Czesław Adamusik
Nazywam się Czesław Adamusik. Mieszkam w tej chwili w Warszawie na Ochocie.
- Proszę powiedzieć o swoim dzieciństwie w przedwojennej Warszawie. Jak ją pan pamięta?
Tak. Przed wojną i w czasie okupacji mieszkaliśmy ja z rodziną, matką, ojcem i siostrą starszą ode mnie o siedem lat, na Woli na ulicy Gostyńskiej, to jest w tej chwili przedłużenie ulicy Sokołowskiej. Tej ulicy już nie ma właściwie, jest tam przebudowana w ogóle. Zacząłem naukę w szkole podstawowej numer 125 w roku 1938 przed wojną. Przed wojną ukończyłem właściwie pierwszą klasę. Miałem iść w 1939 roku do drugiej i wybuchła właśnie wojna i do tej szkoły już nie chodziłem, dlatego że kwaterowali tam Niemcy, wojsko kwaterowało, przez całe ponad cztery lata. A nas, uczniów z tej szkoły, [przenieśli], częściowo chodziliśmy jakiś okres na ulicę Górczewską do szkoły, potem z Górczewskiej nas przenieśli na Bema, potem z Bema znowuż na Górczewską. I tak aż do końca wojny żeśmy przechodzili ze szkoły do szkoły, tak jak warunki na to pozwalały.
- A jak pan pamięta wrzesień 1939 [roku]? Chciałam do tego jeszcze wrócić, jak z perspektywy dziecka wyglądało bombardowanie Warszawy?
Dla mnie to było… Właściwie trzymałem się swojej dzielnicy, w pobliżu, nigdzie nie odchodziłem, matka mnie samego nigdzie za daleko nie puszczała. Tak że tylko znam, właściwie najbardziej pamiętam ulice Woli, bo tam na Woli przed wojną… Przepraszam, nie przed wojną, tylko już w czasie okupacji matka zajmowała się handlem, ojciec również, po prostu handlowała czapkami, ale nie miała żadnej budki, tylko po prostu walizkę miała przy ulicy i rozłożone tam czapki. Kto przechodził, to kupił lub nie kupił, ale właśnie czapkami handlowała. Często do matki jeździłem, jak chodziłem do szkoły, bo ojciec handlował, matka handlowała i siostra też się zajmowała jakimś handelkiem. To byłem w ogóle tylko jedyny w domu, tak że musiałem się sam do szkoły wyszykować. Jak przyszedłem, jeśli byłem głodny, to szedłem do matki, pojechałem właśnie na ulicę Wronią. Tam matka mi dawała zawsze parę groszy i chodziłem [na obiad], budki były, gdzie można było troszkę pojeść. Tak że zawsze chodziłem na obiad. Tak że znam właśnie Wolę najbardziej, te ulice tak: Towarowa, Prosta, Pańska i Wronia właśnie, plac Kazimierza, i ulice takie jak Górczewska, Wolska, tam często chodziłem, tam było tak zwane wesołe miasteczko, „Wenecja” to była. Tam były różne karuzele, nie karuzele najróżniejsze. Po prostu chodziłem, żeby się troszeczkę rozerwać. Bardzo dobrze wspominam Warszawę, bo tak się zżyłem z tą dzielnicą, że właśnie nic nie wiedziałem, w ogóle nie przeprowadziłbym się, nie wiem, nigdzie z Warszawy-Woli, tam gdzie mieszkałem. Mieszkanie mieliśmy jedno tylko, nie było wygód w tym budynku. Po wodę wychodziło się na podwórko i tam był kran w ścianie i wszyscy lokatorzy, a było w naszym budynku sto mieszkań, tak że… Może nie sto, było chyba osiemdziesiąt jeden dokładnie. Ubikacja również była, wchodziło się od podwórka i to przypominało ubikacje na dworcach kolejowych, kabiny były. Tak że to był właściwie budynek, który nie miał wygód. Było tylko jedno mieszkanie i w tym mieszkaniu mieszkało cztery osoby – ja, moja starsza o siedem lat siostra, matka i ojciec. Mieszkanie miało może dwadzieścia metrów kwadratowych. Zresztą nie tylko nasze, ale wszystkie mieszkania w tym budynku były takiej wielkości. Nie było żadnego mieszkania dwupokojowego na przykład. Kuchnia była węglowa i też w tym mieszkaniu tylko była zasłonka powieszona, żeby nie było widać, jak się tam gotuje, ale tak tylko było w jednym mieszkaniu. Cóż mogę jeszcze więcej na ten temat powiedzieć?
- A czy pana rodzice jakkolwiek byli związani z konspiracją? Czy coś takiego pan pamięta z domu? Albo siostra? Siostra już była nastolatką w tamtym czasie.
Domyślam się tylko, bo mi o tym nie mówili, ojciec na pewno nie, matka też nie, ale siostra była siedem lat ode mnie starsza, miała wtedy dwadzieścia lat, ona – domyślam się tylko – że była. Siostra wyszła za mąż trzy miesiące przed rozpoczęciem Powstania Warszawskiego i w czasie Powstania wiem, że jej mąż miał pistolety, do AK należał, ale czy ona [należała], to nie mogę powiedzieć. Do dzisiejszego dnia nie wiem, czy była, czy nie była, czy z nim chodziła gdzieś, czy nie. Wiem, że on, jej mąż, mój szwagier, był w AK.
- Rozumiem. Mieszkał pan na Woli, mówił pan, że to taka piękna dzielnica, a strasznie dotknięta w czasie Powstania. A wcześniej czy wiedząc, że niedaleko jest getto, czy pan koło getta przechodził, czy pan miał okazję coś zobaczyć, jeśli chodzi o getto? Czy w ogóle getto było wtedy dla pana zupełnie osobnym miejscem?
Tak, było odrębnym [miejscem], dlatego że to było od miejsca naszego zamieszkania dosyć daleko, trzeba pojechać. […] Ale widziałem getto, znaczy nie widziałem, nawet nie byłem w pobliżu getta, ale z daleka widać było, jak ogień się pali i łuna wieczorem, szczególnie w nocy, i strzały słychać było też. To tyle tylko pamiętam, jeśli chodzi o getto, że getto walczyło, getto paliło się po prostu. Wielka łuna była, szczególnie wieczorem było widać. W tym momencie, kiedy się paliło, kiedy łuna była, kiedy były strzały, to wydawałoby się, że to jest niedaleko właściwie, ale jak się tak zaczęło tam jechać, to okazało się, że dosyć daleko. Tak że mnie rodzice nie puszczali, żebym jechał, a szczególnie wieczorem i w dzień też mi nie kazali tam jeździć, żebym się gdzieś nie zawieruszył po prostu. Bali się. Tylko tyle pamiętam o getcie.
- A proszę powiedzieć, tak pan ładnie mówi o tym okresie, dla pana jako dziecka był to wtedy szczególny czas, czy pan jako dziecko zauważał, odczuwał terror na ulicach, czy to zupełnie pana nie dotyczyło? Czy był pan świadkiem jakiejkolwiek sytuacji, łapanki, tragedii na ulicach, jeśli chodzi o stronę niemiecką względem ludności Warszawy?
Byłem świadkiem łapanek. Po prostu przyjechał samochód, buda niemiecka plandeką przykryta. W pewnym momencie przejechali przez ulicę, wyskoczyli i kogo mieli pod ręką, po kolei [łapali] dzieci, dorosłych ludzi, starych czy kobiety, obojętnie, ile się zmieściło do samochodu, i pojechali. Wtedy kiedy właśnie jakiegoś Niemca tam zabili, to ich trzymali jako zakładników. A potem, jak Niemca zabili, to dziesięciu, dwudziestu rozstrzelali za jednego Niemca.
Pamiętam, nasz troszkę dalszy kuzyn, który mieszkał za Żychlinem, ale przyjeżdżał do Warszawy w interesach, coś chciał kupować, i do naszego mieszkania przychodził, czasami przenocował też, bo czuł się rodziną, kiedyś właśnie przyjechał i w czasie łapanki go złapali i trzymali jako zakładnika. Przyszła jedna pani właśnie z Żychlina, gdzie mieszkał, jego sąsiadka, a też nas znała dobrze, wiedziała, gdzie matka handluje, przyszła do matki i powiedziała, że (miał na imię Stasio) Stasia w łapance złapali i powiesili go na balkonie. Słynne właśnie było powieszenie zakładników przy dwóch balkonach naprzeciwko sądów, na Leszno. Ja wtedy akurat nie byłem w domu, tylko pojechałem do matki, właśnie przy matce byłem, jak ta kobieta mówiła. Jak potem poszła, to [matka] powiedziała: „To niemożliwe chyba. Idź, tylko bardzo uważaj, żebyś tam gdzieś nie wpadł. Uważaj, jak będzie niebezpiecznie, to nie chodź tam, nie zbliżaj się”. Chętnie pobiegłem tam i właśnie przez ulicę Leszno ludzie przechodzili, nie wolno było nikomu się zatrzymać przed tymi balkonami. Tak z boku wisiało dwudziestu. Było chyba ze dwudziestu może, nie liczyłem dokładnie, wisiało na jednym balkonie. To był balkon dosyć długi, potem była mała przerwa i drugi balkon. Przy tym drugim balkonie również wisieli wisielcy. Właśnie jego pierwszego zobaczyłem. Pierwszy z brzegu to był on, poznałem go po jego ubraniu, w którym przyjeżdżał, i tak dalej. Wisiał po prostu. Rzeczywiście przyszedłem do matki, mówię, że tak i tak wygląda sprawa, że nie żyje. A nikomu się nie pozwolili tam zatrzymać na chwilę, ale tłumy ludzi przechodziły, tłumy, w jedną i drugą stronę i tak się przyglądali. Po prostu chcieli zastraszyć Niemcy właśnie Polaków. To była taka łapanka, w której ona…
Ale drugi przypadek miałem taki, że kiedyś jechałem z ojcem w drugim wagonie, ponieważ kiedyś za okupacji prywatnie uczyłem się grać na akordeonie, a były imieniny pani, która nam szyła czapki, na Prostej mieszkała, mówi: „Weź akordeon i pójdziemy pod jej drzwi i zagramy jej marsza”. Wielka niespodzianka była, tak było, ale zaczym dojechaliśmy, ulicą Górczewską chodził tramwaj numer szesnaście, pamiętam, z Ulrychowa Górczewską jechaliśmy w stronę Młynarskiej i tam między przystankami tramwaj został zatrzymany przez Niemców. Patrzymy, a z pierwszego wagonu wszystkim po prostu każą opuścić [tramwaj], a do drugiego w ogóle nie podchodzą. Ojciec mówi tak: „Jeśli ich wygarną i nas, ciebie może nie wezmą (ale pilnuj akordeonu). Jak tam będę musiał z nimi iść, to idź do domu od razu, wróć i powiedz mamie,co było, jak było”. Mówię: „Dobrze”. Tramwaj stoi, ludzie wszyscy wyszli, a Niemcy, akurat ilu ich tam było, tam było też dosyć dużo ich, weszli do pierwszego wagonu i kazali jechać. Po prostu opróżnili sobie wagon dla siebie. Myśmy szczęśliwie odetchnęli, dojechaliśmy potem do tej pani, ja pod drzwiami marsza zagrałem, to była bardzo zaskoczona, oczywiście. To był taki przypadek właśnie takich [łapanek].
