Sześć osób. Proszę pani, poszli do Powstania: ojciec, czterech braci i mąż mojej siostry.
Przed Powstaniem każdy z tych mężczyzn, którzy później brali udział w Powstaniu, w zasadzie brał udział w konspiracji. Ja byłem w „Szarych Szeregach”, moi bracia byli w rozmaitych oddziałach, ale myśmy o sobie nic nie wiedzieli. Każdy z nas miał inne [kontakty] i należał do innych oddziałów. Tak że ani mój ojciec nie wiedział, w jakim zgrupowaniu jestem, w jakiej kompanii czy w jakim oddziale, tak samo i bracia nie wiedzieli. Myśmy nie wiedzieli o sobie nic.
Akurat ojciec był legionistą, oficerem. Był zresztą odznaczony krzyżem Virtuti Militari piątej klasy. W domu bardzo często rozmawialiśmy, ojciec opowiadał rozmaite historie, jak byliśmy dziećmi. Dom był bardzo patriotyczny. Właściwie to myśmy wychowywani byli bardzo religijnie i bardzo społecznie, bardzo patriotycznie.
Byłem właściwie dzieckiem, to wie pani, takich szczegółów to wiele nie pamiętam. W 1939 roku miałem jedenaście lat.
Proszę pani, myśmy mieszkali wtedy na Wiktorskiej [6], mieliśmy dosyć duże mieszkanie. Pierwszy charakterystyczny moment, kiedy wybuchła wojna, to nadleciały samoloty niemieckie, obok naszego domu były warsztaty „Boscha” chyba, i zbombardowali te [warsztaty]. Nie wiem, czy się pomylili, ale w każdym razie zbombardowali. W tym jednym miejscu zbombardowali na Wiktorskiej i na ulicy Boryszewskiej – to była taka mała uliczka, która biegła od Puławskiej w dół, na Dolny Mokotów – tam zbombardowali jedną kamienicę. Z bratem pobiegłem, żeby zobaczyć, jak to wygląda, bo jeszcze wtedy można było swobodnie poruszać się po Warszawie. Gruzy były, rozwalony zupełnie był ten dom. I tak zapamiętałem te pierwsze chwile, kiedy wybuchła wojna.
To gdzieś jest w publikacjach, że był taki pułkownik, chyba nazywał się Umiastowski. Ogłosił przez radio, że wszyscy mężczyźni muszą się ewakuować z Warszawy [i] wyjechać poza Warszawę. I pamiętam, że ojciec wtedy chyba pracował w jakimś ministerstwie, ale przyjechał do domu, przyniósł maski gazowe dla wszystkich i myśmy mieli wyjechać gdzieś chyba na Wschód. Koczowaliśmy na dworcu kolejowym na Pradze, Dworzec Wileński albo Dworzec Wschodni, ale chyba Wileński. Całą noc czekaliśmy na ten pociąg: mama, bracia młodsi dwaj i ojciec. Ten pociąg nie przyjechał i wróciliśmy z powrotem do domu na [Wiktorską].
Ojciec był inżynierem. Prowadził przedsiębiorstwo, nie pamiętam jakie, dostarczał do polskich zakładów [na terenie getta] drewno. To drewno nie wiem, do czego oni potrzebowali, ale w każdym razie pamiętam, że było rozwożone platformami dwukonnymi.
Pamiętam, że nawet kiedyś na teren getta zabrał mnie taki furman, który wiózł to drewno. Pojechałem tam na platformie z drewnem. Pamiętam, jak wtedy Niemcy zachowywali się w tym getcie, jak mordowali Żydów.
Widziałem na własne oczy, bo to były olbrzymie platformy z [drewnem], ja siedziałem na wierzchu. Leżały trupy na ulicach, ci Żydzi umierali z głodu. Jeździły takie wózki, też prowadzone przez Żydów, i na te wózki ładowali nieżyjących ludzi z ulicy i gdzieś wywozili, nie wiem gdzie. Ale widziałem też taki [obrazek, jak] złapał Niemiec małego dzieciaka, który miał za pazuchą, pod koszulą marchewkę [przyniesioną] widocznie z aryjskiej strony, przez ten mur którędyś przeszedł, bo przecież oni nie mieli co jeść. Widziałem wtedy, jak Niemiec złapał go, wytrząsnął mu spod tej [koszuli] marchew na ziemię, podeptał to, a jego złapał jakoś tak i walnął go o mur. Nie wiem, czy go zabił, bo myśmy odjechali dalej. [Niemcy] strzelali do tych Żydów, jak próbowali przez szlaban przedrzeć się na stronę aryjską, to strzelali do nich jak do kaczek.
W czasie okupacji byłem małym chłopcem. Na początku to nie było szkoły powszechnej, tylko później, w którymś roku, nie pamiętam w którym, na Puławskiej była szkoła prywatna, szkoła podstawowa, chodziłem do tej szkoły. Ale już nie pamiętam do której klasy, do trzeciej [czy] czwartej klasy szkoły powszechnej. Ojciec nas właściwie żywił, bo myśmy mieszkali wszyscy razem. To już mówiłem chyba, że mieszkał ojciec, [mama] i czterech braci.
To się chyba zaczęło w 1942 roku. Nie pamiętam, jak myśmy się dostali do tych „Szarych Szeregów”. Było nas trzech przyjaciół, dwóch kolegów z sąsiedniego domu, jeden się nazywał Popławski, pseudonim „Waldek”, a drugi Jerzy Kryński, pseudonim „Jerzy”, i ja. Nie pamiętam już, w jaki sposób nas „zwerbowali”, bo to już tak dawno było. W każdym razie przysięgę składaliśmy na Polnej pod [numerem] 50. Nazywało się to RGO. To była Rada Główna Opiekuńcza. Była świetlica w tym budynku na dole i myśmy składali przysięgę harcerską.
To były takie grupy. Specjalnie chyba robili małymi grupami, żeby to nie było widoczne. Nas było wtedy chyba siedmiu czy ośmiu. Pamiętam, że podharcmistrz miał pseudonim „Mirosław”.
Myśmy jeździli na ćwiczenia. Uczyliśmy się obchodzić [się] z bronią w rozmaitych punktach, w rozmaitych domach, na Puławskiej, ale pod którym, nie pamiętam. Uczyliśmy się obchodzić z różną bronią, z karabinami, pistoletami. Jeździliśmy na ćwiczenia poza Warszawę. W Błoniu chyba były takie ćwiczenia harcerzy. Czołgać się uczyliśmy, takie wojskowe ćwiczenia. Ale też nieduże grupy, żeby to nie było widoczne, bo jakby nas Niemcy złapali, to by nas wywieźli gdzieś do obozu. A poza tym myśmy w „Szarych Szeregach” robili tak: malowaliśmy na murach kotwicę „Polska Walcząca”, nalepialiśmy rozmaite hasła, przenosiliśmy prasę tajną po rozmaitych domach. Ta prasa była u nas chowana, w naszym mieszkaniu, a później się roznosiło po rozmaitych domach.
Przynosili też inni, młodsi, bo tak było zorganizowane, żeby się jak najmniej ludzi znało ze sobą. Do nas przynosili inni harcerze tą prasę, nie wiem, skąd oni brali, a myśmy dopiero roznosili po domach.
Myśmy wiedzieli o tym, że Powstanie wybuchnie, tylko jeszcze nikt nie bardzo wiedział, w jakim terminie. Raz było ogłoszone, że już ma wybuchnąć, a później wycofali, jakoś cofnęli tą datę rozpoczęcia. I myśmy [z kolegami] mieli się zgłosić na ten punkt na Polną 50, ale jak wybuchło Powstanie, to nie zdążyliśmy. My we trzech zostaliśmy w domach: Popławski, Kryński i ja. Oni mieszkali na Wiktorskiej pod numerem 8, a ja mieszkałem na Wiktorskiej pod 6.
