polskę” [śpiewano]. To była wielka rzecz.
Kończyłem Batorego i tam [miałem] znakomitych nauczycieli, mistrzów, ale czuję się przede wszystkim wychowankiem szkoły w Zaborowie. Dlaczego? Bo to była pierwsza moja szkoła. Po drugie, najdłużej trwało działanie wychowawcze tej szkoły, bo kończyłem siedem klas szkoły powszechnej. Wprawdzie potem do gimnazjum mogłem przejść z szóstej klasy, ale kończyłem pełny cykl kształcenia podstawowego w szkole powszechnej. Rodzice uważali, jak mnie oddawali do szkół w Warszawie, że byłem doroślejszy, odporny na wpływy miasta. Następnie ojciec, który miał bardzo dobre stosunki z kuratorium i z inspektoratem, mógł po 1918 roku, po odzyskaniu niepodległości skompletować nadzwyczajny zespół nauczycielski młodych ludzi, którzy byli tam urodzeni w roku 1908, 1910 czy 1911, ale szkoły i seminaria kończyli po wojnie. Tak, że byli to ludzie pochodzący głównie z warstwy chłopskiej, ale bardzo zdolni, z poczuciem misji, szalenie utalentowani. Ojciec był zdania, że żeby wychowywać i kształcić, to trzeba kochać i trzeba mieć powołanie. Ale to za mało, trzeba być jeszcze osobowością, znaczy mieć zestaw cech, który powoduje, że w odbiorze uczniów, wychowanków jest się mistrzem, autorytetem, słucha się go z uwagą, z zaufaniem, chce się go naśladować. Takich właśnie miałem nauczycieli, którzy nie tylko mnie uczyli przez siedem lat. Ale ponieważ dom kierownika szkoły, to było centrum, które ogniskowało wszystkich nauczycieli, przychodzili [do nas] osiemnastoletni chłopcy, zanim swoje rodziny zakładali, u nas przebywali i stołowali się i to nie tylko nauczyciele. Powiedzmy z dziesięciu nauczycieli ze szkoły zaborowskiej, która już w 1924 roku osiągnęła najwyższy stopień organizacyjny, siedmioklasowej szkoły, ojciec zorganizował sieć szkół w całej gminie Zaborów – w Sierakowie, Izabelinie, w Mariewie. Nauczyciele z tych wszystkich miejscowości do nas przychodzili. Odbierali u nas pensję, więc to było środowisko. Zanim poszedłem do szkoły, to wszystkich znałem i zaborowskich nauczycieli i w ogóle to środowisko. Były konferencje rejonowe, ognisko Związku Nauczycielstwa Polskiego. Tak, że etos nauczycielski bardzo głęboko poznałem. Do stanu nauczycielskiego mam wielki szacunek.
Poziom szkoły był wysoki. Można z pewną przesadą powiedzieć, że zaborowska szkoła z tą ekipą osobowości stała się instytucją kultury narodowej. Ona się cieszyła wielką renomą w całej gminie, a nawet w sąsiednich gminach. Niektórzy chłopcy, dziewczęta chodzili osiem czy sześć kilometrów z Borzęcina czy z innych miejscowości, żeby tutaj kończyć szkołę w Zaborowie.
Zostałem oddany do szkoły w 1934 roku. Zdałem egzamin do Państwowego Gimnazjum imienia Lelewela w Warszawie na ulicy Złotej, gdzie uzyskałem w 1938 roku małą maturę. Ponieważ profil gimnazjum był matematyczno-fizyczny, a miałem zainteresowania humanistyczne, wobec tego przeniosłem do Liceum Humanistycznego w Szkole Batorego. Jakkolwiek Batory to były tylko dwa lata, to wywarły [one na mnie] wpływ olbrzymi, bo poznałem wszystkich bohaterów „Kamieni na szaniec”.
Nasze pokolenie było jednak pokoleniem patriotycznym ze względu na tradycje rodzinne i na wychowanie. To były lata bliskie odzyskaniu niepodległości po długim okresie niewoli. Więc to było wielkie przeżycie, kult państwa niepodległego, kult Piłsudskiego. Uroczyście obchodzono wszelkie akademie w Święto 3 Maja, 11 Listopada, imieniny Marszałka. Wygłaszałem jako dzieciak, referaty i śpiewałem „Jedzie, jedzie na Kasztance, na Kasztance.” To było właściwie wychowanie takie, że mówiąc po łacinie Dulce et decorum est pro patria mori – „Słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę”. Każdy z nas się do tego, do obrony ojczyzny poczuwał.
…byłem w „Kujawiance”, w naszym domu wiejskim, bo już jednak było coś w powietrzu. W Zaborowie zainstalowano lotnisko polowe. Matka moja w domu ośmiopokojowym prowadziła mały pensjonat. Tam zamówił się na dwa tygodnie pułkownik Torwid, który dowodził lewobrzeżną Warszawą w 1939 roku. Przyjechał wielkim czarnym Pecardem. Pobył dwa dni, znowu wielki samochód przyjechał i go zabrał. To był dla nas sygnał, że coś wisi w powietrzu. Że wojna będzie, nie będzie, ale, że prawdopodobnie wybuchnie. Mieszkał u nas pan Wojtyński Wacław, ale dostał wezwanie, został zmobilizowany. Wobec tego rodzice zatrzymali mnie w domu. Tak że 1 września byłem w „Kujawiance”. Ten moment doskonale pamiętam. Rano moja matka niosła śniadanie. Mieliśmy głośnik na wielkie baterie i usłyszeliśmy głos prezydenta Ignacego Mościckiego, trochę zacinający się, chociaż był to wspaniały mężczyzna, prezencja wspaniała, który [mówił]: „Dziś o świcie odwieczny wróg przekroczył granice państwa polskiego.” W tym momencie moja matka upuściła tacę, ocalał tylko dzbanek, który był przykryty lalą z różnymi falbankami, żeby trzymało ciepło i szlochając mówiła „Jakie nieszczęście!” Wybiegła do sypialni. Nie mogłem ukryć radości, bo jednak człowiek podlegał propagandzie, że silni, zwarci, gotowi, że Niemcy to mają czołgi z tektury. Byłem przekonany, że damy Niemcom łupnia. Więc nie mogłem się doczekać wybuchu wojny. Moi rodzice, którzy mieli za sobą pierwszą wojnę światową, wiedzieli, że każda wojna to wielkie nieszczęście. Jest sytuacja, że siedzę w „Kujawiance”. Obserwuję bitwy powietrzne. Są sygnały „Uwaga, uwaga nadchodzi koma trzy.” Startują jednoosobowe samoloty myśliwskie, które jeśli dostatecznie szybko osiągnęły wysoki pułap, to wtedy mogły z bombowcami niemieckimi skutecznie walczyć. Obserwowałem bitwę i jeden Henkel został trafiony. Smuga dymu za nim szła. Wsiadłem na rower, dojechałem bardzo szybko do miejsca, gdzie trafiony samolot niemiecki wylądował na brzuchu, w okolicach Borzęcina, na podmokłym gruncie. Byłem jednym z pierwszych. Ale potem robotnicy w kombinezonach nadbiegli, wyciągnęli lotnika z kabiny, jeszcze żył. Byłem wtedy w jasnym mundurku szkolnym z tarczą jedynką. Wyciągnęli lotnika i jeden z robotników kopnął go w głowę. Chlusnęła krew i oblała mi jasną marynarkę. Odwróciłem się i miałem torsje. Od idealizmu wojennego i buńczuczności, nagle zorientowałem się, że wojna to jest rzecz okrutna, straszna. Jest wrzesień 1939 roku, jest wojna. Siedzę w „Kujawiance” i patrzę z przerażeniem na łuny nad Warszawą. Uświadamiam sobie, że tam bije serce Polski. Oczywiście, rwałem się do walki. Było tak, że nagle zjawił się tam 5 września nasz kuzyn, Rafał Masztak, świeżo upieczony lekarz, pochodzący spod Lipna, z Karnkowa, przyjechał przerażony z tamtych stron. [Był] pod wrażeniem mordów bydgoskich, aresztowania w tamtej okolicy wszystkich księży, nauczycieli. Zatrzymał się w „Kujawiance” i namawiał mnie, żebym z nim pojechał pod Krasnystaw, gdzie nasz kuzyn, Zygmunt Sobociński, miał majątki, że tam oczywiście będziemy mogli spokojnie wojnę przetrwać. Ojciec mój się zgodził. Dał mi mały pistolet i powiedział „Mam cię jednego, ale musisz, rozumiem.” Pojechaliśmy z Rafałem Masztakiem do Warszawy. Przyjechaliśmy 6 [września]. Zatrzymałem się w bursie Związku Nauczycielstwa Polskiego na [ulicy] Smulikowskiego, w której w latach gimnazjalnych od 1934 do 1939 [roku] mieszkałem i wtedy w nocy z 7 na 8 [września] był dany rozkaz podpułkownika Umiastowskiego, że „Wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni mają się udać w kierunku Lublina, tam będą wcieleni do różnych jednostek.” [Wraz] ze swoim kuzynem znaleźliśmy się na szosie lubelskiej. Dojechaliśmy do Wiązowny. Zatrzymaliśmy się w dworze u pana Wernera, który nas przyjął bardzo gościnnie. Wypytywał, co się dzieje w Warszawie i przeżyłem pierwszy nalot na dwór. Poza tym były dantejskie sceny na szosie, bo tu z jednej strony wojsko, z drugiej strony uciekająca fala ludności cywilnej. Samoloty niemieckie z lotu koszącego atakowały kolumny, a nawet pojedynczych ludzi, baby kopiące kartofle czy ludzi na polach. Strzelali do pojedynczych ludzi. Pamiętam, nadlatuje w kierunku dworu samolot. Jestem w parku przy drzewie. I tak jak mój ojciec, który opowiadał z pierwszej wojny światowej, że jak był w niebezpieczeństwie, to mówił „Pod Twoją obronę...” Też mówię „Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko...” W okolicach Wiązowny były wsie niemieckie [i działy się] różne dywersyjne rzeczy. [Pewnego razu] żołnierz polski, podpity, zabrał mi rower, na który siadł, to był rower bardzo lekki, koła były drewniane, jak usiadł, to wszystko się załamało, już nie miałem roweru. Poza tym chciałem być w Warszawie. Wcale nie chciałem jechać do Krasnegostawu czy Lublina. Chciałem bronić się w Warszawie, bo czułem się z Warszawą przede wszystkim związany. Pieszo wróciłem do Warszawy.
Tak, on pojechał do Zygmunta Sobocińskiego. Wróciłem pieszo do Warszawy. Poszedłem na ulicę Warecką, gdzie była siedziba PPS-u. Tam organizowano bataliony robotnicze. Ale już się spóźniłem [i] mnie tam nie przyjęli. Wobec tego zamieszkałem w bursie Związku Nauczycielstwa Polskiego na Smulikowskiego, [w której] była zorganizowana obrona tego gmachu, tej dzielnicy. Zostałem przyłączony do organizacji, drużyny sanitarnej, na której czele stał chyba Regulski, przemysłowiec od elektryczności. Na Solcu był szpital, przerobiony z młyna. Z kolegą Władkiem Cichockim i z innymi nosiliśmy rannych do szpitala.
Tak. Pamiętam, utkwił mi w pamięci obraz, w szpitalu korytarze długie, sto metrów być może. Układaliśmy rannych, albo trupy, wystawały tylko sine nogi. Poza tym był drugi szpital na Rozbrat, obecnie [szpital] imienia Orłowskiego. Tam zaopatrywałem szpital w różne materiały sanitarne, opatrunkowe z ulicy Szpitalnej. Na ulicy Szpitalnej była Szkoła Tańca, sławna szkoła, zamieniona w składnicę materiałów sanitarnych. Stamtąd dowoziłem do szpitali [materiały sanitarne].
