Janina Rekłajtis
Nazywam się Janina Rekłajtis, z domu Papiernik; w czasie wojny nosiłam nazwisko Papiernik. W tej chwili mam siedemdziesiąt sześć lat.
- Proszę powiedzieć, kim byli pani rodzice przed wojną.
Przed wojną mój ojciec był robotnikiem – nie pamiętam w jakiej fabryce pracował – a mama zajmowała się dziećmi. Było nas czworo dzieci w domu. Byłam trzecim z kolei dzieckiem. Najmłodsza siostra urodziła się tuż przed rozpoczęciem wojny, w 1939 roku w maju, ale zmarła w 1943 roku na tężec, na który wtedy nie było lekarstwa. W czasie okupacji też [tylko] ojciec pracował w fabryce, natomiast mama zajmowała się dziećmi. Najstarsza siostra – starsza ode mnie niemal dziesięć lat – należała do Armii Krajowej i w czasie wojny była rzadkim gościem w domu, ponieważ często przychodzili policjanci i szukali siostry – nie wiem, czy żeby ją zabrać do Niemiec, w każdym razie, o ile pamiętam, często policjant przychodził i pytał, gdzie jest siostra.
- I jeszcze jedną straszą siostrę – czy brata miała pani?
Jeszcze miałam brata. Uczęszczał do szkoły, był ode mnie sześć lat starszy. Ja też zaczęłam uczęszczać do szkoły w 1941 roku, ale szkołę musiałam przerwać i zająć się gospodarstwem domowym, ponieważ mama chorowała na tyfus. Po pierwsze, nie wolno mi było chodzić do szkoły, żebym nie przyniosła tej choroby, a poza tym mama nie mogła wstawać, tak że ja musiałam w pewnym okresie nie tylko, przypuśćmy, gotować, ale również zajmować się takim małym dzieckiem, które miało rok.
- Jak pani pamięta początek wojny?
Nie byłam w domu w Warszawie, byłam u rodziny za Konstancinem w Jeziornej i gdzieś tak około 5 września – tak mi się wydaje, że to był początek września – usłyszałam strzały armatnie. Miałam wtedy pięć lat. Rodzina powiadomiła mnie, że to jest wojna i gdzieś pod koniec września odwiedziła mnie mama, która... Ojciec się ukrywał, był w Szczypiornem bodajże – takie jakieś głosy mnie dochodziły (tego dokładnie nie pamiętam). Mama przyniosła mu jakąś żywność i z Warszawy do tej Jeziornej szła pieszo: po pierwsze, żeby mnie zobaczyć, a poza tym powiadomić rodzinę, co się tam z ojcem dzieje. Ojciec zdołał uciec jakoś chyba z tych działań wojennych, tak że w czasie okupacji był z nami w domu.
- Czy pamięta pani jakieś emocje z września 1939 roku? Czy jak pani usłyszała strzał armatni, bała się pani?
Nie, nie bałam się wtedy, to było dla mnie coś zupełnie obojętnego.
- A czy w Jeziornej miała pani jakieś koleżanki, kolegów?
Nie, nie pamiętam. Miałam pięć lat, nie pamiętam tych dzieci. Wiem tylko, że była jedna z cioć, którą uwielbiałam i zawsze chciałam być z nią. Później... Chyba byłam tam jeszcze z rok, ale jak potrzeba było iść do szkoły, to przyjechałam, już mama mnie wzięła do domu i rozpoczęłam naukę, ale niezbyt długo, bo musiałam się zająć domem – tak że miałam przerwy bodajże półtora roku w nauce. Zbliżał się rok szkolny w 1943 roku, ja już miałam zaległości, więc do domu przychodziła kuzynka trochę mnie uczyć i żebym nie straciła lat, które przerwałam, poszłam do trzeciej klasy od razu – tak że z pierwszej do trzeciej, ale jakoś sobie dawałam radę. Był rok 1944... to tylko wiem z tego okresu wojennego, że siostra się ukrywała, że przychodzili policjanci w takich czarnych mundurach chyba i dopytywali. Nigdy jej w domu nie było, ewentualnie jak była, to też jej nie było.
- Czyli pani przez cały rok 1939 i 1940 mieszkała w Jeziornej, w ogóle nie było pani w Warszawie? Mieszkała pani u cioci?
Tak, ale nie cały czas. Tuż przed samą wojną mama mnie tam posłała na wakacje.
- A potem wróciła pani do Warszawy?
A potem już wróciłam do Warszawy.
- Czy pamięta pani, w tej Warszawie, co się jadło na przykład?
Pamiętam, że jadłam chleb moczony w wodzie, posypywany cukrem.
W czasie okupacji. Pamiętam, że taka marmolada była w kostkach, w takich dużych brytfankach, i ją się kroiło. Pamiętam, że mama puszki jakieś na kartki z tuszonką (to się tak popularnie nazywało), z konserwami mięsnymi... gdzieś tam zdobywała jakieś konserwy. Nie powiem, żebym była w czasie wojny syta, jeśli chodzi o jedzenie, bo z trudem, tak, z trudem ojciec zdobywał jakieś pożywienie i przynosił do domu. Tym bardziej że była nas spora gromadka do wyżywienia.
- A czy było coś, czego pani szczególnie nie lubiła?
Nie, wtedy wszystko jadłam – wszystko, co dostałam, to jadłam. Jakieś wydzielone porcje kostek cukru też były – to już jako słodycze. Cóż, na obiad przeważnie zupy się gotowało.
- A miała pani jakieś marzenia, na przykład o jakichś ulubionych słodyczach, albo o czymś innym do jedzenia, co wtedy było niedostępne?
Nie, jeszcze wtedy nie. Później nadszedł okres, że marzyłam o jedzeniu.
- Później, czyli w czasie Powstania, czy...
No... w czasie działań późniejszych – koniec lat 1944–1945 – to już wtedy przypominam sobie. Zresztą za słodyczami przeważnie nie przepadałam, podobnie jak dzisiaj – natomiast brat łaknął słodyczy i niejednokrotnie wycyganił ode mnie to, co ja sobie zostawiłam na później.
- To była pani dobrą siostrą. A jak pani mama na przykład gotowała, czy pani sobie przypomina jakieś rzeczy, które miały coś innego zastępować – na przykład ciasteczka z migdałami, w których zamiast migdałów była fasola?
Nie, w ogóle sobie nie przypominam takich rzeczy. Wiem tylko, że jeśli chodzi o zabawki, to nie było zabawek i mama szyła mi jakieś lalki ze szmatek, włosy robiła z wełny, a ja tym lalkom szyłam ubrania. Lalki były ze szmaty, to były dla mnie wtedy zabawki i zawsze marzyłam, żeby mieć prawdziwą lalkę. Chodziłam do koleżanki w drugim bloku, która miała lalki i bawiłam się tymi lalkami, ale zawsze marzyłam, żeby tę lalkę mieć u siebie. Któregoś dnia usłyszałam, że ta pani powiedziała: „Weź sobie tę lalkę do domu”. Usłyszałam, ale ona tego nie powiedziała – ja widocznie chciałam [to] usłyszeć. I ja tę lalkę wzięłam i po kilku dniach okazało się, że mam ją w domu. Ja twierdziłam, że ta pani mi pozwoliła ją wziąć do domu, to pamiętam – do dziś słyszę, jak ona mówiła: „Weź sobie tę lalkę do domu”.
- Czyli jednak jakieś marzenia pani miała?
Tak, tak.
- A czy miała pani jakieś ulubione koleżanki na podwórku?
Już nie pamiętam ich imion. Właściwie to mogę powiedzieć, że była Basia Makowska i jej siostra – chyba Halinka miała na imię. To były takie koleżanki, ale co z nimi się później działo po wojnie, to nie wiem.
- Czy pamięta pani, w co się panie bawiły?
O, w klasy bawiłyśmy się, w skakanki, piłkę odbijało się – to były nasze zabawy.
- A czy pamięta pani takie sytuacje, że pani trochę nabroiła?
Nie, ja byłam dzieckiem, które nie broiło. Tak jak mama karciła pozostałe rodzeństwo, tak mnie zawsze omijano, bo ja nie byłam uciążliwym dzieckiem.
- Proszę opowiedzieć jeszcze o tym okresie, kiedy pani chodziła do szkoły. Czy pamięta pani swój pierwszy dzień w szkole, jakie były przedmioty?
Tak, pamiętam. Pierwszy dzień to było wielkie przeżycie, bo szłam do jakiegoś zgrupowania, bałam się na pewno, jak to będzie wyglądać. Bałam się i nauczycielki, która zresztą okazała się bardzo surowa. Jednego dnia nie poszłam do szkoły i na drugi dzień poszłam na tę samą godzinę, co zawsze, ale okazało się, że była inna godzina rozpoczęcia nauki i wtedy, pamiętam, dostałam linijką po rękach – co dla mnie było wielkim upokorzeniem. Przyszłam do domu z płaczem, że dostałam linijką po rękach. Już później, jak chodziłam tuż przez Powstaniem do trzeciej klasy, chodziłam na ulicę Filtrową – trzeba było dojeżdżać tramwajem. Ale też koleżanek nie pamiętam żadnych z tego okresu.
- Miała pani jakieś ulubione zajęcia w szkole?
Nie.
- Czy pani sama jeździła do szkoły?
Tak, jeździłam sama. Miałam dziewięć lat, ale jeździłam sama, wsiadałam do tramwaju sama, byłam zorientowana już, gdzie jaka ulica. Mama zresztą też pozwalała na to. Zresztą zawsze się tłumaczyłam, gdzie idę.
- Czy pamięta pani może Niemców w Warszawie wtedy?
Pamiętam. Pamiętam Niemców, jak maszerowali – krok tych ciężkich butów budził we mnie strach, i rozmowy, które słyszałam w tym języku, wydawały mi się takie ostre. Tak że nie lubiłam Niemców, widocznie może w domu już mi wpojono, że należy się ich bać. Po prostu kroki tych butów żołnierskich i rozmowa – to znaczy dźwięk takiej twardej rozmowy – budziły we mnie lęk.
