Zygmunt Edward Białous „Zio-Zio”
- Proszę podać pańskie imię i nazwisko?
Zygmunt Edward Białous.
- Proszę powiedzieć, co robił pan przed 1 września 1939 roku.
W 1937 roku poszedłem do Szkoły [Powszechnej] nr [25] imienia Marszałka Józefa Piłsudskiego, która mieściła się na ulicy Złotej 51. W 1938 roku wstąpiłem do 11. drużyny zuchów przy tej szkole i byłem [tam] do [30 czerwca 1939 roku. W tym dniu zostałem pasowany na harcerza 40. WHD przy szkole nr 25]. [W okresie okupacji niemieckiej] mieszkałem w Gołąbkach pod Warszawą koło Ursusa. Tam mieliśmy drewniany domek. Ojciec zmarł w 1936 roku. Był żołnierzem armii Hallera, brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, został odznaczony srebrnym krzyżem Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych i francuskim krzyżem wojennym Croix de Guerre [z gwiazdą za rany na froncie francusko-niemieckim – 1918] – ciekawostka: razem z prezydentem Republiki Francuskiej w Wersalu. W 1943 roku wstąpiłem do drużyny „Zawiszy”, w której drużynowym był Tadeusz [Krassowski] pseudo „Wilczek”. W 1944 roku, gdzieś w maju, przeszedłem do drużyny już „Szarych Szeregów” Jerzego Łempickiego pseudonim „Zygmunt”.[Będąc jednocześnie członkiem (Zawiszy) Rój „Puszcza” Proporzec „Victoria” z siedzibą we Włochach].
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Ostatniego dnia sierpnia byłem na wakacjach u swojej babci pod Sokółką. Przyjechała po mnie moja mama, wracaliśmy pociągiem – chyba ostatnim pociągiem, który szedł z Wilna – i po drodze widzieliśmy mnóstwo wojska: samochody, żołnierze, transporty na mijanych dworcach. Dojechaliśmy do Warszawy, przesiedliśmy się na dworzec podmiejski, przyjechaliśmy do Gołąbek. Rano o godzinie siódmej obudziły mnie syreny z fabryki w Ursusie PZInż, Państwowych Zakładów Inżynierii (tam produkowano czołgi [TP-7 oraz tankietki TKS]), dalekie wybuchy i huk artylerii przeciwlotniczej [Bofors 40 mm], bo stała tam bateria artylerii przeciwlotniczej. Nie wiadomo co [co się dzieje]; mama włączyła radio i [usłyszeliśmy] orędzie prezydenta Rzeczpospolitej Ignacego Mościckiego, że Niemcy napadli na Polskę. W ten sposób to się rozpoczęło. Oczywiście oblężenie Warszawy, [kapitulacja 2 października 1939 roku]
Po skończeniu oblężenia Warszawy [mama] pracowała w dyrekcji Polskich Kolei Państwowych. Poszła do pracy. Oczywiście część budynków była zburzona, więc mama nie kontynuowała tej pracy, dostała jakieś pieniądze i wróciła. Mieszkaliśmy na Gołąbkach. Poszedłem do szkoły do trzeciej klasy podstawówki w Ursusie. To też była szkoła nr 1 imienia Józefa Piłsudskiego. W szkole tej w pierwszych dniach – nie pierwszych, to była połowa października [1939 roku] miałem [dobrą] wychowawczynię, panią Marię Litwińską, bo to były patriotka, zwolenniczka [marszałka] Piłsudskiego, świetna nauczycielka [wraz z koleżanką panią Stefanią Grodecką]. Dyrektorem szkoły był [Stanisław] Śliski, były legionista [pierwszej] wojny światowej; on uczył śpiewu i matematyki. Do 1943 roku mieliśmy ciągoty, jak to [młodzi do jakiejś akcji przeciwko niemieckiej okupacji kraju, ale dostawaliśmy sporadyczne zadania jak akcja „Wawer” napisy szkalujące hitlerowców, dystrybucja prasy konspiracyjnej itp. i to tylko dzięki znajomym starszym kolegom]. Ponieważ byli starsi od nas, byli w szóstej, siódmej klasie i byli harcerzami w konspiracji zaraz po wojnie, oni nas pomału wciągali w tą pracę [oraz sprawy gromadzenia broni, amunicji oraz porzuconego sprzętu wojskowego] .
Było takie ciekawe zdarzenie, że chyba 15 czy 16 września na stacji rozrządowej między Gołąbkami a Dworcem Zachodnim stał transport amunicji polskiej [przeznaczonej do obrony stolicy z uwagi na uszkodzone torów] ten transport został wysadzony w powietrze. Tam była amunicja strzelecka; strzelała tak długo, ze dwa dni. Jak to ustało, to oczywiście my pierwsi tam byliśmy. Patrzymy – jeszcze są dobre naboje karabinowe. Zaczęliśmy [je] zbierać w wiadra, wynosić i konserwować; potem się bardzo przydały. To był nasz pierwszy kontakt z bronią, z amunicją. W 1943 roku, gdzieś w marcu złożyłem przyrzeczenie harcerskie w drużynie „Zawiszaków” [drużynowy Tadeusz Krassowski pseudonim „Wilczek”]. Zajmowaliśmy się tak zwanym wywiadem bliskim. Nasze zadanie polegało na obserwowaniu ruchów wojsk niemieckich, oznakowaniu kolumn, ilości, rodzajów. Meldunki były pisane oczywiście w ukryciu i przesyłane do skrzynki kontaktowej, która tam była […]. W pierwszej połowie 1944 roku, gdzieś w maju, przeszedłem do grupy „Szarych Szeregów” [drużynowy Jerzy Łempicki pseudonim „Zygmunt”]
- Czy przez cały czas okupacji mieszkał pan w Gołąbkach?
Tak. Wiedziałem, że [w Ursusie] jest tam 10. kompania Armii Krajowej „Kordian”; też często korzystali z naszych usług wywiadowczych. Następnie braliśmy udział w przenoszeniu przenośnych radiostacji, bo one nie mogły pracować w jednym miejscu dłużej, więc były przenoszone w różne miejsca. Ponieważ my najmniej się rzucaliśmy w oczy, to zawsze w asyście jakiegoś uzbrojonego żołnierza Armii Krajowej często przenosiliśmy te radiostacje. Tak wyglądała sprawa do Powstania Warszawskiego – przede wszystkim sprawa gromadzenia broni. Gdy byłem już w szeregach Armii Krajowej – później „Szare Szeregi” podporządkowały się Armii Krajowej – naszym obowiązkiem było gromadzenie i zdobywanie broni. W Gołąbkach po drugiej stronie torów kolejowych były Mory, później, szosa poznańska i Bronisze. Tam się osiedlili w latach trzydziestych niemieccy koloniści; dzisiaj wiadomo, że to była [niemiecka] „piąta kolumna”. Była taka rodzina Scheierów i Gerberów. W czasie obserwacji tych wszystkich transportów kolejowych zaobserwowaliśmy, że bardzo często odwiedzają ich żandarmi z Piastowa. Na motocyklu z przyczepką dwóch żandarmów zawsze jeździło i tam były popijawy, […] śpiewali i darli się; jakieś tam mieli prawdopodobnie narzeczone czy coś w tym rodzaju. Potem wieczorkiem wracali pijani przez przejazd kolejowy do Piastowa. Zaplanowaliśmy na nich zasadzkę; dwóch starszych kolegów jeszcze było: Stasio Perz i drugi kolega […] Wiktor Skalski. Jego rodzice mieli ogrodnictwo i kuźnię w Morach. W każdym razie i ja byłem na trzeciego. Dostarczyłem stalową linkę, gdzieś w ogrodzeniu [była], uwiązali ją między dwoma [drzewami] i oni musieli tamtędy przejeżdżać wokoło stawu. Tamci koledzy byli uzbrojeni. […] Ci żandarmi jechali tam szybko, natknęli się na linkę i fiknęli kozła do rowu. Stasio Perz podbiegł, dwa strzały – i po żandarmach. Wtedy zdobyłem pistolet maszynowy typu Bergman i były jeszcze dwa pistolety: jeden luger, jeden P 38. Oczywiście dalej już czekali starsi chłopcy z koniem i z furmanką, załadowali motocykl i trupy na furmankę, zawieźli gdzieś i zakopali. Właśnie z tym pistoletem maszynowym poszedłem jako ochotnik, najpierw do Lasek.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Po prostu w Gołąbkach, bo była zbiórka, była godzina „W” i to było ogłoszone. Zadaniem Armii Krajowej i 10. kompanii „Kordian” było zajęcie zakładów PZInż, a 7 Pułk Legionowy „Garłuch-Madagaskar” miał zająć lotnisko okęckie. Taki plan nam przedstawili w ostatniej chwili. Ale to wszystko spaliło na panewce, gdyż nadciągnęły ogromne ilości wojska niemieckiego, między innymi Panzer-Division „Hermann Göring”, pułk cały. Major von [Necker], pamiętam jak dzisiaj, był dowódcą tego pułku; oni powrócili z Afryki – Afrika Korps. Takie ilości sprzętu pancernego… Nasi żołnierze nie mieli ciężkiego sprzętu bojowego, to przecież byłaby rzeź ludności, więc zrezygnowano z tych wystąpień. Część się przegrupowała w lasy kabackie – z nimi nasza drużyna szaroszeregowa – żeby się dostać do Pułku „Baszta” na Mokotów. Ale niestety Niemcy stworzyli tam zaporę, że nie udało nam się i wróciliśmy do Ursusa. [Dowództwo] mówi: „Rozformować i przejść do konspiracji”. Ja mówię: „No jakże? Mam broń, tutaj wszyscy walczą, a ja będę siedział w domu! Nie!”.