Naturalnie, wybuchło Powstanie, [a] myśmy nie mieli żadnego przydziału. [Ja i koledzy zostaliśmy] w domach z [mamami]. Ojciec poszedł do Powstania, brat Jacek poszedł do Powstania, Waldek poszedł do Powstania, Andrzej poszedł do Powstania, szwagier poszedł, a ja zostałem w domu, bo byłem najmłodszy.
Byłem strasznie rozgoryczony, że od pierwszego dnia, od razu nie byłem w swojej kompanii. Zrobiłem tak: jak się rozpoczęło Powstanie, pierwszego i drugiego dnia to jeszcze byłem w domu, a trzeciego dnia powiedziałem, że idę, obojętnie do jakiego oddziału, tylko idę z domu do Powstania. Matka mnie nie chciała puścić, powiedziała, że poszedł ojciec, poszło trzech braci: „Ty nie pójdziesz, bo ty jesteś jeszcze dzieckiem, nie pójdziesz nigdzie”. Ja powiedziałem: „Mamo i tak pójdę do Powstania, bo ja jestem żołnierzem, ja jestem harcerzem i mam obowiązek być”. Mama mnie nie chciała puścić i schowała mi buty, żebym nie poszedł. Powiedziałem, że i tak pójdę, i jak mama mi schowała te buty, to uciekłem z domu bez butów. Ponieważ Niemcy puszczali „krowy”, pociski zdalnie sterowane [???] na Mokotów, rozwalali wszystkie domy, wszystkie szyby [powypadały] z okien i [szkło leżało] na ulicy.
[Wszystkie] szyby powylatywały [od huku bomb rzucanych z samolotów]. Pełno było szkła na ulicy i ja sobie te nogi strasznie raniłem. Próbowałem sobie poowijać jakimiś szmatami. Przyszedł chyba do mnie na drugi czy na trzeci dzień kolega, chyba ten Zdzisiek Popławski – był w domu – i powiedział: „Mama powiedziała, żebyś przyszedł po te buty, odda ci buty. [Mama] odda ci te buty”. Wróciłem, mama mi oddała buty, [a] ja wróciłem z powrotem do swojego oddziału.
Na początku byłem w oddziale sanitarnym. Dowódcą był, chyba podporucznik, „Ferdyan” miał pseudonim albo może „Magister” [https://www.1944.pl/powstancze-biogramy/jan-ferdyan,9899.html], już nie pamiętam. W każdym razie byłem najmniejszym Powstańcem w tym rejonie, miałem [w prawdzie] piętnaście lat, ale byłem bardzo drobny, bardzo małego wzrostu. Właściwie to się wszyscy tak opiekowali mną trochę, starsi Powstańcy. Ze mną był jeszcze ten Zdzisiek Popławski i Jurek Kryński. Ten oddział sanitarny był do tego właśnie powołany, że zbierało się rannych i odnosiło się do szpitala na Misyjnej i [szpitala] elżbietanek na Mokotowie, i tam nosiliśmy rannych.
Od razu poszedłem do tego oddziału. Oddział ten był na ulicy Bałuckiego. Zgłosiłem się tam dlatego, że chciałem coś robić, [a] nie zdążyliśmy na swój punkt zborny na Polnej. Od razu tych kolegów dwóch jeszcze zawołałem i zgłosiliśmy się do tego oddziału. I nas wzięli do pomocy.
Taka sama jak każdego Powstańca. Wszędzie był ostrzał na Mokotowie. Niemcy strzelali, bombardowali, to tak samo można było zginąć, byliśmy cały czas w pierwszej linii.
Nie, na razie nie mieliśmy broni. Mieliśmy granaty. Miałem taki parciany chlebaczek, [w którym miałem] granaty, które nazywały się „sidolówki”. Były różne granaty produkowane przez Powstańców, [te] były w kształcie jajka. Miałem trzy granaty. Umiałem się obchodzić z tymi granatami, ale to była jedyna broń, którą miałem. W dalszej części tego wywiadu opowiem, później [jak] dostałem broń, ale to od brata, zupełnie prywatnie. Jak brat wrócił z lasów chojnowskich. Zgrupowanie było w lasach i później, w czasie Powstania przyszli do miasta.
Już nie pamiętam dat dokładnie, ale myśmy byli później przerzuceni. Swoją kwaterę mieliśmy na Odolańskiej pod [numerem] 20.
Ale jeszcze chciałem taką charakterystyczną, śmieszną rzecz opowiedzieć. Jak byliśmy na [ulicy] Bałuckiego, to myśmy byli chyba pod [numerem] 15, a po przeciwnej stronie Bałuckiego stał oddział, chyba pod [numerem] 18, i w tym oddziale był mój brat. Ja go dopiero pierwszy raz zobaczyłem po wybuchu Powstania, bo on poszedł do swojego zgrupowania, a później go dopiero zobaczyłem w oddziale naprzeciwko ulicy. My z tymi dwoma kolegami to byliśmy [dziećmi], psikusy robiliśmy czasami jak dzieci. Znaleźliśmy takie rurki szklane i grochu nazbieraliśmy i przez te rurki strzelaliśmy sobie do wartowników naprzeciwko ulicy. [Oni] nie [widzieli], bo my za filarem gdzieś strzelaliśmy, to ten groch [ich] uderzył, to nie [wiedzieli], co to jest. Ale złapał nas na tym nasz dowódca i mnie ukarał w ten sposób, że stałem na warcie przed budynkiem z noszami – to był wstyd okropny – a mój kolega Zdzisiek Popławski, pseudonim „Waldek”, z plecakiem. Włożyli mu do plecaka dwie cegły, żeby ten plecak był cięższy. Dwie godziny musiał stać też na warcie z tym plecakiem. A Jurek musiał łazienkę umyć, ubikację szczoteczką do zębów. Taką karę nam dali za tą śmieszną historię.
Później nas przerzucili na [ulicę] Odolańską 20. Tam nie pamiętam, jak długo byliśmy. To było prywatne mieszkanie na parterze. Tam było [nas] kilkunastu. Był lekarz, Ferdyan, myśmy byli i jeszcze były chyba dwie sanitariuszki i myśmy stamtąd chodzili na rozmaite wypady po rannych, z Odolańskiej.
Kiedyś, tylko nie pamiętam, w jakim dniu, było bombardowanie. Mokotów cały bombardowały sztukasy. Pamiętam, że stałem nie na warcie, na parterze było krzesełko na schodach i myśmy pilnowali, [byłem] tak jakby wartownikiem, żeby do tego mieszkania, gdzie była nasza kwatera, nikt nie wchodził. Siedziałem na tym krzesełku. Wtedy bardzo dużo naleciało samolotów i bombardowały dzielnicę. Jak wybiegłem z budynku, wyraźnie wyglądało na to, że te samoloty rzucają bomby jak gdyby na ulicę Wiktorską, tam, gdzie myśmy mieszkali. Tak się przestraszyłem, że chciałem zobaczyć, co się dzieje z moją mamą. Poprosiłem kolegę, który był w oddziale naszym, miał pseudonim „Postum”, żeby on za mnie usiadł na tej warcie, a ja pobiegnę do siebie [do domu], żeby zobaczyć, co tam się dzieje. I on rzeczywiście tam został. Pobiegłem do domu. W międzyczasie zbombardowali naszą kwaterę. Tam, gdzie ja siedziałem, a poprosiłem tego kolegę [o zastąpienie], klatka schodowa się złożyła, schody betonowe złożyły się i spadły –to był chyba trzy- czy czteropiętrowy budynek – na dół i [schody] zmiażdżyły [„Postuma”]. Gdybym ja tam wtedy nie poszedł zobaczyć, co z mamą się dzieje, to ja bym tam zginął, ale widocznie [nie] pisane mi było.