- A czy w szkole były jakieś zdarzenia z Niemcami – na przykład, że państwa przeszukiwano? Czy jakieś kontrole były?
W szkole nie, nie pamiętam, ale pamiętam, jak kiedyś siostra mi opowiadała – nie tylko mnie, ale w domu opowiadała – że miała szczęście, że nie wzięto jej z łapanki. Była wtedy ze swoim chłopakiem i na ulicy była łapanka. Zresztą ja byłam świadkiem takich łapanek, nie tylko wtedy kiedy siostra... byłam świadkiem rozstrzeliwania Polaków na ulicy Grójeckiej przy Kopińskiej – to pamiętam.
W czasie okupacji. No i siostra właśnie opowiadała, że już ich Niemcy – znaczy z tym swoim chłopakiem, jak szła – już im Niemcy kazali wsiadać do takiego samochodu z plandeką i oni po prostu udali, że nie rozumieją, o co chodzi. Ominęli ten samochód i szybko – to było gdzieś na moście Poniatowskiego – zbiegli dołem po schodach i w ten sposób się uratowali. Zresztą jej chłopak też należał do Armii Krajowej, oni tam razem byli. Jak wybuchło Powstanie, to siostra już nie wróciła do domu.
- Wróćmy jeszcze do czasu okupacji. Mówi pani, że była pani świadkiem łapanek. Była pani w środku łapanki?
Nie, ja tylko patrzyłam, jak Niemcy wyskakiwali z samochodu – kilkunastu na przykład – i kazali ludziom... tych, co szli, zgarniali od razu. Kazali wsiadać do tego wozu okrytego plandeką.
- Gdzie pani obserwowała takie sytuacje?
Na ulicy Grójeckiej.
- Czy państwo mieszkali tam wtedy?
Tak. Ja wtedy mieszkałam na ulicy Kopińskiej lub Grójeckiej, a gdzieś na rok przed Powstaniem przeprowadziliśmy się na ulicę Siewierską, bliżej ulicy Opaczewskiej.
- A skąd pani widziała rozstrzeliwania? Czy też z mieszkania?
To znaczy ja słyszałam strzały. Później, jak ludzie szli oglądać te zabite osoby, te trupy i krew, która lała się po ścianie, to, niestety, jako dziecko też chciałam zobaczyć, co to jest.
- Rodzice nie zatrzymali pani?
Akurat może nie pilnowali.
- A pani z młodszym rodzeństwem, czy sama słyszała strzały i od razu biegła...
Znaczy od razu to nie... Strzały słyszałam, ale wtedy chowałam się w domu. Dopiero jak wszystko ucichło, wychodziło się z domu.
- Czy u pani w domu rozmawiało się o Niemcach, o tym, co robią Polacy? Czy przypomina sobie pani takie rozmowy?
Na pewno były takie rozmowy, ale z reguły jako dziecku to powiedziano, żeby iść się bawić do koleżanki.
- Czy w szkole, jak już pani miała dziewięć lat – to było w 1943 roku, to jeszcze cały rok pani chodziła do szkoły – pamięta pani stosunek nauczycieli do pani? Miała pani półtora roku przerwy, mama chora na tyfus. Czy było jakieś specjalne wsparcie?
Nie mogę powiedzieć, jaki był stosunek. Wtedy jak dostałam tą linijką po rękach, to wydawało mi się, że jest wrogi stosunek do dzieci, że jakiś rygor tam panuje w tej szkole. Później, jak chodziłam już do trzeciej klasy, to nie odczuwałam, że ktoś mnie źle traktuje.
- Czy pamięta pani jakieś takie sytuacje, w których był szczególny nacisk na historię Polski – w okolicach 3 maja albo 11 listopada? Czy w szkole starano się inaczej ten dzień zaznaczyć?
Nie, to raczej w domu kultywowano, poprzez pieśni czy piosenki patriotyczne, których mama bardzo dużo śpiewała i nas uczyła. Na pewno jeśli chodzi o rocznice tego typu, jak 11 Listopada czy 3 Maja, to było u nas w domu święto. Wtedy odświętnie się ubierała mama, do kościoła szła z nami i przede wszystkim dużo piosenek patriotycznych było w domu.
- A miała pani jakąś ulubioną?
Na pewno. W tej chwili sobie nie przypomnę, ale dużo tych piosenek śpiewało się później, już nawet po wojnie, w domu.
- Jak pani pamięta początek Powstania Warszawskiego?
Początek Powstania Warszawskiego przypominam sobie w ten sposób, że to był gorący dzień, że mama już wtedy pracowała u ogrodnika – w związku z tym mieliśmy warzywa, już wtedy było warzyw pod dostatkiem – ale nie było jej o godzinie 17. Kazano mi... sąsiedzi powiedzieli, żebym nie wychodziła nigdzie, a mamy nie było, brata nie było, siostry nie było i ojca nie było. Byłam sama w domu i zaczęłam się bać, bo już byli gdzieś tam... Ktoś powiedział, że są działania wojenne, że jest Powstanie.
Nie, po prostu na podwórku.
- A, to pani bawiła się z koleżankami...
Z koleżankami na podwórku się bawiłam. A jeszcze mogę powiedzieć, że na podwórku była ustawiona taka kapliczka i codziennie były modlitwy do Matki Boskiej o wsparcie, bo już wtedy można było tylko się modlić.
- I wszyscy lokatorzy modlili się?
Lokatorzy – wychodzili wieczorem.
- Z dziećmi, wszyscy razem?
Tak, tak. Bo kiedyś nie było tak, że każdy się zamykał w swoim mieszkaniu i bał się wyjść. Wtedy było tak, że sąsiedzi żyli ze sobą jak rodzina. Można było o każdej porze dnia wejść, wyjść. Nie było jak teraz. Bardziej ludzie byli otwarci dla siebie, bardziej serdeczni.
- A proszę powiedzieć, gdy pani mama chorowała na tyfus, to sąsiedzi pomagali?
Pomagali sąsiedzi.
Czasami ktoś przyniósł jakieś jedzenie, ktoś zaopiekował się tą młodszą siostrą, bo ona jeszcze wtedy żyła. Ja tylko wiem, że gotowałam zupy, żeby mama miała gorącą zupę do zjedzenia. Prawdopodobnie to był jakiś krupnik czy coś takiego, ale potrafiłam już wcześnie – w związku z tym – jakoś tak gospodarować w kuchni.
- Miała pani wtedy osiem lat, kiedy pani gotowała te zupy?
Tak, tak. Już potrafiłam kluski zagnieść, jakieś tam potrawy zrobić. No, mięsne potrawy były rzadko – ja tego nie robiłam, to już mama robiła.
- Jak długo pani mama chorowała na tyfus?
Chyba ze dwa miesiące albo trzy. W każdym razie nie wstawała z łóżka w ogóle. Musiałam nie tylko siebie umyć i mieszkanie sprzątnąć, ale jeszcze koło siostry młodszej zrobić.
- Starsza siostra nie pojawiała się?
Starsza siostra od czasu do czasu się pojawiała, ale ja nie pamiętam. Może jakieś ciasto czasami, jak przyszła, to nam upiekła – ona takie bardziej finezyjne rzeczy robiła.
- Czy rodzina – ta ciocia z Konstancina, nie pomagała państwu wtedy?
Nie, nie. Już, o ile pamiętam, nie było kontaktu takiego, bo to jednak trzeba było dojechać albo dojść – ja już sobie nie przypominam – ale już urwał się kontakt z tą rodziną. Zresztą każdy wtedy, każda rodzina myślała o sobie, żeby przetrwać.
- Kiedy pani jako ośmiolatka, czyli w sumie małe dziecko, sprzątała, gotowała – czy ma pani jakieś przeżycia straszne z tego okresu, na przykład jak pani się uczyła gotować, albo jak pani zdobywała żywność? Tata przynosił wtedy żywność?
Tata przynosił. Na pewno wolałabym bawić się z koleżankami na podwórku, na pewno tak, ale trzeba było wykonać rzeczy, które były obowiązkowe. Ojciec tego nie zrobił, starszej siostry nie było, no więc... To nie było przez cały rok, ale przez okres tych trzech miesięcy to na pewno było mi ciężko.
- Pani miała półtora roku przerwy w szkole?
Tak.
Nie potrafię tego powiedzieć, ale wiem, że jak w pierwszej klasie gdzieś w połowie roku skończyłam edukację, bo mama zachorowała, tak dopiero potem poszłam do trzeciej klasy, omijając drugą. W domu do mnie przychodziła kuzynka i trochę uczyła pisać, czytać, opowiadać.
- Ta kuzynka to była dorosła osoba czy taka...
No, była starsza ode mnie.
- A ma pani jakieś swoje ulubione historie z tego okresu, jakieś bajki, które pani szczególnie lubiła?
Muszę powiedzieć, że młodsza siostra, która miała lat wtedy cztery bodajże, jak ja czytałam na głos jakieś opowiadania, to ona je zapamiętywała. Ja musiałam włożyć wiele wysiłku, żeby to przeczytać, a ona znała już to na pamięć – jak ja czytałam trzy czy cztery razy, żeby płynnie to przeczytać, to ona już umiała to na pamięć. To mi się to utrwaliło. Zazdrościłam jej, że ona umie, a ja nie umiem na pamięć.
- Czy wyjeżdżała pani na wakacje w czasie okupacji?
Przypominam sobie tylko ten rok przed samym wybuchem wojny, że byłam na wakacjach w Jeziornej, a poza tym nie jeździłam na wakacje.
- Wróćmy do początku Powstania. Upalny dzień, pani się boi, bo na podwórku wszyscy mówią, że zaczyna się wojna...