W bursie był pawilon zachodni czteropiętrowy, [a w nim] dwupiętrowa sala jadalna, na dole natryski i sala gimnastyczna. Na dwupiętrowej sali jadalnej był radioodbiornik. Rano słuchałem komunikatu, co się dzieje w Warszawie, słuchałem wezwań prezydenta Starzyńskiego. Zachrypniętym głosem dodawał nam ducha, wzywał o pomoc. Wysłuchałem komunikatu i w momencie, kiedy wychodziłem, padła tonowa bomba na pawilon. Mnie rzuciło na ścianę. Oślepłem, ponieważ był [ogromny] kurz i [sypał się] tynk, nie mogłem w ogóle otworzyć oczu. Miałem twarz zalepioną gruzem. Więc po ciemku do poręczy, bo to było na pierwszym piętrze. Nasiusiałem na chusteczkę, żeby przetrzeć oczy. Wyszedłem na wewnętrzny dziedziniec. Nagle patrzę, a z czteropiętrowego pawilonu jest naleśniczek cieniuteńki, ułożony bardzo starannie, z zatkniętymi palikami i jeszcze z łańcuchami, bo dach był płaski i to było właśnie ogrodzenie. To się złożyło, jak domek z kart.
Tak, [inaczej] by śladu w ogóle [po mnie] nie było. Wtedy mnie tam odnalazł, ogłuszonego, Seweryn Okupski, student medycyny, który kierował Domem Akademiczek na ulicy Tamka 4, bardzo blisko, sto metrów. Jak się zorientowali, że tu była taka katastrofa, to nadbiegli i tam mnie [znaleźli]. Przeniosłem się do Domu Akademiczek, zajętego już wyłącznie przez studentów różnych warszawskich uczelni, którzy też brali udział w obronie Warszawy, po kapitulacji niestety zamienili się w turystów Sikorskiego. Ci, którzy mieli przeszkolenie lotnicze, przedzierali się przez Rumunię do Francji, a potem do Anglii.
W domu na Tamce też miałem historię, że schodziłem z drugiego piętra i za mną zawaliła się klatka. Znowu było bombardowanie. Szczęśliwie ojciec mój wiedział, że mogę się zatrzymać w bursie. Dowiedział się, że jestem w Domu Akademiczek na Tamce. Przyjechał, zabrał mnie na dwa dni przed pierwszym transportem do Oświęcimia, między innymi studentów, którzy byli w domu akademickim. Znów miałem wielkie szczęście. Raz, że ocalałem w czasie obrony Warszawy. Z drugiej strony, że nie trafiłem do wywózki do Oświęcimia. Co robiłem w czasie okupacji? Byłem zaprzysiężony przez Władysława Milczarka w 1942 roku w Zaborowie. To dla mnie było bardzo silne przeżycie. To było w naszym ogrodzie nad stawem. Mieszkałem jednak w naszej „Kujawiance” na wsi, więc nie przeszedłem szkolenia bojowego, żołnierskiego. Nie byłem w „Agrykoli”. Nie kończyłem podchorążówki. Nie uczestniczyłem w gruncie rzeczy podczas okupacji, do czasów Powstania, w żadnej akcji zbrojnej. Raczej nastawiony byłem na samokształcenie, na uczenie się, na studiowanie.
Maturę zrobiłem w maju 1940 roku już na kompletach tajnych Batorego zorganizowanych przez profesora, Józefa Targowskiego. Potem dzięki różnym koneksjom udałem się z moim kolegą szkolnym Stasiem Marczakiem-Oborskim do Juliana Krzyżanowskiego, który organizował komplety polonistyczne w willi na Mokotowie. Zostaliśmy przyjęci na polonistykę. Wtedy miałem okazję poznać wszystkich poetów walczącej Warszawy, Trzebińskiego, Gajcy, Baczyńskiego, Zdzisia Stroińskiego, Borowskiego, z którym się bardzo zaprzyjaźniłem. Mieliśmy na polonistyce bardzo interesujących profesorów Adamczewskiego, Doroszewskiego, jeszcze innych. Studia bardzo mi odpowiadały, bo już w szkole powszechnej w Zaborowie miałem okazję odkryć pewien talent literacki. Było pisemko „Kłos Szkoły Zaborowskiej”, w której mając dziesięć lat, napisałem pierwszy wierszyk. To jest pod ten czarno-biały obraz. To nazywało się „Zima”: „Drzewa nagie, śnieg bielutki, wiatr odsłania czarne ziemi smutki.” Potem tam ogłosiłem w pisemku utwór „Opowieści z ławki szkolnej”. To sosna, która była świadkiem bitwy pod Wólką Zaborowską w 1863 roku. Z tej sosny została zrobiona ławka szkolna i taka cała była historia. Wobec tego studia polonistyczne bardzo mi pasowały.[…]
Mieliśmy [spotkania] w różnych miejscach, u państwa Laskowskich na Foksal, w paru lokalach było. Miałem referat „Wpływy i zależności w literaturze polskiej”. Bardzo mi te studia odpowiadały. Nie miałem mieszkania w Warszawie. „Kujawianka” była odległa od Warszawy dwadzieścia cztery kilometry. Pociągi ze stacji Płochocin odległej o siedem kilometrów, było dosyć niebezpiecznie, bo ciągle tam łapali młodych mężczyzn na roboty do Niemiec. Mnie dwa razy hycle złapali. Siedziałem aresztowany w piwnicy pod ratuszem w Błoniu, ale ktoś mnie rozpoznał, zawiadomił ojca. Ojciec załadował prosiaka, pieniądze. Przed sformowaniem transportu zdołał mnie wykupić. Dwa razy byłem łapany. W czasie okupacji nasz dom, „Kujawianka”, to był azyl dla konspiratorów. Między innymi mieszkał Zbyszek Kosowski. Jeden z drużynowych dwudziestej trzeciej drużyny harcerskiej u Batorego, który mieszkał z żoną i wtedy roczną córeczką, która w tej chwili jest dyrektorem Instytutu Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk. On był instruktorem w podchorążówce „Agrykoli”. Wyjechał z „Kujawianki”. Właśnie na stacji czy w pociągu został zatrzymany przez żandarmów. Znaleźli przy nim mapy wojskowe, coś tam jeszcze. Zaaresztowali i potem dowiedzieliśmy się, że został rozstrzelany na gruzach getta. Dostanie się do Warszawy to był problem. Więc jeździłem z mleczarzem z majątku Zaborówek na ulicę Furmańską. Codziennie w nocy był wóz z bańkami mleka. Przyjeżdżało się do Warszawy o piątej rano. Szedłem do Ogrodu Saskiego, tam gdzie jest wieża ciśnień, przygotowywałem się do egzaminu, czy czytałem lektury, siedząc na górce pod stawem od piątej do dziesiątej czy jedenastej. Bywało, że i pieszo szedłem. To było zbyt uciążliwe. Mój ojciec był nauczycielem i nowatorem, jeśli chodzi o metody nauczania. Z drugiej strony wiedział, że to jest bardzo ciężki kawałek chleba uczyć dzieci. Więc mnie odmawiał. Powiada „Chcesz być nauczycielem?” Wtedy przeniosłem się na prawo, na tajny wydział prawa, którego dziekanem był profesor Józef Rafacz. Tutaj miałem bardzo ciekawych kolegów, między innymi Wiesława Chrzanowskiego. Jego ojciec był rektorem Politechniki w pewnym okresie. Wykłady odbywały się w mieszkaniu państwa Chrzanowskich. W gabinecie był właśnie portret ojca Wiesia w gronostajach rektorskich. Urocza matka Wiesława Chrzanowskiego... To był jeden lokal. Poza tym odbywały się wykłady na Sadybie Oficerskiej na ulicy Morszyńskiej 15 w willi ciotek Andrzeja Gwiżdża, który był moim kolegą i z Batorego i z tajnego Wydziału Prawa.
Tak. To była wielka sprawa, działalność państwa podziemnego i zorganizowanie tajnego nauczania. Bo Niemcy chcieli z nas zrobić niewolników. Już wystarczyły cztery działania arytmetyczne, żeby można było się podpisać, a myśmy chcieli żyć normalnie. Wszystko było zabronione. Za wszystko groziła kara śmierci. Coś w narodzie polskim jest z konspiratorów, jeszcze z czasów niewoli, że powstał wspaniale zorganizowany, znakomicie funkcjonujący system tajnych kompletów i szkolnych i uniwersyteckich. Tak, że to była bardzo ważna część pracy dla przyszłości. Marzyło się o niepodległości. Nikt nie przewidywał, że będziemy w tej wojnie przegrani, że znajdziemy się pod butem Stalina. Więc to przygotowanie kadr, inteligencji zawodowej, kadr dla przyszłej wolnej Polski. To miało wielkie znaczenie. Ale oczywiście, z drugiej strony wszyscy moi koledzy, którzy mieszkali w Warszawie, byli związani z konspiracją wojskową, po podchorążówkach, [jak] „Agrykola”. Wszyscy moi koledzy z Batorego, właśnie bohaterowie „Kamieni na szaniec”, byli w akcjach zbrojnych. Stąd moja działalność w okresie okupacji poza uczeniem się po prostu, poza studiami, co też było przecież walką. W „Kujawiance” prowadziłem tajne nauczanie dla dosyć małej grupy. Na poziomie gimnazjalnym uczyłem łaciny, francuskiego, polskiego, historii. W tej grupie była Zosia Rogolanka córka leśnika, która przychodziła, sześć kilometrów do „Kujawianki” na lekcje. Potem Ela Hanówna, Edzio Łukasiewicz, przez jakiś czas ich uczyłem, więc to też była moja działalność.
Poza tym, jak chodzi o konspiracyjne rzeczy, to kolportowałem prasę „Biuletyn Informacyjny” i inne gazetki, ponieważ brałem bardzo czynny udział w całej akcji tajnej kulturalnej. Były wieczory poezji, które organizował Staś Marczak-Oborski.
Nie, to już w Warszawie. W Zaborowie, właściwie w „Kujawiance”, w oborze zrobiło się ślepą ścianę. Tam była skrytka, gdzie przechowywałem literaturę podziemną, „Sztuka i Naród”, poemat Tadzia Borowskiego „Gdziekolwiek ziemia”, poemat Marka Chmury czyli Zdzisia Stroińskiego „Okno” i masę autografów Tadzia Borowskiego, między innymi obrazoburczy poemat „Ejże Madonno, panno święta”. Mój ojciec, który przewodniczył spółdzielni spożywców, trzymał pieniądze spółdzielni w tej skrytce. Po Powstaniu w „Kujawiance” zatrzymało się masę ludzi z Warszawy. Cała Warszawa po Powstaniu była wysiedlona. Ludzie gdzieś koczowali. Przewijali się przez „Kujawiankę”. Kuchnia była czynna dwadzieścia cztery godziny [na dobę]. Tam się zupę wydawało. Koło mego ojca zakręcił się [jakiś] warszawiak z pomocą w ogrodzie, w gospodarstwie, który jednak wypatrzył skrytkę. To, że zabrał pieniądze, to zrozumiałe w pewnym sensie. Natomiast spalił całe moje wielkie archiwum z rękopisami Tadzia Borowskiego i nie tylko jego, na klepisku w stodole, podpalił to i uciekł. To była wielka strata, bo tam było masę bardzo cennych dokumentów z naszego życia konspiracyjnego, z kompletów prawniczych, przedtem polonistycznych. Tak to było.