Jedną łapankę widziałem na ulicy, gdzie ludzi zgarnęli, drugą łapankę, to jakoś to nie była łapanka, tylko jakoś tak przeżyłem. Widziałem potem [ludzi], którzy byli w łapance złapani i naszego znajomego pana, z rodziny właściwie, który został powieszony. To były takie najbardziej wtedy dla mnie wstrząsające rzeczy, dlatego że…
Aha, byłem jeszcze świadkiem, ale to już nie łapanki, tylko rozstrzelania zakładników. Rozstrzelili, nie pamiętam, którego to było roku, to był 1944 czy to był 1943, to już dokładnie nie pamiętam, ale też Niemca zabili i przywieźli właśnie dwudziestu Polaków. Murek był przed budynkiem na otwartej przestrzeni. Pod murem ich postawili, rozstrzelali. Tego momentu rozstrzelania nie widziałem, bo tam w ogóle nie pozwolili dojść. Kto by doszedł? Każdy się bał tam iść w tym momencie, bo mogli też w nich postrzelać. Ale jak tak rozstrzelali i od razu trupy zabrali na samochód i wywieźli i wtedy już każdy mógł tam iść. Z ciekawości podszedłem tam, gdzie rozstrzelali, to jeszcze były ślady mózgu ludzi na murze poprzylepiane i odpadało, niektóre jeszcze były, jeszcze się trzymały. To było dla mnie wtedy wstrząsające. Takich kilka przypadków miałem.
- Mówi pan 1943 albo 1944 rok. Przechodząc do 1944 roku, przejdźmy do Powstania. Jest 1 sierpnia 1944 [roku]. Jak pan pamięta ten czas?
To był właśnie najtragiczniejszy dla mnie okres życia, bo tak – 1 sierpnia [to] był piękny dzień, słoneczny, bawiliśmy się normalnie z chłopakami w podwórkowe gry, nic się na to nie zanosiło, ale po obiedzie już stawało się jakieś takie napięcie. Ktoś się spotykał, rozmawiał po cichu gdzieś, na ucho sobie ktoś coś mówił. Myśmy się zastanawiali, co tu się dzieje. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że coś się szykuje, ale potem czym bliżej, to więcej ludzi [wiedziało]. Już się ktoś dowiedział, że coś będzie. Ja już zniecierpliwiony, bo to już dochodziła piąta, może za piętnaście piąta była, widzę, że też na ulicę niektórzy idą, ja też pójdę. A matka była w mieszkaniu z ojcem w tym momencie i siostry też nie było. Wyszedłem w bramie na ulicę, patrzę, a tam pełno chodzi tych w AK, jeszcze nie wiedziałem, że są z opaskami AK, bo jeszcze opasek nie mieli, ale w długich płaszczach i tak się przechadzali po ulicy. Ich tam było… może dwudziestu naliczyłem. U jednego, jak przechodził, to mu się płaszcz troszkę odwinął i zauważyłem lufę karabinu. Mówię: „Oho, to coś się będzie tu dziać”.
Syreny zawyły o godzinie siedemnastej, oni wtedy pistolety, karabiny powyciągali spod płaszczy i tam, gdzie mieli atakować, tam ruszyli. Najbliżej naszego budynku była szkoła, do której chodziłem przed wojną. Szkoła [numer] 125, w tej chwili też jest 125 nawet, tylko w tej chwili jest Gimnazjum imienia Józefa Piłsudskiego w tej szkole. I do tej szkoły [ruszyli], a nasze okna budynku wychodziły na drugą stronę, wychodziły właśnie na szkołę, to biegiem poleciałem do domu i mówię: „Mama…” – tak i tak to wygląda. A matka mówi: „Tak, właśnie tu widzimy, patrzymy przez okno”, że Powstańcy biegli przez ogródek, przez ogród niewielki od drugiej strony szkoły, jedni od jednej strony, inni od drugiej, i biegli właśnie jedni z granatami, drudzy z pistoletami. Po prostu był atak na tę szkołę. Chyba w ciągu kilkunastu minut, może pół godziny już szkołę zdobyli, żadnego Niemca już nie było. Niemcy prawdopodobnie, nie wiem, może wcześniej pouciekali, też nie jestem pewien. W każdym razie był wielki entuzjazm, oczywiście. Ludzie tam gotowali zupę, nosili im ciepłą strawę, żeby [pomóc]. Każdy się cieszył, że było Powstanie po prostu, że wreszcie ktoś się do tych Niemców dobrał. To był pierwszy dzień i tak minął do wieczora.
Matka wieczorem już się nie rozbierała, nie kładła się spać, ojciec też, bo mówił tak: „Nie wiadomo, jak będzie”. A ja się położyłem i spałem, oni potem też momentami spali, ale nie przespali całej nocy. Potem na drugi dzień też jakoś spokojnie dzień przeszedł, tylko było słychać strzały dalej na Warszawie, na Woli tam dalej było słychać, że strzelają, że granaty się rwą, ale myśmy się cieszyli wtedy, cały blok się cieszył, wszyscy ludzie się cieszyli, że cała Warszawa [walczy]. Już wiedzieliśmy, że to nie tylko wybryk tutaj w tej szkole, tylko że cała Warszawa walczy. Już wiadomości [były], już był kontakt i tak dalej, że cała Warszawa walczy – Powstanie Warszawskie – każdy wiedział właściwie, jak sprawa wygląda.
No, a trzeci dzień… Nasz budynek był taki, że wchodziło się w bramę, budynek szedł w tym kierunku [w prawo], potem studnia i naokoło i do bramy, tak że była studnia. Tylko [to] nie był wysoki budynek, tylko niższy, ale tylko jedna brama była, można wyjść. Jeden segment tego budynku, właśnie od ulicy, był drewniany. To był budynek jednopiętrowy, ale drewniak. Trzeciego dnia Niemcy podjechali czołgiem, polali benzyną czy czymś, podpalili i spalił się ten budynek. Tylko były zgliszcza po tym budynku. Była otwarta przestrzeń już od ulicy, bo po tym budynku każdy mógł przejechać i przejść, kupa popiołu była tylko i pojechali. To był trzeci dzień Powstania. Czwarty dzień to już też było tak sobie, słychać walki, były bliżej, dalej, ale jeśli chodzi o nasz budynek, to jeszcze nikt niczego tam nie przewidywał takiego, żeby Niemcy mieli przyjść czy ktoś inny tam, „ukraińcy” czy jak, żeby nas wyciągali z domów. Dopiero piątego dnia od rana strzały były, walki, i tak dalej. Coraz bliżej było słychać strzelaninę.
5 sierpnia gdzieś dwunasta może była, pierwsza, może w pół do pierwszej, jakieś w obiad, ktoś wpadł na podwórko i krzyknął: „Chowajcie się, bo »ukraińcy« idą! Zaraz wejdą do naszego budynku, na nasze podwórko!”. Myśmy tylko się pochowali do klatek schodowych. Potem wpadli z pistoletami w ręku jak rozwścieczeni i krzyczeli, żeby wychodzić z klatek schodowych na środek podwórka. Myśmy wyszli na środek, z klatek powychodziliśmy. Nie pozwolili nikomu wziąć ani jednej paczki, tobołka. Ktoś chciał coś wziąć, żeby miał, bo nie wiedział czy wróci. Nawet śniadanie chciał wziąć, też nie wolno mu było, z gołymi rękoma [wyszliśmy]. Każdy, kto miał, trzymał, to musiał na podwórku zostawić, oni nas wszystkich potem, było może około dziewięćdziesiąt, stu osób, wyprowadzili przed bramę na ulicę, a tam już na nas czekała jakaś grupka, ze dwadzieścia osób. Nie znałem tej grupy, nie wiem, skąd oni [ich] przyprowadzili, może z innego budynku, ale w każdym bądź razie dołączyli tą małą grupę do naszej i około stu dwudziestu osób było.
Zaczęli nas pędzić ulicą Gostyńską w stronę ulicy Górczewskiej. Górczewska z Gostyńską się łączyła przy wiadukcie kolejowym, jak teraz w tej chwili jest na Górczewskiej wiadukt kolejowy, to tam łączyła się nasza ulica. Doprowadzili [nas] na Górczewską pod wiadukt. Troszkę skręciliśmy w prawo do wiaduktu, w Górczewską skręciliśmy może z pięćdziesiąt metrów. Przeprowadzili nas pod wiaduktem i idąc od ulicy Młynarskiej, to po lewej stronie wyszliśmy, takie jest pomieszczenie, tam w tej chwili ten teren jest ogrodzony siatką i tam jakaś zabudowa niewielka też w tej chwili jest na polu. Ustawili nas właśnie tyłem do ulicy, staliśmy właśnie przodem do placu. Może pięćdziesiąt metrów miał szerokości, długości; w stronę muru też było ze siedemdziesiąt metrów i po lewej ręce mieliśmy tory kolejowe. Tak stanęliśmy i patrzymy, co tu się dzieje. Tam na placu rosło kartoflisko. Za tym placem – mówię, tak ze siedemdziesiąt metrów, sześćdziesiąt – był mur betonowy, dwa i pół metra wysokości i dochodził w prawo do tego aż takiego budynku, [który] był po prawej stronie, szczytem odwrócony, tyłem do tego pola, tak że to była naturalna ściana tego pola, ten budynek. Na przodzie mieliśmy mur betonowy, a lewa strona była wolna i tył Górczewskiej. Nas wyprowadzili, to stanęliśmy tyłem do ulicy Górczewskiej, a tam po drugiej stronie Górczewskiej,
vis-à-vis zaraz, też rozstrzeliwali ludzi i to bez przerwy, cały czas. A myśmy stanęli tak tutaj przed tym polem i tak się patrzymy, co będzie.
Pierwsze moje spostrzeżenie na tym polu – spojrzałem tak trochę lekko w prawo pod mur od budynku, a pod tym murem już leżała sterta trupów, nawet dwie sterty trupów. W każdej było może ze dwadzieścia osób tak porzucanych, już rozstrzelanych. Domyślaliśmy się, że prawdopodobnie na tym polu zostali przed nami rozstrzelani, bo jak nas postawili tyłem do Górczewskiej, to przed nami, jakieś może dwa, trzy metry, były poustawiane ciężkie karabiny maszynowe na nóżkach w tamtym kierunku, w kierunku muru. Jak zobaczyliśmy tych właśnie rozstrzelanych, to wiedzieliśmy, że na pewno tutaj, właśnie tu z tych karabinów przed nami rozstrzelali już jakąś grupę. Ci ludzie niektórzy jeszcze byli prawdopodobnie [żywi]. Stali, pod mur poszli, może ranni byli, oni wszystkich potem, co się poprzewracali, porzucali pod mur i niektórzy byli jeszcze ranni i żyli. Jeden, pamiętam, z panów, to wrażenie zrobiło na mnie duże, jak tam staliśmy przy ulicy, a oni byli od nas ze dwadzieścia metrów, pod murem leżeli, podniósł głowę lekko, już tak z wysiłkiem głowę podnosił i patrzył się na nas, przyglądał się. Pewnie myślał, że też i z nami to będzie niedługo.