Tak. Bałam się, [chciałam] żeby ktoś wrócił do tego domu, żebym nie była sama. No i wróciła mama i wrócił brat. Brat, nie wiem, gdzieś tam może z kolegami też się bawił. Natomiast od mamy dowiedziałam się, że siostra – Gienia miała na imię – nieprędko wróci, natomiast ojciec też nie wrócił. Był (jak się później dowiedziałam) zatrzymany przez Niemców w innej części dzielnicy i już do mieszkania nie wrócił. Jak mama wróciła, to się już poczułam bezpieczniejsza, ale często słyszeliśmy strzały, odgłosy strzałów na ulicy. Już wtedy na podwórku nie wolno było się bawić, schodziliśmy do piwnicy przed tymi strzałami.
Dzień 5 sierpnia pamiętam. Pamiętam, że do budynku weszła cała masa żołnierzy nie niemieckich, bo nie mówili po niemiecku, natomiast mama mi później powiedziała, że to byli „ukraińcy”. Wszystkim kazano wyjść z domu i mama tam spakowała trochę rzeczy do jedzenia i trochę rzeczy takich cieplejszych, bo widocznie zdawała sobie sprawę, że może być tak, że już nie wrócimy do zimy do swojego domu. Po drodze ci żołnierze często rewidowali to, co mama miała w takim tobołku, kazali to wszystko rozwijać i co było im potrzebne, to zabierali – innym osobom tak samo. Przy okazji grożono albo zabiciem, albo biciem, jeżeli ktoś nie wykonał rozkazu. Jeżeli kobiety miały jakąś biżuterię – czy na palcach, czy w uszach – to zdarzało się, że ci żołnierze zdejmowali tę biżuterię, nie zważając na to, czy można zdjąć, czy nie: wyłamywali z palcem, jak również ściągali kobietom te kolczyki poprzez pociągnięcie.
- Pani to wszystko sama widziała?
Ja to widziałam na własne oczy.
- To chyba była pani przerażona.
Byłam przerażona, maksymalnie byłam przerażona. Trzymałam się mamy i bałam się tych żołnierzy.
Brat też był wtedy. Ale nie było siostry, nie było ojca. Popędzono nas na tak zwany Zieleniak. Tam warunki były okropne. W dzień był upał, w nocy było zimno. Nie było co jeść, nie było gdzie się położyć i z pragnienia... po prostu nie było wody do picia.
- A co znaczy „popędzono”? Ile was tam było osób?
O, dużo – no, przypuśćmy, cała kamienica, więc to było na przykład sto osób.
- I te sto osób z całej kamienicy... Jak pani to pamięta – byliście otoczeni żołnierzami?
Byliśmy otoczeni żołnierzami.
Pospieszali, poganiali, popychali. Co oporniejszym grozili, że zabiją, więc każdy był wystraszony i z reguły wykonywał polecenia tych żołnierzy.
Dużo.
- Czy pamięta pani takie sytuacje, że ktoś płacze, że ktoś krzyczy?
Tak, już jak byłam w Zieleniaku, to sobie przypominam, że krzyków było bardzo dużo. Pamiętam taki moment, w którym ci „ukraińcy” strzelali do jednej kobiety, ale strzelali tak, że ją tylko ranili, a nie trafiali i ta kobieta chyba z siedem razy się podnosiła. Był strzał, ona padała, znów się podnosiła, był strzał, ona padała i znów się podnosiła – aż do momentu, kiedy już nie mogła się podnieść.
- Czy mama pozwalała pani na coś takiego patrzeć? Nie zakrywała pani oczu?
To już było tak, że baliśmy się Niemców przez tyle czasu, teraz mama mówiła, że to są „ukraińcy”, więc baliśmy się tych „ukraińców” i to w pewnym sensie już weszło w nawyk – żeby oczy zakrywać, to... Ja jeszcze później okropniejsze rzeczy widziałam. To już nie było co oczu zakrywać, bo oczy wychodziły na wierzch – to, co dziecko widziało. Wiem, że ci „ukraińcy” szukali młodych kobiet w celu ich zgwałcenia...
- Ale rozumiem, że akurat tego chyba mama pani nie mówiła?
Mama mówiła. Dlaczego? Dlatego, że była z nami koleżanka mojej siostry, siedemnastoletnia dziewczyna i matka zakładała jej jakąś taką chustę na głowę i robiła z niej dużo starszą i brzydszą kobietę, żeby nie było zainteresowania ze strony tych żołdaków. Więc na pewno już sobie zdawałam sprawę, że ci żołnierze, jeżeli taką dziewczynę czy kobietę gdzieś tam wyciągną, to już słyszałam, że już ta kobieta nie wraca, że ją gwałcą. Na czym to polega, to jeszcze sobie nie zdawałam sprawy, ale [wiedziałam], że zostawała zgwałcona i jak już ją wezmą, to już ona nie wróci. Ponieważ nie było wody, nie było jedzenia, gdzieś chyba na drugi czy na trzeci dzień zrobiono dziurę w murze od strony Okęcia i tam, przez tę dziurę... Ja też między innymi przechodziłam, żeby kilka kartofli wykopać lub jakąś marchewkę. Chociaż mama nie pozwalała na to, ale wiem, że chyba dwa lub trzy razy byłam po takie ziemniaki. Jak mama później to gotowała, to nie wiem; w czym to gotowała, nie pamiętam.
- Czy brat też z panią wychodził po te ziemniaki?
Brat też.
- Jak państwa przypędzono na Zieleniak, to co się działo? Tak państwo siadali...
Gdzie kto znalazł kawałek miejsca. Część było murawy, część było bruku i gdzie kto znalazł kawałek miejsca, to tam po prostu siadał i tam koczował.
- Państwo trzymali się swoich sąsiadów?
Tak, już nie tylko sąsiadów, ale również jeszcze i mój wujek – który mieszkał na ulicy Opaczewskiej – tam był ze swoimi dziećmi i ze swoją drugą żoną, więc żeśmy tak się trzymali wszyscy razem. Pamiętam również, jak leciały pociski od strony Okęcia i ja się strasznie bałam tych pocisków, bo one bardzo nisko leciały nad nami w stronę Warszawy. Wydawały straszny huk, że ja się trzęsłam ze strachu, że to zaraz upadnie na nas, ale te pociski leciały dalej, na Warszawę i wieczorem widać było łuny palących się domów.
- A co państwo robili? Jest jeden dzień, drugi dzień, pani z bratem wychodzi po te ziemniaki przez dziurę, a co tam państwo przez cały dzień robią?
Po prostu czekamy na jakąś... na jakieś zlitowanie się.
- Dzieci nie szukały sobie jakiegoś zajęcia?
Nie, nie pamiętam. Ja tylko chciałam, żebym się nie zgubiła mamie. To się pilnowałam, [żeby być] blisko, żeby się nie zgubić.
- Co pani jeszcze pamięta z Zieleniaka? Czy pamięta pani może, jak państwo spali? Czy w ogóle spaliście?
Mama miała jakiś tam koc, to znaczy w koc miała zawinięte... Wiem, że palto mi nowe kupiła na zimę i to palto zabrała; w tym roku byłam u Pierwszej Komunii Świętej, więc wzięła buciki moje, wzięła sukienkę nową – ta sukienka potem też odegrała w moim życiu tragiczną rolę – wiem, że to potem rozesłała i na tym żeśmy spali. Przykrywało się tym paltem moim, na tym kocu się spało i to na gołej ziemi. Nie pamiętam tylko, czy to były brukowane kamienie, czy to była ta darń.
- A czy mama wtedy opowiadała bajki, żeby państwo zasnęli?
Mama się modliła, żeby przeżyć.
Modliła się z nami.
Pamiętam również, jak wyszliśmy już z Zieleniaka.
Zebrano wszystkich w kolumny i wyprowadzano przez bramę, przez ulicę Opaczewską na Dworzec Zachodni. Idąc ulicą Opaczewską – to cała kolumna szła ludzi – widziałam po jednej i drugiej stronie ulicy mnóstwo trupów, trupów porozrzucanych w różnych pozycjach. Widoku, jak z tych trupów wychodziły robaki, oczami i ustami, to nie zapomnę do końca życia. Nie chcę tego wspominać, bo to jest okropne. Mama mówiła wtedy: „Nie patrz na to. Idź i patrz pod nogi”. Zaprowadzono nas na Dworzec Zachodni, tam w pociągi nas załadowano i do obozu w Pruszkowie...
Znalazłam się w... to była taka hala olbrzymia, nie wiem, czy tam były jakieś tory kolejowe w tej hali, czy jak. Ale tam już były takie siostry zakonne, które osobom najbardziej spragnionym i potrzebującym przynosiły herbatę, kawę czy kawałek chleba. W tym Pruszkowie byłam dwa, trzy dni – nie pamiętam. Ale też spało się na takim klepisku, bo to było klepisko. Gdzieś znów po dwóch, trzech dniach zaczęto zbierać osoby w następne transporty. Wiem, że wujek dowiedział się, że te transporty jadą do obozu. Miał pieniądze, opłacił jednego z Niemców, który nas miał przepuścić, żebyśmy nie wsiadali do tych pociągów towarowych, tylko żebyśmy szybko zbiegli po schodach na dół, jak te perony były, i tam, już na własną rękę, szukali schronienia. Niestety jeden Niemiec przyjął pieniądze, a drugi Niemiec nas zgarnął i kazał się wracać. Do tych wagonów nas załadowano.
- Czy pamięta pani, jak to wyglądało?