Sytuacja była taka, że zostałem zaprzysiężony w Zaborowie. Były zbiórki czy przeglądy, że po nabożeństwie przechodziliśmy przed dowództwem, żeby był przegląd kadr. Były plany, ponieważ szkoła, przez mego ojca zbudowana przed wojną, nowoczesna, została przez żandarmerię zajęta niemiecką i przez gestapo pruszkowskie i warszawskie. Ze szkoły zrobili kaźnię, mordownię. Maltretowali i rozstrzeliwali, zakopywali gdziekolwiek. Potem były ekshumacje, ponieważ byli płytko chowani pomordowani patrioci. I pszenica, zboże nagle wybujałe i to się okazało, że tam są pochowani ci ludzie. Potem, po ekshumacjach zrobiono cmentarz wojenny w tak zwanej Choinie Zaborowskiej, kilometr od szkoły. Były projekty, żeby zlikwidować ten posterunek, ale do tego nie doszło. W roku 1943 zamieszkałem na Sadybie Oficerskiej, w domu ciotek mojego szkolnego kolegi i uniwersyteckiego kolegi, Andrzeja Gwiżdża, na Morszyńskiej 15. Rzecz polegała na tym, że u Batorego opiekunką klasową była matka Andrzeja, pani Janina Gwiżdżowa. Koło Matek u Batorego to było zupełnie coś niezwykłego. To nie była organizacja, która tak jak w innych szkołach, aktywizuje się w okresie matury czy w okresie studniówki. Panie z koła matek były na co dzień obecne w szkole. Wydawały śniadania, miały opiekę nad poszczególnymi klasami. Były matką nie tylko w stosunku do swoich synów, ale do wszystkich chłopców. Były to panie ministrowe, panie generałowe, panie pułkownikowe, więc osoby z establishmentu. W stosunku nawet do takich dyrektorów jak Rudzki czy Ambroziewicz czy Radwański, dosyć autorytarnych, jednak miały olbrzymi wpływ na całą akcję wychowawczą, na życie szkoły. Pani Janina była matką dla nas wszystkich. Jak ona się zorientowała, że nie mam gdzie mieszkać w Warszawie, to wzięła mnie do swego domu. Przez 1943 rok już mieszkałem na Morszyńskiej, na Sadybie Oficerskiej. Tam w 1944 roku cały dom to byli konspiratorzy, była wypożyczalnia książek. To był punkt informacyjny. Ciągle ktoś tam w willi nocował z konspiratorów. Wszystkie córki Maurycego Spokornego, cztery, wszystkie były w AK. Tak że ochotniczo zgłosiłem się.
Tak. Mieszkali w tej willi, bo stracili pałac w Alejach Ujazdowskich. Potem tam mieszkanie Gwiżdżów w 1939 roku zostało zburzone bombami. Tak że cała rodzina się tam osiedliła, czy na Morszyńskiej, na Ojcowskiej, w tamtym rejonie. Wszyscy byli związani z konspiracją. Ja ochotniczo się do Powstania przyłączyłem.
Tak.
Najpierw taka historia, że nasze łączniczki z batalionu „Oaza” tak to się nazywało, ale po drodze to były ciągle przegrupowania, to była Służba Ochrony Powstania, różne tam były przeobrażenia organizacyjne tej jednostki. W końcu wszystko razem [stanowiło] batalion „Oaza” i były dwie łączniczki, mianowicie […] „Joanna” Kicińska i „Milena” Czapska-Kostrowicka, [które] przyniosły rozkaz o pogotowiu alarmowym 26 lipca. 26 lipca przyniosły rozkaz wewnętrzny numer 2, datowany 26.07.1944 roku, Warszawa, godz. 9. 45, Piąty Obwód, 8. kompania WSOP Wojskowej Ochrony Służby Powstania treści następującej: „W myśl rozkazu Inspektora Rejonu zarządzam pogotowie alarmowe dla 8. kompanii. Wszyscy dowódcy i żołnierze porzucą pracę zawodową i zgłoszą się w ciągu trzech godzin na miejsce zbiórek dla poszczególnych drużyn, odpowiednio wyekwipowani i zaopatrzeni w żywność na dwa dni. Żołnierze, którzy nie znają dotychczas miejsc zbiórek, zgłoszą się na odpowiednie punkty. Za niestawienie się grozi sąd polowy. Zarządzam obowiązujące hasło dla wszystkich miejsc zbiórek: „Czy zastałam pana Krzysztofa?” Odzew „Owszem, jest w drugim pokoju.” Dowódca kompanii „Roman”. Potem pogotowie alarmowe 29 [lipca] zostało odwołane i wreszcie przyszedł nowy rozkaz 1 sierpnia 1944 roku. W godzinach rannych łącznicy zawiadomili. Został ogłoszony pierwszy stan pogotowia, który nas jako armię ochotniczą dosyć zdenerwował - grożenie sądem polowym, nam ochotnikom. To było niewłaściwe, ale takie były żołnierskie zasady. Zapełniały się kwatery w naszej willi na Morszyńskiej, potem na Ojcowskiej. W paru punktach zjawiali się członkowie naszej formacji, odpowiednio wyekwipowani. Okazało się, że jest bardzo krucho z bronią. Nasz główny magazyn był na terenie więzienia na Rakowieckiej. Tam oficer służby więziennej był członkiem AK i zrobił magazynek zamaskowany, to był nasz główny magazyn. Niestety, został aresztowany. Byliśmy od magazynu odcięci. Były tam jeszcze inne magazyny. Między innymi ja między 26 a 28 [lipca] przewoziłem broń z magazynu u państwa Tomaszewskich z ulicy Hożej. Prowadzili sklep z porcelaną, a pod sklepem były bardzo rozległe piwnice i tam był magazyn. Rikszą przewoziłem broń, potem tramwajem jechałem na Sadybę, w teczce miałem pistolet maszynowy. Nagle ktoś mówi „Kawalerze! Coś ci wystaje!” A to lufa pistoletu mi wystawała. To też [wskazuje], że ludzie się ostrzegali. Zwłaszcza rodzinność na Sadybie była bardzo wysoko rozwinięta. Wszyscy się znali, wszyscy chodzili do tych samych szkół czy na te same komplety. Czytali tę samą literaturę. Wtedy były modne powieści-rzeki – „Noce i dnie” Dąbrowskiej, „Saga rodu Forsythów”. Poza tym skamandryci, docierały „Kwiaty polskie” Tuwima i „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy” Słonimskiego. Były potańcówki, zebrania. Młodzież na Sadybie była bardzo zżyta. Jak się wracało z Warszawy, gdzie były ciągle łapanki, to był azyl, zupełnie wyjątkowe [miejsce], bo i otoczenie, jeziorko, wtedy przeczyste, polodowcowe, gdzie wszyscy kąpali się. Śliczne domki w ogrodach, w parkach, świetnie urządzone, oaza, ale oczywiście do walki się nie nadawało. Bo to był teren olbrzymi, sięgający od Wilanowa do Chełmskiej, parę kilometrów. Willowe domki nie dawały osłony przed bombardowaniami. Trzeba było skoncentrować olbrzymie siły, żeby w ogóle można było opór stawiać czołgom, samolotom.
W związku z tym, że w mojej drużynie, której dowódcą był „Sulima”, należałem do drużyny „Jaroboja”, okazało się, że w ogóle nie mamy żadnej broni. Jeden karabin, parę sidolówek, takie rzeczy. Uświadomiłem sobie, że mój ojciec z pierwszej wojny światowej ma parabellum szturmowe. Zameldowałem komendantowi placu, którym był kapitan „Stryk”, znaczy Feliks Gwiżdż, ojciec Andrzeja, mego przyjaciela, który mieszkał w tym domu. Ponieważ nawiązały się między nami stosunki rodzinne, oni uważali mnie za swego siostrzeńca. W ten sposób mnie tam przedstawiali, więc była rodzina. Ale zameldowałem kapitanowi, że właśnie mógłbym przywieźć pistolet. Dostałem przepustkę na dwa dni. To był 26 czy 27 lipca. Pojechałem koleją, wysiadłem na pechowej stacji Płochocin. Dzień był skwarny. Siedem kilometrów do „Kujawianki” biegłem niemal kłusem. Zastałem ojca na polu. Właśnie koszono pszenicę. Krzyknąłem, może zbyt głośno „Tato!” Ojciec odwrócił się „Wróciłeś, synku!” „Nie – powiadam - muszę wracać, dziś, jutro. Nie mamy broni. Coś się w Warszawie przygotowuje. Przyjechałem po parabellum.” Tak wpółobjęci poszliśmy do domu ze skwaru lipcowego do chłodnego pokoju, do sypialni. Zastanawiałem się, ojciec oczywiście gotów mi pistolet dać, ale jak go przewieźć? Przez Płochocin już nie, bo właśnie niebezpiecznie. Z mleczarzem, też nie bardzo, z majątku Zaborówek, też nie. Dlatego że na trasie między Zaborowem a Warszawą, to w miejscowościach Borzęcin, Babice, wszędzie były rozstawione posterunki żandarmerii. Każdy pojazd zatrzymywano, badano. Więc ojciec w końcu wpadł na bardzo szczęśliwy pomysł, żeby przewieźć pistolet ciężarówką niemiecką,. Majątek Zaborów, od „Kujawianki” to był niecały kilometr, był w Liegenschafcie zarządzie niemieckim, [gdzie] pracowali polscy pracownicy, rządcy, administratorzy. Między innymi [pracował] ogrodnik, rodzina państwa Mikołajczyków. Jego dwaj synowie Jurek i Tadzik byli w AK. Byliśmy w bardzo dobrych stosunkach z tą rodziną. Wszyscy oni chodzili do szkoły zaborowskiej. Byli uczniami mego ojca. Więc było wielkie między nami zaufanie. Plan był taki, że z majątku Niemcy wozili do Fliegerkaserne róg Rakowieckiej i Puławskiej, [gdzie były] koszary lotników, kartofle, warzywa, zaopatrzenie. To wszystko było pakowane w workach. Chodziło o to, żeby jeszcze dodać do transportu mój worek z kapustą, z marchwią, a na dnie pistolet. Plan został przez Mikołajczyków zaakceptowany. Chociaż oczywiście wszystko było bardzo niebezpieczne, bo gdyby się coś nie udało, to czapa. Ale wszystko było załatwione przez nich. Oni z Niemcami [zaznajomieni], którzy już tam od pewnego czasu ciężarówką przyjeżdżali. Tak, że też byli państwo ogrodnikostwo z żołnierzami niemieckimi oswojeni. Mieli z nimi obgadać. Teraz jest kwestia, jak pistolet z „Kujawianki” dostarczyć do majątku Zaborów. Wzięliśmy od sąsiada furmankę, torba, na dnie pistolet zawinięty w gałgany, a na wierzch masę bardzo pięknych, dojrzałych warzyw z naszego ogrodu. I hajda, jedziemy. Dojeżdżamy na skrzyżowanie obok szkoły, która jest mordownią gestapowską. Żandarm: Halt! Włosy mi dęba stanęły, ale zdążyłem się opanować. Mówię mu, że jesteśmy rolnikami miejscowymi, że jestem Dorfagronom , że jadę do majątku Zaborów. Otwieram torbę i częstuję żandarma. Wziął parę garści. Nie rewidował nas. Dojechaliśmy szczęśliwie. Jest sytuacja, [że] przyjechaliśmy do Mikołajczyków. Zrobiliśmy nasz worek z kapustą i z pistoletem. Z Niemcami rzecz jest umówiona. Jem kolację u Mikołajczyków. Nocuję u Mikołajczyków. Mój ojciec wrócił z furmanką. Ja już zostałem. Jest bardzo przyjemny wieczór, bo Mikołajczykowa mnie lubiła, chwaliła za teksty, które w [zaborowskim] pisemku publikowałem. Mieliśmy masę rzeczy sobie do powiedzenia. Rano przyjeżdżają Niemcy, już uprzedzeni: Natürlich. „Dowieziemy szczęśliwie, wysadzimy.” Ładujemy to wszystko.