Wiedziałem, że jest Zgrupowanie „Kampinos”, bo mieliśmy też z nimi kontakt przez łączników; było w Laskach, w Instytucie Niewidomych i tam się skierowałem. Ale przed wejściem do zagajników, gdzie były pierwsze czaty, schowałem pistolet maszynowy i miałem jeszcze ten pistolet P 38. No i idę. Ktoś krzyknął: „Stój! Kto idzie?”. Powiedziałem, że „Szare Szeregi”, „Victoria”. „Podejść!”. No to podszedłem. Otoczyli mnie tam: skąd? po co? jak? na co? Mówi: „Chłopie, jak cię matka puściła?”, bo nie byłem taki wielki, ale przeszliśmy już przeszkolenie strzelca i mieliśmy już wprawę w strzelaniu z broni. Mówię tak, jak wygląda. „My tutaj nie przyjmujemy takich, zwłaszcza bez broni!”. Ja mówię: „Broń to ja mam” – i do paska. „Obejrzyjcie”. Oczywiście: „O, jaka piękna broń!”, bo P 38 to był świetny pistolet. Patrzę, ciach-ciach-ciach, ten pistolet gdzieś znikł, a oni mówią: „Idź do domu, bracie, bo jesteś za młody”. A ja rok powtarzałem i wszystko jedno – za młody. Ale mówię: „Nie”. Wróciłem, wziąłem ten pistolet stamtąd, gdzie go włożyłem, i poszedłem z drugiej strony. Tam mnie znowu namierzyli i patrzę – ci sami biegną z tamtej strony. „O, jaki ma peem!” – mówi. A bergmann to był świetny pistolet. Mówi: „Dawaj, bracie, i uciekaj”. A ja mówię: „Zaraz!”. Zamek do tyłu i mówię: „Broń zdobyta przez żołnierza może być tylko dana z życiem” – tak heroicznie i trochę ze łzami w oczach. Mówię: „Nie, bracie. Chcecie, to weźcie. Ja nie żartuję!”. Zamek z tyłu, magazynek jest. Akurat jakiś plutonowy podchorąży przyszedł ze zgrupowania i: „Co się stało? Jak tam?”. Ja mu się zameldowałem i mówię, że chcą mnie wypędzić, pistolet mi ukradli, mam broń zdobytą w taki i taki sposób. „Dobrze, chodźcie ze mną”. Poszedłem z nim. Tam stały furmanki i pojechaliśmy do Wiersz koło Truskawia. Tam była ogromna stodoła i kupa żołnierzy bez broni. „Tu będziecie”. Był taki starszy szeregowy, łącznik, z koniem, więc on mówi: „Wy będziecie tutaj razem i będziecie do dyspozycji porucznika »Leliwy«” – chyba, tak mi się wydaje. „Będziecie łącznikami i będziecie tu na zmianę do chwili, kiedy nie dostaniecie stałego przydziału”. No i tak byliśmy do 15 sierpnia.
Piętnastego sierpnia z Żoliborza przez Łomianki, przez Ulrychów przyszedł major Kotowski, pseudo „Okoń”, z grupą – częścią Batalionu „Pięść”. Ja mówię: „Widzę, że już tutaj jestem takim troszkę popychadłem: raz tu poleć, tam… Chciałbym się gdzieś na stałe [znaleźć]”. Major „Okoń” miał swoją kwaterę w chacie, stał tam wartownik. Podszedłem do wartownika, stuknąłem [w daszek czapki] i zameldowałem, że chciałem rozmawiać z majorem „Okoniem”. Tamten wywołał podchorążego, jakiegoś sierżanta, i mówię mu, o co chodzi: że chciałem rozmawiać z majorem „Okoniem”. Akurat major „Okoń” wyszedł i [pyta:] „O co chodzi?”. Ja mu się zameldowałem; mówię, że jestem stąd, stąd i stąd, mam broń i chciałem należeć do jakiejś organizacji stałej, a nie być popychadłem. Zawołał jeszcze kogoś i mówi tak: „Dobrze, zameldujcie się tu jutro rano o godzinie siódmej”. Zameldowałem się, wprowadzili mnie do tego budynku, złożyłem przysięgę, przeczytałem rotę i przyjęto mnie jako ochotnika do Batalionu „Pięść”.
Nota bene Batalion „Pięść” to był pierwszy batalion, który wszedł do walki razem z Komendą Główną Armii Krajowej. Ale on potem przeszedł na Żoliborz, został rozbity i część [przeszła do Kampinosu].
Byłem w tym batalionie pomocnikiem w kancelarii i łącznikiem z poszczególnymi oddziałami do 19 sierpnia. Osiemnastego sierpnia nastąpiły zrzuty i wtedy wysłali nas wszystkich na zrzutowisko; to było właśnie koło Wiersz. Nie mogli dokonać tego zrzutu na zrzutowisku stałym, bo tam niemiecka artyleria zajęła stanowiska, więc zrzucili tutaj. Tam było chyba z szesnaście czy osiemnaście dużych kontenerów metalowych. Tam były pistolety maszynowe włoskie, te dziewięciomilimetrowe, był trotyl, była amunicja, były pistolety ręczne, było kilka karabinów maszynowych MG 34 i MG 38, była amunicja do PIAT-ów przeciwpancernych, PIAT-y były. Dziewietnastego sierpnia rano major „Okoń” zorganizował ekipę, która miała tę broń zanieść na Żoliborz.
Ruszyliśmy dwoma kolumnami, z tym że nie była [to] prosta sprawa, bo od strony Truskawia… […] Właśnie RONA – Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armija, ci degeneraci z bandytów z sowieckich obozów – oni mieli tam dużą placówkę, cała kompania była tam i oni pilnowali właśnie tego przejścia, żeby z Puszczy Kampinoskiej się nie przedzierały żadne oddziały na pomoc Warszawie. No i cały czas w boju. Z tym że ci, co szli przez Ulrychów, część tej kolumny, doszła na Żoliborz, a my szliśmy prawą stroną i już się nie dostaliśmy, dlatego że oni mieli pancerne samochody – jeszcze francuskie, chyba zdobyczne – z cekaemami. Kilka tych pancernych samochodów stanęło i walili z cekaemów. Mieliśmy trochę rannych i zabitych, więc wróciliśmy. To było dziewiętnastego.