Tak, to były wagony świńskie – jak to popularnie się mówi – o wysokich stopniach, więc jedni drugich podnosili, żeby można było wejść do takiego wagonu. Maksymalną ilość osób załadowano, między innym ja znalazłam się z mamą, ale już brata nie było, już się zagubił gdzieś. Ja byłam cały czas z mamą. Nie wiem, jak długo myśmy jechali, ale na pewno dzień i noc albo dwie noce, w każdym razie w tym wagonie było strasznie duszno, były krzyki ludzi, bo niektórzy byli chorzy. W tym wagonie ludzie załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne, bo nie było możliwości wyjść. Było tylko takie okienko gdzieś na górze i od czasu do czasu Niemcy [je] otwierali, żeby wpuścić trochę powietrza. Chyba sobie przypominam, że kiedyś zostały te drzwi otwarte – bo były od zewnątrz zaryglowane – i jacyś obcy ludzie wrzucali posiłki jakieś: kawałki chleba czy owoce wrzucali do wagonów dla więźniów, którzy tam byli.
- Czy pamięta pani jakieś swoje odkrycia wtedy? Czy tam były jakieś dzieci, czy rodzice próbowali ochronić te dzieci? Czy pamięta pani coś takiego?
Wie pani, że niezbyt sobie przypominam. Wiem, że tylko byłam przytulona do mamy, że wiedziałam, że mama mnie może tylko ochronić.
- A czy mama panią jakoś szczególnie uspokajała?
Uspokajała, żebym się nie bała, że to się wszystko kiedyś skończy, że się wszyscy spotkamy, żebym nie rozpaczała. Najgorzej ubolewała, że nie może mi dać nic do jedzenia.
- Czy wiedziały panie, co się dzieje z bratem?
Nie wiedziałyśmy, co z bratem. Ale jak nas przywieźli do Oświęcimia...
- A jeszcze, przepraszam, czy można było usiąść w czasie podróży?
Byłam w stanie usiąść.
Mama też. I jak przybyliśmy do Oświęcimia... Już później, po wojnie dowiedziałam się, że brat też trafił do Oświęcimia i że ojciec też trafił do Oświęcimia, tylko że brat został po kilku tygodniach wywieziony do Niemiec do kamieniołomów, natomiast ojciec – też po kilku tygodniach – został wywieziony do obozu w Buchenwald i stamtąd już nie wrócił. Już po kilku miesiącach zmarł – później kolega jego wrócił, to powiedział, że po prostu z wycieńczenia.
Brat wrócił w czerwcu 1945 roku do Warszawy. Myśmy z mamą też już były w Warszawie.
- Wracamy do Oświęcimia. Przyjeżdżacie państwo na miejsce i co się dalej dzieje?
No więc tam znów cała masa – jak otworzyli nam te drzwi – masa Niemców z psami. Kazano nam wysiadać. Pospieszano, żeby szybciej, żeby szybciej, i ulokowano nas najpierw, na pierwszą noc w takiej dużej hali. Na klepisku żeśmy spali. Tam było błoto, było mokro i tam trzeba było tę noc przeżyć. Następnego dnia oddzielali mężczyzn od kobiet. Chłopców, takich, przypuśćmy, trzynaście, czternaście lat to już zaliczano do mężczyzn, tak że mój cioteczny brat, który też był w tym transporcie – miał wtedy lat chyba dwanaście – został już przydzielony na ten męski lagier. W każdym razie ja najpierw byłam cały czas z mamą i wzięto nas do spisu. Wiem też, że wszystkich tam zapisywano.
Słyszałam, że będą nam robić tatuaże na rękach, ale tych tatuaży nam nie zrobiono, natomiast wzięto nas do tak zwanej sauny. Trzeba było się rozebrać, wszystko oddać, co się miało, rozebrać do naga i zarówno kobiety, dzieci – czy to chłopcy, czy dziewczęta – jak i mężczyźni zostali nago popędzeni do tej sauny, gdzie z góry leciał strumień wody. Dla mnie to było wielkim przeżyciem, bo ja po raz pierwszy widziałam nagą kobietę, po raz pierwszy widziałam nagiego mężczyznę, po raz pierwszy widziałam swoją matkę nagą i ja doznałam szoku. Doznałam szoku, bo nie wyobrażałam sobie, że kobieta wygląda tak, jak wygląda. Jedna miała kształty inne, starsza kobieta miała kształty inne i dla mnie to był wielki szok i wielkie przeżycie, że ja swoją matkę zobaczyłam nago. Wie pani, w domu zawsze te sprawy były intymne i każdy chronił swoje intymności, a tutaj jako dziecko zobaczyłam taką rzecz, że do dziś nie mogę tego zapomnieć. Będąc w tym pomieszczeniu, jak puszczali tę ciepłą wodę – to była raz ciepła, raz zimna [woda] – ktoś krzyknął, że puszczają gaz, że będą nas gazować. Było nas skupionych osób jedna obok drugiej dużo, więc mnie się zrobiło słabo, już nie mogłam wytrzymać. Starsze osoby mnie przyciskały, mało tego powietrza było i już byłam pewna, że zostanę zagazowana. Inne osoby zaczęły krzyczeć, że nas gazują, i powstała panika. Ci ludzie dostawali obłędu. Po jakimś czasie znów puszczono zimną wodę, znów ta para znikła i wzięto nas do tak zwanego strzyżenia. Znów przeżyłam szok, bo nie tylko głowy strzyżono do gołej skóry kobietom, ale całe owłosienie likwidowano, więc dla mnie to był widok... coś, czego w ogóle nie można było sobie wyobrazić. A Niemiec w butach z cholewami... Jeden – pewnie więzień – wykonywał tę czynność, a Niemiec się przyglądał i zmuszał, przypuśćmy, do... bo nie wszyscy podchodzili jakoś biernie do tego strzyżenia. Były osoby, które się broniły. Ja na przykład dostałam jakiegoś szoku, bo nie chciałam mieć ostrzyżonej głowy. Dlaczego nie chciałam mieć ostrzyżonej głowy? Dlatego że w czasie okupacji krążyły wieści, że kobietom, które kolaborują z Niemcami, strzygą włosy do gołej skóry. Krzyczałam, że przecież ja nie miałam nic wspólnego z Niemcami, nikogo nie zdradziłam, a mnie chcą te włosy ostrzyc. W każdym razie tak widocznie się szarpałam, że miałam obcięte włosy, ale nierówno trochę – już nie tak do gołej skóry jak innym osobom obcinano, ale tak trochę przejechane tą maszynką było do środka i trochę mi tych włosów pozostawiono. Ta sauna była okropna. Później rozdano nam ubrania.
- To się działo w wielkich halach czy w mniejszych pomieszczeniach? Jak pani to pamięta?
Pamiętałam saunę, że tam były małe okna i że jak zamknęli i tę parę puścili – że ten gaz leci – to wtedy, z pozycji dziecka, widziałam te okna wysoko. Teraz, jak bywam w tym obozie na rocznicowych uroczystościach, inaczej to przyjmuję, ale wtedy odbierałam, że te okna są wysoko i że nie można ich otworzyć. Niejednokrotnie już wiele, wiele lat po wojnie miewałam sny, że jest wysoko okno zamknięte i nie mogę go otworzyć, bo nie mogę sięgnąć do tego okna i się duszę. Wtedy się budziłam i stwierdzałam, że to tylko przykry sen. Czyli te obrazy, które utkwiły w głowie, już do końca życia zostaną. Być może, że to są zniekształcone [obrazy], bo wtedy raz, że byłam dzieckiem, dwa, że inne proporcje może przyjmowałam, niemniej to były okropne przeżycia.
- Czy mama jakoś tłumaczyła to wszystko pani? Bo przecież pani była ciągle z mamą.
Mama tłumaczyła, żebym nie płakała, żebym nie załamywała się – bo ja przez okres trzech tygodni nie mogłam się pozbyć spazmów. Po prostu cały czas płakałam: że nie ma koło mnie mamy, bo już zostałyśmy oddzielone – mama na innym bloku, ja na innym; że nie zobaczę...
- W którym momencie panie zostałyście oddzielone?
Już po tej saunie – po strzyżeniu, po saunie. Dostałyśmy ubrania, które w ogóle na nas nie pasowały. Ja dostałam jakieś skarpetki – to były pończochy dziecięce, takie z pięciolatki, które mi sięgały do kolan; but miałam jeden inny i drugi inny – jeden był za kostkę, drugi był przed kostkę. Ale nie było wyboru, tylko ten przydział i w to trzeba było się ubrać. Później, po tej saunie... niektóre osoby z tej sauny podostawały swoje rzeczy osobiste, które odebrano nam przed wejściem, ale my z mamą nie dostałyśmy nic, wszystko nam zabrano. Rozpaczałam, że to nowe palto, które mama mi kupiła, że już go nie założę – bo zawsze jakieś przerabiała mi z mojej starszej siostry, a to było nowe, więc było dla mnie bardzo cenne; że nie dostałam swojej sukienki od Komunii; że nie dostałam swoich butów i tego już nigdy nie odzyskam; że nie zobaczę tatusia, że nie zobaczę brata, że nie zobaczę siostry, że nie zobaczę ciotki, którą bardzo też kochałam. Strasznie, strasznie rozpaczałam. Poza tym to, co nas spotkało w tych barakach, też było nie do przyjęcia, nie do przeżycia. To było coś okropnego. Nie wiem, czy zwierzęciu by się stworzyło takie warunki, jakie stworzono tam dla ludzi.
Ulokowano nas w takim murowanym bloku, baraku, gdzie były koje drewniane – nie wiem, jakiej szerokości mogły być te koje... dwa metry? Tam ulokowano – jeśli chodzi o dzieci – po osiem, po dziewięć drobniejszych dzieci do spania na takiej koi. Każdy miał miejsce przydzielone. Na koi było trochę słomy, wygniecionej już – widocznie przez innych więźniów – i na to położony koc. Na tym się spało. Jak przyszło do spania, to tak jak śledzie poukładane były te dzieci i jeżeli któraś potrzebowała się podnieść, to już dla niej nie było miejsca, żeby się normalnie położyła – było tak ciasno. Poza tym był straszny głód i brud. Można powiedzieć, że nie myło się – żeby zęby myć, żeby twarz umyć, nie było takiego czegoś, żeby... Niby tam była taka...