Tak, jadę, przecież muszę dostarczyć pistolet. Ciężarówka niemiecka [jedzie] załadowana workami z warzywami, mój worek z parabellum również. Mikołajczykowie zdążyli mnie jeszcze zawiadomić, że będzie jechał obok żołnierzy niemieckich konfident gestapo, niejaki Zych, żebym miał się na baczności. Ruszamy. Po sześciu kilometrach w Borzęcinie nagle silnik samochodu zaczyna dławić się. Wreszcie gaśnie. Okazuje się, że uszkodzenie jest poważne. Akurat ciężarówka zatrzymała się w okolicy plebanii. Niemiec idzie na plebanię, żeby zadzwonić. Rzeczywiście, w ciągu pół godziny [jest] nowy samochód, [no i] przeładowywanie. Więc muszę bystrze obserwować, żeby nie zgubić mojego worka. Worki są jednakowe, więc tak pilnuję, żeby go mieć na oczach. Rzeczywiście, podaję Niemcowi mój worek. Wsiadamy, świetnie. I nagle widzę, że „mój” Niemiec zaczyna się niebezpiecznie wiercić. Od razu się zorientowałem, o co chodzi. Poczęstowałem go papierosami. Powiadam, że to niewygodnie. Umościłem mu inne miejsce, proszę, żeby się przesiadł, bo tu mu niewygodnie. On gruby tyłek podnosi, a tu wystaje lufa pistoletu: „Jezus, Maryja!” Więc szybko wepchnąłem [ją] głębiej między główki kapusty. Jedziemy dalej. Już szczęśliwie dojeżdżamy do Warszawy bez żadnych przygód. Worek mój oddają. Bardzo się elegancko Niemcy w stosunku do mnie zachowują, [zadowoleni], że szczęśliwie dowieźli. Zatrzymaliśmy się przy Rakowieckiej, riksze były. Więc z workiem do rikszy, a gestapowski szpieg Zych za mną, że on mi pomoże, że ze mną pojedzie. Więc główkuję, jak by tutaj się go pozbyć. Usiadłem na rikszy, postawiłem worek dosyć ciężki a ten chce wziąć worek na swoje kolana. Tutaj rikszarz przytomnie się zachował. Powiada „Nie, nie, nie, nie udźwignę! Tego worka i dwóch osób jeszcze. Mowy nie ma!” W ten sposób pozbyliśmy się konfidenta. Przygód z parabellum ciąg dalszy. Nie wiem, dlaczego jechaliśmy Czerniakowską i na wysokości szkoły, wielkiej szkoły na Czerniakowskiej, z olbrzymich dwóch bunkrów wychodzi żandarm z blachą: Halt! co wiozę? Więc mówię Ich bin Dorfagronom , że z własnego gospodarstwa dla rodziny wiozę produkty. „Opróżnić worek!” Wyjmuję jedną główkę kapusty, drugą, trzecią, bez przerwy mu nawijam. Wreszcie już jest wszystko. Worek tak zwisa. Na dnie jest pistolet. Nie, nie zajrzał do środka. Ale jak kazał opróżniać mi worek, to myślałem, że zemdleję ze strachu, z emocji, myślę sobie, koniec. Albo mnie zabije na miejscu albo na gestapo mnie zmaltretują. Właściwie beznadziejność sytuacji, bezpośrednie zagrożenie bez wyjścia, to ciekawy mechanizm psychologiczny, że uspokoiło mnie to. Trudno, stało się. Wyszliśmy z opresji. Bezbłędnie zachował się rikszarz, który musiał się orientować po moich stanach psychicznych, przerażeniu, a potem uldze. Dowiózł mnie na Morszyńską 15. Moja ciotka, Janina Gwiżdżowa jest przed furtką. Oznajmiam z triumfem „Przywiozłem parabellum!” Widzę w oczach ciotki przerażenie. Co się stało? Okazuje się, że pół godziny wcześniej było tam gestapo. Bo niby Sadyba spokojna, bukoliczna, ale jednak szmelcownicy działali, były rewizje, była drukarnia. Nie było tak bezpiecznie, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Rodzina Spokornych [z] pochodzenia żydowska, ich dziadek już przeszedł na katolicyzm. Ale jednak cechy semickie niektóre z moich ciotek miały bardzo wyraźne. Z tym, że one były przynajmniej dwujęzyczne niemiecko-polskie, francuskie, angielskie. To były bardzo wysoko wykształcone i kulturalne osoby. Miały świetne papiery. Niemcy nie mieli wyczucia wyglądu semickiego. Mimo że dwa razy szmelcownicy skierowywali [tu] gestapo, to one wyszły obronną ręką. Tutaj jednak sprawa była w zawieszeniu, mogą wrócić, nie wrócić. Co z pistoletem zrobić? Ktoś wpadł na pomysł, [żeby] wrzucić do szamba. Już nie pamiętam, w jakich okolicznościach pistolet został wydobyty. Powstanie wybuchło 1 sierpnia. Utkwiło mi w pamięci, jak Jacek Gwiżdż, szesnastoletni kapral „Zośki”, w mundurku harcerskim ze wszystkimi kocami, menażkami w południe jedzie na punkt koncentracji swojego oddziału. Żegnamy go na pętli na ulicy Powsińskiej. W parę dni potem zginął biedny chłopiec.
[…] Przystępujemy do akcji 1 sierpnia. Zdobywamy punkt po ponawianych atakach, bardzo krwawych. Trzy kolejne ataki na punkt, gdzie był reflektor i obsada dziesięciu żołnierzy niemieckich, ciężki karabin maszynowy. Wreszcie zdobywamy punkt z karabinem, w okolicach placu Bernardyńskiego i kościoła świętego Antoniego, nagle zjawia się tam cały oddział lotników. Wycofujemy się. Część oddziałów naszych idzie do Lasów Kabackich i Chojnowskich. Cała nasza formacja, całe nasze wojsko powstańcze znowu na kwaterach się przyczaja. Broni jest mało. Mam parabellum wydobyte i chcę zaprezentować, jak to funkcjonuje. Ja i moja drużyna „Jaroboja”, rzecz się odbywa w pokoju bardzo zamożnej rodziny, umeblowanym „Ludwikami”, bardzo to było eleganckie. Siedzimy na wspaniałych meblach we wspaniałym pokoju. Wyjmuję pistolet. Odbezpieczam, zabezpieczam. Wyjmuję magazynek, wszystko bardzo pięknie, objaśniam, jak się z tym obchodzić. Tylko zapomniałem, że w międzyczasie wprowadziłem kulę do lufy. Pociągam za cyngiel, za język spustowy. Omal pistolet nie wypada mi z ręki, tak szarpnął. Potworny huk, kula muska nos żołnierza siedzącego vis- á- vis mnie i utkwiła w głowie chłopca na portrecie Velázqueza. Rozwaliła ściankę działową, gdzieś wypadła cegła a niemiecki patrol chodzi ulicą Morszyńską pod oknami. Sytuacja zrobiła się dla mnie bardzo nieprzyjemna. Groził mi sąd polowy. Choć mój wuj przyszywany jest komendantem placu, oficerem, kapitanem, ale mogłem spowodować dekonspirację kwatery i sprowadzić nieobliczalne zupełnie niebezpieczeństwo. Zanim podjęto decyzję w sprawie moich losów, to się zgłosiłem ochotniczo do grupy dywersyjnej, zorganizowanej przez kapitana „Cichego” - Juliusz Kozłowski, cichociemny, zrzutek, nauczyciel z Krzemieńca, z Liceum Krzemienieckiego o bardzo ciekawej biografii, który przeszedł w Londynie przeszkolenie dywersyjne,
On zorganizował [grupę] dwunastoosobową, [inne źródła mówią, że było nas dwudziestu dwóch w grupie dywersyjnej, doraźnie przeszkolonej]. [Mamy] broń krótką, granaty i idziemy 18, 19 sierpnia z jednej strony, żeby przeprowadzić oddziały, które były w Lasach Chojnowskich i Lasach Kabackich, wezwani przez dowódcę Powstania do powrotu, do pomocy powstańcom. Przed północą ruszamy marszem ubezpieczonym, noc wygwieżdżona, tylko psy szczekają. Po drodze jest fabryczka obsadzona przez Niemców, którą trzeba zlikwidować, żeby oddziały, które będą wracać, nie były przez Niemców zaatakowane. […] .
Kiedy w fabryczkę wpadliśmy, to była jednak strzelanina. Mój pistolet zawiódł. Mnie się nic nie stało. Dochodzimy do Wilanowa. Jesteśmy na wysokości karczmy, vis á vis głównego wejścia i widzimy wzdłuż głównego budynku leżą żołnierze. Niektórzy śpią, niektórzy oparci o mur. Widać, że szalenie zmęczeni. Podnosi się oficer. Byli uprzedzeni, że ktoś tutaj się zjawi. Melduje się kapitanowi „Cichemu”. Stoję za „Cichym” i słyszę ich rozmowę. „Cichy” powiada, że musimy odbić pałac wilanowski, metodą właśnie dywersyjną, przy użyciu kolb pistoletów, otoczyć, zakraść się, unieszkodliwić obronę. W taki sposób [chce to zrobić], jak w szkole dywersji go tam nauczono. Oficer powiada „Panie kapitanie, pan widzi, w jakim stanie jest mój oddział. To są ludzie śmiertelnie zmęczeni. Między Kabatami, na Polach Wilanowskich, natknęli się na bardzo silny oddział niemiecki, karabiny maszynowe. Tam został zabity jeden z dowódców, pułkownik. Jednym słowem, była bardzo ciężka walka. Są wyczerpani, nie są zdolni.” W tym momencie „Cichy”, który miał na plecionym rzemieniu visa, wyszarpuje pistolet i mierzy w oficera, który odmawia wykonania rozkazu w sytuacji bojowej. Myślę sobie „Zastrzeli?” Potem poderwał pistolet do góry i nieswoim głosem [krzyczy] „Grupa dywersyjna, za mną!” Z pistoletem trzymanym wysoko biegnie jak szalony prosto w bramę wjazdową. To jest przedpole właściwego parku, tam gdzie mauzoleum jest i murek ażurowy z elementów ceramicznych i jak cmentarz wilanowski, z taką ceramiką.
Właśnie, może tutaj zagrały jego romantyczne przeświadczenia, coś z ideologii Liceum Krzemienieckiego. Czy przebitka tego, jakie on tam przechodził dywersyjne szkolenie w Londynie. Może chciał się okryć chwałą, zdobyć pałac wilanowski. Ale w ogóle pomysł obłąkany zupełnie. Na jak długo? Za jaką cenę? Mogło to wszystko ulec zniszczeniu. Ale tak to było. On przeleciał [przez ten] ażurowy murek. My dopadliśmy do tego murku. Wtedy od razu koncentryczny ogień karabinów maszynowych. Nosami szorujemy po chodniku betonowym, żeby jak najniżej trzymać głowę, bo mamy tylko berety. Idzie seria poprzez murek ażurowy, ceramiczne elementy nas łupią w głowę. [Schylamy się] jeszcze niżej, jeszcze niżej. Ustało. Jest już szarówka przed świtem. Ale można było dostrzec, że kapitan „Cichy” leży z dziesięć metrów [dalej] z rozrzuconymi rękoma, nogami, z pistoletem zaciśniętym. Ktoś z naszych, sanitariuszek czy z naszej grupy dywersyjnej, chciałby się do niego dostać. Chociaż on był przeszyty serią, to była śmierć na miejscu. Jak ktoś się od razu za murkiem ukazał, zaraz znowu zaczynali strzelać. Swoją nienajlepszą niemczyzną mówię, żeby nicht schiessen, że nasz dowódca ranny, żeby pozwolili go wydobyć. Żadnej [odpowiedzi] nie ma na mój apel. Znowu ktoś usiłuje dotrzeć do „Cichego”. To znowu jest odpowiedź, salwa z karabinów maszynowych. Potem dochodzi do nas rozmowa po francusku, z pałacu, już stamtąd. Po francusku mówię nieźle, więc ponawiam prośbę. Ale bez skutku. W ten sposób straciliśmy dowódcę. Nawet nie mogliśmy go wyciągnąć. Wracamy o świcie.