A my stoimy i nie wiemy, co [się stanie]. Podejrzewaliśmy, że nas tu rozstrzelają, po to tu przyprowadzili. W końcu jeden z „ukraińców” krzyknął, żeby jakiekolwiek złoto ktoś ma, obrączki, pierścionki, kolczyki, wszystko musi oddać, wszystko powyciągać. Matka moja miała, pamiętam, kolczyki – oddała. A mój ojciec w tym momencie, kiedy nas, bo jeszcze nie powiedziałem, zabierali z podwórka właśnie, jak tylko wpadli, gdzieś się podział, gdzieś uciekł z innymi, gdzieś dalej, i moja siostra również ze swoim mężem też, tylko ja byłem wzięty z matką w tej grupie. Ojciec nie wiedział, co się dzieje ze mną, a my nie wiedzieliśmy, co dzieje się z ojcem. Potem powiedzieli tak – żeby złoto oddawać, to matka oddała, wszyscy pooddawali. Chodził z czapką, wojskową czapkę zdjął, wzdłuż szeregu i każdy mu wrzucał to złoto, co kto miał. Tak podejrzewaliśmy, że teraz każą nam iść na rozstrzał, a po chwili już tam ktoś krzyknął: „Wyciągnąć kenkarty!”. Te dowody osobiste niemieckie były, kenkarty mieliśmy. To nadzieja wstąpiła w nas, bo już ludzie zaczęli płakać, lamentować, bo już czuli, co będzie. Jak powiedzieli, że „Wyjąć kenkarty”, to jakoś tak troszkę się uciszyło. Każdy uważał, że może dowody sprawdzą, to głównie były dzieci, kobiety, a mężczyzn było może jeden na dziesięciu po prostu, kto mógł młodszy… Mężczyźni byli nawet nie tylko starsi, ale i młodsi też, w średnim wieku. Pozostawali tylko ci, którzy nie chcieli opuścić swoich rodzin, żony, dzieci i tak dalej, byli do końca z nimi. Jak powiedzieli „kenkarty”, to matka wyjęła kenkartę i wszyscy też trzymali w ręku, czekali. Czekali, jak przejdą i będą sprawdzać. Nie sprawdzali, tylko z tymi kenkartami w pewnym momencie powiedzieli: „Pod mur!”. Myśmy nie chcieli ruszyć, dopiero wtedy lament powstał, jedni płakali, inni się modlili, inni klękali przed nimi, prosili, żeby przebaczyli, żeby nie rozstrzelali, inni bluźnili, klęli jak tylko mogli. Różne reakcje były ludzi. Myśmy stali, nie chcieli po prostu ruszyć się stamtąd, to dopadli do nas z karabinami i nas bagnetami zaczęli popychać, to kłuło po prostu, żeby iść na środek na to pole. Nas od chodnika, co przy ulicy był, na pole wypchnęli po prostu siłą. Już każdy zrezygnowany był, poszedł na środek pola, myśmy wszyscy byli w odległości od nich tak, jak mniej więcej do muru jeszcze mieliśmy, pod który nam kazali pójść. Ale jak się znaleźliśmy na środku pola, to nie staliśmy w żadnym dwuszeregu, nie, tylko się grupki małe potworzyły, głównie rodzinne grupki. Ja z matką tylko byłem, stałem, ale obok mnie tam inne rodziny były z dziećmi i tak dalej, i tak w nieładzie żeśmy stali. To oni widzą, krzyczą, żebyśmy dalej tam szli, pod mur, a my nie, tylko tak żeśmy sobie na środku stali. W pewnym momencie oni do tych karabinów, położyli się przy nich i mieli zamiar strzelać z tych karabinów maszynowych, tak jak stoimy po nas, bo myśmy nie chcieli tam dalej pójść. A jeden z naszych, z tej naszej grupy, krzyknął: „Zobaczcie! Będą strzelać! Kładźcie się na ziemię!”. Myśmy się wszyscy rzucili twarzą do ziemi, ja również się rzuciłem z matką twarzą do ziemi. Matka wtedy, jeszcze zaczym się rzuciliśmy, to nie tylko my, ale wszyscy się w ogóle żegnali, płacz, lament, uściski, ostatnie pożegnania. Matka mnie przytuliła mocno do siebie, już nic nie mówiła, tylko spojrzałem w górę na matkę, to jej ciurkiem łzy leciały w tym momencie, ale jak widzieliśmy, że mają zamiar strzelać, to żeśmy się wszyscy już położyli i wszyscy leżeli. Nikt nie wstał, tylko każdy leżał i to twarzą do ziemi, bo może gdyby się twarzą do góry normalnie położył, to by człowiek nie wytrzymał i oni też by może szybciej widzieli, kto żyje, kto nie żyje, ale jakoś tak odruchowo twarzą do ziemi się pokładliśmy. Później jeden koło drugiego [leżał]. To było dosyć dużo, około stu dwudziestu osób w ogóle, to było pole, że między nami potem chodzili. Jak myśmy się położyli, to wtedy już nie mogli z karabinów maszynowych strzelać, bo lufy były ustawione takim pod kątem, żeby właśnie pod ten mur nas [ustawić i] rozstrzelać. Leżymy tak, a po chwili weszli między nas, weszli na pole i zaczęli strzelać z broni ręcznej, a na tym polu rosły (to był sierpień) kartofle, jeszcze niewykopane, kartoflisko takie, łęciny, były jeszcze niewykopane kartofle. Jak matka rzuciła się twarzą do ziemi, to akurat trafiła, ale już się nie poprawiła, na podwyższenie, na bruzdę po kartoflach. Była troszkę wyżej ode mnie, a ja trochę byłem niżej od matki. Matka wtedy koło mnie się położyła, wzięła mnie, miałem ją po prawej stronie, lewą ręką objęła za szyję, tak mnie wzięła [objęła], to miałem szyję jej ręką, to ja wtedy prawą rękę, co miałem przy matce, wziąłem pod spód i matkę złapałem tak za kciuk i trzymałem, ściskałem mocno, czułem, jak matce puls bije w palcu. Lewą rękę swoją wyciągnąłem ponad głowę i tak miałem rękę [wyciągniętą ponad głową], tak leżała, a tu matkę trzymałem. Weszli, zaczęli strzelać. Po prostu chodzili, nie widziałem ich w ogóle, ani matka, ani nikt, każdy leżał twarzą [do ziemi], a oni podchodzili i strzelali i tak postrzelali ze dwadzieścia minut. Oczywiście, odezwały [się] głosy: „Dobij! Dobij!”. Jeden krzyczał: „Dobij!”, drugi ich wyzywał od najróżniejszych, klął i tak dalej, różnie się zachowywali. Postrzelali tak ze dwadzieścia minut, pochodzili między nami i odeszli do chodnika, gdzie stały cekaemy, z powrotem odeszli do ulicy. Nie było ich jakieś piętnaście, dwadzieścia minut, może tak gdzieś pół godziny. Nikogo nie było wtedy na polu, tylko były jęki. W pewnym momencie czuję, że matce puls słabiej bije. Bije, ale tak jakoś coraz to mniejszy, mniejszy, mniej wyczuwalny. W pewnym momencie słyszę, że matce we wnętrznościach, w brzuchu tak jakby się woda przelewała, a jeszcze bałem się odezwać i zapytać matki, czy żyje, bo po prostu strach mi nie pozwalał zapytać się matki i dowiedzieć się, że już nie żyje po prostu. Bałem się tego słowa, zapytać: „Mamo, czy żyjesz, czy nie?”. W tym momencie, jak puls już przestał w ogóle bić, przelewanie się we wnętrznościach również ustało, poczułem bok mokry, cały bok miałem mokry. Matka, ponieważ wyżej troszkę leżała, to cała krew, widocznie musiała dostać. Nie wiem, gdzie strzelili, w serce albo w głowę, bo nie jęczała, nie narzekała, nic ją nie bolało, widać, tylko od razu straciła przytomność i dosyć szybko straciła życie. To musieli strzelić nie wiem gdzie, w każdym bądź razie krew spływała z tej górki, z matki, wszystko na mnie. Miałem pół boku we krwi matki, noga po prostu się nurzała w tej krwi.
Później szli drugi raz i drugi raz patrzyli, kto jeszcze żyje, kto się rusza i zaczęli znowu strzelać. Koło mnie przechodzili i tak dalej. To myślę: „Pewnie na mnie kolej przyszła”. Za każdym razem drżałem cały, pod sztywną ręką matki leżałem, ale po drugim razie już odeszli, tak z pół godziny postrzelali i znowuż odeszli. Nie wiedzieli, kto żyje, kto nie, tylko jak trafili, bo każdy twarzą do ziemi leżał, a nie odkręcali ludzi, żeby patrzeć. Odeszli znowuż do ulicy, a ja w tym momencie, jak odeszli, wiedziałem, że już matka nie żyje, bo pytałem jej po tym, jak odeszli: „Mamo, żyjesz?”. Matka się nie odzywała. „Żyjesz czy nie? Odezwij się”. Potrząsnąłem matkę, nawet ręką [nie ruszyła], to już byłem pewien, że nie żyje, bo tak to by się matka już odezwała, powiedziałaby, czy żyje, czy nie żyje, „Jestem ranna” czy jak. Wiedziałem, że nie żyje. Jak po raz drugi odeszli do ulicy, a ja jeszcze żyłem i nie byłem ranny, to tak troszeczkę głowę uniosłem do góry i spojrzałem na moją lewą rękę. Na lewym ręku miałem skrzepniętą krew i to dosyć grubo napryskane i ta krew skrzepła. To sobie myślę; „Czy to moja krew, czy nie?”. Ale nic mnie nie boli, tak trochę ręką poruszałem, mówię: „Wszystko w porządku”. Okazało się potem, że ci ludzie, którzy koło mnie w pobliżu leżeli, jak strzelali, krew pryskała i mi tę drugą rękę krew popryskała i to się zsiadło. Prawy bok miałem we krwi i to dobrze [mocno] we krwi – prawie że pływałem w krwi matki, na lewej ręce miałem tu krew skrzepniętą, a jak koło mnie chodzili, to ja się nie ruszałem. Po raz trzeci przyszli, coraz mniej głosów było słychać: „Dobij” czy „Nie dobij”. Bo już coraz mniej ludzi żyło. I tak przyszli trzeci raz i za trzecim razem widocznie moja noga im przeszkadzała, bo byłem wyciągnięty, to podsunął pod moją nogę but swój i tak przerzucił na bok. Był przekonany, że nie żyję. W jakim ja stanie, widział, że jestem, to udałem po prostu, na tyle miałem rozumu jeszcze jako trzynastoletni chłopak, [wiedziałem], że muszę teraz udawać trupa. Tak przerzucił nogę i tak ta noga została, już nie ruszałem i przeszedł gdzieś dalej. W pewnym momencie któregoś… I znowuż odeszli i znowuż potem przyszli czwarty raz, to zaczęli strzelać, to ja już po prostu tak odrętwiałem, że mówię: „Chyba już czy się poderwę, czy jak? Nie wiem, bo nie wytrzymam dłużej”. Ale już cały byłem zdrętwiały, bo nie mogłem drgnąć, ruszyć się w ogóle, bo jak się ruszę, to zobaczą i zastrzelą. Jak przyszli po raz czwarty, to stanęli tuż nade mną, to słyszałem jak w karabinie ładuje kulę do zamka, ale to dosłownie nade mną to czułem. Mówię: „To teraz pewnie ja”. Już byłem przygotowany na to i potem strzał taki był, że aż mi w uszach dudniło, ale dalej czuję, że nie jestem ranny i żyję na razie jeszcze. Potem zaczął rozmawiać z drugim „Ukraińcem” i odeszli kawałek dalej znowuż i tam dalej rozstrzelali. Okazuje się, ktoś blisko mnie musiał leżeć i strzelili w niego. I tak było chyba ze sześć razy. Przyszli jeszcze raz, przyszli z powrotem, tam jeszcze gdzieniegdzie, ktoś jeszcze tam [żył], strzelili, dwa, trzy wystrzały było słychać. Potem już odeszli i jeszcze raz przyszli, jak już robiło się szaro, już tyle godzin. Od godziny gdzieś pierwszej, a w miesiącu sierpniu, to godzina która? Dziewiąta czy dalej to dopiero się ciemno robi, to do tych godzin bez przerwy tak przychodzili, odchodzili, strzelali. Ostatni raz jak wyszli, to już było szaro i pochodzili, pochodzili i żadnego strzału nie było. Uważali, że już nikt nie żyje, i odeszli sobie. Zostawili nas. Żeby naszych trupów brali tak jak poprzedników naszych, od razu pod mur uprzątali, to wtedy bym musiał się okazać, że żyję i inni też ewentualnie, dlatego że by człowiek nie wytrzymał, wolałby być zastrzelony, niż by się miał potem spalić na stosie, żeby się palił. Ale jak odeszli, to była cisza kompletna, trupów nie sprzątali.