Waschraum – jak to się mówiło po niemiecku – że można było pod tym kranem się umyć, ale tam nigdy nie było wody. Ja spałam na środkowej koi. Bo były trzy poziomy: na dole, na środku i na górze. Jaka jeszcze uciążliwość: po prostu dziewczęta – nieświadomie widocznie – sprawy fizjologiczne [załatwiały] tak, że czasami ten mocz kapał mi na głowę. Druga sprawa to były okropne pluskwy – pluskwy, które kapały niemal z sufitu, nawet już z tej środkowej pozycji, że do dziś nawet, jak pomyślę o pluskwach, to zaraz... To z włosów się wyjmowało. We włosy nam wpadały te pluskwy i się wyjmowało zakrwawione. Poza tym, jeśli chodzi o sprawy fizjologiczne, początkowo wpędzili nas do takiego dość długiego baraku, wzdłuż którego były otwory porobione i tam wychodziło się za swoją potrzebą. Ale te otwory były dość duże, tak że dzieci, jak chciały usiąść, to druga musiała trzymać, żeby nie wpaść tam. Poza tym, jak było zimno, to trudno było nawet podnieść tę spódniczkę, żeby... bo to wszystko wiało i to było brudne – nie do wytrzymania. W związku z tym blokowa, która była u nas, zarządziła, że będziemy się załatwiały w takie tak zwane kible, czyli takie jakby baniaki z uchwytami; że nie będziemy chodzić do tej ubikacji, tylko będziemy się załatwiać w tym
Waschraumie. I takie dwa baniaki stały – tak zwane kible. Tam chodziłyśmy się załatwiać. Zawsze była kolejka, bo tymi porcjami żywnościowymi, które otrzymywaliśmy w obozie, to nie dość, że człowiek się nie najadł, ale tam były chyba jakieś substancje, że większość dziewcząt miała biegunki i bez przerwy potrzebowała tam chodzić. Był smród, było zimno. Jakiś piecyk w zimie stał, ale to nie dawało ogrzewania na całe pomieszczenie. Nie było kontaktu z mamą, nie było się komu pożalić.
Większość swoich przeżyć w obozie w Oświęcimiu pamiętam już, jak następowały chłody. Sierpień pamiętam tak, że przez okres jakichś trzech tygodni ciągle płakałam i po prostu nie mogłam powstrzymać tego płaczu. Miałyśmy od czasu do czasu... Mama była umieszczona w baraku obok i miałyśmy takie minuty odwiedzania, więc można było pobiec na barak kobiecy i tam z mamą troszkę pobyć. Ale jak się opóźniło o kilka minut – bo miało się wyznaczone, przypuśćmy, dziesięć czy piętnaście minut – jak się wracało później, to blokowa (nie pamiętam jej imienia) biła nas takim pejczem po nogach.
- A blokowa była kobietą w jakim wieku?
Dziecko tak różnie określa wiek. Nie mogę powiedzieć, bo kiedy miałam lat dwadzieścia trzy mój siostrzeniec też powiedział: „Taka starsza pani w cioci wieku” (jakaś tam nauczycielka), więc trudno mi powiedzieć. Może miała... ja wiem... trzydziestu lat nie miała.
Mówiła po polsku. Na pewno żeśmy się jej bały, przechodząc przez to przejście, na pewno jak stawałyśmy do apelu – codziennie nas liczono, czy się wszystko zgadza, czy ktoś nie uciekł, czy ktoś nie umarł i tak dalej, i tak dalej. Codziennie były te apele, nieraz bardzo długie, jeżeli nie można było się doliczyć. Niemcy chodzili z psami, a poza tym chodzili z taką laską i wybierali z kolumny osoby... jeśli chodzi o dzieci, to nie, ale widziałam, jak kobiety stały na apelu i przechodził Niemiec i tą laską za szyję wyciągał do krematorium (bo ja już wtedy się orientowałam, że ludzie są paleni w krematorium, że ich się morduje, że ich się gazuje, a szczególnie właśnie jeśli chodzi o osoby narodowości żydowskiej. Pamiętam, że moja ciotka stała na apelu i ją wyciągnął Niemiec z takiej kolumny, i że miała iść do gazu – bo wszyscy byli świadomi, że jeżeli Niemiec wyciągnie taką osobę tą laską, to już ona jest na pewno skazana na śmierć. To była moja ciotka i wtedy kobiety, które tam stały, zaczęły krzyczeć, że ona nie jest Żydówką i ten Niemiec – było takie zamieszanie – cofnął tę ciotkę do kolumny. Apele były niejednokrotnie krótsze, niejednokrotnie bardzo długie: po kilka godzin stało się na takim apelu, dopóki się nie doliczyli. Czasami były spacery wokół bloku. Jeśli chodzi o jedzenie, to zawsze byłam tam głodna, nigdy nie byłam nasycona.
Spacerowało się wokół bloku.
Wszystkie dzieci, które były na bloku, ustawione były w czwórki i tak się chodziło wkoło.
- I nie można było rozmawiać?
Nie można było rozmawiać i nie wolno było się zatrzymać. Trzeba było chodzić, żeby trochę ruchu było. Pamiętam takie jedno zdarzenie z kromką chleba. Zawsze tam byłam głodna, bo porcje żywnościowe były bardzo mizerne – mniej niż nadające się do przeżycia – i spacerując tego dnia, znalazłam piętkę od chleba. Szybko ją podniosłam i schowałam w garści. Dopiero wieczorem, jak już przyszliśmy na blok, oczyściłam to i zjadłam z wielkim apetytem. Coś mogłam wrzucić do tego żołądka. Ale dzisiaj, jak sobie pomyślę o tej kromce chleba – bo ją często wspominam – to wchodzę w położenie osoby, która ją zgubiła. Ona – ta kromka chleba – była prawdopodobnie jej dzienną racją żywnościową; pewnie ją zgubiła, a, popędzana, nie miała możliwości jej znaleźć, podnieść, więc na pewno tego dnia nie jadła nic. Ale wtedy ja sobie nie zdawałam sprawy, że ktoś może być przez to pozbawiony jedzenia i może być jeszcze bardziej głodny niż ja. Porcje, jeśli chodzi o chleb, były bardzo znikome: była jedna mała kromka na cały dzień. Miałam zawsze dylemat: czy to zjeść od razu, czy podzielić na dwie części – że może wieczorem, jak będę głodna, to ją zjem.
- Proszę powiedzieć, co jeszcze dzieci robiły w obozie.
Na przykład starsze dziewczęta były zatrudniane przy pleceniu takich jakichś warkoczy. Nie wiedziały, po co to robią, ale...
- A z czego plotły te warkocze?
Nie potrafię tego powiedzieć, nie pamiętam. I żebym ja była przy czymś zatrudniona w obozie w Oświęcimiu, to sobie nie przypominam. To było takie trwanie, trwanie i oczekiwanie właściwie na śmierć.
- To co dzieci robiły, gdy nie było spacerów?
To żeśmy skulone siedziały na tej koi. Czasami jakieś piosenki żeśmy śpiewały. Kiedyś, stojąc na apelu, widziałam swoją mamę zaprzęgniętą do takiego wozu z dyszlem. Tam było chyba z dziesięć kobiet zaprzęgniętych do tego dyszla i ciągnęły wóz z nieczystościami poza teren obozu. Nie mogłam sobie darować, że matka moja jest zatrudniona w charakterze siły pociągowej. Była tak mizerna, że, mając lat wtedy czterdzieści, ważyła trzydzieści sześć kilogramów – jeden trup chodzący. Jak widziałam mamę czy od czasu do czasu mogłam się z nią spotkać, to były jedne kości. Zresztą ja też tak wyglądałam, że kości były pokryte skórą.
- Czy pani sobie przypomina, czy były jakieś dzieci w pani baraku, które wymyślały jakieś rzeczy do robienia, które miały siłę i nie siedziały na koi?
Nie, ja się ciągle bałam, że ja... W zasadzie czekałam na śmierć. Tak jak inne dzieci wierzyły w to, że kiedyś się to skończy, tak ja przestałam wierzyć. Wiedziałam, że ja już stąd nigdy nie wyjdę i że w zasadzie ten koniec, jakby nastąpił wcześniej, to by było lepiej.
- Co działo się dalej? Jak długo pani była w obozie?
W obozie byłam do 17 stycznia 1945 roku, czyli ponad pięć miesięcy, prawie pół roku. Na pewno dokuczał mi głód, na pewno dokuczał mi brud, na pewno dokuczało mi zimno. Przypominam sobie, że kiedyś nas wzięto do tak zwanej mykwy. Cały barak dzieci poprowadzono do baraku, gdzie był prysznic. Wpuszczano dzieci po dwadzieścia czy więcej i ta woda leciała, obmyła nas, spłukała w zasadzie i bez żadnego wycierania, bez... Dawano nam nowe ubrania, to znaczy jakieś wydezynfekowane ubrania, na których było widać ślady wszy, ale to, co się dostało, trzeba było założyć. Jak już po tej niby kąpieli wyszłam na zewnątrz, to trzeba było czekać na następną grupę. Pamiętam, że mi wtedy z włosów zrobiły się sople, bo na głowę nic nie było do przykrycia. Z tymi mokrymi soplami czekałam, aż końcówka tych wszystkich dzieci się umyje, i poprowadzono nas do naszego bloku. Ciągle mi było zimno, ciągle mi owało jedzenia, ciągle owało mi matki, ojca. Marzyłam, żeby wyjść, ale nie wierzyłam, że wyjdę, [myślałam,] że jedyne wyjście moje stamtąd jest przez ten komin, który wiecznie dymił.
- Czy pamięta pani jakoś szczególnie Boże Narodzenie?