Dwudziestego major „Okoń” zorganizował następną, dużą kolumnę. Brali w niej udział w większości żołnierze porucznika „Doliny”, ci, którzy wrócili z Puszczy Nalibockiej; brali udział w walce o wyzwolenie Wilna, potem zostali przez Sowietów częściowo rozbrojeni i rozproszeni. Porucznik Pilch zebrał część ludzi, po drodze jeszcze zabrał rodziny tych oficerów i tak uzbierało się tam około tysiąca ludzi. Dwudziestego czwartego czerwca oni już byli w Puszczy [Kampinoskiej]. Tam było mnóstwo, chyba ze trzysta koni z siodłami i szablami; przedwojenne umundurowanie mieli, masę ciężkiej broni i amunicji. Tabory to chyba ze trzysta furmanek najrozmaitszych i furgonów. […] Tam było koło pięciuset ludzi i taką to siłą przeszliśmy, bo zniszczyli PIAT-em jeden samochód pancerny; było mnóstwo broni maszynowej, więc wysiekli prawie tych „ronowców” i przeszliśmy. Tam nas zakwaterowali w szkole „Poniatówce”.
Na drugi dzień był planowany atak na Dworzec Gdański, z tym że miał być wspomagany od Starówki przez oddziały Armii Krajowej. Ci ludzie, jak dzisiaj wiem, w lesie byli świetni, ale w mieście raz, że pierwszy raz Warszawę widzieli, jak to mówią, a dwa, źle się czuli w tych murach. Oni potrafili jakoś się schować; byli przyzwyczajeni do innego rodzaju walki. […] Dzisiaj sobie to uprzytamniam – z lektury częściowo – te ich zachowania. Ten pierwszy atak był w ogóle źle przygotowany. W ogóle nie było żadnego sensu! Były bunkry i zasieki; w bunkrach były cekaemy, na Dworcu Gdańskim na dachu były cekaemy, obok Cytadela Warszawska, artyleria, cekaemy i moździerze, a tutaj ludzie z bronią ręczną. Myśleli, że masą przeskoczą. Dwa bunkry jakoś zniszczyli, ale zginęło dwustu kilkudziesięciu żołnierzy jednego dnia. Oczywiście wszystko się wycofało. Jeszcze nie wzięli pod uwagę jednej rzeczy: że przez Dworzec Gdański aż na Pragę kursował niemiecki pociąg pancerny. Mając na uwadze ten pociąg pancerny z artylerią i szybkostrzelnymi działami, nikt się nie domyślił, że ten pociąg pancerny był wycofywany na noc z rejonu Warszawy, żeby go nie uszkodzili. Był aż gdzieś pod Błonie. Zamiast w nocy wysadzić tory kilometr czy półtora dalej, wysłać silny oddział minerów – trotylu były całe stosy – to nikt o tym nie pomyślał i na drugi dzień ponowiono atak. Ze Starówki nikt nie pomógł, bo to nie było dobrze zsynchronizowane. Nabili tych ludzi, Boże, jakie kupy! Na zasiekach całe stosy ludzi! Ten pociąg pancerny podszedł, [bo] dali mu znać i ich zmasakrował artylerią; artyleria i moździerze zwłaszcza z Cytadeli. Ja też dostałem tu [w szyję] odłamek, w łydkę drugi; nieduże były; trochę bandaża i człowiek leciał dalej, bo to była żadna rana. Ale tak byli wstrzelani, że zrobili masakrę. Ponad [czterystu pięćdziesięciu] ludzi zginęło, a większość właśnie od tego [pociągu Panc. I od ognia z cytadeli].
No i tak: „Co robić?”. Zostawiliśmy broń, zostawiliśmy amunicję. Część amunicji i broni wnieśliśmy kanałami, ale tylko do pierwszego burzowca, na połowę drogi, bo [inni] nieśli aż na plac Warecki; wychodzili na ulicy Wareckiej. [My] składaliśmy w komorze z boku i wracaliśmy, a druga ekipa miała przyjść ze Śródmieścia i zabrać do włazu na ulicy Wareckiej. My wyszliśmy, major „Okoń” zrobił zbiórkę i powiedział tak: „Kto chce zostać tu i walczyć, to proszę bardzo. Reszta wraca do Puszczy”. Zostawiliśmy najlepszą broń; wzięliśmy broń nietypową, do której nie było amunicji, i pierwsza kolumna koło dwustu osób poszła, bo część żołnierzy [bez broni] poszła z Żoliborza, [oraz] część rannych. Ja i koło pięćdziesięciu zostałem jeszcze rozkazem, bo miałem jeszcze do Zgrupowania „Wachlarz” – i „Żyrafa” tam była –w walce miałem zanieść meldunek. Zaniosłem meldunek na Suzina, wróciłem i dopiero na drugi dzień w pięćdziesiąt osób przeszliśmy przez Ulrychów. Przedostaliśmy się skokami [ do puszczy].
Później major „Okoń” zrobił zbiórkę całego zgrupowania i powiedział: „Ponieważ Niemcy coraz bardziej zacieśniają tutaj żelazne cęgi, chcą zlikwidować całe wojska w Puszczy, więc w Puszczy celem ochrony wiosek przed tymi Mongołami czy innymi i celem odstraszenia wroga…” –[zostaje] dwustu żołnierzy w dwóch zgrupowaniach, w dwóch kompaniach właściwie. Dostali dobrą broń, amunicję i to wszystko, a reszta przez Jaktorów miała [udać się] do Lasów Świętokrzyskich, w Góry Świętokrzyskie […]. Major „Okoń” znowu zrobił tutaj poważny błąd. Bo porucznik „Leliwa” i tamci inni, Pilch, zaproponowali mu, żeby przedrzeć się kilkoma mniejszymi zgrupowaniami przez tor kolejowy na drugą stronę, [i dotrzeć do lasów] chlebowskich, później rozproszyć się, [uformować mniejsze odziały i kilkoma drogami dotrzeć do celu przeznaczenia] – bo tyle furmanek i ludzi ściągnie lotnictwo. I tak było. A major zarządził postój i jak oni po tym postoju ruszyli, to Niemcy już byli zaalarmowani. Pociąg pancerny znowu przyszedł, lotnictwo i znowu zmasakrowali ludzi; tam zginęło kilkaset osób. Część się przedarła, zwłaszcza z [grupy] nalibockiej, bo oni byli najbardziej operatywni z Pilchem (oni walczyli dłuższy czas w Górach Świętokrzyskich […] w tych zgrupowaniach), a tutaj to wszystko było porozpraszane; małe oddziałki połączyły się [różne grupy i walczyły na własną rękę]. My, ochotnicy i ci najmłodsi żołnierze, dostaliśmy rozkaz powrócić do konspiracji – jak kto mógł i gdzie mógł. Który miał bliżej, to wracał; kto miał dalej, to zostawał. Ponieważ ja miałem niedaleko, to broń oddałem, bo gdzie ja pójdę teraz z bronią? „Nie będę szedł – mówię – z bronią, bo tutaj już pełno żołnierzy; tak to sobie normalnie jakoś przejdę”.
Idziemy z kolegą tu, gdzie stacja Gołąbki, a tam sześć transportów stoi, na każdym torze jeden transport wojskowy, i to kilometrami! Jest taki mostek żelazny przerzucony nad torami, tam chodzi po wierzchu wachman z karabinem – nie ma żadnego wyjścia na drugą stronę! Żeby się przedostać na drugą stronę, albo trzeba iść do Włoch polami, albo do Ożarowa […]. Dopiero przez Ożarów wyszliśmy do Piastowa i tam od tyłu jakoś wróciliśmy. Ale ta laba trwała tylko jeden dzień. Tyle, że się umyłem w domu, matka tam na kolanach [mnie witała].