Dotarłem do domu. Zobaczyłem, że wszystko w porządku, i wróciłem z powrotem. Jak wróciłem, to ten dom już nie istniał, już nie było tego domu. A w tym domu mieszkała sympatyczna, młoda kobieta. Nie pamiętam, ona chyba sama mieszkała, miała chyba koło trzydziestu lat. Złożyły się stropy, upadły na parter. Parter był w miarę jeszcze cały, tam, gdzie myśmy byli, tylko te górne piętra były wszystkie złożone na dół. Myśmy zaczęli odgruzowywać ten dom i zaczęliśmy szukać tej babki, bo ona jedna była tam i ten wartownik, a więcej tam nikogo już wtedy nie było. Znaleźliśmy drzwi, leżały na podłodze wyrwane z zawiasów, pod tymi drzwiami ona leżała zmasakrowana. Cały ten budynek właściwie to były już później gruzy. Tylko tych ludzi, którzy tam byli zmasakrowani, to myśmy z tych gruzów wyciągnęli i pochowaliśmy gdzieś w pobliżu tego budynku.
Już nie. Nas przenieśli później z tej kwatery, co dom został zburzony, na [ulicę] Grażyny do „Społem”. Stąd nas wzięli do oddziału, to był pluton gospodarczy, dowódcą był plutonowy „Wicek”.
Ten pluton żywił całą kompanię i myśmy musieli się starać o żywność dla kompanii. Mokotów inaczej był zabudowany, niż teraz to wygląda. Właściwie dzielnica mieszkalna to kończyła się na Alei Niepodległości, a za Aleją Niepodległości dalej, w stronę lotniska, to były pola. Na tych polach – to były jakieś „agrilowskie” pola – były sadzone ziemniaki, marchewki, takie pola rolnicze były. I myśmy w nocy na ochotnika chodzili kopać rękami kartofle i warzywa. Niemcy mieli ostrzał na te pola, bo tam nie było zabudowań, były gołe pola. Jak oni usłyszeli w nocy, że tam się coś porusza, to zawsze strzelali z karabinów maszynowych. Na ogół było tak w tym plutonie, że pytali się: „Kto na ochotnika chce iść w nocy po te warzywa?”. Z takim wózkiem na kołach gumowych myśmy po te warzywa tam jeździli. Jak się zgłosiłem ja jeden na ochotnika, to ci moi dwaj przyjaciele ze mną zawsze chodzili. Myśmy na ogół we trzech chodzili tam po tą żywność. Było raz tak, że myśmy szli właśnie między domami do alei Niepodległości. Niemcy usłyszeli i zaczęli strasznie strzelać. W nocy to było. Granatnikami walili, to te granatniki się [rozrywały], można było zginąć na tym polu. Granatniki się [rozrywały i] leciały takie małe kawałki żelaza. Oni strzelali zupełnie na oślep. Bo ten wózek, jak wjechał na jakiś blaszany dach zerwany, bo to były pozrywane dachy, szkło, to hałas robił straszny. I oni usłyszeli ten hałas i zaczęli tymi granatnikami w nas strzelać. Myśmy pouciekali w bok do jakiejś ulicy, pochowaliśmy się tam gdzieś. Jakiś dom był, do piwnicy wpadliśmy, a ten wózek odwróciliśmy do góry dnem i został na jezdni. Jak oni przestali strzelać, to myśmy wyszli z tej piwnicy we dwóch z kolegą Popławskim, a Jurka nie było. Mówimy: „Widocznie zginął, bo go nie ma”. Odwracamy ten wózek, a on się schował pod ten wózek i pod tym wózkiem leżał. Później nakopaliśmy kartofli i wróciliśmy z powrotem [na kwaterę].
Tak że tam gdzie myśmy byli w tym „Społem”, to była pierwsza linia, na [ulicy] Grażyny, następna ulica to chyba Olesińska i Olesińska była niczyja, a następna za Olesińską w stronę placu Unii to była Madalińskiego i Madalińskiego była bardzo obsadzona przez żandarmerię niemiecką. Madalińskiego, Dom Wedla, naprzeciwko była chyba Dworkowa i tam było pełno oddziałów żandarmerii niemieckiej.
Na Grażyny myśmy mieli swoją kwaterę, tam spaliśmy na podłogach, znaleźliśmy w magazynach [„Społem”] kaszę, miód sztuczny i tym się [moja] kompania żywiła. W tej kaszy co prawda były robaki i tak się na talerz wybierało te robaki, każdy tą kaszę jadł, bo [nic innego] nie było [również] wody. Przecież straszne rzeczy się działy.
Chodziliśmy głodni, co żeśmy uzbieraliśmy, to do jednego kotła się brało i [gotowało zupę], każdy dostawał po jakieś kilka łyżek tej zupy. Przecież nie było nic. Chleb jakiś dostarczali nam z piekarni, to gdzieś jakaś piekarnia była na Mokotowie, ale tego chleba było bardzo mało. Chodziliśmy głodni po prostu.
Umundurowanie było [różne], ale już nie pamiętam w jakim czasie. Po jakimś czasie, w początkach Powstania [Powstańcy] zdobyli magazyny niemieckie z takimi szarymi kombinezonami roboczymi (tego było chyba kilka tysięcy) i nas umundurowali. Wszyscy nosili te kombinezony. Byłem mały, to musiałem [spodnie] wiązać, bo za długie nogawki były i za długie rękawy. Mieliśmy opaski biało-czerwone i furażerki. Oficerowie, jak mieli dystynkcje, to mieli te dystynkcje [przyszywać], ale szeregowcy nie mieli żadnych dystynkcji, tylko te opaski.
Kiedy byliśmy na Grażyny. A jeszcze taki śmieszny epizod był, że na Grażyny podwórko wychodziło na ulicę Różaną, a z drugiej strony można było wyjść na Grażyny. Myśmy wchodzili od Różanej. Pamiętam, że stałem na warcie, bo przed każdą klatką schodową była warta, a moi koledzy znaleźli olbrzymią skrzynkę jajek, ale te jajka były zepsute. I zaczęli tymi jajkami rzucać, głupie zabawy były. Te jajka się przylepiały do muru, że śmierdziało strasznie. Pamiętam, że dowódca plutonu nas też ukarał wtedy wszystkich za to.
Ale jak to się stało z tą bronią? Któregoś dnia Powstania przybiegł do mnie łącznik mojego brata, który był dowódcą batalionu. Jak on mnie znalazł, to nie wiem. Przybiegł i powiedział, że w tej chwili brat jest dowódcą batalionu na ulicy Racławickiej, chyba pod numerem 5, i że brat prosi, że mam stawić się w dowództwie. To poszedłem do swojego dowódcy, zameldowałem się, że mnie wzywa ten brat, powiedziałem, kto on jest i pozwolił mnie tam iść. I poszedłem. Wtedy, po rozpoczęciu Powstania pierwszy kontakt z bratem tym najstarszym to był właśnie w tym dowództwie na Racławickiej. On się ucieszył, że ja żyję, a ja się ucieszyłem, że on żyje. A nie wiedzieliśmy nic o bracie Waldku, dowódcy kompanii „Granat”. Wiedziałem o bracie Jędrku, który był w kompanii „Withala”. Coś sobie opowiedzieliśmy i on mnie dał prywatny pistolet, pamiętam, Mauser 635 siedmiostrzałowy. Dał mnie, bo wiedział, że my nie jesteśmy uzbrojeni, a oni z lasów byli bardzo dobrze uzbrojeni. I dostałem prywatny pistolet i trochę amunicji. Byłem dumny strasznie, bo miałem jeden prywatną broń. A moi dwaj koledzy nie mieli żadnej [broni], tylko te granaty.