Sobie tak myślę, leżę i mówię: „Co mam teraz robić?”. Z tyłu na Górczewskiej, tam jak plecami staliśmy, gdzie stoi w tej chwili pomnik, że w dniach [od] 1 do 5 sierpnia rozstrzelano dwanaście tysięcy osób, po drugiej stronie Górczewskiej stoi krzyż w tym miejscu, tam rozstrzelali, tam był barak, który się palił. Okazuje się, w tym baraku, coś w formie stodoły, jak na wsi mają, jak rozstrzeliwali osoby po tamtej stronie, to od razu uprzątali i rzucali do tego baraku. Potem, jak już trupów było pełno, dużo, wysoko dosłownie, to podpalili i to się paliło. To się paliło również właśnie, jak tam leżałem, myśmy leżeli już, już po rozstrzelaniu, można powiedzieć, to widno było, iskry leciały do góry, noc była księżycowa, księżyc w pełni był, widniutko było, tu się pali, tam się pali. Mówię: „Gdzie tu ruszyć? Jak tu człowiek podejdzie?”. Jak tak widziałem troszeczkę, wiedziałem, że ich nie ma, to tak trochę głowę pochyliłem, chciałem wyjrzeć, to: „Wszędzie widno” – mówię. A niemożliwe, żeby nie było Niemców czy „ukraińców” tutaj, jakiejś wachy czy coś, bo jak ktoś się ruszy, to go mogą zastrzelić, ale tak sobie leżę i mówię: „Ale leżeć tutaj do rana, to też albo mnie rozstrzelą albo mnie spalą potem. W każdym bądź razie żyję, to mnie zastrzelą”. I mówię: „Co tu zrobić?”. To była może godzina dziesiąta i z tego wszystkiego, jak tak myślałem, to usnąłem wbrew mojej woli, bo zamierzałem mimo wszystko uciekać, po prostu wyczołgać się do torów kolejowych i przez tory, trafią, to trafią, nie, to nie, uciekam na Warszawę prosto, ale usnąłem.
Potem obudził mnie szelest liści, łęcin ziemniaczanych. Tak nasłuchuję, a tam ktoś jakby z prawej strony od tego muru, co ten budynek, tam trupy leżały, te dwie sterty, ktoś tam się zbliża. Gdzieś szum, szelest słyszę, po chwili znowuż ucichło, za chwilę znowuż szelesty, ktoś się zbliża w moim kierunku tak od strony głowy w przodzie ktoś idzie. Ja się bałem strasznie, bo myślałem: „Albo »ukraińcy«, albo ktoś inny, może tu jeszcze przyszli patrzeć, kto jeszcze żyje?”. Człowiek różnie myślał w tym momencie. Bałem się, cały się trząsłem, ale coraz bliżej podchodzą, to wyraźną mowę zaczynam słyszeć, tylko nie mogę jeszcze usłyszeć, po jakiemu mówią. Już się zbliżyli i tuż przed moją głową, tak przechodzili w bok, zatrzymali się, może to parę centymetrów ode mnie było. I słyszę, rozmawiają po polsku. Mówię: „Chyba tak jak ja ocaleli, w ten sposób”. Tak troszkę głowę [pod] matki ręką do góry uniosłem, to drgnęli i spojrzeli na mnie i widzą, że żyję i mówią tak: „Ranny jesteś?”. A ja mówię: „Nie”. „To dołącz do nas, będziemy uciekać”. Do nich dołączyłem. Tam było tak – dwie dziewczyny wtedy uciekły, po dziewiętnaście lat miały, chłopak, lat piętnaście, dwa lata ode mnie starszy, był trzeci, czwarta była kobieta, lat czterdzieści, która była ranna w obie nogi. Miała w łydkach takie dziury, żeby jej po prostu pięść weszła i krew jej uciekała bez przerwy, cały czas. Tak osłabiona była, że nie mogła [iść]. Jeszcze czołgać, to się czołgała na czterech [kończynach]. Jak myśmy się czołgali, to ona również. To nas było pięć osób i tak się dołączyłem do nich i zaczęliśmy się od trupów oddalać właśnie w stronę torów kolejowych, bo mieliśmy zamiar w pewnym momencie, jak dojdziemy już do chodnika, bo tam był też chodnik przy torach kolejowych, mieliśmy się poderwać i po nasypie szybko, szybko [przebiec]. A tam jedna pani mówi: „No tak, ale jak będziemy uciekać, to nas zastrzelą, bo tu wszystko widać”. A my mówimy: „Ale jak tu będziemy do jutra czekać, to nas też zastrzelą. Tak że kto ryzykuje? Albo trafią, albo nie trafią. Rozejrzymy się, a nie będzie blisko nikogo, to ruszymy”. I tam w tym miejscu, gdzie żeśmy się zatrzymali, wysokie zielsko rosło. Jak żeśmy się tam położyli, to dosłownie nas nie było widać, a koło tego zielska był dół wykopany, może półtora metra szeroki, głęboki może z metr, pół metra. W ten dołek tak żeśmy powchodzili, mówią: „Odpoczniemy troszkę i wtedy dopiero ruszymy przez tory”.
Jak żeśmy odpoczęli, to usnęliśmy, jak na złość. Wszyscy usnęliśmy, cała nasza piątka. Pierwszy uklęknąłem na ziemi na klęczkach i patrzę – wszyscy czworo, pozostali, śpią. Spojrzałem w lewą stronę, nikogo nie widać, a tak myślałem, że to jeszcze nie rano, że myśmy tak króciutko spali. Tak mi się wydawało, że to noc taka widna, że księżyc świeci, ale potem patrzę, tak się przypatruję, tak rozglądam, że to się rozwidnia, widzę, że to już rano jest, to już następnego dnia, to był 6 sierpnia już, rano. Tak się patrzę, oni wszyscy śpią, a za chwilę spojrzałem potem w prawym kierunku – tutaj trupy mieliśmy z prawej ręki, tak jak byliśmy, bo tu zostawiliśmy, a tu tory były – ja się spojrzałem, a „ukrainiec” idzie od strony tak, jak parkan był do rozstrzału, tylko nie od parkanu, tylko od ulicy szedł. Sprawdzić szedł pewnie, kto jeszcze żyje, kto nie, na egzekucję naszą. Poszedł tam i tam idzie, w tamtym kierunku, tak po skosie. Tam leżą trupy, my tu jesteśmy, on tak po skosie w tym kierunku [idzie]. Jak był niedaleko trupów, akurat spojrzał na mnie, że klęczę. Tak się patrzy na mnie, a ja się patrzę na niego. To kilka sekund trwało, dosyć długo tak. Nic nie mówię, patrzę, a oni dalej śpią, te cztery osoby. On nie wie, co robić? Ten „ukrainiec” tak się rozgląda, patrzy w stronę trupów, po polu się rozgląda, czy jeszcze gdzieś kogoś nie spotka, że ktoś żyje, ale w pewnym momencie już wziął karabin i zaczyna do mnie mierzyć. Nawet słówka nie powiedziałem, nawet nie drgnąłem, nic nie wypowiedziałem, żadnego dźwięku nie wydałem, a w tym momencie te cztery osoby jakby za sznureczek pociągnął podnoszą się i to jednocześnie, dosłownie. „To jakiś cud – mówię – nic innego”. A ja ich nie mogłem obudzić, bo słówka nie powiedziałem. Mówię: „Strzeli we mnie, trudno, jak ich zobaczy, to ich zastrzeli; jak ich nie zobaczy, że żyją, to pójdzie dalej, a oni może wtedy uciekną”. I te cztery osoby [podniosły się]. W momencie kiedy już do mnie miał [strzelić], już za cyngiel pociągnąć, zobaczył, że te cztery osoby się podniosły, to wtedy tak jakby troszkę zbaraniał, opuścił karabin i tak się już nerwowo rozgląda, że mnie jednego widział, potem cztery [osoby]. Po polu się zaczyna rozglądać, patrzy tak po tym całym [polu], ale potem po chwili podchodzi do nas, zbliżył się na odległość może pięciu kroków, podnosi karabin i zaczyna do nas mierzyć. Te właśnie dziewczyny młode, co miały po dziewiętnaście lat wtedy, zaczęły okropnie krzyczeć. Krzyczały: „Nie zabijaj mnie!”. Zaczęły krzyczeć, płakać, i tak dalej, a ten nie, tylko już prosto mierzy po kolei, jeszcze nie zdążył [strzelić], na cynglu już palec trzymał, a tam usłyszeliśmy w pewnym momencie po chodniku od strony torów kolejowych, że polem szło trzech niemieckich oficerów. W ostatniej sekundzie, ułamku sekundy, krzyknął
Halt! któryś. Ten „ukrainiec” drgnął, to ułamki sekund działały już wtedy, i zobaczył, że na nas Niemcy kiwają palcem, wołają do siebie, a mieliśmy do chodnika jeszcze ze dwadzieścia metrów. Tak mieliśmy dojść do chodnika, jak planowaliśmy ucieczkę, uciekać przez tory, ale nie, usnęliśmy tam, to ci Niemcy wołają. Stali na chodniku, a my idziemy. To jak „ukrainiec” zobaczył, że nas wołają, to poszedł dalej w stronę trupów, gdzie zamierzał iść. To idziemy, a kobieta, która była ranna, dwa kroki podejdzie, upada, bo już nie miała siły iść, osłabiona była, to jej tam pomagamy. Jedna z jednej strony, druga z drugiej, pod rękę, „Niech pani idzie – mówią – wszystkimi siłami, jak tylko może”, po cichu mówimy, ale nie była w stanie. Trzy, cztery kroki, już upadła, my już podnosimy i tak aż doszliśmy do Niemców. Właściwie ona tak co trzy, co cztery kroki upadała. Tuż przed chodnikiem ci Niemcy stali, powiedzieli nam, pokazali, żeby tu stanąć, tam cztery osoby stanęliśmy na chodniku, a ta kobieta akurat przed nimi może pół kroku, krok upadła na kolana. Na kolanach była, bo już była bardzo słaba, nie mogła nawet stanąć na nogi. Stanęła na kolanach, podparła się rękoma i tam na czterech [kończynach] ledwo dyszała. Niemiec podszedł do niej, na moich oczach, patrzyłem w tym momencie, strzelił jej w plecy, ona tak na twarz upadła i ją tam zostawił. A nas, cztery osoby, chodnikiem za mur jeszcze dalej [poprowadzili]. Tam były jeszcze warsztaty kolejowe wtedy. Ogromne, duże baraki, puste były, tak że oni prowizoryczny obóz tam zrobili. Niektórzy mieli szczęście, że jak ich wyprowadzili z domu, to jak było pole zajęte, na przykład jak akurat inną grupę rozstrzeliwują, to wtedy tych ludzi zaprowadzali tam do baraków właśnie, do warsztatów kolejowych, do obozu. A jak było wolne pole, tak jak nas przyprowadzili, tamtych rozstrzelili, uprzątnęli, to nas na rozstrzał.