Przez naszych kolegów, którzy zostali w Ursusie, była zorganizowana tak zwana akcja „Peron”, mało zresztą znana w tej chwili i nie wszyscy [o niej] wiedzą. Rzecz polegała na tym, że z Dworca Zachodniego ładowali do transportów kolejowych warszawiaków i wywozili do Dulagu 121 w Pruszkowie, który się mieścił w warsztatach kolejowych. To był obóz przejściowy. W tych transportach oprócz cywili byli zagrożeni ludzie, szukani przez Abwehrę, przez gestapo [czy] przez żandarmerię, którym udało się zmieszać z cywilami. RGO i Czerwony Krzyż już przygotował furażerki, torby sanitarne, butelki z kawą, jakieś pajdki chleba, jabłka, pomidory, coś takiego. Te transporty przechodziły przez stację Ursus – tam były takie wysokie perony – i zaraz za stacją Ursus był semafor wyjazdowy. Nasi starsi koledzy elektrycznie, cwaniacy, [przynieśli] jakiś gruby kabel izolowany i kładli na tory trzysta metrów dalej. Jak położyli na tory, to z zielonego światła robiło się czerwone światło i te transporty się zatrzymywały na peronach, a konwojowane były przeważnie przez starszych [żołnierzy z] Wermachtu. To my mieliśmy papierosy, ćwiartkę bimbru czy coś takiego, zagadaliśmy ich i otwierali drzwi [żebyśmy mogli podać ludziom w wagonach to co mieliśmy]. [A przy okazji wołaliśmy] „Panowie, kogo szuka Abwehra?”, robiliśmy sztuczny tłok – kilkadziesiąt osób nas było na tych peronach. Tam akurat było dobrze, bo peron był, a [przy peronie] krzaczki, akacje wysokie [na] półtora metra. I my tych facetów w kupkę, ciach, buch-buch, była taka skarpa. Zanim [wachmani] się zorientowali i [któryś] strzelił do góry, to już kilkunastu uciekło. No i kilkadziesiąt osób wyciągnęliśmy, a przy okazji podaliśmy wodę, trochę chleba i owoców tym ludziom, którzy byli pozamykani. I tak było do końca października, bo później jak Warszawa skapitulowała, to tam została jeszcze część uzbrojonych akowców i razem z Niemcami chodzili po wszystkich tych domach, piwnicach i jeszcze rannych wywozili [oraz inne osoby cywilne, które nie wyszły z miasta, bo za pozostanie w mieście groziła śmierć].
My mieliśmy kontakt ze Szpitalem Dzieciątka Jezus i jeszcze pomagaliśmy stamtąd rannych wywozić do szpitali [poza miastem]. Jeden szpital powstańczy był w naszej szkole w Ursusie, drugi szpital był w Piastowie, trzeci szpital był we Włochach – i tam tych ludzi prowadziliśmy, wywoziliśmy, przenosiliśmy nawet; zmienialiśmy się przy noszach. Później, jak już się uspokoiło w jakimś sensie, to w dalszym ciągu [moim zadaniem była] służba wywiadowcza – ale już wtedy z bronią, bo broń była zmagazynowana […] – i wypady.
Reichsdeutschy i folksdojczy, tych kolonistów, wypłoszyliśmy wszystkich całkowicie z [z terenu Ursusa ostatnich tydzień przed wyzwoleniem przez podpalenie ich budynków].
Siedemnastego stycznia od strony Pruszkowa przez Grodzisk Mazowiecki przerwała się kolumna czołgów naszej 1. Brygady „Westerplatte”, co na przyczółku magnuszewskim walczyła. Pierwsi Polacy z tej strony. Weszliśmy na ten czołg, pozwolili nam i jechaliśmy aż do wiaduktu nad ulicą Wolską. Na dole leżały wielkie „tellerminy” w dziesięciu rzędach i czołgi się zatrzymały, bo trzeba było to rozminować, a jeszcze z tamtej strony z budynku strzelał z karabinu maszynowego jakiś Niemiec. Kazali nam zejść z czołgu i wróciliśmy […]. Później było różnie. GS-09, druga konspiracja [– represje itp.].
- Jeszcze do tego wrócimy. Jak pan zapamiętał Niemców, z którymi miał pan okazję się zetknąć w czasie walki?
To był konglomerat. Tam byli różni Niemcy; naprawdę. Niektórych puszczaliśmy, bo nie mieliśmy miejsca na jakikolwiek obóz jeniecki, ale byli tacy Niemcy, których się natychmiast likwidowało […]: esesmanów, żandarmów, gestapowców […]. Spotkaliśmy się z Węgrami, bo początkowo od strony Lasek weszła kompania Węgrów. […] Broni nam nie dali, ale nie przeszkadzali. Najgorsi to byli ci z RONA; oni wiedzieli, że jak złapiemy takiego, to koniec z nim. Bo to oni przy kościele Świętego Stanisława na Woli trzydzieści pięć tysięcy ludzi zamordowali, to wiedzieli, co ich czeka. Potem coraz młodsi przychodzili; ojciec był w konspiracji, brat był w konspiracji i potem taki łepek dwunasto-trzynastoletni przychodzi z karabinem. Tak to było później. A z Niemcami to cały czas… Wiedzieliśmy, co oni robią. Widzieliśmy Palmiry, widzieliśmy, co się tam dzieje; powstanie w getcie warszawskim, tak samo pomagaliśmy wyprowadzać Żydów. Różne sprawy były, tu można książkę napisać albo jeszcze więcej. […]
- Czy zetknął się pan z przypadkami zbrodni wojennych, na przykład dokonywanych przez Niemców?
Byłem świadkiem rozstrzeliwania więźniów, prawdopodobnie z Pawiaka, w tym miejscu, gdzie jest hotel „Forum”, tam jest fragment muru. Tam jeszcze koło dworca nowego był Dworzec Wiedeński z wieżą zegarową. Tam były paki i piasek do posypywania [jezdni]. Niemcy wszystkich wypędzili, a my staliśmy na tych pakach z tyłu – z drugiej strony skrzyżowania Alej z Marszałkowską – i widzieliśmy, jak przyjeżdżały budy. Te budy to były typu Opel Blitz, bo znaliśmy modele wszystkich samochodów niemieckich. Niektórzy ci ludzie byli w ubraniach, ale większość była w workach papierowych; niektórzy mieli pozaklejane usta, powiązane ręce. Ustawiali ich po dziesięciu, dwunastu i przed nimi jakieś piętnaście metrów na środku jezdni leżał Niemiec z MG 42 – pamiętam, bo znam te karabiny. Dwie skrzynki amunicji, taśmy. Położył się i walił po tych [ludziach], tylko pryskał mur. Za chwilę władowali [zwłoki] na budę i wyjeżdżali. Przyjeżdżała druga buda, znowu spędzali. Tam rozstrzelali… już nie pamiętam, ale z kilkadziesiąt osób. Potem jeszcze trzymali ludzi; przyjechała straż ogniowa i zmywali wodą krew, która tam była. A jak tylko oni odjechali, natychmiast świece, znicze, kwiaty, wstęgi biało-czerwone leżały, ludzie płakali – coś niesamowitego. Taką egzekucję publiczną to pierwszy raz widziałem. Widziałem potem zabijanych ludzi, zwłaszcza Żydów. Przy moście przy getcie, tam gdzie jest wejście od tego getta, przy dziurach pod murami to cały czas chodzili wachmani [i] patrzyli; dwoje czy troje dzieci prowadzą, bach-bach-bach i koniec. Marchew się rozsypała dzieciakowi [i leżące małe trupy].
- Wspominał pan o Węgrach, wspominał pan o żołnierzach RONA. Czy podczas Powstania miał pan jeszcze kontakt z jakimiś innymi narodowościami?