Tak! Pamiętam Boże Narodzenie, była choinka ubrana. Byłam już wtedy w takim baraku niemurowanym, a drewnianym, gdzie przez cały barak był tak zwany piec. Przy tym piecu można było się trochę ogrzać.
- To państwo ubierali choinkę?
Nie pamiętam, ja nie ubierałam, ale choinkę widzę przed oczami. Była choinka, śpiewaliśmy kolędy, to pamiętam.
Same dzieci, tak. Przyszedł styczeń i któregoś dnia mama mi powiedziała, że chyba wyjedziemy z Oświęcimia, że są organizowane transporty; „żebyś była naszykowana”, „żebyś się pilnowała, jak ciebie wywołają, to żebyś zaraz do mnie przyszła, bo mają wywozić”. Rzeczywiście, najpierw miałyśmy wyjechać 16 stycznia – mama mi powiedziała, że 16 stycznia wyjedziemy – no ale tego 16 stycznia nie wyjechałyśmy. Znów straciłam nadzieję, [myślałam], że już nie wyjdę z tego Oświęcimia, że już tutaj życie swoje zakończę. Później okazało się, że następnego dnia, 17 stycznia wyprowadzono nas, wyczytano nazwiska i wtedy połączono matki z dziećmi. Już tę mamę miałam, mogłam ją trzymać za rękę. To był wtedy bardzo mroźny dzień, słoneczny, dużo śniegu. Szłyśmy wzdłuż torów kolejowych po tym śniegu i na jakiejś stacji załadowano nas do pociągu – ale osobowego pociągu, już nie takiego świńskiego – i pojechałyśmy w nieznane. Po jakimś czasie – nie wiem, czy jechałyśmy jeden dzień, bo na pewno w nocy też jechałyśmy – trafiłyśmy do obozu na terenie wschodniej części Berlina.
W tym obozie przyjęto nas przynajmniej ciepłą zupą i wydawało mi się, że jestem w raju. Położono mnie razem z mamą do jednego łóżka, gdzie była pościel, normalna pościel, więc tam już wydawało mi się, że będzie inaczej. Na pewno było nie tak, jak w Oświęcimiu. Też owało racji żywnościowych, ale mama została zatrudniona w kuchni i przynosiła obierki. Byłyśmy w takich barakach, w których były dwupiętrowe łóżka i tam każda matka ze swoim dzieckiem spała na jednym łóżku. Jakiś chyba był piecyk do ogrzewania i mogłyśmy sobie gotować te obierki. To znaczy mama, obierając te kartofle w kuchni, obierała tak grubo, żeby coś na tej obierce zostało. Dopiero w baraku następowało drugie obieranie i posilałyśmy się gorącymi posiłkami. Mama pracowała w kuchni, a mnie zatrudniono do robót porządkowych na terenie obozu. Obóz był już nie tak rozbudowany, już nie taki był jak Auschwitz. To był jakiś teren ogrodzony, gdzie stało kilka baraków, gdzie był schron i w czasie nalotów – już później, jak częste były naloty aliantów, to schodziliśmy do schronu. Mogliśmy wychodzić poza bramę. Trzeba było wrócić w oznaczonym czasie, ale mogliśmy wychodzić za bramę. Pamiętam, że tam często razem z chłopcami (bo to były matki z dziećmi, zarówno z dziewczynkami, jak i z chłopcami) [chodziłam] gdzieś pod tory kolejowe. Było takie wysypisko śmieci i tam żeśmy szukali skarbów. Znalazłam jakieś obuwie, które może by mi się podobało, ale nie mogłam żadnego obuwia założyć, bo miałam nogi i ręce w bandażach. Chodziłam w szmatach, ponieważ nogi były pokryte krostami ze strupami – ręce i nogi. Tak że już jak później, pod koniec pobytu w tym obozie oswobadzali nas Rosjanie (też mam niezbyt przychylne wspomnienia z tego okresu), to, wracając już do Polski po wyzwoleniu, pieszo żeśmy ponad tydzień szły z mamą, to ja właśnie w takich szmatach szłam.
- Czy te zawinięte stopy i ręce to był efekt Oświęcimia, czy efekt jakichś odmrożeń?
Nie tylko był to efekt odmrożenia, ale to był efekt... jak to powiedzieć... dodawania jakichś preparatów do zup, które składały się z jarmużu jakiegoś – woda, trochę kaszy, trochę jarmużu i jeszcze jakieś takie robaki białe pływające. Może z niedożywienia.
- Rozumiem, że pani nie była sama w tej służbie porządkowej w obozie w Berlinie?
Dzieci miały obowiązek utrzymywać czystość na trawnikach, na chodnikach.
- Miała pani jakieś koleżanki tam, Polaków?
Tak.
- W coś się bawiliście przy okazji?
No tak, oczywiście. W co się bawiliśmy? Jak mama pracowała... Graliśmy przede wszystkim w karty – pierwszy raz się nauczyłam grać w tysiąca. Nie wiem, ktoś tam porobił te karty takie... no bo nie były prawdziwe. Często właśnie żeśmy grali w tysiąca. Znalazła się wśród nas nauczycielka, która z kolei uczyła nas geografii w czasie zabawy. Uczyła nas, gdzie leży dane państwo, jaka jest stolica. Rzucając jakąś piłką zrobioną ze szmaty, kazała odpowiadać, że... przypuśćmy, do Austrii – trzeba było odpowiedzieć, że stolicą jest Wiedeń. W ten sposób pobierałam tam pierwsze lekcje geografii.
- A czy jakieś jeszcze zabawy pani pamięta? Jakieś miłe przeżycia może, miłe wspomnienia?
Po raz pierwszy zaprowadzono nas do kościoła, poza teren obozu. Na pewno msza była odprawiana po niemiecku, więc niewiele kto zrozumiał, ale co mnie zaskoczyło: że można było przystąpić do komunii, nie spowiadając się, tylko żałując za grzechy – czego u nas w Polsce nie praktykowano. Teraz chyba już w niektórych kościołach praktykują, ale właśnie tam po raz pierwszy spotkałam się [z taką praktyką]. Nie wiem, jaki to był kościół, ale na pewno wyznania rzymskokatolickiego – tak sobie wyobrażałam. Dostałyśmy polecenie, że nie musimy się spowiadać, ale każdy niech zrobi rachunek sumienia przed samym sobą i może przystąpić do komunii. Tam po raz drugi przystąpiłam do komunii.
- A jakieś wspomnienia z mamą? Czy może brat się odnalazł? Jak to było?
Nie, o rodzinie nie wiedzieliśmy nic.
- O której państwo tam wstawali?
Tam już nie było apeli. Nie pamiętam, o której.
- Jak wyglądał dzień? Rano wszyscy musieli jednocześnie jeść śniadanie? Jak to było?
Tak, była stołówka, więc na śniadanie się szło, na obiad, na kolację. To już były posiłki takie mniej więcej normalne. Już na pewno ta gorąca zupa była codziennie. Obiad nie składał się z dwóch dań, czy z trzech, ale tę gorącą zupę żeśmy zawsze na obiad otrzymywali.
- Jak wyglądało oswobodzenie obozu?
Wspomnienia mam też takie niezbyt sympatyczne. Oswobadzała nas Armia Czerwona, czyli wojska radzieckie. Na pewno wiem, że były jakieś problemy z komendantem obozu. Coś mi świtało, że został skazany na karę śmierci, ale dokładnie tego nie pamiętam. Natomiast żołnierze, którzy weszli do tego obozu, to też... Utrwaliło mi się to, że przychodzili szukać młodych dziewcząt i ta koleżanka mojej siostry też była z mamą – już była dorosła, miała osiemnaście lat. Jak wchodzili ci żołnierze – bo co wieczór nas sprawdzali, czy się coś nie stało, czy wszyscy są, no i w poszukiwaniu tych młodych kobiet i dziewcząt – to ona się kładła... Ponieważ ja leżałam z mamą na jednym łóżku, a ona obok ze swoją mamą, to tak żeśmy razem wspólnie przykrywały ją, że jej nie ma, żeby jej nie zabrano. Drugiej matki dziewczyna miała czternaście lat wtedy, to wiem, że [matka] klęczała przed tym żołnierzem rosyjskim, żeby tej dziewczyny nie zabierano. Kiedyś była gdzieś strzelanina, dość blisko nas, tak że uderzył odłamek w kogoś, a ja zrozumiałam, że rosyjski żołnierz moją mamę uderzył, więc wybiegłam sprawdzić, oczywiście bronić swojej matki, ale to odłamek uderzył jakąś inną osobę. Pamiętam, jak wchodzili, szczególnie wieczorem, mieli takie latarki, które pod naciśnięciem wydawały dźwięk i światło. Strasznie się bałam tych latarek, jak oni wchodzili – strasznie się bałam tego szumu, tego brzęku, no i oczywiście, żeby nikogo nie zabrano.
To było gdzieś pod koniec kwietnia, jak ci Rosjanie weszli. Później już było rozprzężenie, każdy już na własną rękę musiał się żywić, zdobywać sobie żywność. Oczywiście tam żeśmy czasami po tych domach okolicznych plądrowali, co było można zabrać i ja w takim domu, jak byłam tam z chłopcami (oni szukali swoich skarbów: rowerów i innych rzeczy) znalazłam lalkę: taką niedużą lalkę i futerał po aparacie fotograficznym – nie było tam aparatu, ale sam futerał. Zawiesiłam sobie ten futerał na szyi, lalkę włożyłam do futerału i to był mój skarb. Tę lalkę hołubiłam. Jak już się podzieliła grupa tych osób, które były w barakach, jedni poszli inną drogą, drudzy poszli inną drogą. W grupie, w której byłam z mamą, było nas chyba dziesięć czy dwanaście osób i między innymi ta koleżanka mojej siostry ze swoją matką – ona gdzieś zdobyła w ten sposób rower i na tym rowerze mnie wiozła na ramie. Ale długo mnie nie powiozła, bo na drugi dzień rower jej zarekwirowano – rosyjscy żołnierze jej zabrali ten rower. Musiałam iść pieszo, ewentualnie taki wózek jeszcze, co która miała z matek, [a na nim] ten dobytek, to pozwalały mi usiąść i ciągnęły mnie te kobiety na tym wózku. Gdzieś tak ponad tydzień żeśmy szli pieszo z Berlina do granicy z Polską. Stamtąd różnie wracaliśmy do kraju. Raz wagonami świńskimi, raz wagonami osobowymi. Często nam kazano wysiadać na jakichś stacjach i żołnierze sprawdzali, co kto ma – czy nie ma czegoś dobrego do zabrania. Jeden z takich żołnierzy zatrzymał się przede mną i kazał mi oddać ten futerał po aparacie. Ja mówię, że tam nie ma aparatu, że ja tam mam lalkę i otwieram, pokazuję. Mimo wszystko mi to zabrał.