Z tymi granatami to jeszcze też była taka historia, że od czasu do czasu, jak byłem na Grażyny czy na Bałuckiego, to wpadałem do mamy na chwilę, żeby zobaczyć, co tam u mamy się dzieje. Przychodziłem z tymi granatami. Wszyscy mieszkali w piwnicach, na górze nikt nie mieszkał, dlatego że były bombardowania i się bali mieszkać. A te piwnice były bardzo mocno zbudowane, to były przedwojenne budynki i te piwnice były umocnione i tam odbywało się całe życie, było pełno ludzi w tej piwnicy. Mieszkańcy wszyscy, którzy mieszkali w tej piwnicy, jak się dowiedzieli, że mam granaty w tym chlebaczku, to prosili mamę, żebym nie przychodził, bo się ludzie bali, że jak się granat rozerwie, to wszystkich rozwali.
To różnie było. Proszę pani, pamiętam jeden epizod, przy Grażyny były garaże [parterowe], kiedyś myśmy po rannych szli tamtędy, pomiędzy Grażyny a Olesińską. Szedł dowódca, sanitariuszka i nas dwóch, Popławski Zdzisiek i ja, z noszami. Musieliśmy przejść przez jeden budynek, w którym była zamknięta brama, żeby się dostać do rannych. Już nie pamiętam, w którym miejscu oni byli, czekali na oddział sanitarny. Myśmy przez tą bramę chcieli wejść, a brama była zamknięta i ludzie nie chcieli nam otworzyć, bo powiedzieli, że Niemcy tu są blisko na Madalińskiego, jak się dowiedzą, że tu byli Powstańcy, to ich wszystkich rozstrzelają. Ale nasz dowódca rozmawiał z tymi ludźmi. Zapamiętałem, babka jedna była bardzo agresywna, krzyczała w niebogłosy, żeby nas nie wpuszczać. W każdym razie przeszliśmy, zabraliśmy rannych, wróciliśmy. Pamiętam, myśmy chyba na ulicę Misyjną ich nosili do punktu sanitarnego. To odnośnie tego, co pani mówiła, jak odnosili się niektórzy ludzie. Niektórzy byli bardzo przyjaźni, niektórzy czasem jakąś żywność nam wtykali, a niektórzy po prostu się bali, że tu Powstańcy gdzieś są – to oni [Niemcy] rozstrzeliwali rzeczywiście.
Przecież był taki moment, pamiętam to bardzo dobrze, jeszcze przed samym moim pójściem do tego oddziału, na początku Powstania. Myśmy mieszkali na Wiktorskiej. Na poddaszu były strychy do suszenia bielizny i były takie wywietrzniki, że można było przez te wywietrzniki patrzeć, co dzieje się dalej na ulicy. Nasz dom był na rogu Puławskiej i Wiktorskiej. Myśmy z kolegami poszli właśnie na ten strych i patrzeliśmy na ulicę Puławską. Niemcy podjechali czołgiem, jechali wzdłuż Puławskiej i wyciągali ludzi, którzy mieszkali tam, i rozstrzeliwali tych ludzi. Od razu rozstrzeliwali. To były chyba oddziały ukraińskie, esesmani mieli zawinięte rękawy, [a w rękach] karabiny maszynowe i miotacze płomieni. Myśmy widzieli, że na Puławskiej, naprzeciwko naszego domu był duży sklep niemiecki – Meinla się nazywał. Niemka go prowadziła, taka gruba baba, chyba była kierowniczką i ona wyleciała z tego sklepu, chyba z jakimś dokumentem niemieckim, w ręku, żeby pokazywać, że ona jest Niemką, i tak ją zabili miotacz płomieni na nią [puścili i] zaczęła się palić. I to widziałem przez okno, to był okropny widok. Myśmy później zeszli na dół. [Niemcy] nie mieli żadnych skrupułów, wszystkich rozwalali.
Takie było jedno [zdarzenie], też nie pamiętam, w którym dniu Powstania. Niemcy weszli na Olesińską, chyba pod [numerem] 5, wyciągnęli wszystkich z domu, to był duży budynek, chyba kilkupiętrowy, nie pamiętam ilu. [W nim] były duże piwnice użytkowe, wszystkich ludzi wsadzili do [tych piwnic], i to we wszystkich książkach jest też [niezrozumiałe] o tym pisane. Wsadzili ich do [tych piwnic] – kilkadziesiąt osób – zabarykadowali drzwi i przez okienka piwniczne wrzucali granaty. Tam była straszna masakra, niektórzy [ludzie] palili się żywcem, niektórzy [ludzie mieli pourywane] ręce, nogi. Pamiętam, później, jak [Niemcy] się wycofali, [a] ktoś dał znać, że Niemcy to zrobili. Nasz oddział ratował tych ludzi. Myśmy otworzyli drzwi, wyciągali rannych. Pamiętam, że ze Zdziśkiem niosłem jakąś kobietę. Ja jej nie znałem, a ona mnie skądś znała, była przytomna i mówiła, że mnie zna, mówiła: „Ty masz na imię Wiesiek, ja ciebie znam”. [Kobieta] była na pół spalona. Myśmy ją nieśli na Misyjną. Nie wiem, czy ona później umarła, czy nie. Później nieśliśmy taką małą dziewczynkę, nogi miała zmasakrowane. Szedłem z tyłu z tymi noszami, nie mogłem patrzeć, bo w ciało powbijane były odłamki kości. Myśmy ją zawieźli chyba na Misyjną, na stół operacyjny od razu, bo mieli jej amputować nogi, ale zdaje się, że umarła przed amputacją.
Straszne wrażenie. Tak, jak na każdym normalnym człowieku, a jeszcze bardziej na [dziecku], bo przecież ja właściwie byłem dzieckiem.
Proszę pani, szczerze mówiąc, ja się bałem, ale nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego. Właściwie człowiek tak jakby był trochę zahipnotyzowany. Robiło się wszystko i nie myślało o tym, co może stać się za chwilę.
Na [ulicy] Grażyny, jak myśmy byli w tym plutonie, to właściwie nas używali jeszcze do jednej czynności, biegaliśmy z meldunkami do innych kompanii. Często biegałem z meldunkiem od porucznika „Jacka” na Tyniecką chyba – tam był Sztab Główny – do pułkownika „Daniela”, on był chyba dowódcą Mokotowa. Tam był pułkownik „Daniel” i pułkownik „Karol”. Biegałem do nich z meldunkami. Pamiętam, że dowódcą naszego batalionu był chyba major „Burza”, tylko nie wiem, jakie [miał] nazwisko. Też [przenosiłem meldunki]. Najgorsze to było, jak trzeba było biec z meldunkiem w nocy, bo z Grażyny na Tyniecką do Sztabu Głównego to musiałem biec przez taki ogród, [łączony z ulicą] Bałuckiego. Ten ogród nazywał się ogród Kamlera [park Orlicz-Dreszera? – red.]. To był duży, niezagospodarowany kawałek ziemi. Nie wiem, co tam było, w każdym razie pusta ziemia. W tym ogrodzie chowani byli zabici ludzie: Powstańcy, cywile. Chowało się tych ludzi w nocy, bo w dzień strzelali, to ciężko. A jak nie zdążyło się ich pochować, to kopało się rowy i wzdłuż tych rowów leżeli zmasakrowani ludzie. Jak trzeba było biec z meldunkiem między tymi zabitymi, to był straszny widok. Tego najbardziej nie lubiłem i bałem się.