My nie wiedzieliśmy, gdzie nas prowadzą, cztery osoby. Jak tam troszeczkę kroku zwalnialiśmy, to tam nas karabinami popychali, żeby szybciej iść i tak przeszliśmy ze sto metrów od tego miejsca i tam była główna brama wejścia do warsztatów kolejowych. To były ogromne hale, bo ja wiem, porównanie wielkością tylko może być terytorialnie do supermarketów w tej chwili, tylko że wyżej były różne wzniesienia, to było oblepione ludźmi. Okazało się, że na starej Woli, jak wyprowadzali ludzi, to przyprowadzali do tego obozu, dlatego że po prostu może nie mieli gdzie rozstrzeliwać albo trafili na innych Niemców, którzy ich tu przyprowadzili. Tak że tam może dziesięć tysięcy narodu, może tak, może jeszcze więcej. Jak nas tam Niemcy doprowadzili do bramy, to tam dwóch oficerów niemieckich było w tej bramie i coś do siebie Niemcy porozmawiali i kazali nam wejść, tak ręką dali znak, żeby wejść na teren tych warsztatów. Myśmy tam weszli wtedy, ponieważ myśmy się nie znali, te cztery osoby nawzajem, co ocalały, to nasze drogi się już tam rozeszły. Każdy w swoim kierunku poszedł.
Z podwórka nam kazali wejść do warsztatów, do środka, dopiero zobaczyłem ileż tam narodu, jak strasznie dużo. Ścisk, w ogóle gdzie się nie spojrzało, to tak jak na stadionie przy ciekawym meczu piłkarskim, tyle narodu tam było. Nie wiedziałem, co z moim ojcem, bo mnie wzięli i matkę tylko, ojca wtedy nie było. Aha, i jeszcze chciałem nadmienić, że wtedy kiedy już nam kazali, że wiedzieliśmy, że na rozstrzał idziemy, to jeszcze mama powiedziała: „Dobrze, że tata i Irka – moja siostra, Irka – i Bogdan – czyli jej mąż – gdzieś uciekli, to przeżyją. Oni chociaż”. Tak powiedziała. Wtedy mówię: „Może tu ojciec [jest]?”. Tak sobie myślałem: „Może siostra z mężem [są]?”. Wszedłem tam i się pytam po nazwisku moim, nikt się nie odzywa, nikogo nie ma. Może mój ojciec się odezwie, jak swoje nazwisko powiem, nie odzywa się nikt, bo tam ludzie sobie głos podawali. Jak się pytał o nazwisko Kwiatkowski czy inny, to: „Jest taki a taki?”. I tam dalej podawali znowuż i tam dalej obiegło cały [budynek], tam jeden drugiemu pomagał po prostu, żeby [odnaleźć bliskich]. To się nikt nie odezwał, a to mówię tak: „To może moja siostra już z tego wszystkiego to nie pamięta czy pamięć straciła, czy jak? Zapytam z męża, jak się nazywa w takim razie”. To pytam, z męża Kowalska się nazywała. To pytam się znowuż: „A Kowalska?”. Tam się ktoś odzywa w kącie na dnie, nie wyżej siedział, tylko tak niżej: „Tu jest Kowalska – mówi – proszę, chodź tutaj”. Podchodzę: „Gdzie?”. „O, tu, tu”, pokazują mi tam, a to mojej siostry teściowa była. Mówi: „Siadaj tu przy mnie. Co się stało?” – pyta się. Dopiero jej wszystko opowiedziałem od początku, tak jak tutaj opowiedziałem. „Odpocznij tu teraz koło mnie”, mówi. Dała mi kawałek chleba, tam miała, bo wzięła torbę ze sobą jakąś. Miała ze sobą dwoje dzieci młodszych, bo miała czworo dzieci. Dwoje dzieci miała starszych, najstarszy był Bogdan, mojej siostry mąż, potem drugi syn miał z osiemnaście lat, to go nie było też tutaj przy niej, a miała swoich dwoje najmłodszych dzieci – Olka, był ode mnie rok młodszy, to miał dwanaście lat, i Krysię, która była ode mnie cztery lata młodsza, miała wtedy dziewięć lat. Mówi: „Siadaj koło nas, będziemy razem, wszyscy się odnajdziemy. Nie bój się. Potem gdzieś tam [nas] wyprowadzą, może jakoś się uwolnimy. To odnajdzie się ojciec, odnajdzie się Bogdan, odnajdzie się Irka i mój mąż, też o nim nie wiem, gdzie jest. Też gdzieś zniknął, nie wiem w ogóle, gdzie jest. Jakoś się odnajdziemy. Będziesz miał ojca, będziesz miał siostrę jeszcze. Nie bój się. Matki nie masz, ale jeszcze masz siostrę i masz ojca”. I tak usiadłem.
Jak nas zabrali, to było rano 6 sierpnia, może troszkę się rozwidniało, godzina czwarta, może piąta, już też szarówka była, coraz to widniej się robiło i usiadłem koło niej, położyłem jej swoją głowę na kolanach i tak przysnąłem. Spałem do godziny dziesiątej, bo jak się obudziłem, ona mnie obudziła, mówi: „Wiesz, musimy się szykować, bo ogłosili, że będą wyprowadzać, przygotować się do wyjścia, mówili. Wszystkich ludzi mają gdzieś wyprowadzić”. Wstałem, oczywiście, mówię: „Która godzina?”. – „Dziesiąta”. Tak się zdziwiłem, że tyle godzin spałem, bo to mogła być szósta rano, piąta, a do dziesiątej [spałem], bo tak byłem zmęczony. I się przygotowałem i zaczęli stamtąd wyprowadzać wszystkich ludzi. I tak całą szerokością szliśmy – jak wyszliśmy z baraku, z warsztatów, do uliczki, co wzdłuż torów prowadziła – w stronę ulicy Górczewskiej. Tam na Górczewskiej dopiero wyprostowaliśmy się i całą [szerokością], to nie to, że szliśmy szerokością pod czwórkami czy dwójkami, tylko całą szerokością w ogóle, jak była jezdnia, ulicy. Tyle było narodu. Co parę kroków szedł „ukrainiec” czy Niemiec, też z pistoletami, z karabinami i nas prowadzili z boku, żeby nikt nie uciekł, po jednej i po drugiej stronie. Jakiś czas szliśmy Górczewską. Jak spojrzałem do przodu, to nie widziałem początku tych ludzi, potem obejrzałem się do tyłu, to jeszcze tak wykręcali z tej uliczki na Górczewską, to jeszcze nie było końca widać, tak dużo było narodu. Tak myśleliśmy, mówimy: „Gdzie nas prowadzą?”.