Azerbejdżanie byli, Armeńczycy. Ale ci Azerbejdżanie bezpośrednio z nami się nie bili. Nie wiem nawet, czy oni mieli tak powiedziane od swojego dowództwa, czy nie chcieli. W każdym razie stały te wojska, ci Azerbejdżanie, ale nie atakowali nas po prostu. W organizacji Todta było masę „ukraińców” uzbrojonych – to zauważyłem – w rosyjską broń. Miałem taki dowód, [naoczny], ale taki był. Szło dwóch takich z organizacji Todta, ale w ruskich szynelach, tylko mieli opaski organizacji Todta, i byli uzbrojeni w dziesięciostrzałowe rosyjskie karabiny samopowtarzalne – tak zwane
samozariadki. To bardzo łakoma broń, bo to były bardzo dobre karabiny. To było na wylocie ulicy Poznańskiej, gdzieś po tej stronie Alej Jerozolimskich, i tam kobiety handlowały papierosami na walizkach. Jeden z nich podszedł i mówi, że chce papierosy. To ta wzięła paczkę papierosów, daje mu, a ten jej wyrwał i do kieszeni; to ona go za kieszeń i chce odebrać te papierosy […]. Zatrzymał się samochód osobowy – chyba „Adler” – zielonkawy i w tym „Adlerze” siedział oficer w furażerce, pamiętam, i normalny żołnierz. Wyszedł ten oficer i pyta się coś, a ta kobieta chyba po niemiecku nawet mówiła, znała trochę język niemiecki. Mówi, że chciał ukraść papierosy. Wyszedł kierowca, ten kierowca po polsku mówił dobrze; mówi: „Pan porucznik wie dobrze, o co chodzi: że ta pani nielegalnie te papierosy sprzedaje. Ale on rabował papierosy”. I moment, [oficer] kazał kierowcy przy nich stanąć, poszedł na drugą stronę, chyba do hotelu „Polonia” wszedł. Zadzwonił i za chwilę tu-tu-tut-tut-tut, przyjechała żandarmeria niemiecka i tych [„ukraińców” zabrała]. To był jakiś ludzki odruch tego oficera, ale rzadko się zdarzało, żeby coś takiego było.
- Jak przyjmowała państwa walkę w czasie Powstania ludność cywilna?
Te pierwsze dni – spontanicznie. Ja byłem akurat na terenach wiejskich, więc oczywiście wszyscy się strasznie cieszyli. Tam zresztą była, jak to mówią, „rzeczpospolita puszczańska”, i tam przez całą okupację praktycznie żaden Niemiec się nie zjawił, bo niektóre wsie były bronione, byli partyzanci i nie dopuszczali w ogóle Niemców do tych terenów. Przecież nawet Niemcy kontyngentami tych ludzi gnębili; były obowiązkowe dostawy, a za niewywiązanie się był albo obóz, albo śmierć. Różnie bywało z tym, bo raz traktowali to jako sabotaż – to kulka w głowę – a raz jako zaniedbanie – i obóz; ten, co do obozu się dostał, tak samo miał małe szanse. Ale dzielili się z nami wszystkim. Na moim przykładzie: jak podjechaliśmy wtedy do Wiersz, tam była wielka stodoła i pełno żołnierzy, była kuchnia i chyba Ukrainiec gotował – w każdym razie jakiś radziecki jeniec wojenny, uratowany gdzieś. (Bo było tam sporo jeńców, walczyli nawet u nas.) To pierwsza sprawa: zapytał, czy ja jestem głodny. […] Ja mówię, że tak. To zaraz zawołał – jakiś służbowy zawsze tam był – dali mi miskę emaliowaną, poszedłem do kuchni, dostałem chochelkę zupy, kromkę chleba i zjadłem.
Jeżeli chodzi o żywność, jak się potem zorientowałem – bo często też wysyłali nas po [żywność] – to tam było kilka dworów; dość duże dwory i majątki ziemskie. Jeden był taki wielki majątek Komorowskich, on się z Niemcami kumał i zrobili tam tak zwany
Ligenschaft. Cały czas tam były [„ubawy”], Niemcy przyjeżdżali, ale [nasi] na to nie zważali, bo „Dolina” wziął stu ludzi i przyprowadzili 254 krowy. Było potem jeść na kilkanaście tygodni, bo porozdzielali chłopom po [oborach] i potem bili. A tak to zawsze, gdzie się stanęło – w jakiejś wiosce czy nawet przy jakiejś chałupie czy czymś takim – to gospodyni zawsze wyniosła kawał chleba, a to zupę, a to mleko; zwłaszcza [dla] nas, młodych. „Głodnyś, synku? No to masz”. „Boże – mówi – takie dziecko i już dźwiga karabin! I już musi zabijać!” – i płakały nad nami. „A co twoja mama?”. […] Dobrzy ludzie, zwłaszcza ci puszczanie. Oni nie mieli dostatku, byli biedni, byli bezrolni, małe gospodarstwa mieli, ale wszystkim się dzielili. Przecież tam była już potem ogromna liczba ludzi. Był moment, kiedy tam było trzy tysiące żołnierzy. Liczba tych żołnierzy przekraczała liczbę mieszkańców, a to trzeba było wszystko wyżywić. Zrzutów to tam [nie było dużo] parę puszek zrzucili, a reszta to broń przecież – to była najważniejsza sprawa; trochę mundurów, czasami opatrunki zrzucali. Ludność – świetni ludzie, życzliwi w ogóle. Było i drani trochę. Wyroków było [wykonanych] kilkadziesiąt na różnych szpiclach, ale mnie się wydaje, że troszeczkę za liberalnie podchodzili do tych donosicieli i szpicli. Doniósł, żandarmi zabrali ludzi i rozstrzelali, a on [szpicel] dostał chłostę; to przecież śmiech na sali. Przecież prawo wojenne: łeb za łeb, jak to mówią, ząb za ząb. Nie wiem. Musiało to iść do Warszawy do Komendy Głównej, ponieważ instytucja Państwa Podziemnego istniała, więc prawnicy musieli podpisać, czy zgodne z jakimś prawem polskim – nie prawem, i dopiero to przychodziło do wykonania, a często ten, który doniósł, to już uciekł. Tak że też był niedowład tego; wszystko za długo trwało.
- A jak pan wspomina kontakty z ludnością Warszawy?
Różnie. W tym okresie, kiedy my tam byliśmy – to była druga połowa sierpnia – to jeszcze była więź między wojskiem a cywilami. Ale po kilku dniach, kiedy tam byłem, to już [dało się wyczuć] przygnębienie, trochę pretensji i złości: „Dlaczegoście to? dlaczegoście tamto? Dlaczegoście rozpoczęli, a nie czekaliście na…” – ilu ludzi, tyle zdań. Czasami głupio było słuchać. […] „Przez was mi zabili ojca” – takie wypowiedzi też były, ale generalnie solidaryzowali się z nami. Wiedzieli, że oni cierpią i my się też narażamy – jakiś remis.
- Jak wyglądało pana życie codzienne w czasie Powstania: żywność, ubranie, higiena, spędzanie czasu wolnego?