Proszę pani, myśmy przed Powstaniem mieszkali przez jakiś czas koło Ząbek pod Warszawą. Dlatego się wyprowadziliśmy z tego domu, bo Niemcy poszukiwali mojego brata najstarszego, który był później w Australii, bo on miał jakąś bardzo ważną funkcję [w AK] i jego Niemcy poszukiwali. Zresztą na taśmie, którą państwu dałem, on o tym opowiada. Musieliśmy się wyprowadzić, bo kilka razy u nas w domu byli, ale była tylko mama, ja i młodsi bracia. Bo miałem jeszcze dwóch młodszych braci. Jak ja miałem w Powstaniu piętnaście lat, to jeden miał trzynaście lat, a jeszcze ten młodszy miał dziewięć lat. Niemcy przychodzili kilka razy, ale brata nie było, on się ukrywał. A później myśmy się już bali, że w końcu zabiorą mamę albo jeszcze nas pozabierają, tośmy się przeprowadzili do Ząbek. Często z Ząbek jeździłem w czasie okupacji do Warszawy, tam trzeba było coś pokupować. [Chodziłem po te zakupy]. Wracałem czasami później z Warszawy do mamy, mama mieszkała w tych Ząbkach z braćmi. Kiedyś było tak, że wracałem w dzień. Droga, którą szedłem, była zamknięta i trzeba było iść okrężną drogą. Ale dlatego była zamknięta przez Niemców, że oni wykonywali wyrok śmierci na cywilach. Ale nie wiem za co i co to byli za cywile, w każdym razie widziałem to. Na moich oczach przywieźli kilka ciężarówek ludzi, zrobili szubienice i na tej szubienicy po dziesięć osób wieszali, i ja to widziałem. Później wróciłem do domu i opowiadałem [o tym].
W czasie okupacji wracałem kiedyś do domu. Na ulicy Puławskiej, na rogu chyba z [ulicą] Gagarina, przed placem Unii [Lubelskiej], Niemcy rozstrzeliwali ludzi. Kilkadziesiąt osób. Później wracałem Puławską, to zabitych zabrali samochodami, Puławska była zalana krwią. [Krew posypana] piachem.
Oni później wywieszali plakaty, za [co] rozstrzelali [ludzi]. Jak [Polacy] wykonali jakiś wyrok na Niemcu, za to dwadzieścia osób rozstrzelali. Ludzie nienawidzili Niemców. Myśmy wiedzieli, że jeżeli Powstanie wybuchnie, to może i nie będzie to tak zorganizowane, ludzie już nie wytrzymywali. Przecież oni bez przerwy robili łapanki. Nie można było wyjść z domu, bo ciągle albo łapali ludzi, wywozili do Oświęcimia, do obozu, albo rozstrzeliwali ludzi. Przecież to było coś okropnego. Przecież jak im się nie podobało coś, to od razu mogli na ulicy panią zastrzelić. Bez zdania racji, łapali tylko kogoś. A jak nie miała pani dowodu osobistego, to od razu rozwalali ludzi i koniec.
Ludzie się bali konsekwencji po prostu.
Myśmy też rozumieli, ale co myśmy mieli zrobić. Powstanie wybuchło i trzeba było walczyć z Niemcami. Myśmy byli żołnierzami, myśmy rozkazów żadnych nie wydawali. Dowództwo jak wydawało rozkaz, to brało za to przecież odpowiedzialność.
Koniec Powstania właściwie był taki, że Powstanie już dogorywało. Nie było amunicji, nie było co jeść, nie było broni, już właściwie nie można było żyć w Warszawie. Wody przecież [też] nie było. To [było strasznie]. Ludzie się nie kąpali przez dwa miesiące, nie można się było umyć. [Czasem] zdobyli jakieś wiaderko wody, bo były takie studnie głębinowe, z tych studni. Ale przy tych studniach, żeby wiaderko wody nabrać, to godzinami stały kolejki. A oni bombardowali wtedy, jak zobaczyli z góry [z samolotu], że gdzieś jest [zbiorowisko] ludzi, to strzelali do ludzi z karabinów maszynowych.
Tak że Powstanie dogorywało. Myśmy wiedzieli, że właśnie pod koniec września to już koniec Powstania. Część Powstańców miała przejść do Śródmieścia kanałami. Pamiętam, że przybiegł do mnie, też na [ulicę] Grażyny, łącznik mojego brata. On był wtedy już dowódcą [chyba] całego Dolnego Mokotowa.
Tak. On był wtedy kapitanem. Był dowódcą najpierw batalionu połączonego z dwóch batalionów, a później był dowódcą całego [Dolnego] Mokotowa. Jacek Wyszogrodzki. To był mój brat przyrodni z pierwszego małżeństwa mojej mamy. Myśmy się wychowywali razem od dziecka.
Przyszedł jakiś jego łącznik i powiedział, że jak chcę, to mogę przejść kanałami do Śródmieścia razem ze sztabem jego pułku. Zameldowałem się do porucznika „Jacka”, do swojego dowódcy, czy mogę. On powiedział: „Wy się w ogóle rozbierzcie i idźcie z [cywilami]. Nie idźcie do niewoli, bo was Niemcy rozstrzelają. Wy jesteście mali. A ty – do mnie – »Komar« to idź do mamy, bo ty jesteś mały. Najwyżej będą was wywozili razem z rodzinami”. Poszedłem najpierw do brata, miałem z nim iść i kanałami mieliśmy pójść do Śródmieścia. Wszedłem do połowy kanałów. Jak zobaczyłem, co tam się dzieje, to wycofałem się prędko, powiedziałem, że za nic na świecie.
Tam był potworny smród, bo te kanały, to są przecież kanały ściekowe. Maź taka pływała na dole, błoto było po kolana, coś okropnego. Zaduch, setki ludzi tymi kanałami szło. Nie można było mówić nic, bo [jedyne] miejsce, przez które trzeba było przejść, żeby pójść dalej, to było obserwowane przez Niemców [na ulicy Dworkowej]. Właz był odkryty i oni słyszeli i widzieli, że tam dołem ktoś idzie, bo to było kilka metrów pod ziemią. Rzucali karbid do tej wody, to musowało i gaz był od tego karbidu. Worki cementu rzucali, żeby nie można było dalej przejść, [cement] z wodą to się robił beton i nie można było przejść.
To był kanał przy ulicy Dworkowej. Wróciłem się i powiedziałem, że nie idę. To brat powiedział: „Wobec tego my kanałami pójdziemy, a ty idź do mamy i pójdziesz z mamą”. I oni poszli tymi kanałami, ale to dopiero później się dowiedziałem, po Powstaniu.
Poszedłem do mamy. Niemcy weszli później na Wiktorską, wszystkim kazali wychodzić z piwnic. Ci ludzie wszyscy [wyszli] z domów. To były tysiące ludzi. Nic nie można było zabrać z domów. A ja jeszcze, jak do mamy szedłem, to [miałem] kombinezon. [Pod kombinezonem] miałem tylko krótkie spodnie i koszulę. Ten kombinezon zakopałem – taki był plac, mówiło się Mała Puławska – na rogu Puławskiej i Szustra. Dawniej to się nazywało Szustra, teraz nazywa się Dąbrowskiego. Takie były rowy łącznikowe, bo jeszcze nie powiedziałem, że łączność pomiędzy poszczególnymi oddziałami odbywała się właściwie pod obstrzałem niemieckich snajperów. Trzeba było kopać rowy łącznikowe i tymi rowami biegało się [jak] w tunelach. Niemcy wtedy nie mogli pani zabić, dlatego że nie widzieli, bo te rowy były dosyć głębokie.
Kopałem. Kopaliśmy wszyscy te rowy. Kopała też ludność cywilna. Kto mógł, to kopał te rowy, żeby można było się poruszać po [ulicach]. Niemcy byli na dachach wysokich domów i jak zobaczyli, że ktoś się rusza, to strzelali, zabijali ludzi.