Też – i lalkę, i futerał. Wszystko mi zabrał. Jak wracaliśmy, różnie żeśmy się żywili: czasami jakiś rabarbar się zrywało na polu, czasami w jakimś opuszczonym domu resztki jedzenia się znalazły.
To już był maj, początek maja. Był moment, że kiedyś zatrzymaliśmy się i chyba nawet rosyjski żołnierz wskazał nam taką opuszczoną willę. Tam żeśmy nocowali i przyniósł nam jedzenie, sporo jedzenia: chleb i jakieś tuszonki, tak że mogliśmy się pożywić. Tak że różnie się zachowywali ci żołnierze.
- Proszę powiedzieć jeszcze, jak wyglądało wyzwalanie obozu. Z pani opowieści wynika, że kiedy weszli Rosjanie, to po prostu wymienili się żołnierze – nie było Niemców, byli Rosjanie, a generalnie nic się więcej nie zmieniło.
Nie. Już tyle, że każdy gdzie chciał, mógł pójść, co chciał, mógł zrobić, ale nic się nie zmieniło. Jak słyszę opowiadania, gdzie w innych obozach wyzwalali – czy Amerykanie, czy Anglicy, to zupełnie inaczej to wyglądało. Tu się nikt nie interesował, czy dana osoba jest chora, czy zdrowa, czy potrzebuje pomocy czy lekarstwa. Nie było tego.
- Jak długo Rosjanie byli w obozie?
Weszli około 23 czy 24 kwietnia, a myśmy z mamą wyszły 1 maja, więc byłyśmy tam tydzień.
- I kto chciał, mógł wtedy opuścić obóz, czy oni mówili, że dzisiaj dana grupa wychodzi?
Nie, nie, to już rodzice, matki między sobą uzgadniały. Bo wiem, że powstał problem, że jedni chcieli iść taką drogą, drudzy taką drogą – dwie grupy się stworzyły.
- Kierowali się państwo do Warszawy?
Do Warszawy dojechałam 8 maja albo 9 maja – dzisiaj dokładnie nie pamiętam, ale [byłam] już taka szczęśliwa, że już... W ogóle jak jechałyśmy w tych wagonach nawet odkrytych, to już tak pełną piersią człowiek oddychał, że wraca do rodzinnego kraju, że zobaczy swoich najbliższych, że zobaczy się z siostrą, z bratem, z ojcem – co się z nimi dzieje, nie wiemy, ale już nadzieja w nas wstąpiła.
- Pani musiała niesamowicie cierpieć, przecież miała pani pozawijane stopy i dłonie.
W ogóle nie wiem, jak to jest, że człowiek mógł przeżyć w takich warunkach – czy to organizm się nastawia, przystosowuje, czy psychika ludzka jakoś się zmienia? Na niektóre rzeczy patrzeć byłoby nie do pomyślenia, że takie coś można widzieć, a potem się patrzy na to obojętnie. Głód, który był, to człowiek potem już nie odczuwał tego głodu. Nie wiem, w ogóle nie wiem, jak możliwe byłoby dziś kilka dni przeżyć w takich warunkach – kilka dni – a co powiedzieć tyle miesięcy? A byli tacy, co i parę lat siedzieli w tym obozie. Ja to wszystko mówię, to, co pani opowiadałam, z punktu widzenia moich odczuć, bo na pewno później jakieś publikacje czytałam czy od znajomych słyszałam, to było bardziej może obrazowo to wszystko opisane.
- 9 albo 8 maja wraca pani do Warszawy z mamą...
Na Dworzec Zachodni pociąg nas dowiózł, a ponieważ było to blisko do domu, w którym mieszkałam, mama mówi: „Idź i zobacz, co się tam dzieje” – bo na tym dworcu spotkała syna sąsiadki i z nim rozmawiała. I mówi: „To ty idź, zobacz, czy nasz dom stoi”. No i ja poszłam oczywiście, to było niedaleko – mieszkałam na ulicy Siewierskiej. Tam niestety domu już nie było, została tylko brama i trochę takich murów. Na tym murze i na bramie było mnóstwo karteczek – nie wiem, czy pani kiedyś na filmach może widziała, to ja widziałam na własne oczy – tych kartek było mnóstwo. Zaczęłam czytać i wyczytałam, że moja siostra zatrzymała się u rodziny, dalszej rodziny na ulicy Nowogrodzkiej. Tylko tego się dowiedziałam. Pobiegłam szybko z powrotem do mamy i mówię, że tak i tak, Gienia zostawiła kartkę, że żyje (że jak zostawiła kartkę, to żyje) i przebywa u rodziny na ulicy Nowogrodzkiej. No i z Dworca Zachodniego pieszo z mamą szłyśmy na tę ulicę Nowogrodzką.
Warszawa była w gruzach. Domy to były jedne szkielety, chodnika ani jezdni w ogóle nie było – bo to było jedno rumowisko gruzów. Po tym oczywiście chodzili ludzie, deptali sobie ścieżki. To był też słoneczny, ciepły dzień i za parę godzin [doszłyśmy] – bo jednak na ulicę Nowogrodzką przy Kruczej kawałek drogi po takich wybojach trzeba było iść. Rzeczywiście mieszkała tam moja dalsza rodzina, zajmowali dwa małe pokoiki z kuchnią. Mojej siostry nie było, bo wyjechała za jakimś prowiantem na wieś (ale zaraz, za jakieś dwa dni wróciła), natomiast co żeśmy z mamą zastały: w tym dwupokojowym mieszkaniu przebywa ponad dwadzieścia osób. Kto przyjechał gdzieś tam ze świata, a nie miał gdzie się schronić, to moja rodzina przyjmowała ich pod swój dach. To wyglądało tak, że w ciągu dnia każdy się rozchodził, gdzie kto mógł. Każdy już organizował sobie jedzenie i picie, jak kto mógł. Natomiast jak przychodziła noc, rozkładało się albo koce, albo jakieś palta na podłodze i w ten sposób był nocleg. Podłoga zamieniała się w sypialnię. Rano znów każdy wstawał, woda chyba była na podwórku, troszkę można było się umyć, ale już jedzenie każdy musiał we własnym zakresie sobie organizować.
Gdzieś tak po dwóch miesiącach takiego przebywania... Pamiętam, że bawiłam się na podwórku z dziećmi. Bawiliśmy się niewypałami. Chłopcy organizowali w jakichś puszkach... sypali z tych bomb jakiś proch czy coś takiego i później były fajerwerki. No ale to się z reguły kończyło tragicznie, więc później już mama mi zabroniła uczestniczenia w takich zabawach. Gdzieś po dwóch miesiącach wróciłyśmy na Ochotę. Mama od kogoś odkupiła mieszkanie na ulicy Białobrzeskiej, gdzie nie było ścian otynkowanych, tylko same cegły, podłoga to było takie klepisko, a co najgorsze – nie było okna, czyli jak był chłodniejszy dzień, to się zasłaniało kocem na noc, żeby nie było zimno. Ale zbliżała się zima i nie sposób było mieszkać w takim mieszkaniu bez okien. Siostra przywoziła ze wsi jakieś jedzenie i tym trudniła się, rozprowadzaniem tego, więc jakieś pieniądze były. Rodzina jeszcze nam dopożyczyła i mama znów odkupiła od kogoś taki pokój w wieloosobowym lokalu i tam, w jednym pokoju żeśmy mieszkali: ja, mama, brat i siostra – cztery osoby w takim pokoju. Nie wiem – może miał dwadzieścia metrów kwadratowych. Ale z kolei mama też, wzorem swojej rodziny, jak ktoś wrócił z obozu czy z zagranicy, a nie miał gdzie się podziać, przyjmowała go do siebie i znów ta podłoga zamieniała się w sypialnię.
- A czy pamięta pani pierwsze spotkanie z bratem?
Tak! Pamiętam pierwsze spotkanie z bratem. Byłam na ulicy Nowogrodzkiej już wtedy. To był czerwiec (chyba połowa czerwca 1945 roku) i widocznie brat też był na Siewierskiej, tam, gdzie żeśmy mieszkali, wyczytał tę kartkę i szedł ulicą Nowogrodzką w stronę Marszałkowskiej, jak ja się tam bawiłam z koleżankami, no i zobaczyłam brata, że idzie. Mój brat wtedy miał lat siedemnaście, ale rozpacz mnie ogarnęła, bo wyglądał, jakby miał ze czternaście lat. Nie to, że spotężniał z wiekiem, ale on jeszcze zrobił się bardziej mizerny, niż był. Oczywiście wielka radość, że wrócił, że żyje, ale już potem do końca swojego życia chorował. Chorował na żołądek, chorował już... za bardzo wziął sobie to wszystko do głowy, tak że mieliśmy z nim kłopot.
- Pani na początku maja miała zabandażowane dłonie i stopy. Czy jakąś pomoc medyczną pani otrzymała?