Tak, spotkaliśmy się z tym oddziałem. Wracamy o świcie 19 sierpnia, część oddziału idzie do Górnego Mokotowa, do „Baszty”, a część na Sadybę. Idziemy, jednak już tam nas oczekiwali i przy Forcie Dąbrowskiego generała, przy fosie, nagle znajdujemy się w szpalerze żołnierzy i ludności cywilnej. Tam jest blok spółdzielczy, ludzie wylegli. Ktoś zaśpiewał „Jeszcze Polska...” Ciurkiem łzy [płynęły].
Jak przyszły oddziały, to zaczyna się przygotowanie do obrony, [kopie się] rowy łącznikowe od strony Okrężnej, od strony Wilanowa, od strony Drogi Królewskiej. Wszędzie są obsadzone naszym wojskiem, bardzo źle uzbrojonym, ale niektórzy [mieli broń]. Były zresztą zrzuty i trochę broni było. Oddziały z Kabat były dobrze uzbrojone. Tam się obsadza różne stanowiska obronne. Przygotowujemy się do obrony. Właściwie panujemy nad terenem aż do Chełmskiej. Na placu Bernardyńskim jest barykada. Jest karabin maszynowy zdobyty na Niemcach. Dochodzimy nawet do Chełmskiej. Wypad był tragiczny, dlatego że uruchomiono tak zwane „krowy”, straszliwe [zapalające pociski]. Jeden czołg unieruchamiamy Panzerschreckiem. Mój kolega, „Lubek”, właśnie unieruchomił jeden czołg. Nasze oddziały są po stronie Czerniakowskiej, po stronie łąk siekierkowskich. Stamtąd idzie natarcie piechoty i czołgów niemieckich. Chodzi o to, że jedyne ocalenie, przebiec ulicę Czerniakowską, bo po drugiej stronie są zabudowania. Cała Czerniakowska jest znowu pod ogniem karabinów maszynowych. To jest szalone ryzyko. Co robić? Czaimy się tak. Podchodzimy pod nasyp, a tutaj strzelają z tyłu. Cały nasyp usiany trupami. Obok mnie biegnie nasz dowódca, „Witold”, któremu szczęka biega. Dowódca powinien tutaj wydać rozkazy. To, że lęk jego widzę, to mnie dodaje ducha. Było nie było, bokiem przebiegam ulicę Czerniakowską. Bez ducha padam do ogródków po drugiej stronie, żeby uregulować oddech, to musiało upłynąć parę chwil. [...] Potem po tamtej stronie natknąłem się już na nasze stanowiska, na oficera, którego nazwiska teraz już nie pamiętam, ale bardzo znany dowódca.
[Akcja] skończyła się tym, że mogliśmy ewakuować szpital polowy na Chełmskiej, który Niemcy podpalili, można było wywieźć [rannych] do naszych szpitali na Sadybie. Jeden [szpital] był w bloku, drugi w szkole. Między innymi był cały sanitarny pluton pod dowództwem doktora Hertza, majora Wojska Polskiego, który był lekarzem tej formacji na Sadybie. Obok niego było kilku sanitariuszy. W szpitalu działała pani Rapacka, żona przyszłego ministra, która prowadziła sklep ze słodyczami. Jednocześnie potem pracowała w szpitalu. Potem był aptekarz Gerwazy Kotlewski, który dostarczał leki. Tak, że tam szpitale [działały].
Na różnych kwaterach. Kwater było bardzo dużo. Już mówiłem o Morszyńskiej, Ojcowskiej, na Okrężnej. W wielu miejscach to było. Jeszcze [pamiętam] sytuację, że panujemy nad dużym obszarem i nagle jest łazik, jedzie nim dwóch oficerów niemieckich i dwóch żołnierzy. Akurat moja drużyna „Jaroboja” jest na Powsińskiej. Zatrzymujemy samochód. Niemcy się zorientowali. Zaczyna się bezładna strzelanina, szczęśliwie niecelna. We mnie [Niemiec] skierowuje pistolet, „Jarobój” jest szybszy, mój pistolet znowu nie wypala.
Teraz już ostatni moment. Przychodzi zagłada Sadyby. Już 1 września olbrzymie naloty sztukasów. Także tam, gdzie była Komenda placu, gdzie była zbrojownia, atakują bombami tonowymi fort. Jedno z pomieszczeń w forcie, gdzie było dwudziestu paru oficerów, zawala się. Są zasypani. Nie zdążyliśmy ich odkopać, wszyscy polegli. To samo się powtarza drugiego [września]. Czołgi, piekło, zupełne piekło i rzezie. Gdzie się Niemcy dostają, tam wybiją każdego mieszkańca do nogi. Dostaję rozkaz, żeby zlikwidować szpiega-dywersanta. Było przekonanie, że ataki lotnictwa są jednak tak ukierunkowane, że atakowane są punkty wojskowe. Że to nie jest przypadkowe, że są dawane znaki świetlne. Wskazano dom trzypietrowy, gdzie była piekarnia Rosoła, że prawdopodobnie stamtąd są nadawane sygnały. Powstaje grupka. Przydzielona została Krystyna Skwarnicka, łączniczka z dowództwa z Górnego Mokotowa, z „Baszty”, siostra zresztą Marka Skwarnickiego, redaktora „Tygodnika Powszechnego” i przyjaciela Papieża, i wydawca jego poezji. I dwóch żołnierzy obstawy [jest przydzielonych]. W huku potwornym biegniemy do budynku, po schodach na strych. Nie ma niczego. Strasznie się nasila palba. Myślę, że walki już toczą się w domu, na dole, tak się wydaje. Wyglądam przez okienko ze strychu. Serce mi stanęło. Rozstrzeliwują chłopaków, którzy tam byli przy drzwiach wejściowych, ta nasza obstawa.
Niemcy. Czołg stoi obok. Zbiegamy z trzeciego piętra na dół. Wielka piwnica, gdzie była piekarnia, piec wielki i pełen ludzi, cywilów. Jeden z większych budynków, większą dawał osłonę przed bombami lotniczymi. W drzwiach wyjściowych dwóch Niemców, pistolety maszynowe, za cholewami też pistolety. Żołnierze z Hermann Goeringpanzerdivision Tłum z podniesionymi rękoma wychodzi. Jestem w kombinezonie granatowym. Obszyte mam przez ciotki pagony, orzełek, beret, pistolet. Jakeśmy zbiegli z Krystyną, przed nami tłum, ale przerzedzający się, chwytam pistolet, ona mi wyrywa. Ściąga ze mnie kombinezon. Zdejmuje spodnie. Zostaje w dessousach i płaszczu. Nakładam jej spodnie, jestem w koszuli. Ona chwyta worek, bochenek chleba. W przerzedzającym się tłumie wychodzimy ostatni. Nie zapomnę białych oczu żandarma. Inni nas prowadzą na forty, gdzie pojawia się von dem Bach-Żelewski, który trzyma mowę, że gratuluje bohaterstwa, że ludność cywilna zostanie wywieziona. Formułuje się niesłychana zupełnie kolumna dziewcząt, ślicznych sadybiańskich dziewcząt młodziutkich, które w ciągu dwóch dni postarzały się o dziesięć lat. Niektóre posiwiały wręcz. Idziemy przez spaloną Warszawę wśród dantejskich scen. Trupy spalone, zapach stęchlizny i słodkawy trupi zapach. [Idziemy] do Pruszkowa, do obozu przejściowego.
Cywilom nie. Jednak na forcie byli wzięci do niewoli żołnierze niemieccy. Wiedzieli, kto jest [powstańcem] i wskazywali. Tak, że kto nie zdążył się przebrać, to Niemcy rozstrzeliwali. Był tam Edward Poświat, porucznik, który przebrał się w suknię. Zrobił sobie makijaż. Wyglądał groteskowo zupełnie.
Jesteśmy prowadzeni przez Niemców. W Pruszkowie siadamy w olbrzymiej hali. Potem, następnego dnia jesteśmy potwornie głodni, bo drugi dzień nie jemy nic. W ciągu przemarszu nocnego też nic nie jedliśmy. Okazuje się, że zupę rozdziela ojciec naszego kolegi, podchorążego „Wawrka”, który zresztą zginął na Królikarni, znany aktor rewiowy, Walter. Wielkie chłopisko, bardzo znana postać aktora komediowego. Gdzieś tam łapię puszkę i nadstawiam, a on zamiast mi nalać zupy, to ciężką chochlą łup mnie w głowę. Padam nieprzytomny. O co chodzi? Reakcja, jego syn „Wawrek” nie żyje, a ja żyję. Zresztą reakcje matek, niekontrolowane, a spontaniczne, pretensje, że ja żyję, a ich syn nie żyje. Jedna z matek rzuciła się na mnie z pazurami, szlochając. To są szokowe sytuacje. Po przygodzie z Walterem myślę sobie „Trzeba się stąd wydostać.” Pociągiem? Właściwie jestem gotów pierwszym, jaki jest. Ciągle są transporty. Dołączam się do pierwszego transportu. Stoję przed szynami, na peronie. Nagle widzę, że po drugiej stronie rampy nasz doktor Hertz na wózku inwalidzkim, ponieważ dostał szrapnelem w pupę, siedzi, malutki, twarz blada, w otoczeniu sanitariuszy, moich kolegów, których znam, z opaskami. „Kujawianka” jest siedem kilometrów stąd. Czekamy na transport. Przechodzi post z psem przed nami. Wyczekałem aż on pójdzie w innym kierunku. Susem skok przez jedne, drugie [tory] i dopadam. „Chłopaki, dajcie mi opaskę!” A oni mówią „Czyś ty zwariował?!” Przecież i tak wszystkich rozstrzelają. Potraktowali mnie tak, jak potraktowali. Już wtedy nie patrzę czy post jest, tak czy owak, wracam. Wsiadam do pociągu. Po dniu podróży w potwornych warunkach budzę się w Oświęcimiu. Krzyk, wrzask, razy.
Do Oświęcimia przyjechałem czwartego września. Jak ten Oświęcim przeżyłem? Właściwie go prześniłem. To znaczy, że rzeczywistość obozowa [to] dla mnie była nierzeczywistość. Rzeczywistością moją wewnętrzną to był obraz „Kujawianki”, obraz moich przyjaciół. Nie czułem się Schuftenheftenpolen . Nie czułem się kimś, kto może być zepchnięty do dołu kloacznego, kto może być bezkarnie zastrzelony. Czułem się obserwatorem, [którego] to nie dotyczy. Absolutne przekonanie, że wyjdę z tego cało. Przekonanie doprowadzało nawet do zachowań bardzo ryzykownych. Mianowicie, nie wolno było w pewnych porach wychodzić z baraku, chodzić między barakami, wychodzić na główną aleję, a ja wyszedłem. Była zasada, że jak jest post - zwykle na rowerze jeździli - to trzeba, stawać, frontować, Mütze ab . Jeśli się zatrzyma, to trzeba było mówić Schuftenheftenpolen , numer taki i taki Melden gehorsam . Jedzie post na rowerze. Nie frontuję, czapki nie zdejmuję. Więc zsiada z roweru i coś manipuluje przy kaburze pistoletu. Widzę, drżą mu ręce, na mordzie już jest czerwony i podchodzi do mnie. Ja z promiennym uśmiechem powiadam „Co tam słychać? Kiedy dostał pan feldfebel – odczytałem jego rangę – list z domu. Wszystko w porządku?” Ktoś, kto tak się zachowuje, to w umyśle Niemca musi być przynajmniej [obozowy głupek]. Jak mnie zabije, to nie tylko, [że] nie dostanie, jak za zabicie więźnia, Wurst, kilogram kiełbasy i pół litra wódki. Nie dostanie tego, tylko pójdzie na front wschodni, czego się panicznie bali. Bardzo mile z postem rozmawiam. Wyjmuje oczywiście natychmiast fotografie żony. Nawet wymieniamy uwagi, co na froncie. Takie miałem numery.