Jak Niemcy nas wyrzucili na ulicę, [zebrali] tych kilka tysięcy ludzi, to wszyscy zabrali z domu tylko to, co mieli najpotrzebniejsze. Nawet ubrań żadnych ciepłych nie zabrali. Tak że ja byłem w krótkich spodniach, w jakichś butach i w koszuli tylko. Mama też miała jakąś sukienkę, sweterek narzucony, bracia tak samo byli ubrani. Niemcy robili selekcję, jak wszystkich ludzi [wyprowadzili] na ulicę. Nie wiem, co to był za oddział żandarmerii, robili zaraz [selekcję] – mężczyzn oddzielnie, kobiety z dziećmi oddzielnie i mnie też zabrali do mężczyzn. A mama złapała mnie za rękę i zaczęła płakać strasznie, że jestem taki mały. Taki stary Niemiec – pamiętam, że tamci byli młodzi Niemcy, a [ten] był stary – [jak] zobaczył mnie, złapał mnie za kark, tak jakoś za koszulę, odepchnął do mamy, i mówi: „Idź do matki”. I to mnie uratowało, tak to by mnie zabrali pewnie gdzieś do obozu. Poszedłem razem z mamą.
[Wyprowadzili] nas do Pruszkowa. W Pruszkowie były takie olbrzymie hale montażowe. Leżały maty z jakiegoś tworzywa (nie wiem, jakie to maty, z jakiegoś materiału) i tam spaliśmy na tych matach. Tam był [straszny] brud, takie wszy, że to się ruszało wszystko, tyle było wszy. Bo ludzie się przecież dwa miesiące prawie nie myli, a na tych matach to się wszystko roznosiło. Straszne warunki były. Nie dawali nam nic jeść. Jak myśmy szli do Pruszkowa, to po drodze ludzie dawali nam, a to jabłko albo coś [innego do jedzenia], ludzie nie mieli co jeść. Niemcy z takich kotłów dawali do picia gorącą kawę. Nie było [z czego pić], bo ludzie nie mieli kubeczków, dali takie [tekturowe], bo wtedy plastikowych nie było. Moja mama stała w ogonku po tą kawę. Dali mamie ten kubeczek, to nie był z tworzywa, tylko tekturowy, duży kubeczek, nalali [do niego] gorącego ukropu i rozpuściło się dno [i kawa wylała się] mamie na sweter. Mama była poparzona, tak że mamie się zrobił taki bąbel olbrzymi, chyba z litr tego płynu było. Jakiś Niemiec dał mamie bandaż, żeby [rękę] owinąć. Do śmierci miała zniekształconą skórę. Wywieźli nas Niemcy gdzieś pod Kielce.
Nie pamiętam. Wiem, że nocowaliśmy tam. Jeden albo dwa dni.
Pamiętam, że myśmy mieli wtedy kwaterę na [ulicy] Bałuckiego i były organizowane – nie pamiętam przez kogo, ale przez jakiegoś księdza chyba – spowiedzi. Ale pamiętam, że ta spowiedź odbywała się nie w taki sposób jak teraz w kościele, przy konfesjonale, tylko spowiedź powszechna to się nazywało. W jednej sali było nas kilkunastu, klękało się i mówiło się, że żałuję za grzechy, spowiadało się jak gdyby w pamięci, przed sobą samym i ksiądz każdemu udzielał pokuty jakiejś czy rozgrzeszenia. Śpiewaliśmy.
Pamiętam, że na tę kwaterę przyszedł też do nas twórca „Marsza Mokotowa”, Markiewicz czy Markowski on się nazywał. W jednym pokoju był fortepian, on na tym fortepianie grał i śpiewaliśmy te pieśni.
Poza tym to chciałem powiedzieć, że spotykałem niektórych ludzi, którzy jak się później okazało, byli dosyć znanymi ludzie. Na przykład kilkanaście razy spotkałem Dobraczyńskiego. On był chyba podporucznikiem. Był pisarzem później, jego książki są znane. On był chyba w informacji, w żandarmerii. Pamiętam jego bardzo dobrze, bo miał wojskowy, elegancki mundur, przystojny facet. A poza tym to do kościoła nigdzie nie chodziliśmy, bo nie było tu żadnego kościoła takiego, żeby był czynny.
Pamiętam, że był jakiś ślub Powstańców. Jakaś dziewczyna z chłopakiem brali ślub, nie pamiętam z jakiego oddziału. Pamiętam, że później śpiewali trochę. Pamiętam, że jakiś oddział na Mokotowie zdobył niemiecki samochód, łazik [terenowy] odkryty – nie pamiętam, jak te samochody się nazywały – i oni jechali tym samochodem po ulicach, gdzie były powstańcze oddziały. Tym samochodem jechali z kwiatami. Pamiętam, że przejeżdżali tym samochodem, a tak to nie pamiętam żadnych uroczystości. Niektóre imieniny były Powstańców, bo w tym okresie przecież niektórzy obchodzili imieniny, to śpiewali powstańcze piosenki.
Radiostacja to była, chyba „Błyskawica” się nazywała, nie jestem pewien, ale zdaje się, że „Błyskawica”. Ale myśmy nie bardzo mieli kiedy czytać, bo właściwie myśmy byli na pierwszej linii i bez przerwy coś robiliśmy. Albo szukało się żywności, albo po rannych się chodziło, nie było czasu.
Nie. Tylko pamiętam, że kilku Niemców złapali do niewoli. Tylko nie pamiętam, która to kompania, który oddział [ich] złapał. Oni byli chyba przez kilka dni, może krócej – nie pamiętam, w jakim czasie – chyba też na Grażyny, ale później ich odprowadzili gdzieś do sztabu.
Polacy Nie zachowywali się agresywnie, nie. Traktowali ich nie jak przyjaciół, ale nie można powiedzieć, żeby jakoś z nimi bardzo niedelikatnie [się obchodzili] czy bili, tego nie widziałem.
Z każdej sceny właściwie można by pisać scenariusz do filmu. Każdy wypad po rannego, bo ci ranni to czasami leżeli na pierwszej linii, to były makabryczne rzeczy. Pamiętam dwie sceny, mogę opowiedzieć, które były najbardziej przykre, rzuciły mi się w oczy i będę pamiętał do końca życia. Pierwsze, to był zorganizowany atak na Dom Wedla, gdzie była żandarmeria. Chcieliśmy zdobyć ten dom. Byłem w oddziale sanitarnym. Jak pierwsza linia atakowała, to myśmy byli razem z pierwszą linią, bo myśmy musieli zabierać rannych. Wtedy miał być atak w nocy na ten Dom Wedla i myśmy byli już przygotowani. Pookręcaliśmy sobie nogi szmatami, żeby nie było słychać, jak idziemy po ulicy, wszyscy musieli mieć pookręcane szmatami nogi. Myśmy byli wtedy na ulicy chyba Bałuckiego albo na Odolańskiej, w każdym razie musieliśmy przejść przez ulicę Różaną. Jeszcze nie byłem wtedy w „Społem”, tylko na Bałuckiego. [Grażyny] była niczyja właściwie, na Różanej było [mało] oddziałów. Myśmy w nocy przechodzili przez niskie jakieś oparkanienie, taką siatkę. W nocy nie było widać, a tam leżały trupy. Te trupy to leżały od kilku dni i nikt ich nie sprzątał. Napuchnięte, już rozkładające się trupy i ja nogą wszedłem na brzuch trupa. Później tak mi śmierdziała ta noga strasznie, że musiałem kombinezon wyrzucić, tego buta myłem. Okropna historia. To było jedno.