I tak doszliśmy do Ulrychowa, skręciliśmy, w lewo nas skręcili, były druty, tak wyglądało jak w Oświęcimiu, tylko trochę może niższe te druty były, mniejsze. Za drutami był dół wielkości może 150 metrów długi, a szerokości też może ze 100 metrów, ale porośnięty trawą, wody tam nie było, o łagodnych zboczach był. Na wszystkie te doły każdy po zboczach posiadał. Obok tego dołu były różne tereny przyległe, też to wszystko za drutami. To się tam ci wszyscy ludzie zmieścili. W pewnym momencie niemieckie samoloty zaczęły niziutko latać, widocznie fotografowali, nie widzieliśmy. Inni nas straszyli, że: „No, tutaj tyle ludzi, po co mieli rozstrzeliwać tam pojedynczo, jak tu przyjadą samoloty, zbombardują i wszystkich wykończą, wszystkich powybijają”. Takie były różne przewidywania po prostu, nie wiadomo, jak było. I tak nas trzymali do godziny gdzieś…
Jak tam weszliśmy, to była godzina może pierwsza, a tak za godzinę potem, koło godziny drugiej, dochodzi do nas chłopak, cioteczny kuzyn pani Kowalskiej, zobaczył nas z daleka, doszedł i z daleka, jeszcze nie doszedł do nas, to powiedział tak: „Twój ojciec, twoja siostra Irena i Bogdan – syn pani Kowalskiej – nie żyją. Dzisiaj rano zginęli przed Szpitalem Wolskim od strony Górczewskiej”, tam od tej strony, bo tam dochodził. Wtedy prysła ostatnia nadzieja, że ojciec się może odnaleźć, że siostra się może odnaleźć, że ktokolwiek w ogóle. Ona też zaniemówiła, ta pani Kowalska, bo już jednego syna wie, że nie ma. On mi opowiedział, jak to było, bo był naocznym świadkiem, jak ojciec zginął i w jaki sposób. I powiedział tak: „Jak was wyprowadzili, oni się pochowali do piwnicy, a »ukraińcy« nie widzieli, że tam się pochowali. Do tego spalonego drewniaka, co 3 sierpnia spalili. Tam było niewidoczne wejście do piwnicy, cały był popiół po prostu, a piwnica stała. Tam do piwnicy się pochowali”. Moja siostra, jej mąż, mój ojciec, ten chłopak właśnie, on się nazywał, pamiętam, Heniek Marciniak, i tam jeszcze trzech mężczyzn było. Wszyscy tam pochowali się, bo jak nas wyprowadzili, to czuli „ukraińcy”, że niektórzy już tam gdzieś [się pochowali]. Tam po drugiej stronie budynku był ogród owocowy, nie od strony ulicy, ale od drugiej. Tak czuli ci „ukraińcy”, [że ktoś tam jest]. Jak jedni nas wyprowadzili na rozstrzał, to ci tutaj pozostali jeszcze i dopiero tam była strzelanina. Mówi: „Tak się kule sypały, jakby ktoś po prostu grochem rzucał, tak gęsto, bo widzieli, [że] tam się ludzie pochowali za drzewami, za krzakami, a bali się też za bardzo za daleko tam iść, dlatego tak z daleka strzelali, a nie pomyśleli, że tam w piwnicy ktoś może być w ogóle w tym spalonym budynku. Potem, jak tak postrzelali, to uważali, że chyba już wszystkich wystrzelali czy nie albo pouciekali i ci »ukraińcy« gdzieś odeszli. Odeszli z naszego podwórka, a obok był budynek przyległy do naszego budynku od ulicy, który był własnością właśnie pani Kowalskiej, mojej siostry teścia. Mojej siostry teścia był własnością właśnie ten drugi budynek. Jak oni po trosze wyjrzeli z tej piwnicy, nie widzieli „ukraińców” już, że są na podwórku, że gdzieś pewnie odeszli (bo już część odeszła, to niektórzy pojedynczy żołnierze byli), to wyszli i przebiegli przez podwórko. Od strony ogrodu polecieli do drugiego budynku, który był własnością pani Kowalskiej. Tam akurat też nie było „ukraińców” w tym momencie. Weszli do piwnicy, tam do piwnicy prowadziły na dół, betonowa to była [piwnica], schody betonowe, boki betonowe, drzwi, framugi tylko metalowe, a tak to był beton, tam nie było co, żeby coś się od czegoś mogło zapalić po prostu. Tam weszli i tam w piwnicy było małe okienko, z piwnicy wychodziło na podwórko, że widać było, co się tam dzieje. Na tym podwórku, to było od bloku ze cztery metry, a potem płot stał jeszcze taki, który grodził to podwórko, płot drewniany, dosyć wysoki był. I oni tam weszli. Potem przyszedł jeden… Nie, nie, przepraszam, to nie tak. Jak oni tam weszli, to „ukraińcy” się tak za parę minut [dowiedzieli] czy ich widzieli, jak wchodzili, tylko byli z daleka, tak że dowiedzieli się, że oni tam są. Przyszli, usadowili się z karabinami, wcelowali naprzeciwko wyjścia, jak się wychodzi z piwnicy za tym płotem, nie od strony podwórka, tylko za płotem. Nie wiem, na czym tam stanęli, na czymś musieli stanąć, bo im głowy [wystawały], bo to był dosyć wysoki płot, ze dwa i pół metra miał, a im głowy było trochę widać, hełmy, jak wystawali, to musieli na czymś stanąć, karabiny wycelowane, oparli lufy o ten płot, wycelowali w jednym kierunku naprzeciwko tego właśnie wyjścia z piwnicy, a jeden z „ukraińców” podszedł, snopek słomy skądś tam miał, przyniósł, postawił w samej bramie, w wejściu, tą słomę i podpalił. Ogień duży powstał, dużo dymu dostało się [do piwnicy], on też za płot potem poleciał. Paliło się to, mój szwagier nie wytrzymał i właśnie stąd wiem, że z pistoletem w ręku wyskoczył z [piwnicy]. Kiedy już wyszedł i był już na poziomie parteru, to zobaczyli go i puścili serię. I tak mieli lufy ustawione, że po nogach tam pojechały, tak powyżej kolan seria mu przeleciała. Poleciał jeszcze parę kroków i upadł, pod sam płot upadł. Oni po prostu bali się wyjść, żeby tam [może do nich nie strzelić]. I nie wiem dlaczego, ale w każdym bądź razie pilnowali dalej, dali jemu spokój. On po chwili zaczął [krzyczeć]. Słoma się spaliła, jeszcze się nie spaliła, a on już krzyczał. Już krzyczał: „Irena, wody! Wody!”. To złapała kubek wody, ale ją zatrzymali, bo mówią: „Gdzie lecisz? Jak dopiero tam mają lufy wystawione w to wejście, to i ty zginiesz, tak samo jak on. A poczekaj, chodź pokażę ci coś”. To siostrę tam zawołali, a ten chłopak, który właśnie mi opowiadał, potem powiem, dlaczego był naocznym świadkiem… […] Tak że moją siostrę zaprosili do okienka i pokazali przez okienko: „Spojrzyj”. Oni nie widzieli tego, takie niepozorne, małe, wąskie okienko przy samej ziemi było. „Spojrzyj – mówią – przez okienko, widzisz ich tam?”. Spojrzała i rzeczywiście za płotem było ich tam ze trzech czy czterech i pilnowali i czekali, jak ktoś wyjdzie. „Widzisz – mówi – ich? Zastrzelą cię od razu. Poczekaj, jak pójdą, zobaczą, [że] nikogo może nie ma, to dopiero go tutaj przyciągniemy, weźmiemy do piwnicy. On tam na razie leży, niech sobie spokojnie leży”. Wydawało się, że zrozumiała, ale kiedy oni się tam zajęli czymś innym, to złapała jednak wodę w kubek i wyskoczyła, bo on co rusz to krzyczał: „Irena, wody! Irena, wody!”. Nie wytrzymała tego. Złapała kubek, mimo że widziała, wyskoczyła z wodą do niego i znowuż tylko pokazała się w wyjściu, to od razu serię puścili, tak jak jemu i znowuż ją w nogi ranili tutaj powyżej kolan. Upadła koło niego, ale już wtedy byli cicho. Nic nie krzyczała, ani on, może mu powiedziała: „Bądź cicho! – czy jak – to może przeżyjemy”. Oni tam jeszcze chwilę poczekali, słoma się spaliła, tam się nie miało co zapalić, bo wszystko było murowane, betonowane i potem zeszli, oni widzieli przez to okienko, zeszli i poszli, gdzieś odeszli, nikogo już nie było. Wtedy mój ojciec i ci mężczyźni wyszli do nich, wzięli ich, pownosili do piwnicy i tam czekali do rana.
Rano się rozwidniało, jakiś Polak gdzieś się tam zakrzątnął, nie wiem, skąd się dowiedział. Przyleciał do nich i mówi tak: „Słuchajcie, rannych na ulicy Płockiej, na Górczewskiej (wejście do tego szpitala) przyjmują”. Bo widział, że są obydwoje ranni. „Ale tych, co przynoszą, to podobno rozstrzeliwują, tych co niosą, zdrowych ludzi”. Powiedział, że ci, co wczoraj wszystkich wzięli – a ojciec wiedział, że mnie wzięli, matkę wzięli – i ci, co tam byli, ich rodziny z nimi, to też ich zabrali na rozstrzał, a ci, co wczoraj wzięli, to wszystkich rozstrzelili. „Nikt nie ocalał”, mówi. Tak powiedzieli. To już ojciec wtedy dopiero się dowiedział, że matka nie żyje i że ja nie żyję. Niby nie żyję, bo o mnie jeszcze nie wiedział. I mówi tak: „To jak? Rano niesiemy ich do szpitala czy nie?”. A oni mówią: „A, ryzykujemy. Nasze rodziny nie żyją, to my możemy nie żyć. Uratujemy im może życie”. I się zgodzili, że idą nieść, mimo że była taka pogłoska, że ludzi, którzy niosą – zdrowych, nie rannych – zastrzelą, a tych przyjmą, to: „Warto – mówi – iść”. I poszli. Mojej siostrze, ponieważ była ciężej ranna, nie mogła na nogach stać, zrobili prowizoryczne takie jak nosze i tam płótno wzięli i ją nieśli na tych noszach. Mój ojciec ją niósł z jednego końca, a z drugiego końca inny z tych mężczyzn, którzy byli właśnie z nimi, zdrowy, nieśli. [Jeśli chodzi o] dwóch pozostałych mężczyzn, to mój szwagier szedł, ale wspierając się na [ich] ramionach. Mimo że też był ranny, ale lżej był ranny, że mógł iść, ale się wspierał na ramionach. Tak prowadzili mojego szwagra [we] dwóch, trzeci mężczyzna z moim ojcem moją siostrę niósł na noszach, a Heniek, ten, co właśnie mi opowiadał, obok nich szedł. I tak szli.
Doszli ulicą Płocką do ulicy Górczewskiej, skręcili w lewo i tam już szpital jest troszkę od ulicy oddalony, wgłębiony ze trzydzieści, czterdzieści metrów, nie stoi przy samej ulicy. Skręcili w chodnik, który prowadził do bramy do szpitala, a Niemcy stali w tej właśnie bramie, tak trochę rozkrokiem stali z karabinami, jeden z nich szczególnie. Wziął karabin, jak oni się pojawili już na prostej, tak naprzeciwko niego szli, i strzelił z tego karabinu maszynowego, całą serię puścił po nich. Ojca mojego ranili już tak w nogi dwie, tutaj, ojciec upadł, bo już nie mógł utrzymać noszy, ten mężczyzna zostawił [nosze], jakoś tak strzelili, że jego nie ranili, tylko ojca. On położył nosze, siostra leży ranna na noszach, tak jak była ranna, w tej chwili ta seria tylko ojca raniła w nogi, w ojca strzelili. Niemiec podszedł do nich, ten, który strzelał, tam miał ze dwadzieścia metrów może, taki kawałek, i kazał, [żeby] ci dwaj, co trzymali mojego szwagra na ramionach rannego, zaprowadzili jego i sami niech staną pod murkiem. Był murek przed szpitalem, tam rozstrzeliwali po prostu pod tym murkiem. To nie mieli wyjścia, po prostu już szli. Poszli pod murek dobrowolnie, stanęli, a moja siostra zobaczyła, że oni ich tam pod tym murkiem chcą rozstrzelać, zaczęła strasznie krzyczeć. Ten Niemiec się odwrócił do niej, stanął nad nią i jej strzelił w usta, dobił ją po prostu i kazali ją… A w tym momencie właśnie, kiedy serię z karabinów puścili, powstał nieduży zamęt i ten chłopak, miał osiemnaście lat wtedy, wykorzystał okazję. Mówi: „Wtedy odskoczyłem od nich tam, bo nie zauważyli i dołączyłem… Tam samym szpitalem były kopane wąskie schrony przeciwlotnicze, i w tych stronach w tej chwili Niemcy robili grób, wrzucali tam zastrzelonych i przysypywali ziemią. Ja tak odskoczyłem, że mnie nie zauważyli, dołączyłem do tej grupy ludzi, która zasypywała trupów, a ich tam było może dwudziestu mężczyzn”. Przyglądał się temu i widział dokładnie jak, po kolei – bo bym do tej pory nie wiedział, w jaki sposób ojciec zginął i tak dalej, jak to było. A tak, mi to opowiadał. Tam właśnie za drutami usiadł koło nas, nam tak opowiada.