Właśnie, prześniłem, byłem w innym [świecie]. Nie przyjmowałem do wiadomości, że jestem [w obozie]. Była historia, że oczy moje widziały sceny dantejskie. Na przykład więzień złapany na kradzieży, kara śmierci, kapo szpadlem, odpowiednio wyostrzonym rozpruwa mu brzuch. W kałuży krwi każe Czortkowi, bokser, który był w Oświęcimiu, innemu, boksować się. Obok orkiestra obozowa składająca się z fantastycznych artystów wiedeńskich gra. Potworne zupełnie sceny. Oczy moje na to patrzyły. Ale wytworzyłem sobie filtr, że to nie zatruwało duszy. Żyłem w zupełnie innej rzeczywistości. Z Oświęcimia poszedłem w transport przed Bożym Narodzeniem. Wylądowałem we Flossenburgu, Jechałem ze starymi numerami więźniów. Stare numery, to mieli wszędzie swoich kumpli. Bo między obozami były różne wymiany. Ja ich po drodze zabawiałem różnymi opowiastkami, deklamowałem różne wiersze. Znałem na pamięć prawie całego Gałczyńskiego, Tuwima, Lechonia. To było dobrze przyjęte. Oni powiadają „Słuchaj, to ty się nas trzymaj, może dostaniesz funkcję i będzie tobie dobrze.” Wylądowaliśmy w Flossenburgu. Początek był okropny, bo tam były cztery pory roku w ciągu jednego dnia. W południe upał, w nocy zimno, śnieg, jak to w górach.
To był listopad chyba. Stoimy nago przed łaźnią i jest cały transport, dosyć duży. Stoimy nago, pada śnieg. Komendant obozu trzyma do nas mowę, z której wynika, że za to, za to, za to jest kara śmierci. Potem, ponieważ tam są Żydzi węgierscy, są Ruscy, którzy zresztą rozbili w czasie drogi, wywalili ścianę w jednym wagonie i uciekli. Wobec tego do wagonów skierowani zostali Niemcy, posty. Jak ktoś się tylko ruszał, to strzelali. Tak że przyjechaliśmy z trupami do Flossenburga. Potem jest tłumaczenie do Ruskich „On gawarił... kara śmierci, kara śmierci, kara śmierci”. Potem w łaźni sytuacja tego rodzaju, że puszczano potwornie gorącą wodę, więc wrzask. Puszczają psy. Psy nas szarpią. W łaźni, jak się dowiaduję, jest admirał Kanaris, którego [później] powiesili we Flossenburgu. Jest między nami. Potem sypią na nasze ciała pełne wrzodów, świerzbu, żrący proszek, znowu gorąca woda.
Tak, gorące przyjęcie. Tam we Flossenburgu przeżyłem niesłychanie dramatyczne dwie historie. Jednak dzięki kolegom, starym numerom z Oświęcimia, po przyjeździe jest spisywanie nowego transportu. Siedzimy w baraku. Moi koledzy palą, ale palą czujnie. To znaczy, nie wolno palić. Jak się kapo czy Niemiec zjawia, to natychmiast oni gdzieś to chowają. Nie przyjmowałem tego, że jestem więźniem, że jestem w obozie, ciągle uważałem, że mnie to nie dotyczy. Jestem obserwatorem. Palę sobie papierocha. Tu wpada kapo z zielonym winklem, to znaczy zamordował mamusię i cyrkowiec, ale miał łapę jak bochen chleba. Wyszarpał mnie z ławki, jak pisałem i łupnął otwartą dłonią w szyję tak, że się zrolowałem znów nieprzytomny. Wyciągnęli mnie za nogi przed barak a właśnie było południe, więc śnieg zaczął topnieć i padał na mnie. W pewnym momencie ocknąłem się z omdlenia przez lodowaty [śnieg]. Ale zachorowałem na zapalenie płuc. […] Potworna gorączka, ktoś mi proszki dawał. [Pamiętam] okrucieństwo moich obozowych kamratów. Nic nie mogłem jeść, ale był instynkt samozachowawczy, więc pajdki chleba, które mi dawano, kładłem pod poduszkę, żebym miał co [jeść] jak mi się polepszy. Na moich oczach koledzy zabierali mi chleb. Miałem drewniaki nowe, to mi zabrali. Miałem przyzwoity koc, to dali mi koc owszony. Miałem wtedy dwadzieścia trzy lata. Byłem bardzo zdrowym, silnym chłopcem, chociaż czasy okupacji nadwątliły moje zdrowie. Z zapalenia płuc wyszedłem. Zgłosiłem się [do pracy] jako tokarz. Jednak [dzięki] świetnie zorganizowanym warsztatom w gimnazjum Batorego umiałem się posługiwać aparaturą do mierzenia precyzyjnego. Znalazłem się w Arbeitskommando Lengelfeld w fabryce samolotów Junkersa jako tokarz.
Tak, to był podobóz Flossenburga. Jeszcze był jeden moment niesłychanie dramatyczny. Przez pewien czas byłem Kartoffelscheller , to znaczy w kartoflarni. Kartofle były zamrożone i trzeba było je płukać gołymi rękoma w lodowatej wodzie. Wszystkie paznokcie mi schodziły. Zaczęły się palce jadzić. Nawet mi obandażowali, ale ciągle musiałem w zimnej wodzie, w kadzi [moczyć]. Chodziłem z rękoma podniesionymi. Nazywali mnie „Paluszek”. Kapo, który mnie tak powitał, jakoś mnie nienawidził. Jednocześnie miałem niesłychaną czujność. Nie przyjmowałem do wiadomości statusu Heftlinga . W pewnym momencie poczułem zawirowanie powietrza, uchyliłem głowę. Ten bandyta rozhuśtał szpadel, żeby mi ściąć głowę. Czując, że coś się dzieje, pochyliłem głowę, a miałem potworny karbunkuł (wrzód) na szyi. Mam zresztą jeszcze szramę. [...] Szpadlem, zamiast uciąć mi głowę, rozwalił wrzód. Ropa poleciała mi dosłownie do pięt. Takie były przygody. Ostatnia faza, to w Lengelfeldzie, w strasznych zupełnie warunkach. Nigdy nie byłem w żadnej fabryce. Byłem humanistą, żadnego wyszkolenia technicznego nie miałem. Początkowo, byłem zgłoszony jako tokarz. Na tokarkach, w tamtym czasie dosyć precyzyjnych, mieliśmy produkować Zwischenringi do Junkersów. To wymagało bardzo precyzyjnej obróbki. Normy były bardzo ścisłe. Nie umiałem tego robić. Psułem noże obróbcze, materiał. Wobec tego, majstrem na oddziale rewolwerówek tak zwanych był Flamand. Nawet zdawało się przyzwoity facet, ale był też rozliczany z materiału. Mnie tam podał do postu. Dostałem fünfundzwanzig nach Asch. Potem mnie psami poszczuli. Edukacja spowodowała to, że się nauczyłem robić Zwischenringi . Nasza sekcja rewolwerówek w pewnym momencie z głównej fabryki została przeniesiona z fabryki do tunelu wydrążonego przez Włochów. Wprawdzie w tunelu stało się w wodzie, ale [była] góra nad nami. Zaczęły się naloty dywanowe. Sto samolotów aliantów na przemysł zbrojeniowy. Dopóki jeszcze byłem w fabryce, to były sytuacje, że nagle się gotuje powietrze. Fabryka chodzi w posadach. Górą idzie sto czy dwieście samolotów, wielkich. [Czy] nas zaatakują czy mają inny cel? Rewolwerówki były małe, ale były młoty, były wielkie maszyny, każdy z nas biegł tam, gdzie były większa ochrona. Sytuacja taka: drzwi zakratowane, okna zakratowane, posty idą do tunelu, a my w fabryce, [która] chodzi tak. Potem przenieśli mnie i naszą sekcję rewolwerówek do tunelu. Wreszcie jednak fabryka została zbombardowana. Zbombardowali kotłownię. My w dalszym ciągu działaliśmy w tunelu. Natomiast tutaj było masę zabitych i rannych. W obozie zaprzyjaźniłem się z Antkiem Zachemskim, synem Zachemskiego, profesora łaciny, a jednocześnie głównego łacinnika w Kurii Archidiecezjalnej Krakowskiej. Te wszystkie łacińskie rzeczy to on pisał. Ten Zachemski był znowu przyjacielem Gwiżdżów. Dogadaliśmy się quasi-rodzinnych historii. Stąd też przyjaźń, chociaż ten Zachemski był starszy ode mnie o dziesięć lat. Był wicestarostą którejś z tych południowych [...] Uroczy człowiek. Żeśmy sobie tam wspominali, on mówił o swojej jakiejś tam narzeczonej, że tak nadzwyczajna, że taka kobieca, jednocześnie temperamentna. No i tak dalej i tak dalej. No i tego biednego, Janek Zachemski, nie Antek, to musiało go spotkać: został bardzo ciężko ranny, wzięli go do szpitala, amputowali mu nogę, wdała się gangrena. I ten Janek zmarł niestety.