Nie, domowymi sposobami. Jakieś maści mama kupowała w aptece i mi smarowała. To było domowymi sposobami leczone. W ogóle wtedy nie było mowy o lekarstwie, o lekarzu.
- A kiedy pani wróciła do szkoły?
Do szkoły wróciłam na początku roku szkolnego, we wrześniu. Znów rok uciekł tej nauki, bo przecież przez rok 1944/1945, Powstanie, obóz – nie chodziłam do szkoły. Ale moja siostra miała ambicję, żebym nie miała opóźnionej szkoły, że nie mogę iść do czwartej klasy, bo skończyłam trzecią w czasie okupacji, tylko muszę iść do piątej, tak jak mój wiek wskazuje. I zapisała mnie do piątej klasy. Bez świadectwa przyjęto mnie do piątej klasy, z tym że ona pracowała nade mną przez całe wakacje, żebym ja ten rok, który straciłam, nadrobiła. No i jakoś zdałam ten egzamin w szkole i już potem szłam normalnie z roku na rok. Ale te pierwsze lata, w zasadzie, będąc w piątej klasie, to miałam dwa lata nauki takiej normalnej w szkole, no a później już... Ale jakbym po wojnie poszła do czwartej klasy – bo z trzeciej miałam świadectwo – to bym nie miała nic przeciwko temu, ale moja siostra miała ambicje.
- Pani z powrotem mieszkała na Ochocie i tam chodziła do szkoły?
Jak się wyprowadziliśmy z Nowogrodzkiej, to w pierwszych miesiącach mieszkałam w tym domu bez okien – to na Ochocie, bo jednak tam widocznie sentymenty ciągnęły. Później już w Śródmieściu ten pokój.
- Wróćmy jeszcze do czasu okupacji: pani Pierwsza Komunia.
Pierwsza Komunia w czasie okupacji to dla mnie było wielkie wydarzenie. Tak jak mówiłam, to był okres wojny, mama mi rzadko kiedy jakieś nowe rzeczy kupowała. Zawsze mi przerabiała z siostry ubrania, a to sukienkę, a to jakiś płaszczyk – to wszystko było przerobione, uszyte przez moją mamę, a do Komunii to już wszystko miałam nowe – więc już wiedziałam, że to ja jestem tą główną osobą. Buciki, sukienka i całe te wszystkie uroczystości... Na pewno przed tym nauki były w kościele i w szkole był też ksiądz, więc przygotowywał nas do Pierwszej Komunii. I sukienka – ja byłam tak dumna z tej sukienki, że ja mam tę sukienkę białą, że ja mam nowe pantofle. Potem, jak mi zabrano to w Oświęcimiu, to największy skarb mi zabrano.
- A pamięta pani, jak ta sukienka wyglądała?
Tak, to była... teraz to dzieci bardzo strojnie chodzą ubrane... to była sukienka za kolana, miała tu [u dołu] falbanki, tutaj też miała falbanki [na piersi], z długim rękawem. Sandałki takie mięciutkie były, wygodne. Byłam zadowolona z tej sukienki.
- A proszę powiedzieć – jeszcze jedna historia, która mnie interesuje – przez pierwsze pięć dni Powstania, zanim przyszli „ukraińcy”, czy pamięta pani, jak się zachowywali ludzie w piwnicy, co pani robiła w piwnicy, jak się chowaliście? Jak wyglądało pierwszych pięć dni?
Pierwsze pięć dni... trudno mi powiedzieć. Wiem, że mama oczekiwała, że ojciec przyjdzie – to na pewno. Ojciec nie przyszedł. Wiem, że wyczekiwała na syna, też nie przyszedł. Dopiero na terenie Zieleniaka żeśmy się spotkali, ale ojca nie. Ojciec musiał być gdzieś indziej zatrzymany, bo później, jak się dowiadywałam, jaki był los ojca, to właśnie [dowiedziałam się,] że był w Oświęcimiu i stamtąd został wywieziony do Buchenwaldu – tyle wiem.
- Czy pani pamięta to siedzenie w piwnicy, chowanie się? Czy pamięta to pani bardziej szczegółowo?
Nie bardzo pamiętam, ale wiem, że do piwnicy schodziłam z mamą. Ale uważałam to za konieczność.
- A czy zabierała tam pani ze sobą jakiegoś misia albo lalkę?
Szmaciane lalki zabierałam, oczywiście.
- A inne dzieci też zabierały?
Też, oczywiście, że tak.
- I w tej piwnicy panie się nimi bawiły?
Jak słychać było strzelaninę czy jakieś sypanie gruzów, to każdy się kulił.
- Czy od razu, jak ustawały wybuchy, to już państwo wychodzili?
Jak było odwołanie alarmu – bo były alarmy i było odwołanie później alarmu – wtedy się wychodziło z piwnicy.
- I co państwo wtedy robili?
Szliśmy do mieszkania.
- I co pani wtedy robiła? Bawiła się pani tymi lalkami czy pomagała mamie?
No, pomagałam mamie, poza tym mama kazała czytać na głos. Normalne życie codzienne.
- Ale ja nie wiem, co znaczy normalne życie codzienne. To nie jest dla mnie oczywiste. Dzisiaj normalne życie codzienne dziesięciolatka zupełnie inaczej wygląda – dlatego tak dopytuję.
Na pewno, tak jak mówiłam, z sąsiadami byliśmy bardzo zżyci – zarówno na ulicy Kopińskiej, jak żeśmy mieszkali, jak i potem na Przemyskiej (ostatni nasz adres). Tam sąsiadka miała dwie córki, które były mniej więcej w moim wieku i w zasadzie o każdej porze mogłam tam wejść, one mogły przyjść do nas. Mogłam powiedzieć, że chce mi się jeść, i matka mnie poczęstowała czy one mi tam coś dały – tak że to tak jak w rodzinie wszystko było. Na pewno nie było telewizora, nie było radia...
- Wiem, ale to są oczywiste rzeczy...
Tak, ale czym myśmy sobie zajmowali czas? Tworzyliśmy teatrzyki dziecięce.
- O! Czy pamięta pani taki teatrzyk?
Pamiętam taki teatrzyk.
Zbierała się większa ilość koleżanek i kolegów, wybieraliśmy sobie na przykład, pamiętam, bajkę o Królewnie Śnieżce – bo o czym dziewczynki mogą marzyć, jak nie o Królewnie Śnieżce? Wtedy jakieś krepinowe sukienki się szyło, jakieś tańce, przypuśćmy, walca jakiegoś Królewna tańczyła z tym księciem – takie rzeczy. Oczywiście trzeba się było przygotować. Potem, jak już stwierdziliśmy, że to się nadaje do wystawienia, to prosiliśmy sąsiadów, organizowało się krzesła. Sąsiedzi siadali na krzesłach, a myśmy pokazywali sztukę.
- To pani z tymi dwiema sąsiadkami czy ktoś jeszcze?
No nie, jeszcze... w takim przedstawieniu to musiała brać [udział] większa ilość – i dzieci, i sąsiadów, jak już było przygotowane takie przedstawienie.
- I pani pamięta, kogo pani grała?
Nie pamiętam. Wiem tylko, że miałam taką jakąś białą sukienkę czy coś. Nie pamiętam.
- Coś jeszcze z tego typu aktywności pani pamięta?
Z tego czasu to nie pamiętam.
- A jak zapraszali państwo sąsiadów? Wcześniej przygotowywaliście jakieś zaproszenia?
Nie, nie, to ustnie się [zapraszało], ale bilety były. Bilety były porobione z takich karteczek i to były właśnie bilety wstępu. Znaczy jak ktoś przychodził, to dostawał taki bilet.
- I trzeba było przynieść wam na przykład jakieś słodycze?
Należało, tak.
- Czy coś jeszcze pamięta pani?
Może pani by mi podrzuciła temat.
- A czy chodzili państwo do jakiejś biblioteki?
Tak, na ulicę... To już po wojnie.
To nie, nie. To już mama przynosiła książki – od kogoś pożyczała, czy od rodziny, czy od sąsiadów.
- Czy chciałaby pani opowiedzieć krótko o tym, co pani robiła po wojnie, co się działo?
Wiem, że okres wojny, okres Powstania, okres pobytu w obozie na pewno rzutuje właściwie do dziś na moje życie – i rzutował od początku. Ojca nie miałam, bo nie wrócił z wojny, mama ciężko musiała pracować, żeby to wszystko jakoś ogarnąć. Edukacja moja skończyła się początkowo dość wcześnie, bo mając lat szesnaście, musiałam iść do pracy. Musiałam przerwać naukę, iść do pracy. Mama była schorowana, siostra założyła rodzinę, brat też już chyba się usamodzielnił, tak że dość wcześnie zaczęłam pracować. Więc tego dzieciństwa nie miałam, młodości też nie miałam słodkiej, bo i te mieszkania, które mama tam jakimś cudem kupowała, były bardzo skromne. Zawsze dużo osób tam mieszkało. Na pewno gdyby ojciec żył, gdyby nie była zniszczona ta kamienica, w której mieszkałam, to moje życie by się potoczyło inaczej. Wojna zniszczyła moje dzieciństwo, wojna zniszczyła moją młodość, wojna zniszczyła moje zdrowie.
- Proszę jeszcze powiedzieć, czy siostra była prześladowana po wojnie?
Siostra musiała się ujawnić. Był taki okres, że ten, kto się ujawni i złoży broń, nie będzie ponosił żadnych konsekwencji. Siostra skorzystała z tego przepisu i zgłosiła się, że brała udział w walce i nie miała później żadnych kłopotów. Natomiast znam osoby – z dalszej rodziny i z sąsiedztwa – że kłopoty mieli. Ludzie, którzy walczyli za ojczyznę, za wolność, potem w tej niby wolnej ojczyźnie zostali znów uwięzieni i niejednokrotnie [byli] maltretowani lub skazani na śmierć.
Warszawa, 9 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadziła Anna Bosiacka