Potem mówi tak: „Twojego ojca i tamtych rozstrzelili, szwagra i tamtych dwóch pod murkiem też, rzucili do tego rowu przeciwlotniczego”. Siostrę moją już nieżyjącą, bo jej w usta strzelili, rzucili do tego rowu. Mieli tylko jeden szpadel, mówi, do zasypywania, a tak to rękoma zasypywali. Na końcu mojego ojca kazali wrzucić do tego rowu, ale ojciec żył, bo był tylko ranny w nogi. Ojca nie dobijali i kazali zasypać. To mieli jeden szpadel, to jeden jak zasypywał, to ojciec po jakimś momencie, po paru sekundach się odgrzebywał, bo był silny normalnie, tylko na nogi nie mógł, ziemię z siebie zrzucił. To Niemiec już nie wytrzymał i do tego, co miał szpadel, powiedział, żeby go w głowę uderzył, mówił, żeby go zamroczył. Nie chciał nawet zabić ojca, tylko kazał zamroczyć, bo go chciał żywcem zasypać. To ten, on się tak trochę długo zastanawiał, mówi, podszedł, chciał [uderzyć], ale się wstrzymał trochę. Podszedł do niego Niemiec i strzelił mu w głowę, temu, co miał szpadel, co miał właśnie uderzyć. On poleciał do dołu, drugiemu dał szpadel, mówi: „Ty go zasyp i tego też. Uderz, zamrocz go”. Tak powiedział. Ten drugi widział, co się przed chwilą stało, odwrócił głowę, uderzył ojca szpadlem w głowę, ojciec stracił przytomność i wtedy kazali zasypać. I tak zginął ojciec, siostra, szwagier. Gdyby nie ten świadek właśnie, który mi opowiadał, to bym nie wiedział, jak ojciec zginął, w jaki sposób. Potem jak skończył opowiadać, wstał i poszedł gdzieś. Miał swoje drogi, już nie zatrzymywał się u tej swojej cioci niby, tylko poszedł.
My tak już siedzieliśmy wszyscy w jeszcze gorszych nastrojach, jak byliśmy. Już wiemy, co się stało, kto żyje, kto nie żyje. Potem tak siedzieliśmy do godziny może siedemnastej, gdzieś tak. Prażyło słońce bez przerwy, bo to był ciepły, gorący, upalny dzień. O siedemnastej ogłosili, że matki, które mają małe dzieci, będą wypuszczane z obozu po prostu na wolność. Gdzie kto będzie chciał, to pójdzie. Do lat szesnastu, które mają dzieci, to wypuszczali. Teściowa mojej siostry wzięła Krysię przed siebie jako pierwszą, mnie jako drugiego, bo wyglądałem na mniej lat niż miałem, bo Olek był ode mnie rok starszy, jej syn, ale był wyższy i dobrze zbudowany, wyglądał może na jakieś szesnaście lat. Ale ona go wzięła tuż przed siebie. Najpierw była Krysia, potem ja, a potem Olek i ona dopiero za nim. Utworzyła się kolejka, furtka była wąska, Niemiec stał jeden i koło niego tłumacz pewnie i się tylko przyglądał. Ta kolejka była, [że] jednoosobowo każdy musiał być, że nie można było szeroką ławą iść, bo nie pomieściliby, bo wąska furtka była. I tak pojedynczo, bez przerwy wychodzili. To się dosyć szybko przesuwało, bo matki z małymi dziećmi wychodziły rzeczywiście. Po jakichś kilkunastu minutach przyszedł czas na nas właśnie. Krysia pierwsza wychodzi, wyszła, [na] mnie spojrzał, puścił, Olka złapał za rękę i na bok ten Niemiec, bo wyglądał na szesnaście lat gdzieś, [a] miał dwanaście lat. Matka nie wiedziała co robić, odruchowo rzuciła się temu Niemcowi do butów, objęła go za buty, za nogi i zaczęła go po nogach całować, po tych butach i mówi, że on nie ma szesnaście lat, że ma dwanaście lat dopiero, żeby go puścił. Zapłakana, rozpłakana i za buty objęła go, tak trzyma. Ten drugi, to pewnie był tłumacz, po cywilu był, i mówi tak i tak, tak i tak. On tak spojrzał raz, drugi, puścił go, mówi: „A, niech idzie”. Jak wyszedł na wolność, to byliśmy wszyscy na wolności. Ta matka potem [wyszła].
Tak potem sobie myśleliśmy: „Dlaczego go puścił? Czy uwierzył, że ma dwanaście lat?”. Czy po prostu może popatrzył na tą kobietę, że go tak trzyma i całuje po butach, to go litość jakaś wzięła, ale [tłumacz] przetłumaczył mu, że ma dwanaście lat i nie wiadomo dlaczego go zwolnił. W każdym razie puścił go i bardzo dobrze. Potem wyszliśmy poza druty, a potem dowiedzieliśmy się za dwa dni, że wszystkich podobno, resztę, jeszcze byli nawet mężczyźni, wypuszczali i że rozpuścili cały ten obóz. A ona tak, pani Kowalska, teściowa mojej siostry, wyszła i mówi tak: „To pójdziemy tutaj, tu mam na szczęście niedaleko…”. Obok, ze dwieście metrów, może trzysta dalej, za drutami była wieś, która się nazywała Chrzanów. Teraz też jest i też Chrzanów chyba się nazywa. Ona z nami tam poszła.
Tam mieszkała właśnie jej teściowa z rodziną, z młodszymi dziećmi, bardzo dobrze się znali. Oczywiście, przygarnęli ją, jej dzieci i mnie przy okazji. Ja tak byłem przy niej. Powstanie w Warszawie trwało, obserwowaliśmy, jak to wygląda, a ja byłem tam z nią około dziesięciu dni. Potem widziałem, że tej kobiecie jest też ciężko, jeśli chodzi o prowiant żywnościowy, jeśli chodzi o cokolwiek, to ona ma dwoje swoich małych dzieci i jeszcze ja. Sam zrozumiałem, ona mi nic nie powiedziała, żebym ją opuścił czy gdzieś tam poszedł, tylko sam wiedziałem. Mnie się przypomniało tak w pewnym momencie, bo nawet w pierwszych dniach, to nie pamiętałem, że mam ojca chrzestnego w Grodzisku Mazowieckim koło Warszawy, że tam do niego pojadę. „Chyba trafię”, mówię. Raz tam byłem w życiu w gościnie, tak pojechaliśmy. Mówi: „No to dobrze, ale gdybyś nie trafił, gdybyś nie odnalazł, to przyjedź do mnie, wróć, razem się będziemy jakoś męczyć”. Tak mi powiedziała jeszcze. Mówię: „Dobrze”. I się wybrałem kiedyś, wsiadłem w pociąg we Włochach, bo do Włoch z Chrzanowa nie było tak daleko, kawałek doszedłem na pieszo, wsiadłem do pociągu, pojechałem do Grodziska.
Wysiadam, ale patrzę, inaczej to wszystko wygląda. Dworzec inaczej wygląda jak wtedy, kiedy byłem rok wcześniej z matką w odwiedzinach, tam w czasie, jak naloty w Warszawie były, tośmy tam naloty przetrwali, wyjechaliśmy. Ojciec w Warszawie mieszkania pilnował, a ja z matką tam pojechałem. Dzięki temu w ogóle [ich] odnalazłem, wiedziałem, gdzie oni są, bo gdybyśmy wtedy nie pojechali rok wcześniej, to w ogóle bym nie mógł tam jechać, bo wiedziałem tylko, że tam mieszkają, ale gdzie, to bym nie trafił. Jak tak pojechałem, wysiadam, wysiadłem, z dworca wyszedłem, to mówię: „Ten dworzec inaczej wygląda. Chyba nie trafię”. Ale słyszę gwizdek kolejki elektrycznej, tam gdzieś z drugiego końca miasta jedzie, to sobie przypomniałem wtedy, że jak tam z matką byłem, to kiedyś z ciekawości wsiadłem w kolejkę, EKD wtedy była, która z Nowogrodzkiej w Warszawie jeździła poprzez Komorów, Leśną Podkowę, tutaj tą trasą i do Grodziska dojechałem. Budynek mojego ojca chrzestnego był może pięćdziesiąt metrów od tej kolejki, bliziutko, to wiedziałem, jak [trafić]. Gdybym tą kolejką jechał, to bym trafił. Ale tak mówię: „To poczekam”. I tak mi się zaczęło przypominać, że pewnie inną koleją przyjechałem, tą która jeździ na Żyrardów, Skierniewice tędy, tą trasą, a tamtędy nigdy nie jeździłem. I ta kolejka, patrzę, rzeczywiście podjeżdża przez miasto i tu miała końcowy przystanek, tylko do dworca dochodziła. To teraz mówię: „Trafię”. I się ruszyłem nie kolejką, tylko po torach kolejki. Po torach szedłem, tam [mnie] doprowadzą. Przeszedłem miasto i doszedłem do tego momentu właśnie, gdzie oni mieszkają, jak wtedy kolejką przyjechałem.
Poszedłem do ojca chrzestnego, tylko jego żona była, jego w domu nie było, nikogo nie było w domu. Ona mnie zobaczyła to mówi: „O!”. Ucieszyła się nawet, że przyjechaliśmy, że żyjemy. Wchodzę do mieszkania, nikogo nie widzi, mówi: „A gdzie ojciec, matka?”. I tak dopiero im też od początku wszystko opowiedziałem. Byłem w Grodzisku u ojca chrzestnego od sierpnia do lutego gdzieś albo początku marca nawet. W każdym bądź razie miałem tam dobrze, po prostu dbali o mnie, tak jak o własnego dzieciaka dosłownie. Nie narzekam w ogóle, bardzo dobrze tam mnie przyjęli. Wtedy jak już było po wyzwoleniu, to było w styczniu, za jakiś czas, jeszcze nie jechałem do Warszawy, tylko poczekałem, jak był luty i w lutym wyjechałem z Grodziska, nie tak, że na stałe, tylko powiedziałem, że pojadę do mojego domu, muszę tam jeszcze… Tam różne rzeczy poznosiliśmy do piwnicy, może się zachowały, to przyniosę. Tam miałem przecież [akordeon], najbardziej mnie ciągnął mój akordeon, który zostawiłem. Mówię: To go przywiozę z powrotem”. „To jedź – mówi – tylko uważaj na siebie”.