[…] Teraz sytuacja jest tego rodzaju, że fabryka [jest] zbombardowana. My pracujemy. Jeszcze majster mnie karze. Ktoś mnie bije z tego powodu. Majster daje mi wobec tego peta, jak gdyby w geście ekspiacji, że tak się nade mną znęcał. Nie Niemiec, tylko Flamand. Musi to robić. Mdleję, nie z tego powodu, że dostałem znowu lanie, tylko z głodu. W tym momencie likwidacja obozu. Już słychać, artyleria [grzmi]. Krótko mówiąc, 5 Armia Pattona zbliża się do tej miejscowości. Idziemy z fabryki do obozu, fabryka była od [niego] kilometr. Tam nieprawdopodobny już bałagan. Magazyny rozbite, silniki wybebeszone. Każdy, kto mógł, to łapie bochenek chleba. Formuje się kolumna. Niektórzy się kryją po kątach. Inni chcą uciec. Idziemy. Dokąd? Wiadomo, przed siebie. Wleczemy się. To się wszystko dzieje w Sudetach, więc noce są zimne, łąka oszroniona, śpimy na gołej ziemi. Część kolegów chorych, rannych nie może się podnieść. Wobec tego w tył głowy strzelają, zabijają. Było w obozie dwóch braci. Jeden bardzo silny, a drugi wymoczek, który ciągle gdzieś tam sobie kleiki [gotował]. Dostawał paczki. Wydelikacony został zabity, to jego brat oszalał. Też straszne sceny. Idziemy. Potem Mörderkommando krąży wokół naszej [kolumny]. Tysiąc chłopa pewnie jest. Kto zostaje, kto słabnie, to odciągają na bok. Każą się kłaść. Strzelają w tył głowy. Już nikt nie krzyczy. Jest ten stopień zmęczenia, determinacji, że tylko położyć się i umrzeć. Wleczemy się, wleczemy noga za nogą, głodni potwornie. Czym my się żywimy? Otóż okazuje się, że okolice Sudetów to były miejsca, w którym napływały oddziały niemieckie, SS, w ostatniej fazie wojny. Wobec tego lotnictwo alianckie patrolowało wszystkie szosy. Z lotu koszącego atakowali właściwie wszystko, co się na szosie pojawiło, pojedyncze samochody, zgrupowania. Na szosie były zabite psy, koty, myśmy chwytali to, rozrywali rękoma skórę i wysysali i zagryzało się to kartoflami surowymi. Jedni dostawali Durchfallu , a inni nie. Należałem do tych, którzy tak właśnie robili. Potem była drastyczna historia w czasie wędrówki. Dotarliśmy do miejscowości Johann-Georgen Stadt, do fabryki, która była jednocześnie też obozem. Jak tylko doszliśmy, to [zobaczyliśmy straszny] widok - stos nagich trupów z [wystającymi] kośćmi biodrowymi. Coś koszmarnego, na dwa piętra, stos nagich trupów. Hala, gdzie nas zaprowadzono [była] cała w kałużach moczu, kał. Kto jeszcze przytomny, to szukał miejsca. Inni się walili gdziekolwiek. Dochodzimy do Karlsbadu. Kolumna jest zaatakowana przez samoloty alianckie. To jest nie do pojęcia. Tysiąc chłopa stoi nieruchomo. Posty z ręcznymi karabinami maszynowymi odskakują sto metrów, ale mają nas na muszce. My stoimy. Żadna formacja wojskowa w czasie ataku lotniczego się w ten sposób nie zachowuje. Że żołnierzom brytyjskim czy amerykańskim, nie przyszło do głowy [tym] kowbojom, że to są więźniowie... Ponawiają raz z broni pokładowej, potem znowu. Powstał kopiec trupów, rannych. Był ze mną zaprzyjaźniony adwokat krakowski, który miał kancelarię na Rynku. [...] Były pola obok, zdrenowane. Były mostki i dreny. Biedny chciał popchnąć głowę, w ten sposób się schronić. Ale to w szoku. Cała masa była rannych. Potem Mörderkommando , które albo z czoła albo z tyłu łapało, odciągało na pobocze. Na czele szły obozowe przyjaciółki szarż obozowych albo postów, młode dziewczyny w futrach, w upale w futrach, z ciężkimi walizami, prawdopodobnie z potężnym łupem. One pierwsze zostały zamordowane. Co mnie ocaliło w tym wszystkim? [Chyba] panteistyczne podejście, że jestem częścią natury, a to się budziła w Sudetach wiosna. Wielka ciekawość, co będzie za następnym, pagórkiem. Świeżość powietrza. Tu ptaki śpiewają, tu potoki szemrzą. To przyjmowałem całym swoim jestestwem, cud wiosny, rodzącego się życia. Tylko w to patrzyłem. Tutaj rozstrzeliwali. Tylko patrzyłem na drzewa, potoki i za dalą dal. Teren pagórkowaty, co będzie dalej. A dalej była palba artyleryjska coraz głośniejsza. Część kolumny Niemców więźniów, Czechów i kogoś tam jeszcze wypuszczają, a my idziemy dalej. Jest noc, idziemy przez las. Podtrzymuję krakowskiego nauczyciela gimnazjalnego, Szybalskiego, który wychudzony zupełnie upada. Nie chcę, żeby go tu zastrzelili. Więc go podtrzymuję. Usiłuję go zapakować do wozu, który z tyłu jest, ale tam nie chcą go przyjąć. W końcu właściwie osuwam się z Szybalskim do rowu. Kolumna przemaszerowała. My w rowie zostaliśmy. Wobec tego przeczołgujemy się do lasu. Jadą na rowerach jacyś żołnierze, ale w turbanach na głowie. To są Hindusi z armii niemieckiej, więc nieszkodliwi. Las jest przeczesywany przez Volkssturm , znaczy starców z dubeltówkami i Hitlerjugend uzbrojone w noże, śmiertelne niebezpieczeństwo. Obok nas przechodzą i nie zauważają. Szybalski umiera z głodu, z wyczerpania. Ja też głodny. Wychodzę z lasu i docieram do najbliższej wsi. […] Zakradam się do obory. W oborze jest parnik. Dobieram się do kartofli. Nażeram się kartofli i pod żłobem zasypiam. Rano budzi mnie parobek, jak się okazuje Polak, z Poznańskiego. Widzi mnie w pasiakach, z głową wystrzyżoną maszynką. Powiada „Chłopie, to przecież tutaj jest SS! Cała wieś obsadzona przez SS. Jak cię zobaczą w tych pasiakach, to cię natychmiast zastrzelą! Ale poczekaj, poczekaj.” Przynosi mi strój, frak i pepegi. Frak, dosyć zniszczone spodnie, i cylinder. Gdybym mówił lepiej po niemiecku, mógłbym uchodzić za cyrkowca. On mnie tak ubrał. Wracam do naszej kryjówki z kartoflami. Polak z Poznańskiego, Modzelewski się nazywał, dał mi chleb. W naszej kryjówce nie widzę Szybalskiego. Tu zaczęła się moja bardzo ciężka choroba, niemal psychiczna. Jak to? Zostawić w śmiertelnym niebezpieczeństwie kolegę? Zasnąć? Bardzo miałem wielkie wyrzuty sumienia. Okazuje się, że Szybalski wyczołgał się znowu do szosy. Amerykanie już tam byli. Odnaleźli go. Poszedł do szpitala. Nawet usiłowałem go odwiedzić w szpitalu. Okazuje się, że się spóźniłem, bo on w szpitalu zmarł. Był rzeczywiście zupełnie wycieńczony, do cna. Dotarłem do miasteczka Heidt. Poszedłem do pastora, na plebanię, byłem dobrym łacinnikiem, po łacinie do niego się zwróciłem o misericordię . On mi odpowiedział, też po łacinie, że najlepszą opiekę to będę miał na posterunku żandarmerii po drugiej stronie rynku. Wtedy już po polsku powiedziałem „Ty...!” Tak zwaną wiąchę puściłem. Po drodze, wracając od księdza, spotkałem panią w średnim wieku, która mówiła bardzo ładnie po francusku. Ona powiada, że tu jest majątek Fürsta Lebensteina. Szesnastowieczny, piękny zamek, wielki klucz folwarków, zarodowa obora, sto krów zarodowych i że tam potrzebują [ludzi] do pracy. Wojna wojną, ale tu remonty pałacu, już trzeba robić podorywki, wiosenne prace. Rzeczywiście poszedłem do majątku. Tam się mną zajął inspektor, żołnierz frontowy, który był ranny, nie miał palców. Asystent w majątku przyjął mnie do pracy. Ale okazało się, że w [podarowanym] fraku były wszy. Po paru dniach zemdlałem. Okazało się, że jestem chory na tyfus. Żona inspektora wyrychtowała mi pokoik nad oborą, łóżko i bieliznę pościelową, piżamę mi dała. W tyfusie nic nie mogłem jeść i ciągle mi się śniły tylko, gdy byłem nieprzytomny, kłęby drutów. Wszędzie gdzieś szukałem, żeby się czegoś napić. Wszędzie się załatwiałem. Potem, jak przychodzili do mnie, to [pytali], dlaczego tutaj tak paskudzę. Mówię „To Ruscy. To Ruscy.” W pewnym momencie jest sytuacja, że Heidt jest zdobywany przez Amerykanów ich właściwą metodą. Najpierw jest ostrzał artyleryjski, potem czołgi. Heidt był broniony przez bardzo mały oddział niemiecki. Pocisk trafił w oborę, do której zszedłem, nie wiem [jak], nieprzytomny w tyfusie i pod żłobem zasnąłem. Obora się pali. Atak amerykański jest skuteczny. Wpadają do obory, widzą, że tu są wysoko zarodowe krowy. Zaczynają je wyprowadzać. Widzą, że tu ktoś leży. Wyprowadzają mnie. Okazuje się, że [jest] Ruski w armii amerykańskiej, ale nawet mówiący po polsku. Nagle spod żłobu awansuję do zamku. Mówię dobrze po francusku. Księżna pani robi mi zastrzyki, ale jestem chory. Wobec tego wracam jednak do swojego pokoiku. Tam mnie leczą. Jednak, co to znaczy młodość, siła i wola życia. Wychodzę z tyfusu, ale ciągle bardzo słaby. Chodzę do Amerykanów. Zjadam pięć litrów zupy, kurczaki, bo to wszystko samolotami im zrzucają. Oddział Amerykanów stacjonował parę dni. Od razu łaźnia, robią wszelkie urządzenia w zamku, przebijają instalacje. [Są] zrzuty gazet, w paczkach camele, czekolada, kurczaki. Odżywiam się intensywnie u Amerykanów. Jednocześnie jestem upokorzony, bo jest tam cała masa byłych więźniów. Dzieci niemieckie też głodne. Wszyscy żebrzą, zbierają pety. Wszystko jest dosyć upokarzające. Potem okazuje się, że jest trochę ludzi z obozu, których pamiętam z kolumny, z naszego obozu, którzy zorientowali się, że amerykańscy żołnierze są szalenie łasi na wszelkie emblematy hitlerowskie, na krótką broń, wszystkie ich odznaczenia. Za to można dostać spodnie oficerskie, żywność, mydło. Wobec tego tworzy się wśród więźniów grupa kryminalna. Chodzą do wsi i mówią Wir sind Komissaren. Wir wollen Eier, Milch ... Potem idą do gminy, gdzie są sorty hitlerowskie. Handlują. Powiadają, żebym się do nich dołączył. Człowiek ma w stosunku do Niemców uczucia zrozumiałe, więc czemu nie? Tylko jestem po tyfusie. Tam jest dziewczyna, węgierska Żydówka, Ilonka, dołączamy do kryminalistów. Po drodze bardzo zmęczeni w krzakach kucamy, zostajemy. Nie bierzemy w rabunkach udziału. Próbujemy się kochać, ale zasypiamy zanim coś może się dziać. Jak troszkę lepiej się poczułem, to spacerowałem sobie po parku zamczyska, Heidtu, z Modzelewskim. Naprzeciwko idzie pan i rzuca się w ramiona Modzelewskiego. Co się okazało? Ten pan to jest właściciel wysoko koksujących kopalń węgla w Karwinie, które zostały przyłączone do Polski jak zajęliśmy Zaolzie. Pan, którego nazwisko gdzieś mam wynotowane, musiał zaangażować prawnika, żeby załatwiał różne sprawy. To był brat Modzelewskiego, bardzo podobny do tego. Ten znowu skoligacony z Lebensteinem, bardzo elegancki pan. Kiedy postanowiłem wracać do kraju po zakończeniu wojny, to mnie wyposażył nadzwyczajnie w piękny garnitur, piękną bieliznę. Tak, że do Krakowa przyjechałem szalenie odpicowany.
Tak. Przez Bratysławę, Wrocław do Krakowa. Tam, w Krakowie znaleźli się w końcu ludzie pozbawieni willi, Gwiżdżowie, Malinowscy, ponieważ jedna z córek Spokornego była zamężna za krakowianinem i na Komorowskiej 4 się osiedlili. Do nich się zgłosiłem. Tam działało Koło Warszawiaków, studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Byli nasi profesorowie. Dostałem od profesora Sawickiego zaświadczenia, że przesłuchałem do Powstania trzy lata, ale właściwie nie zdałem egzaminu. Wobec tego napisałem podanie, żeby mnie przyjęli na Uniwersytet Jagielloński, żebym mógł dokończyć egzamin zaległy z trzeciego roku i skończyć czwarty rok prawa. Uniwersytet Warszawski nie był jeszcze czynny. Dostałem nadzwyczajne pisma polecające, szczególnie Jakuba Sawickiego, który wykładał prawo kościelne. Byłem w Zaborowie ministrantem i ulubieńcem staruszka księdza prałata Tymienieckiego. Dosyć to były nawet zabawne sytuacje. Mianowicie, jak był pogrzeb, to jechał wolancikiem, powożonym przez Wosia, jego kamerdynera, trumnę nieśli od kościoła do cmentarza grzebalnego. To było trzysta, czterysta metrów. Jak się kondukt zatrzymywał na wysokości szkoły, to Wosio biegł i mówił „Edziu, ksiądz prałat na ciebie czeka!” Wtedy zamiast komży zakładałem koszulę nocną mojej mamy z haftami, odpowiednio przyrządzoną. Biegłem do księdza prałata. […] Chociaż był organista, to przejmowałem inicjatywę. Intonowałem Aperte..., wszystkie modlitwy, bo znałem znakomicie łacinę.