[Jak] z domu wyszedłem, to miałem narciarskie spodnie, buty trzewiki, skóry „boks” – porządne buty, jakąś koszulę popielatą, granatową kurteczkę zapinaną na guziki i szarą czapkę cyklistówkę. Wziąłem mały chlebaczek, tam sobie wcześniej przygotowałem mydło, szczotkę do zębów, pastę miałem, szczotkę do butów, pastę do butów, ręcznik i dwa opatrunki wojskowe polskie, jeszcze przedwojenne. Z tym poszedłem na wojnę. Aha, scyzoryk; miałem też finkę harcerską. Później praktycznie człowiek się nie rozbierał. Jeżeli się rozbierał, to zdjął buty. Aha, miałem skarpetki na zmianę, ale się podarły i miałem takie wojskowe grube, [ zdobyczne wełniane niemieckie] [które] do butów mi się nie chciały zmieścić. Przeważnie się na słomie nocowało w stodołach; czasami w izbie, to oni mieli drewniane ławy i na ławie położony jakiś koc, poduszki. Ale przeważnie to w stodołach, a często i pod jakimś świerkiem czy gdzieś – zależało od sytuacji […]. W każdym razie to był wieczny ruch; to było mrowisko. Sytuacje się tak szybko zmieniały! Świetny wywiad mieliśmy, to jest inna sprawa; doskonały wywiad był. Patrole były tak zsynchronizowane, że o każdym ruchu wszędzie dowództwo wiedziało. Często byłem w kancelarii albo byłem [pomocnikiem], albo łącznikiem, to jeden drugiemu przekazywał: „Ty, stary, tam się okopują ruscy, a tam są Węgrzy. Tam są te dwa działa »siedemdziesiątki szóstki«, tu [nebelwelfer] moździerze stawiają, już na Warszawę widocznie. Trzy pancerne samochody przyjechały tam i są gdzieś w gminie”. O każdym czołgu, o wszystkim było wiadomo. W zależności od tego, jakie było nasycenie tego wojska w jakim rejonie, następowało przegrupowanie sił, żeby nie zaskoczyli, żeby nie zniszczyli. Chodziło o ludzi, a nasi dowódcy bardzo dbali o ludzi.
- Kiedy pan wrócił do domu? Po ponownym przejściu do konspiracji mieszkał pan normalnie w domu?
To był gdzieś 28, 29 września. Już po tej bitwie [pod Jaktorowem], co tam ich zdruzgotali, dwa dni później wyruszyliśmy z Puszczy.
- Potem już był pan w domu?
Potem byłem w domu gościem, bo znowu czasami w nocy musiałem gdzieś być – to jakiś patrol, to jakaś zmiana, to trzeba coś przenieść. Cały czas byliśmy w ruchu. Szkoły nieczynne. Mama cały czas: „Zostań, poczekaj, pomóż”, coś takiego, to oczywiście coś pomogłem, ale cały czas [mnie] ciągnęło. Obowiązek, bo służba – i koniec. Rozkaz, ma być [wykonany] i koniec; tam nikt się nie patyczkował. [Była wojna i przysięga obowiązywała].
- Jaka atmosfera panowała w pańskim oddziale?
Dopóki nie weszły sowieckie wojska, była atmosfera zadowolenia [z] tego, że ci Niemcy już dostają w kufer, jak to mówią, i że niedługo będziemy wolni tak czy owak. Cały czas liczyli na Zachód: [że] przyjdzie polska armia z Zachodu, że przyjdą nasze władze, że się potoczy normalne życie, że powracają ojcowie, powracają synowie, matki czy inni; że będziemy mieli wolną Polskę, że będziemy mogli się uczyć. Euforia częściowa była. Ale potem jak tamci przyszli, zobaczyliśmy, co oni wyprawiają. […] Broń zakopaliśmy początkowo; trzeba broń odkopać.
- O tym jeszcze będziemy mówić. Czy podczas Powstania uczestniczono jakoś w życiu religijnym?
O tak, bardzo. Jak byliśmy w Puszczy, co niedziela była msza polowa, a oprócz tego, w zależności od rejonu, jak był kościół, to była obowiązkowo msza w kościele. Chociaż wszyscy się nie mieścili, ale [stali] przy kościele. Tam były nawet takie ciekawe rzeczy, że msze w kościele dowództwo wykorzystywało do sprawdzania ilościowego stanu wojska. Specyficzny sposób; ja podejrzałem potem, że przyjeżdżał na przykład inspektor – któryś z oficerów z Komendy Głównej – i zawiadamiał dowódcę kompanii czy coś takiego: „Tym chodnikiem w tamtą stronę, jeden za drugim w metrowych odstępach (żeby nie było widać), proszę mi przeprowadzić oddział. Pan będzie szedł na końcu, poruczniku”. No i on policzył oddział. Bo bywało tak, że było chomikowanie broni albo chomikowanie żywności. Różnie było, bo taki mówi: „No co, wezmę, schowam trochę tego, więcej amunicji zostawię sobie, kilka karabinów, bo może przyjdą ludzie”. A były oddziały, w których owało amunicji, więc oni nad tym czuwali – ci wszyscy brońmistrze i magazynierzy. Mało – tam była dokumentacja na wszystko, dosłownie na każdy jeden nabój. Tak świetnie były te służby zorganizowane.
- Czy podczas Powstania miał pan okazję czytać jakąś prasę powstańczą?
Tak, tak. Nie było dużo tego, ale cały czas mieliśmy prasę. Prasa z Warszawy przychodziła przeważnie kanałami do Żoliborza i z Żoliborza [do nas], a z drugiej strony przychodziła prasa spoza Warszawy, to znaczy drukowana na przykład w Pruszkowie, w Ursusie czy gdzieś. Masa tytułów. Była masa tych organizacji: PPS, PPR, PSL, jacyś syndykaliści – pełno było tego, ale przeważał „Biuletyn Informacyjny”, ten główny.
- Były jakieś koncerty albo przedstawienia teatralne?
Bardzo rzadko, chyba że gdzieś było większe zgrupowanie, i daleko. Najczęściej to sporadycznie własny repertuar z własnego oddziału: jakiś komik [wystąpił], ktoś śpiewał z jakimś instrumentem. Zawsze ktoś tam grał na organkach, coś się działo, ale zorganizowanych rozrywek kulturalnych zespołowych raczej nie było, bo nie było kiedy i nie było możliwości.
- Skoro dużo się czytało, czy w pana otoczeniu również dużo się dyskutowało na temat tego, co czytano?
Tak. Często było dużo wolnego czasu, bo albo się czekało na decyzje, co robić dalej, albo dowództwo planowało jakąś [akcję]. Masa była wykształconych ludzi. Ja sam jestem erudytą i mam masę książek; od dziecka czytałem wszystko, później się wziąłem za [literaturę klasyczną –poezję w końcu fachową batalistykę i historię wojen]. Były między nami mole książkowe. Taki przeczytał książkę od deski do deski i od deski do deski ją opowiadał; ciekawe książki. Muszę powiedzieć, że było ogromne zainteresowanie; komar, muszka – słychać było, nikt nie przerywał. Kultury tak owało, wiadomości pisanych, czytelnictwa nie było. Gazetki jeden czy dwóch przeczytało i potem wszystkie komunikaty opowiedzieli albo był lektor, zwołał swój pluton i przeczytał to, co tam było. Było tak, ale mało tego. Były ciekawe dyskusje na temat różnych książek, a najlepiej [znaliśmy] „Trylogię” Henryka Sienkiewicza. Jak było kilka egzemplarzy tych książek, to tylko środki były czytelne.
- Jakie było pana najgorsze wspomnienie w czasie Powstania?