Jak pojechałem do domu, do piwnicy, to wszystko, pościel była porozrywana, pierze tylko było, wszystko zdemolowane, powynoszone, mojego akordeonu oczywiście nie było, przecież ktoś wziął. Tak że wróciłem z niczym po prostu, ale od razu poszedłem potem stamtąd na… Bo głównie nie tak po rzeczy się tam wybrałem, tylko na pole, gdzie nas rozstrzeliwali, jak tam wygląda, jak tam to wszystko było. Potem, jak tam niczego nie było, to poszedłem właśnie na Górczewską, na pole, gdzie nas rozstrzeliwali. Tam się ludzie po tym polu kręcili, cywile, też tam przychodzili patrzeć, czy ktoś też poginął. Nie wiem, w każdym razie było kilkanaście osób. Tam też poszedłem, a tam już były trzy sterty popiołu, czyli popalone trupy. Prawdopodobnie te, które pod ścianą leżały, te, które porzucali na ziemię, już nawet nie pod ścianę pewnie, bo ten popiół, te sterty, leżał na środku pola, tam gdzie myśmy leżeli. Trzy sterty popiołu były. Stanąłem nad jedną z nich i łzy mi poleciały. Przypomniałem sobie, pomyślałam: „Pewnie tu i moje popioły leżałyby, gdybym nie ocalał”. Tak mi łzy poleciały, jakaś pani podeszła do mnie i mówi: „Dlaczego ty płaczesz? Ktoś tu z twojej rodziny może zginął?”. Już nic nie odpowiedziałem, bo nawet nie miałem siły odpowiadać, odszedłem tylko.
Wsiadłem potem do pociągu EKD, kolejki, wróciłem do Grodziska. Potem jeszcze dowiedział się mój wujek, że myśmy tutaj kiedyś byli, przyjeżdżali nieraz w odwiedziny – mojej matki brat rodzony, który mieszkał na Mokotowie. Przyjechał dowiedzieć się, co się z nami dzieje, bo na Woli tylko myśmy mieszkali, nasza rodzina, a reszta rodziny mieszkała na Mokotowie, tam porozrzucani. Jego wysłali, żeby się dowiedział tutaj. Dowiedział się ode mnie. Od razu mnie nie wziął, ale dał mi adres, żeby przyjechać. Powiedziałem ojcu chrzestnemu, że dał mi adres, wujek mnie zaprasza. On mówi: „Jedź, może cię zatrzymają, może będziesz u rodziny” – i tak dalej. Pożegnałem się z ojcem chrzestnym, to było w miesiącu lutym, pojechałem do wujka. Tam było w jednym miejscu aż trzech – ciocia, wujek jeden, drugi, zgromadzeni. Tak właśnie pożegnałem się z Grodziskiem w taki sposób w tym momencie.
Byłem u wujka, mieliśmy też rodzinę w Kutnie, ale byłem tak – trochę byłem u jednej rodziny, dwa, trzy tygodnie, miesiąc byłem u drugiej, dwa miesiące, trzy, byłem u trzeciej. Potem mówi: „Może byś jeszcze odwiedził jakąś rodzinę?”. „Odwiedzić” wiadomo co znaczyło, ale ponieważ szeroką rodzinę miałem, tak odwiedziłem i tu i tam. Potem znowuż trafiłem… Moja siostra stryjeczna w Kutnie mieszkała. „Dokąd ty się tak będziesz błąkał po rodzinie? – mówi – Słuchaj, mam dwóch chłopaków, ty będziesz trzeci. Ciebie przysposobię za syna, jeśli chcesz. Wychowam dwóch, wychowam ciebie trzeciego. Jak tu będziesz u nas już, od tej pory się nigdzie nie ruszysz i zapiszę cię do szkoły, dokończysz szkołę”. Bo w Warszawie szkoły były czynne. Jak chodziłem, to sześć klas ukończyłem w 1944 roku. „Się zapiszesz, będziesz chodził”. Nie miałem wyjścia, powiedziałem: „Dobrze, zgadzam się”. A jeszcze męża nie miała w domu, z wojny nie wrócił, nie zdążył wrócić, był oficerem w stopniu porucznika i ona mnie wtedy wzięła, kiedy on jeszcze nie wrócił. Poszła do dyrektora szkoły w Kutnie i powiedziała, taka a taka sprawa, ma takiego i takiego chłopaka, chce mnie wziąć, już po prostu mnie wychowywać i chciałaby mnie zapisać do szkoły, do jego, on tam był dyrektorem. On mówi: „Proszę pani, pani powiem taką rzecz, że tutaj koło Kutna – teraz w tej chwili już jest dołączone do Kutna, ale wtedy jeszcze nie – trzy kilometry zaraz, bliziutko Kutna, jest zakład, gdzie tam właśnie chłopcy mieszkają, którzy nie mają rodziców właśnie, sieroty, co w czasie wojny, co w Powstaniu Warszawskim potracili [rodziców]. Najwięcej takich, co w Powstaniu Warszawskim. Ich tam jest ze czterdziestu, pani zapyta, może on by tam chciał, wolał być. A jak nie, to pani go wtedy tu zapisze, ale warto zapytać”. Ciocia mówi tak: „Dobrze”. Przyszła do mnie i mówi, że „Ja cię nie wyganiam, ja cię chętnie [wezmę], będziesz tutaj u mnie, ja cię będę wychowywać, ale dowiedziałam się od dyrektora szkoły, że tam jest właściwie zakład i tam są chłopaki, wychowują. Tam jest zakład, który prowadzą księża salezjanie. Jak chcesz, to możesz zobaczyć”. „Nie szkodzi zobaczyć” – mówię.
I na drugi dzień poszedłem tam, rzeczywiście trafiliśmy do tego. Ale tylko dochodziłem do tego zakładu, to już mi się zaczęło tam podobać, bo tak – po prawej stronie tam obok zakładu był duży dosyć staw. Ten staw, bo to była zima, zamarznięty, lód był. Chłopaki z kijami tam grali w hokeja na lodzie, ja natomiast patrzyłem się, a tam ksiądz też, który się nimi opiekował, kleryk taki był jeszcze, też kija miał do hokeja, sutannę wziął w jedną rękę do góry, żeby mu nie przeszkadzała, i grał z nimi. To mi się bardzo podobało. Poszedłem do dyrektora, weszliśmy, był tam u siebie w pokoju, i mówi moja kuzynka, siostra, że tak i tak, czy by nie mogła mnie tutaj umieścić. On mówi: „Dobrze, tylko– bo to było tuż przed Bożym Narodzeniem jakieś dwa, trzy dni w grudniu – nie mam w tej chwili łóżek. Te łóżka, co mam, to mam zagospodarowane, ale zaraz po 1 stycznia będę miał. To kwestia paru dni”. I tak się umówiliśmy, że wróciłem. Powiedziałem jej, że mam chęć tam być. „Jak masz chęć być, to dobrze, to poczekamy i tam pójdziesz”. Właściwie nie mogłem się doczekać [przeprowadzki]. Święta tam u nich przebyłem przy choince, a przyszedł 1 stycznia, to się wybraliśmy i poszliśmy tam do tego księdza. On mówi tak, nas zobaczył, przypomniał sobie: „Już mam łóżka, już może tu być”. To pożegnała się, ja się pożegnałem. Już tam byłem i tam byłem wychowywany przez cztery lata.
Potem ten zakład był przez władze państwowe rozwiązany, bo wychowanie ideologiczne było inne, niż się spodziewali, tak że to rozwiązali. Naszych starszych chłopaków tam kilku było, tak jak ja, już wtedy mieliśmy po osiemnaście lat, po dziewiętnaście. Tam była również otworzona szkoła zawodowa włókiennicza. Myśmy pokończyli siódme klasy tam właśnie, potem zaczęliśmy do tej szkoły chodzić też i rozwiązali nas. Właśnie starszych chłopaków tam było sześciu czy siedmiu, nam powiedzieli tak: „Teraz są z centralnego urzędu szkolenia z Warszawy. Wy sobie wybierzcie. Możecie być w Łodzi, w internacie dostaniecie [miejsce], oczywiście na pełnym stypendium, albo w Bielawie, to jest za Wrocławiem, powiat Dzierżoniów. Tam też jest [zakład] włókienniczy. Gdzie wybieracie?”. To myśmy nie wiedzieli gdzie, to głosowanie robimy. Większość chciała do Bielawy, reszta się przystosowała. Pojechaliśmy potem po wakacjach właśnie, już po rozwiązaniu [zakładu], do Bielawy i tam żeśmy byli, a pozostali ci, co niektórzy pobrali ich do sierocińców państwowych. Podobno kilku tych małych zostało adoptowanych przez mieszkańców w tamtej okolicy, takich najmłodszych dzieciaków pobrali, bo tam w różnym wieku byli. A my tam właśnie wtedy, kiedy tam pojechaliśmy, to kontakt się urwał z tym [niezrozumiałe] zakładem. Nie miałem dużego kontaktu.
Tam że potem chodziliśmy, skończyliśmy technikum w Bielawie. Niektórzy tam już pozostali, tam mieli służbowe mieszkania, tam jeden kolega zdążył się potem ożenić zaraz po szkole, tam już zamieszkał. A ja dostałem nakaz pracy, bo jeszcze nakazy pracy były, trzy lata musiałem odpracować koło Łodzi, do Zelowa. Zelów, koło łodzi. Zakłady bawełniane tam były i tam nas poszło z tej szkoły czterech, nakaz pracy dostało do tego zakładu. Tam po trzech latach, kiedy się ukończył nakaz pracy, wróciłem do Warszawy, ale już nie jako czternasto- czy trzynastoletni chłopak, tylko już miałem dwadzieścia jeden lat. Jak wróciłem… Nie, przepraszam, dwadzieścia jeden [lat], to jak zacząłem nakaz pracy, a miałem dwadzieścia cztery lata już, jak wróciłem do Warszawy.
Kuzynka inna też w Warszawie mieszkała, mówi: „Chodź, będziesz u mnie mieszkał, a potem to się ożenisz, cały czas nie będziesz kawalerem, to sobie będziesz mieszkał u żony”. Ja bym się tam w tych zakładach nie przyzwyczaił do tego też. Lubiłem zawsze duże miasta, ruch duży i tak dalej. Mówię: „Przyjadę”. Mnie ciągnie zresztą do Warszawy. Tak mi się nakaz pracy skończył, przyjechałem do niej, a druga kuzynka mówi: „Nie siedź tam u niej, bo u niej się nic takiego dobrego dużo nie nauczysz. Chodź do mnie tu”. I ona, ta druga, mnie wzięła, też w Warszawie. Mówię: „Wiesz, Krysia – do tej pierwszej powiedziałem – nie będę u ciebie siedział. Ty tu z mężem jesteś, masz ciasne mieszkanie, idę do Władki” – tam i tam. „Tak? – mówi – No, szkoda, ale dobra, jak już chcesz tam”. Poszedłem tam i tam właśnie byłem ze trzy miesiące, akurat się właśnie zapoznałem z moją obecną małżonką. Przed kościołem na odpuście loteria była, tam się zapoznałem, bo wyciągałem losy. Kto wyciągał losy, ona wydawała losy, obsługiwała, kto wyciągał, to od niego brałem i: „Daj, ja ci przyniosę fanty. Tam chodziłem, żeby właśnie się z żoną jakoś zaznajomić. Po prostu jak tam wróciłem, to był miesiąc wrzesień, tam do rodziny niby [przyjeżdżałem] na trochę, a w miesiącu kwietniu następnego roku, za parę miesięcy już byłem żonaty.
W tej chwili 2 kwietnia będzie pięćdziesiąta czwarta rocznica mojego ślubu. Mam dwoje dzieci, syna i córkę. Wszyscy żyją, dobrze się czują. Takie były, w skrócie, moje losy już potem po Powstaniu.