A drugie [wydarzenie] w tę samą noc. Myśmy doszli do Domu Wedla i tam były pola. Trzeba było się położyć, bo Niemcy rzucali petardy w górę, lampiony takie, i wtedy było wszystko widać, co dzieje się na przedpolu. Trzeba było się położyć, żeby oni nie widzieli ludzi. Leżeliśmy właśnie, był taki ostrzał, bo Niemcy zorientowali się, że chyba atak będzie na ten dom, i nie można było się ruszyć. Leżeliśmy chyba ze dwie godziny i później przyszedł rozkaz, że wycofujemy się. Wycofywaliśmy się. Wtedy nas osłaniał oddział, chyba inna kompania, i pamiętam, że myśmy musieli przebiec przez ulicę jakąś, jak się cofaliśmy. Niemcy strzelali [ekrazytówkami], to były świecące pociski, które widać było, jak lecą, a to było w nocy. Trzeba było tak kombinować, żeby jak oni przestali chwilę strzelać, to przeskakiwać ulicę. Udało mi się przebiec przez ulicę i po drugiej stronie, w oddziale, który nas osłaniał, był mój brat Andrzej i wtedy też z nim się spotkałem.
Tak, spotkałem się z tym bratem, który zginął. On był w Kompanii Szturmowej [„Granat”], był dowódcą tej kompanii. Też z nim się spotkałem w początkach Powstania, bo on chyba przyszedł do domu, żeby zobaczyć, co dzieje się z mamą i z nami. Wtedy go też zobaczyłem, jakoś też wpadłem do domu, ale to były spotkania pięciominutowe.
Coś do nas dochodziło, dlatego że mój tata był oficerem i dowódcą włazu. Kompania mojego ojca to właściwie miała za zadanie przygotowywać włazy do przejścia Powstańców do Śródmieścia. Przygotowanie na tym polegało, że te kanały nazywały się burzowce – olbrzymie kanały, wysokie. Tam płynęły wszystkie fekalia, odprowadzały wodę do Wisły. Chodziło się w tych kanałach w wodzie czasami, w tych brudach. A niektóre to były spadziste, zależy, jaka ulica. Bo na przykład z Górnego Mokotowa na dół do Dolnego Mokotowa, to kanały schodziły tak [po linii pochyłej]. Trzeba było liny mocować, żeby się trzymać tych lin, żeby nie zabić się, bo się spadało z wodą na kilka metrów w dół i można było się zabić. To ojciec budował takie przejścia właśnie. Tam gdzie były trudne przejścia w dół albo w górę, to liny zakładali specjalne, których ludzie się trzymali wtedy i szli do drugiego [kanału]. A niektóre kanały były małe, niskie, że na czworakach się szło.
Ojca nie widziałem w czasie Powstania. Cywilna ludność też chciała przejść do kanałów, bo się [bano] Niemców, bo Niemcy rozstrzeliwują Polaków. [Przy włazach] stały specjalne warty i przepuszczali tylko Powstańców. Ojciec był dowódcą [włazu] na rogu Wiktorskiej i Bałuckiego.
Tak, ale ja nie miałem czasu, żeby pójść do ojca w odwiedziny. Ale to właściwie się działo już w czasie przechodzenia oddziałów powstańczych do Śródmieścia.
Te pierścionki to były takie „sygnety”. Myśmy byli wtedy w „Szarych Szeregach” i któryś kolega miał dostęp do jakiegoś warsztatu ślusarskiego i zrobił kilka takich pierścionków. Taki pierścionek zakładało się na palec i w tym pierścionku była zrobiona maleńka, biało-czerwona flaga. Myśmy te pierścionki nosili za okupacji. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jak nas Niemiec złapie z takim pierścionkiem, to albo nas zakatrupi, albo [inaczej ukarze], ale nosiliśmy. To było takie właściwie dziecinne, bo po co to było nosić? Kto to miał oglądać? Taka satysfakcja. Chcieliśmy pokazać, że my się nie boimy Niemców i nosimy taki symbol Polski Walczącej.
Ale jeszcze chciałem jedną rzecz opowiedzieć. Mówiłem na początku, że dostałem pistolet od brata. Jak kończyło się Powstanie, byłem u brata na [Belgijskiej], bo sztab później był na rogu ulicy [Belgijskiej] i Puławskiej. Kanałami mieliśmy przejść do Śródmieścia, tam, gdzie ja się wycofałem z tych kanałów, to mówiłem. Budynek, gdzie był sztab, którego dowódcą był mój brat, był wysoki, mieszkalny. Na parterze była taka ciemna klatka schodowa, po schodach do poszczególnych mieszkań się wchodziło. Na tej klatce schodowej był ogólny zlew czerpania wody. Naturalnie w tym zlewie nie było wody, bo kanalizacja i wodociągi nie działały. Ten zlew odstawał trochę od ściany, pokrywa mocująca ten zlew odstawała od ściany. Jak brat powiedział, żebym wrócił do mamy, to ja jeszcze wtedy miałem pistolet i kombinezon. On powiedział: „Ale nie idź z tym pistoletem, bo jak cię Niemcy złapią z tym pistoletem, to cię zabiją na miejscu”. Ja ten pistolet odpiąłem –był w kaburze – i wetknąłem go za zlew, za tą ścianę. To było głęboko dosyć, nie było go widać i tak zostało.
Jak po Powstaniu wróciłem później, to pamiętałem, gdzie ja ten pistolet mam schowany. Chciałem ten pistolet w jakiś sposób odzyskać. Poszedłem po ten pistolet i ten pistolet był. Ale wtedy wiedziałem bardzo dobrze, że jak mnie złapie nasza władza po Powstaniu, komunistyczna, to mnie też zakatrupią. Ten pistolet na początku zabrałem do domu, mieszkaliśmy na Bałuckiego później, po Powstaniu. [Ten] dom był spalony, mieszkanie odremontowaliśmy i mieszkaliśmy z mamą, z siostrą i z braćmi. Ten pistolet wsadziłem do kratki wentylacyjnej wysoko pod sufitem. Po Powstaniu, jak już później miałem dwadzieścia lat, ten pistolet był schowany, też nikt o tym nie wiedział, bo mama by umarła ze strachu, bo zobaczył ten pistolet znaleźli, to by [cała rodzina odpowiadała].
Schowany był ten pistolet, a ja poszedłem do wojska, miałem wtedy dwadzieścia lat i już zabrali mnie normalnie do wojska. W wojsku naturalnie oni o każdym żołnierzu wszystko wiedzieli, bo była informacja. Ja nigdy tego nie ukrywałem, że byłem w AK, że brałem udział w Powstaniu i też to powiedziałem. W pułku był oficer informacyjny, który zajmował się tylko tym i kilkanaście razy mnie brali na przesłuchania. Zresztą po wojsku, jak później pracowałem, też mnie wzywali do pałacu Mostowskich. Ale to później ewentualnie, jak będzie panią coś interesowało, to opowiem. On pytał się, czy moja rodzina była w Powstaniu. Ja mówiłem, tego nie ukrywałem. Wszyscy mówili: „Co? Ty się nie boisz?”. „A co ja mam ukrywać? Jak dojdą, to jeszcze gorzej będzie. Ja nie mam się czego wstydzić”. Wobec tego ten oficer informacyjny kilkanaście razy mnie pytał, co robiłem w Powstaniu, co za okupacji robiłem. Jego to bardzo interesowało. Ja normalnie opowiadałem wszystko tak, jak było. Niczego nie ukrywałem. Najgorzej już to denerwowało, że mam brata, który jest w Australii i był wyższym oficerem, a oni mieli ogromny apetyt na wyższych oficerów, chcieli się do nich dobrać, do akowców. Napisałem list do domu. Tego młodszego brata tylko poinformowałem, gdzie ten pistolet jest. On wiedział jeden, ten młodszy brat ode mnie o trzy lata. Jak ja miałem wtedy w wojsku dwadzieścia lat, to on miał siedemnaście. Powiedziałem: „Weź ten pistolet i gdzieś go wrzuć”. [Był] taki staw na Dworkowej, na dole takie oczko było, bardzo głęboki staw. Mówię: „Wrzuć go do tego stawu”. I on go rzeczywiście zabrał i wrzucił i ten pistolet tam utopił.