Najgorszych to było sporo. Ale najgorsze wspomnienie to kiedy mnie zasypało. Na Żoliborzu w przeddzień pierwszego ataku na Dworzec Gdański, z rejonu Ulrychowa stała artyleria niemiecka. Ten Ulrich to był ogrodnik i tam były ogromne szkółki różnych drzew, drzewek i [krzewów różnych]. W tych drzewkach stała artyleria. My ją obchodziliśmy odpowiednim łukiem, ale wiedzieliśmy, że tam jest. Była bardzo chroniona, okopana. I po prostu zrobili nawałę, a tak było, że akurat – nie pamiętam, jaki to był budynek – była brama łukowa i spaliśmy w tej bramie. Było zejście do suteren z jednej strony, zejście z drugiej strony. W bramie był przeciąg i Kazik mówi: „Chodźmy, zejdziemy do tej sutereny i położymy się tam”. Zeszliśmy do sutereny, tam znaleźliśmy jakiś blat, dyktę, położyliśmy się na tej dykcie; były tam nieduże okienka. W pewnym momencie – nawała artyleryjska, walą działa. To były „sto piątki” niemieckie, takie haubice. Walą salwami, wszystko dudni, wszystko się sypie i w pewnym momencie salwa uderzyła w ten budynek i on tak się rozpadł, że cała brama się zawaliła i zasypała i jedno, i drugie przejście do suteren. A my zostaliśmy w tych suterenach. Co robić? Wyjść okienkiem nie wyjdzie, bo takie kraty, a okienko takie. Wybijać? Nie ma czym. To drzemy się – a tu następna nawała i zasypało okienka. Ale byli żołnierze, którzy wiedzieli, że w tej piwnicy jest [nas] tylu, i zaczęli odkopywać, odkopywać, odkopywać. W pewnym momencie błysnęło światełko – jedno okienko odkopali. Ale teraz co tu zrobić, żeby je wyrwać, bo potężna futryna i grube pręty były tam. Nie wiem, co oni mieli w tych suterenach; takie piwnice były. Tam były trzy pomieszczenia, to kazali nam cofnąć się do ostatniego pomieszczenia i założyli ładunek: dwie chyba dwustugramowe kostki trotylu. Odpalili, wyrwali futrynę i kawałek muru i wyczołgaliśmy się. Jak później się dowiedzieliśmy, za dwa dni Niemcy zajęli ten rejon. Gdyby nas wtedy nie odkopali, tu byśmy tam zostali.
- A jakie było pańskie najlepsze wspomnienie z Powstania?
Bo ja wiem… Kiedy przyleciała armada i spadochrony leciały z góry. Myśleliśmy, że to jest wojsko, że przyjechała brygada generała Sosabowskiego i że lecą nasi żołnierze. Wszyscy skakaliśmy do góry! Wtedy byłem jeszcze w Puszczy, bo to było piętnastego czy szesnastego lipca 1944.
- Wspominał pan o spotkaniu z naszymi oddziałami pancernymi. Kiedy to było?
17 stycznia 1945 roku w godzinach popołudniowych.
- Co się działo z panem od momentu upadku Powstania do stycznia?
Jak wspomniałem przedtem, mieliśmy najpierw akcję „Peron”, a później sprawy bliskiego wywiadu i cały czas przenoszenie radiostacji. Mieliśmy przede wszystkim ciężką pracę łącznikową – bo to były rejony – między trzema rejonami: VI, VII i VIII. W Pruszkowie była kompania „Jowisz”, była 10. kompania „Kordian” w Ursusie, we Włochach była z kolei następna i cały czas meldunki, meldunki, nadawanie potem, radiostacje to wszystko przekazywały. I oczywiście patrole: patrolowanie, co Niemcy robią, co zamierzają – wszystko od samego Czystego aż do Ożarowa Mazowieckiego i dalej, wszystkie
Brandkommanda, które wierciły dziury w słupach telegraficznych i zakładały ładunki [typu cykoria (donaryt)]. My te ładunki wyciągaliśmy później; dzięki temu Niemcy nie zniszczyli wielu kilometrów torów. Jak jechała drezyna, to miała agregat prądotwórczy i świdry; przy szynie w co drugim, co trzecim podkładzie wiercili dziurę i wkładali donaryt – ładunek z krótkim lontem. Później jechali i przypalali lonty, a potem bach! bach! bach! i zrywali wszystkie tory, [w rejonie Czyste–Włochy–Gołąbki nie zdążyli]. A myśmy to wszystko wyciągali i gromadziliśmy później. Potem z tym mieliśmy trochę zabawy po wojnie, ale to już była zabawa na innym przeciwniku.
- Co działo się z panem od 17 stycznia do maja 1945 roku?
Powstała organizacja Ruch Oporu Armii Krajowej, tak zwany ROAK, pod kryptonimem GS-09 AK w Ursusie. Przystąpiliśmy do tej organizacji i oczywiście gromadziliśmy broń, a nasza praca polegała raczej na [działalności] propagandowej, uniemożliwianiu komunistom ich propagandy, zwłaszcza przed wyborami, przed amnestią. Ostrzegaliśmy żołnierzy Armii Krajowej przed aresztowaniami. To trwało do grudnia. W grudniu była wsypa i większość naszych członków aresztowali.
- To był grudzień 1945 roku, tak?
Tak, 1945 roku. Były trzy duże drużyny. Jedna drużyna, w której ja byłem, w Gołąbkach; drużynowym był Wiktor Skalski, ten, cośmy [z nim] tych żandarmów wtedy załatwili. To była drużyna sapersko-pionierska. Wic polegał na tym, że w lasach boernerowskich przeprowadzaliśmy ćwiczenia, bo mieliśmy z kolei nabór młodych ludzi. W Ursusie były dwie [drużyny]. Jedna była Łempickiego, tego, do którego [drużyny] należałem w „Szarych Szeregach”; druga była Brzostka, byłego ministra budownictwa i później generalnego dyrektora budowy metra; uciekł zresztą do Szczecina i skończył studia, udało mu się, a innych poaresztowali. Nas, III plutonu, nie namierzyli, dlatego że my zawsze jeździliśmy w lasy boernerowskie pierwsi. Tam robiliśmy na przykład stanowiska strzeleckie do ćwiczeń, ołtarz – bo tam zawsze była potem msza – i odchodziliśmy ostatni; wszystko rozbieraliśmy i zacieraliśmy ślady. I nas ten konfident nie namierzył. Tak że w Gołąbkach, tam gdzie mieszkałem, nasza sekcja się uratowała, ich aresztowali w grudniu przed Bożym Narodzeniem, a my jeszcze byliśmy do 16 maja 1946 roku. Jeszcze przyjeżdżał do nas z Warszawy instruktor z WiN-u; zresztą tego instruktora potem aresztowali i [powiesili ?] ścięli na Mokotowie. Później każdy się musiał zająć pracą. Ja poszedłem do liceum budowlanego [dla dorosłych w warszawie] i zacząłem pracować w SPB 1 [jako praktykant techniczny].
- Czy pańska grupa została w jakiś sposób formalnie rozwiązana?
Ponieważ aresztowano tego oficera z WiN-u, ostatniego, który przyjeżdżał, i nie mieliśmy już kontaktu, nastąpiło samorozwiązanie. Z tym że jeszcze namierzyli nas z bronią […], ale mieliśmy znajomego w milicji – starszego brata mojego kolegi – i skonfiskował nam tą broń, ale w ten sposób, że oświadczył, że znalazł ją na dworcu kolejowym w Gołąbkach pod ławką. Nie wsypał nikogo z nas, tak się udało.
- Czy był pan w jakiś sposób represjonowany?
Tak, tak. Tuż po wojnie zaraz wszystkich tych, którzy gdziekolwiek byli… Nasi znajomi niektórzy, sąsiedzi – dalsi, lepsi; mieliśmy kilku takich, którzy od razu do ZWM-u poszli i znali niektóre nasze [relacje], więc gdzieś komuś coś szepnęli. Przyjechali wieczorem […], zabrali mnie i przy Filtrach – tam była taka krótka ulica Sucha – było NKWD i [informacja]wojskowa polska, ale [informacja] wojskowa polska to była tylko przykrywka. Tam były cztery poziomy piwnic, a piąty poziom kopali niemieccy jeńcy; tam profesorowie nasi po kolana w wodzie stali… nieciekawe warunki były.