Tak. Znałem łacinę kościelną od Introit altere Dei do Ite, Missa est , ale nauczyłem się potężnych fragmentów prawa kanonicznego, kodeksu Iuris Canonici . Kiedy na egzaminie zapytał mnie profesor o Impedimentam matrimonio , znaczy przeszkody małżeńskie, to natychmiast wydeklamowałem: inhabilitas ad habentam copulam perfectam, quer quiri penetrationem membrum virile.... Jak mnie zapytał o cele małżeństwa, więc od razu odpowiadam: Finis matrimonio primarius est Pierwszym celem małżeństwa posiadanie dzieci. Secundum: remedium cum cupiscentia. Środek na uśmierzenie pożądliwości cielesnej. Tertio: mutuum adiutorium . Wzajemna pomoc. Wreszcie zapytał o sobory, które wymieniłem. Pocałował mnie w czółko. Ofiarował mi Mszał Rzymski na pięknym japońskiej bibułce. Postawił ocenę bardzo dobrą. Byłem jego ukochanym uczniem. Jakub Sawicki wystawił mi w Krakowie bardzo dobre referencje. Poszedłem do profesora Woltera, który był dziekanem Wydziału Prawa, który oczywiście, jako przewodniczący komisji egzaminacyjnej [powiedział] „Proszę bardzo, niech pan się zgłosi do egzaminu z trzeciego roku. Oczywiście na czwarty rok, ale o tym decyduje prorektor profesor Adam Krzyżanowski.” Sławny ekonomista, senatorska głowa, wspaniała postać. Idę z referencjami do niego (jestem u niego 7 października, przyjechałem 5) zaczynam mówić, chcę mu list polecający podać. On „Nie trzeba, nie trzeba.” [Pyta], czy wiem, kiedy tu się zaczął rok akademicki. Powiadam „Wiem. Zaczął się wcześniej, ale jestem prosto z obozu koncentracyjnego.” Na to pan Adam Krzyżanowski mówi: „A co mnie to obchodzi?” Wtedy zerwałem się i bym go zabił, [złapałem] ciężki przedmiot i [się zamachnąłem]. On tam zaczął [krzyczeć], miał dzwonki, nacisnął. Wpadli pedle. A ja [wykrzykuję] najgorsze wyrazy na czcigodnego starca. Wywlekli mnie. Karierę w Krakowie skończyłem dramatycznie. Zacząłem karierę piękną w Warszawie. Właśnie byłem współorganizatorem Wydziału Prawa. Sawicki spał na stole w nieopalanej salce. Na Uniwersytecie Warszawskim uprzątamy. Tam przecież były po Niemcach stajnie, bałagan. Docent, Lewwak chyba się nazywał, dyrektor biblioteki, wystawia mi zaświadczenie, żebym [przywiózł] z Milanówka książki, wyszabrowane czy zniszczone, na przechowanie do biblioteki. Jestem sekretarzem generalnym Bratniej Pomocy, prezesem Koła Prawników. Wielkie jest ożywienie. Wielka radość i zdziwienie, wie ist möglich , jak to jest możliwe, że żyję. Nie mogłem tym się nacieszyć. Afirmowałem ocalenie i wolę życia na wszystkie sposoby, trochę przesadzając w alkoholu, w dziewczynach. Potem, po roku przyszła recydywa, bezsenność, koszmary, te rozstrzeliwania, te sceny dantejskie, elektrowstrząsy, szpitale.
Skończyłem summa cum laudes studia. Byłem doktorantem Wydziału Prawa. Zacząłem pracować jako radca prawny „Lotu”. Skończyłem roczny Instytut Prawa Lotniczego i Zagadnień Gospodarczych Lotnictwa. Zostałem naczelnym radcą prawnym „Lotu”. Jednocześnie aplikowałem w sądzie trzy lata, jako aplikant etatowy. Jak się aplikacja skończyła egzaminem, to musiałem odpracować. Zostałem asesorem sądowym. Potem mnie skierowali do prokuratury. W okresie najczarniejszym, bo stalinowskim 1950-52.
Pisałem tylko, że brałem udział w Powstaniu, [resztę] zataiłem po prostu. Raz czy drugi odmówiłem wykonania polecenia służbowego. Wydali polecenie na piśmie. Jednym słowem stawiałem się. Były przepisy nowego kodeksu, że: „wezwany przez Niemców chłop na podwodę, żeby dowieźć Żydów gdzieś tam, był oskarżony i skazywany na śmierć, że idąc na usługi państwa niemieckiego, uczestniczył w zbrodni.” Starałem się to inaczej interpretować. Potem były tak zwane szeptanki. Jak kto cokolwiek powiedział na Stalina, to od razu było po parę lat. W pewnym momencie, jednak ciągle byłem dosyć chory, miałem psychonerwicę lękową szaloną, więc zawód był fatalny, zwłaszcza w tym urzędzie. Wobec tego złożyłem podanie i zaświadczenia lekarskie, że muszę zmienić pracę. Zwolnili mnie na trzy dni przed uzyskaniem prawa do wpisu na listę adwokacką. Brakowało mi trzech dni. Wydali zaświadczenie bardzo inteligentne „Niebezpieczny wróg Polski Ludowej.” Jak wyszedłem z prokuratury, to w 1952 roku zaczęła się organizować Polska Akademia Nauk i Wydział pierwszy, Nauk Społecznych, którym kierował Stefan Żółkiewski, z którego żoną i z nim osobiście byłem zaprzyjaźniony. Kiedy przyszła opinia z prokuratury, że jestem „niebezpieczny wróg”, która mnie całkowicie cywilnie załatwiała, to kadrowiec, Żeligowski notabene, brat Żeligowskiego, generała, tego od Wilna, czerep wielki, [wziął] czarny zeszyt i już przygotowane pisemko do podpisu „Zwolnić natychmiast!” Żółkiewski to czyta, drze i powiada do kadrowca „Ty się od Kujawskiego...!” tu użył bardzo wulgarnego słowa, dzisiaj powszechnego. „Ja za Kujawskiego biorę pełną odpowiedzialność.” Dzięki Żółkiewskiemu spocząłem w PAN-ie trzydzieści lat, będąc doradcą sekretarza naukowego, prezesa, dyrektorem ośrodka koordynacji badań naukowych. Człowieka, który pisał sprawozdania nie tylko z badań, ale wszystkie referaty na zgromadzenia ogólne, prezesa, sekretarza.
Tak.
Nie oceniam tak surowo, jak to robił generał Anders, który mówił, że Powstanie było największą zbrodnią wobec narodu polskiego. Takie są słowa generała. Jak wiadomo, wszystkie powstania narodowe dziewiętnastego wieku i to ostatnie są przedmiotem krytyki. Dyskusja nie ustaje. Jest [wiele] publikacji, którzy różnie oceniają – jako konieczność psychologiczną. Racje są. Niestety byłem na Sadybie, gdzie sam teren nie nadawał się do żadnej obrony. Zbyt rozległy, niezurbanizowany. Właściwie na Sadybie całe nasze Powstanie skończyło się rzezią. Poza tym, o ile straty mówiące o stu pięćdziesięciu tysiącach ludności cywilnej, dwudziestu tysiącach akowców, lewobrzeżna Warszawa w dziewięćdziesięciu procentach wniwecz obrócona, z kościołami, muzeami, wielkimi gmachami, z normalnymi mieszkaniami warszawskiej nie tylko plutokracji, ale adwokat dobry czy lekarz, to były ich mieszkania, to zwykle byli z rodowodem szlacheckim. To były piękne mieszkania, piękne stylowe meble, świetne malarstwo, tak że [przepadł] cały dobytek kultury materialnej. We Francji, ma się fotele prapradziadka. Tu wszystko się sfajczyło. Przez pewien czas byłem gońcem, w czasie okupacji, z Urzędu Skarbowego. Chodziłem po domach i właśnie widziałem, jak lokaj przychodził. Widziałem wspaniałe wnętrza. Byliśmy zresztą zaprzyjaźnieni z doktorem Rogozińskim, który był docentem Uniwersytetu Warszawskiego. Ośmiopokojowe mieszkanie, dwa olbrzymie salony. Nuncjusz papieski bywał, koncerty tam się odbywały. To była wielka klasa. Poszczególne, nie tylko dorobek w miejscach publicznych. Jak spłonęło Muzeum Edukacji i akta, archiwa i muzea. Tutaj przez [profesora] Lorentza bardzo szczęśliwie ocalone potem.
Właśnie tak. Jak się [mówi] o stratach ludzkich, najbardziej dramatycznych, to dla mnie czy w odbiorze dla innych ludzi jest to abstrakcyjne. Jak to idzie tysiące, setki tysięcy. Ale jak myślę o piętnastoletniej Loli Zawadzkiej, córce dyrektora, działacza „Społem”. Mówiło się „Najpiękniejsze nogi na Sadybie.” Dziewczynka śliczna, przemiła, na Starym Mieście straciła nogę. Umieszczona w szpitalu na Długiej pod siódmym, amputowali jej drugą nogę. Potem Niemcy ją zastrzelili, tego było mało, jeszcze spalili. Patrzę nie poprzez pryzmat liczb wielkich, tylko śmierci Zawadzkiej, tej małej, przez śmierć szesnastoletniego Jacka Gwiżdża, mego przyszywanego brata, śmierć Tadzika Malinowskiego.
To są różne usprawiedliwienia, że ta młodzież byłaby wywożona na Sybir. Raczej, jak chodzi o opracowania Powstania, tutaj mam całą bibliotekę, którą jeżeli czegoś uje bibliotece Muzeum Powstania [Warszawskiego], oczywiście jestem gotów ofiarować. Tutaj jest dwanaście tomów Churchilla i wielkie monografie oczywiście „Zośki”, „Parasola” czy innych oddziałów. To prawdopodobnie macie. Mam całą [kolekcję], czterdzieści parę tomów Conrada oraz kilkadziesiąt, w językach różnych. Wszystko, co na temat jego twórczości napisano. To wszystko mam. Jestem gotów to przekazać. Z całej olbrzymiej i ciągle jeszcze narastającej literatury dotyczącej Powstania najbardziej odpowiada mi to, co napisał Ciechanowski. Podobno on miał wydać teraz drugie poszerzone, wydanie swego opracowania źródłowego, w którym udowadnia, że nie było przygotowania ani dyplomatycznego, ani wojskowego, że decyzja była oparta na błędnych przesłankach. Że to wszystko razem było tragiczne i nie mogło się skończyć inaczej. Powstania dziewiętnastowieczne, listopadowe, kościuszkowskie, styczniowe. To jest tak, jak u Żeromskiego, że rozlew krwi, nieudane powstania, ale [one] spowodowały, że „rany nie zasklepiały się błoną podłości”. To miało swój sens, bo przypominało światu, że Polacy cenią wolność.
Nad życie. Natomiast tutaj za duże straty. Tyle bohaterstwa. W końcu jestem z pokolenia, które uważało, że „słodko i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę”, ale zginęli najlepsi, najwspanialsi.
Elitą. Elitą narodu. Tak, że spokojnie o tym mówić, nawet myśleć, nie mogę.
Tak zostałem wychowany.