Z Pruszkowa nas zabrali pod Kielce. Dali nas do jakichś rodzin rolniczych. Tam były rolnicze gospodarstwa. Mamę z moim najmłodszym bratem dali do jednego domu, siostrę z jej córką – ona była malutka, miała chyba trzy czy cztery latka – do drugiego domu, a mnie i brata młodszego o trzy lata ode mnie dali do trzeciego domu. Tak nas polokowali. Myśmy u nich mieszkali. Ci gospodarze nam dawali jeść. Mamie dawali za darmo, to był porządny gospodarz. Mama tam pomagała rozmaite rzeczy w gospodarstwie robić, siostra też, a my z bratem to musieliśmy pracować. Musiałem gnój wyrzucać z chlewu, musiałem nosić rozmaite worki ze zbożem i ten mój młodszy brat też. Myśmy tam ciężko pracowali. Właściwie byliśmy tam do wyzwolenia.
Nie, tam się specjalnie nie pytali. Wiedzieli, że my jesteśmy z Warszawy, ale nie pytali, specjalnie ich to nie interesowało.
Do Warszawy wróciliśmy w lutym 1945 roku. Pociągi nie jeździły. Jeździły pociągi z amunicją, bo jeszcze wojna się nie skończyła. Chyba jeszcze w Niemczech walczyli, ale [w Polsce] na tych terenach już się skończyła. Pociągi, które chyba dowoziły amunicję na front i myśmy w tych pociągach towarowych, na tej amunicji z mamą, siostrą, z młodszymi braćmi siedzieli – to były odkryte wagony – i myśmy wracali do Warszawy.
Dojechaliśmy do Brwinowa. Tam mieszkała jakaś mamy znajoma. W Brwinowie miała swoje mieszkanie i myśmy dojechali do Brwinowa. Ale ta podróż była makabryczna, bo myśmy jechali kilka dni. Pociągi zatrzymywali, a myśmy przecież na wierzchu na tych wagonach [siedzieli], bo to były wagony odkryte, tylko [siedzieliśmy] na skrzyniach z amunicją. Tam każdy jak mógł, przytulaliśmy się do siebie. Tak jechaliśmy przez kilka dni. Jak dojechaliśmy do tego Brwinowa, to mieszkaliśmy u znajomej mamy, już nie pamiętam jak długo, ale kilka miesięcy.
A później się przenieśliśmy. Chcieliśmy przyjść do Warszawy, ale nasze mieszkanie było zajęte przez dozorcę. Dozorca ze swoją rodziną się wprowadził, bo mieszkanie było właściwie zburzone tylko troszkę, bo pocisk wpadł w ścianę osłonową. Z wierzchu dziura była wybita do mieszkania, metrowa dziura w jednym pokoju. Oni sobie tą dziurę jakoś zamurowali. To mieszkanie było dosyć duże, trzy pokoje z kuchnią, i nas do tego mieszkania nie wpuścili. Żadnych mebli nam nie oddali ani nic. Nic z tego mieszkania już żeśmy [nie zabrali], a przecież wszystko w mieszkaniu zostało.
Dozorca, który mieszkał, nazywał się Pietrucha. On na dole był naszym dozorcą, bo to był duży dom z oficyną. On się tam wprowadził, powiedział: „Już teraz państwo nie macie nic do powiedzenia, teraz robotnicy mają”. On się wprowadził, nam nic z tego mieszkania nie oddał. Wyprowadziliśmy się pod Ząbki.
W Ząbkach mieszkaliśmy u takiej pani. Miała tam swoją willę, ogród, sad i tam mieszkaliśmy. Utrzymywałem mamę właściwie [i] dwóch braci z siostrą, obok były lasy, w nocy [kradło się] drzewo z tego lasu, bo nie było czym palić, a bimber się pędziło. Był facet, który pędził bimber, [a ja mu pomagałem], trzeba było opalać kotły, bo nie było [innej pracy]. Chodziło się do sklepów, sprzedawało się ten bimber. Trzeba było drzewo zdobywać, bo węgla nie było do opalania kotłów, a jak się pędziło bimber, to drewno było potrzebne, to się z lasów kradło. Myśmy w zimie z siostrą w nocy piłowali mniejsze sosny piłą, [ładowaliśmy] na sanki, sankami ciągnęliśmy we dwójkę z lasu to drewno. Później się rąbało i opalało się kotły.
Zginął brat Waldek, dowódca oddziału „Granat”. Był porucznikiem. Zginął 11 września. Był atak na jakąś niemiecką wytwórnię, to się nazywało „Bruhn-Werke” – warsztaty lotnicze czy coś takiego. Był atak w nocy. On prowadził swój oddział. Żeby do Niemców się dobrać, to trzeba było wejść przez dziurę w murze i on pierwszy ze swojego oddziału przechodził przez ten mur. A Niemcy strzelali na oślep i jak on przechodził przez ten mur, strzelili i trafili go w głowę. [Zginął] na miejscu. Powstańcy z jego oddziału przynieśli go nam na Wiktorską do domu. Był pochowany w ogródku przed domem, gdzie myśmy mieszkali. Tam były takie drzewa, myśmy tam się bawili, wykopaliśmy grób i tam był pochowany. A później, po Powstaniu go ekshumowaliśmy i pozwolili nam go pochować na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, ponieważ on był Powstańcem, oficerem, [i był odznaczony Krzyżem Virtuti Militari. Teraz w tym grobie jest pochowany mój ojciec, który też miał krzyż Virtuti Militari, był Powstańcem, ten brat i później mama jak umarła, w tym samym grobie ją pochowaliśmy.
[...] Brata poszukiwali Niemcy, tego brata najstarszego, Wyszogrodzkiego. Później podobno go szukali po wyzwoleniu też Rosjanie, nasze władze go szukały, ale on był w Australii.
Mnie wzywali. Pracowałem wtedy w przedsiębiorstwie budowlanym. Byłem młodym chłopakiem po wojsku. Pisało się takie ankiety personalne. W tych ankietach trzeba było pisać szczegółowo o najbliższych, o rodzicach, o rodzeństwie. Trzeba było napisać, co robili, co robią i tak dalej. I ja nigdy tego nie ukrywałem, zawsze w ankiecie pisałem, że brałem udział w Powstaniu, że byłem akowcem, że ojciec był akowcem, że bracia byli akowcami, że byli oficerami i że brat jest w Australii. Wszystko to pisałem, nigdy tego nie ukrywałem i miałem z tego powodu kłopoty. Bardzo rzadko awansowałem. Byłem dobrym pracownikiem, pracowałem na wysokich stanowiskach technicznych, a rzadko awansowałem, bo mnie ciągle to prześladowało, że mam brata w Australii i że [byłem] akowcem. Wzywali mnie bardzo często do pałacu Mostowskich, pytali się o tego brata, o całą rodzinę. Też pytali się, co ja robię, dlaczego byłem w AK, a nie byłem w Batalionach Chłopskich. Tłumaczyłem, że ja byłem dzieckiem właściwie, miałem piętnaście lat, to czy ja miałem [coś] do powiedzenia, czy ja rozmyślałem na ten temat, czy to jest AK, czy to jest [coś innego]? Chodziło o to, żeby walczyć z Niemcami, a mnie było wszystko jedno, w jakim oddziale byłem. Nie byłem żadnym politykiem, mnie to nie interesowało, ja się nad tym nie zastanawiałem.
Ponieważ byłem w ZBoWID-zie od początku, to mnie zawsze na wszystkie rocznice – prócz po wyzwoleniu – zapraszali.