I sześć tygodni. „Gdzie byłeś? Co robiłeś? Wiemy, że byłeś w Puszczy. Z jakimi [oddziałami]?”. Bo my tam namierzyliśmy paru konfidentów, którzy też byli czerwoni; oni wąchali się z Rosjanami i donosili. Do gestapo [też]… Wszystko wiedzieli. „Czy strzelałeś do naszych? Zabijałeś? Kto był twoim dowódcą? Ilu was było? Gdzie byliście?”. Specjalnie mnie nie bili, na razie żarówka w oczy, w nocy budzili; dwie godziny siedzenia, za dwie godziny znowu budzili. Ale tak się dobrze stało, że miałem stryja, farmaceutę na Pradze; na ulicy Środkowej 10 miał skład apteczny i był w myśliwskim kole wojskowym 36. Pułku Akademickiego „Dzieci Warszawy”. Komendantem batalionu szkolnego był kapitan [dyplomowy Józef] Kuropieska i stryj się z nim przyjaźnił. Jak mnie zamknęli, mama pojechała do stryja i mówi mu. „Czekaj, czekaj – mówi [stryj] – przecież Kuropieska teraz wrócił z oflagu i tu jest w MON-ie czy gdzieś”. Skontaktował się z nim i generał Kuropieska mnie wyciągnął; to znaczy, nie generał – on wtedy był pułkownikiem. Po prostu jakoś tam [powiedział], że młodociany, że był wciągnięty przez jakieś siły nieczyste. Wywołali mnie na górę:
Wychoditie s wieszczami! – znaczy ze wszystkim co miałem, a ja nic nie miałem […]. Wychodzę tam; jakiś kapitan z Polski w mundurze – ale też tylko z informacji tego – i mówi: „Wy jesteście ten i ten?”. – „Tak!”. – „Podpiszcie tutaj!”. Dali mi: „Oświadczam, że byłem przesłuchiwany, nie byłem bity, nie byłem przymuszany…” – musiałem podpisać taki cyrograf. Podpisałem, bo nie bili mnie; miałem pisać, że mnie trzy razy w nocy budzili? „Pozwólcie, chodźcie za mną. Jesteście wolni”. Wychodzę (a znałem generała Kuropieskę, bo jeszcze jak ojciec żył, to chodziliśmy do stryja i tam czasami wódeczkę pili), patrzę: jest w samochodzie; czarny mercedes stoi. Kuropieska podał mi rękę, kazał wsiąść, przywiózł mnie do domu, z mamą się przywitał. Tak już zostało, jakoś później mnie zostawili.
Do tego stopnia zgłupieli, jak ja byłem takim wrogiem ustrojowym, że … Pracowałem w Wojskowym Przedsiębiorstwie Budowlanym. To przedsiębiorstwo było pod MON-em, a oni tak wykombinowali, że ja taki, jak to mówią,
nieprawodielnyj na nich.To mnie do wojska wzięli. W tym czasie brali roczniki 1933, a ja byłem rocznikiem 1930, to mogłem według prawa iść tylko na ćwiczenia trzymiesięczne i mnie wzięli do służby czynnej. Ale żeby było śmieszniej, to mnie wzięli do 22. Dywizji Piechoty Zmechanizowanej, do dywizyjnego plutonu zwiadu, do „dwójki” – zwiadu i kontrwywiadu. Jeszcze nie było komandosów w tym czasie, to my w tym czasie byliśmy takimi komandosami. A żeby było jeszcze śmieszniej, to taki kapitan Jedryka, kierownik II oddziału czyli „dwójki”, gdzie ja byłem, ponieważ dobrze rysowałem, byłem kreślarzem, brał mnie do sztabu, otwierał szafę i podręczniki Armii „N” dostawałem – tajne wszystko – i rozrysowywałem. Na przykład planszę do szkolenia wojskowego oficerów, schematy min atomowych i różnych takich. Taki wywiad mieli, że z jednej strony przecież ja byłem elementem niepewnym; gdzieś wynaleźli, że jestem taki niepewniak, to trzeba mnie dwa lata w kamaszach przeczołgać – i tak im się nie udało mnie przeczołgać, a z drugiej strony dopuścili mnie do największych tajemnic sztabowych! Nie wiem, jak to się stało, [teraz wiem, dyktatura ciemniaków i łotrów].
- Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego jeszcze pańskim zdaniem nikt nie powiedział?
Nie chciałbym ubliżyć nikomu; nie chciałbym wydać jakiejś złej opinii o naszych dowódcach, bo wszyscy byli ogromnymi patriotami i [wykazali] ogromne zaangażowanie [w] wyzwolenie ojczyzny, ale był szereg błędów. Była akcja „Burza”. Miała na celu zgromadzenie środków, ludzi i broni ze wszystkich ośrodków na wypadek Powstania Warszawskiego. „Wachlarz” został rozwiązany, to po co te bitwy o Wilno, kiedy wiadomo było, co z tego wyniknie? Takie ogromne siły, jakie tam były na wschodzie, ile tam było broni! Ile było broni w całej Generalnej Guberni! Dlaczego tego nie ściągnięto pod Warszawę, jeżeli planowano, powiedzmy, na wypadek dojścia Sowietów do Wisły Powstanie Warszawskie? Dlaczego pozbawiono takiej ogromnej ilości broni Powstańców warszawskich? Z gołymi rękami na czołgi ich puścić, do tego jeszcze w ostatniej chwili! Przecież to był ogromny błąd. Mało tego: przecież walczyły dzieci, walczyli niedoszkoleni żołnierze, kiedy [były] całe zgrupowania partyzanckie, które się składały z wyćwiczonych i doświadczonych żołnierzy, oficerów, podoficerów. Przecież gdyby wszystkie grupy, które tam walczyły po różnych lasach i w różnych zgrupowaniach, ze swoją bronią przyszły, powiedzmy, w pobliże Warszawy w odpowiednim momencie – to nie byłoby PAST-y, która się broniła tyle czasu, nie byłoby tej biednej Starówki w rozsypce, bo w ciągu jednego dnia zlikwidowaliby wszystkie miejsca oporu niemieckiego ogromem ludzi i środków, którymi dysponowali.
Po drugie, źle zsynchronizowane były zrzuty. W tym czasie powinny być nie w żadnej tam Warszawie, [ale] w tych miejscach dzikich, gdzie najmniej było zrzutowisk narażonych na interwencję niemiecką. Zrzucić amunicji, zrzucić ciężkiej broni trochę. To wszystko było za późno. Wyrzucili tysiące pojemników, a dwieście trzydzieści trafiło do [Powstańców]. To kiedy Powstanie dogorywało, oni dopiero zrzut organizowali? To przecież bzdura. Albo atak na lotnisko bielańskie: […] ludzie z pistoletami maszynowymi i paroma karabinami maszynowymi na bunkry, kiedy tam Niemcy byli zorganizowani, mieli artylerię i samoloty bojowe. To przecież bzdury, tego w ogóle nie wolno było zaczynać. A przede wszystkim przecież w Powstaniu Warszawskim zgrupowania miały praktycznie po trzydzieści, czterdzieści procent żołnierzy, bo nie wszyscy zdążyli dotrzeć na zgrupowania, bo za późno był wydany rozkaz, akcja „W”. To powinno być tydzień wcześniej, łącznikami po cichutku, po czterech, po pięciu w każdej klatce schodowej; broń pościągać, amunicję. To wszystko było takie… Po prostu niedogadanie. „Bór” Komorowski myślał, że jak Powstanie wybuchnie, to Rosjanie natychmiast przejdą przez Wisłę i zajmą Warszawę. Nie wiem, skąd to się wzięło. Wyższa polityka. W każdym razie wśród dużej części ludzi biorących udział w Powstaniu była taka opinia, że po prostu to wszystko było za późno i źle zorganizowane, nie było koncentracji. Przecież były stworzone obwody, „Obroża”, dziesięć obwodów dookoła Warszawy. One miały broń – tyle, ile miały, ale miały sporo broni – i wyszkolony potencjał ludzki. Oni w ogóle nie zdążyli do Powstania dojść, bo dostali rozkazy dwie czy trzy godziny przed wybuchem, kiedy cała komunikacja stanęła, kiedy Niemcy już się zorientowali i zaczęli kordony stawiać wszędzie. To gdzie ci ludzi mogli [przejść] z tymi karabinkami czy z czymś? Poprzerywali się w niektórych miejscach, ale jakimi ofiarami, ludzie! Moim zdaniem na pewno to podniosło ducha w narodzie, ale skończyło się tragicznie.
Warszawa, 24 marca 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek