Marian Kućmierz „Pluto”, „Kruk”
Nazywam się Marian Stanisław Kućmierz. Data urodzenia to 25 marca 1929 roku.
- Jakie pseudonimy miał pan w czasie Powstania?
„Pluto” i „Kruk”.
- Proszę nam powiedzieć, w jakim domu się pan wychowywał? Kim byli pana rodzice? Ile miał pan rodzeństwa?
Ojciec był mistrzem stolarskim, a mama zajmowała się gospodarstwem domowym. Pomagała ojcu; kobieta też jak stolarz normalnie [pracowała], takie roboty. [Wychowywałem się] w domu katolickim. Było nas troje: siostra, brat i ja trzeci.
- Mieszkaliście państwo cały czas w Warszawie?
Tak. Pierwsze mieszkanie, które pamiętam w Warszawie, było na Ogrodowej, przy sądach, numer 19. Teraz wybudowano tam nowe bloki. Mówić kolejność wszystkich mieszkań?
- Nie. Gdzie państwo mieszkaliście we wrześniu 1939 roku?
Mieszkałem w Strudze. Tam tata kupił plac i pobudował domek. Tyle zdążył, że jak wojna się zaczęła, trochę skończył, mogliśmy zamieszkać. Potem musieliśmy przejść z powrotem [do Warszawy]. Ojciec musiał być w Warszawie, bo tam pracował; w Strudze żadnej pracy nie znajdzie. Był w Warszawie, a my z rodziną – reszta rodziny – mieszkaliśmy w Strudze.
Struga jest zaraz, jak się jedzie na Radzymin. Kolejka marecka była i jedna ze stacji to była Struga. Tam były Marki – Marki są słynne – potem Pustelnik i Struga, Rościszewo i Radzymin.
- To blisko Warszawy. Proszę powiedzieć, do jakiej szkoły pan chodził przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny zdążyłem skończyć czwartą klasę i zacząłem chodzić w Strudze do szkoły. Trochę skończyłem. Ponieważ ojcu musiałem pomagać, no więc zacząłem chodzić w Warszawie na Targową, bo mieszkaliśmy tutaj na Targowej. Na Pragę się przenieśliśmy, bo było getto.
- To może po kolei. Proszę powiedzieć, jak pan pamięta 1 września1939 roku, wybuch wojny? Jak pan zapamiętał ten dzień? Był pan wtedy w Warszawie, czy był pan wtedy w Strudze?
W Strudze byłem i byłem bardzo zły, bo Niemcy zrzucili bombę na stację, gdzie był kiosk „Wędrowca”. Nie zdołałem już kupić gazety. Zrzucili bombę i uszkodzili furę i konia. Tak zaczęła się wojna.
- Kiedy pan przeprowadził się z rodziną do ojca?
Ja tylko.
Raz mama, raz ja, raz siostra. Tak po kolei, kto tam mógł.
- Ale wspomniał pan, że chodził pan potem tutaj do szkoły, bo w Strudze pan skończył czwartą klasę, a potem?
A potem tutaj już skończyłem piątą, szóstą i siódmą klasę. Tu, w Warszawie.
Jakaś szkoła powszechna. Tylko budynek szkolny Niemcy zajęli, a my w prywatnym bloku [mieliśmy] przystosowane klasy z mieszkań. Tak chodziłem do siódmej klasy.
- A czy to była legalna szkoła?
Legalna szkoła powszechna. Aha, jeszcze ta szkoła na Targowej: jeszcze nas wyrzucili z tego miejsca, gdzie chodziliśmy. Tam wachę zrobili Niemcy, znaczy taką policję niemiecką, a nas przenieśli na Wrzesińską, koło rzeźni. Nie wiem, czy rzeźnia jeszcze jest. Tam na Wrzesińskiej chodziłem, chyba siódmą klasę tam zrobiłem. Potem, ponieważ skończyłem szkołę powszechną, zdawałem egzamin do szkoły handlowej i zdałem ten egzamin. Na Długiej była taka szkoła handlowa, wyższa – od powszechniaka się zaczynało aż do matury chyba.
- Do tej szkoły chodził pan do którego roku? Ile lat pan do niej chodził?
Tylko zdążyłem zdać egzamin. Nawet przy mnie siedział facet z tych, co też zdawał, nie miał ręki – to zapamiętałem. Pióro miał przyczepione do ręki i on zapalał tam... To pamiętam. Tylko to zdałem i więcej nic. Potem, ponieważ już...
A, przepraszam, jeszcze nie skończyłem. W powszechniaku mieliśmy takiego wychowawcę, co się [nami] opiekował. Którzy chłopcy chcieli, to [uczył] historii, geografii. Komplety urządził dla kilku, czterech nas było chyba czy pięciu. Każdy płacił. I języka niemieckiego nas uczył – aktualnie „najbliżsi przyjaciele”, w cudzysłowie, no więc [język] przydał się. Potem było skończenie szkoły, a ponieważ w podwórku, gdzie mieszkałem, było dużo [dzieci], co się też uczyło u Władysława IV na kompletach... [wzruszenie, przerwa]
Komplety się odbywały tak samo w mieszkaniach prywatnych – którzy mieli większe mieszkanie, to tam się odbywały – i w bazylice na Ząbkowskiej, gdzie pętla tramwajowa była. Chodziliśmy tam. Tam uczyliśmy się. To już była pierwsza klasa gimnazjalna, po powszechniaku. Tak że już nie poszedłem do handlowej, tylko już na komplety u Władka – u Władysława IV, ponieważ tam była organizacja harcerska.
- Kiedy pan wstąpił do organizacji harcerskiej, do harcerstwa?
Właśnie już na końcu 1943 roku na podwórko przychodził mój zastępowy, który mieszkał w Pustelniku, i jakoś tak to... A drugi zastępca to znowu mieszkał na Ząbkowskiej róg Targowej – to już też umarł. Przychodzili. Wszystkich chłopaków, którzy chcieli, wciągnęli do harcerstwa. No i zaczęliśmy tę [konspirację].
- Czyli od tego momentu zaczęła się również konspiracja, pana praca w konspiracji? Czy nie?
Praca w konspiracji [trwała] od 1943 roku do wybuchu Powstania.
- Czyli od momentu, kiedy wstąpił pan do harcerstwa od razu były zajęcia również konspiracyjne?
Tak. Od razu były wyznaczone mieszkania, gdzie były zbiórki, dni wyznaczone. Na zbiórkach uczyliśmy się topografii, żeby się posługiwać mapą, broń przynosili nam, żebyśmy rozbierali, składali.
- Czy pan pamięta, jak nazywały się te osoby, które prowadziły zajęcia w harcerstwie?
Zajęcia to robił zastępowy.
- A jak on się nazywał? Pamięta pan?
On się nazywał Grzegorzewski. Mieszkał w Pustelniku. Władek Grzegorzewski. Potem, po wyzwoleniu znaczy, przeniósł się do Nowej Huty. Wyjechał teraz do Austrii i mieszka w Austrii. Nawet do niego dzwoniłem, coś mieliśmy do załatwienia, ale on się jakoś nie pokazuje. Nie wiem co. Nie chciał się z nami kontaktować, w ogóle nie przychodził na zbiórki ogniskowe „Szarych Szeregów”. My mamy tam...
- Obecnie? Mówi pan o czasie już powojennym?
To ja teraz za daleko zaleciałem. Więc on się tym [szkoleniem harcerzy] zajmował. Przynosił broń czy ktoś przynosił, drużynowy na przykład, Władysław Ślesicki – pisarz, [„W pustyni i w puszczy”] film zrobił, reżyser. Odwiedzał nas w czasie zbiórek. Odwiedzał nas i się uczyliśmy. Śpiewaliśmy piosenki, bo piosenki były kontaktem w lesie, jak w czasie okupacji jeździliśmy na obozy harcerskie. Normalnie, jak za wolności było.
- Gdzie jeździliście na obozy? Gdzie na przykład te obozy były organizowane?
Ponieważ ten mój zastępowy był z Pustelnika, a ja ze Strugi, no to mówiąc [krótko], myśmy [jeździli] w nasz las. Robiliśmy tam szałasy tylko z krzaków, każdy brał żarcie, zdawał sprawności w lesie, gotowanie, wszystko. Tam odwiedzali nas starsi...
Też w tym lesie, gdzie byliśmy, to miały ćwiczenia „Szare Szeregi”, ale starsze [grupy]. […] Zrobili na przykład napad na Kutscherę. Ostre strzelanie tam mieli. A my też sobie zdawaliśmy... Posługiwaliśmy się na serio mapą, że się odszukaliśmy i tak dalej. Jeszcze uczyliśmy się tam piosenek. Piosenki były kontaktem w lesie. Gwizdało się – idzie swój, czy nie swój? Jak odpowiadał to [wiadomo]. Tam odwiedzali nas na przykład spadochroniarze, co zrzuceni byli. Opowiadali, jak jest w Anglii, jak wojsko to wszystko organizuje, jak, co słychać na świecie i tak dalej.
- Czy pamięta pan jakieś nazwiska albo pseudonimy angielskich spadochroniarzy?
Nie mam na tyle pamięci. Zaraz. Był chyba powstaniowy dowódca tego naszego jak gdyby naszego oddziału. „Kuropatwa” – taki pseudonim, nazwiska nie pamiętam.
- Jak duża była grupa harcerzy w tym pana oddziale?
Jak w pokoju, to [siedzieliśmy] na całą długość, dwanaście osób. A w Strudze, jak mieliśmy obozy w niedzielę – czy pogoda, czy tego – to było ze sto osób. Sporo.
- W czasie tych szkoleń, które pan miał w „Szarych Szeregach”, czy była już mowa o tym, że jest przygotowywane Powstanie, czy nie? Czy byliście szkoleni, uczeni?
Nic nie było, nic. My tylko obserwowaliśmy. Mieliśmy tylko takie polecenie: gdzie rozmieszczenia Niemców, jakie wojsko, jak uzbrojeni, jakie samochody – zapisywać, gdzie to się mieściło. Byliśmy młodzi, dopiero się uczyliśmy konspiracji.
Zdawaliśmy na stopnie. Ja zdawałem na młodzika i na zwiadowcę. Zdawałem w Warszawie. Wszystko zorganizowane było w terenie. Najpierw msza rano i potem dopiero w teren. Rozstawieni byli ci, co pytają – takie punkty kontaktowe – i musieliśmy odpowiedzieć na różne pytania z dziedziny harcerstwa, czego się nauczyliśmy. Tak to było. Bawiliśmy się w harcerstwo. Do Powstania.
Jeszcze było tak, że wszyscy musieli mieć mundur. On kosztował. Był taki sklep – niby to okupacja, ale wszystko można było kupić – i każdy sobie jakoś sprawił. Tam trochę nam pomagali dorośli. Handlowaliśmy. Ja handlowałem. Miałem więcej pieniędzy jak ojciec.
No. Przypadkowo. Na Targowej naprzeciwko koszarowali Rosjanie, którzy po prostu przyłączyli się do Niemców. Rosjanie to tylko byli w mundurach i pas mieli, więcej nic. Ich tak tam urabiali na wojsko. Ich pilnowali „ukraińcy” i oni już mieli broń. Pilnowali, gdzie ci żołnierze chodzą. Na przykład do nas do domu przychodzili tacy młodzi, dwadzieścia lat.
- A po co przychodzili do domu?
Bo myśmy handlowali – rodzice. I akurat się zgadaliśmy: oni kradli u Niemców, przynosili mnie, a ja to sprzedawałem do Bruna. Był taki sklep – tam [sprzedawano] wiertła, metalowe, potrzebne narzędzia. Ja to sprzedawałem do niego. I z powrotem.
- Czyli oni kradli głównie narzędzia, nie żywność, tylko narzędzia?
Tak, nowe rzeczy kradli, ja to sprzedawałem. Miałem forsę. Chciałem powiedzieć, że każdy coś tam kombinował, każdy coś robił, że musiał mieć plecak, musiał mieć wyposażenie w plecaku: wszystkie menażki, nie menażki, wszystkie manele, jakie tam potrzebne.
- No właśnie, co w tym plecaku powinno być? Proszę nam powiedzieć. Menażka, mapa?
Łopatka chyba była, dwie koszule, zmiany bielizny. Wiem, że ja miałem jakiś plecak po skoczku. Jak zapakowałem to wszystko, to wyjąć nie mogłem. Jak już było Powstanie i była rewizja: „Co wy macie?” – każdy musiał pokazać, czy wszystko ma, wyposażenie.
Sklep był w centrum, na Traugutta. Legalny sklep. Czym innym handlował, ale wyposażenie i do broni też można było sobie kupić. Ale nam, harcerzom, nie było potrzeba. Tyle co byliśmy na obozie w nocy, to z leśniczym się kontaktowaliśmy, że obozujemy. On nas uprzedzał, że coś się Niemcy kręcą. Ale Niemcy do lasu nie wchodzili, jeszcze w nocy to w ogóle nie było mowy. A myśmy tam darli się, w ogóle śpiewaliśmy, ognicha i tak dalej. Jak to młodzi.
Ja chodziłem jeszcze na komplety i właśnie bardzo jestem zdziwiony: jak chodziłem do Władysława IV, byli profesorowie i przecież oni się też narażali. Nic o nich nie ma mowy. Nigdzie nie było słychać. Tam był Sparrow, Gawęda – nie pamiętam w tej chwili – ale u Władysława IV oni pracowali i przed wojną, i w czasie okupacji prowadzili [zajęcia]. I religię prowadzili – ja nawet poprawkę z różańca zdawałem, wokół bazyliki poprawkę.
- Proszę pana, przechodzimy do Powstania. Byliście państwo w tym lesie, spotykaliście się, chodził pan do szkoły i przychodzi sierpień. Kiedy pan się dowiedział o Powstaniu? Jakie były przygotowania?
Jakieś dwa dni przed wybuchem. Każdy musiał skompletować plecak. Ja, ponieważ na Pradze mieszkałem, a moja jednostka, kwatera mieściła się w Warszawie na Wilczej, to musiałem tak jakoś z tym plecakiem... I zastępowy, i jeszcze kolega, każdy wziął i tak niby manele, tego owego i jechaliśmy. To była niedziela chyba. Pojechaliśmy na kwaterę, pozostawialiśmy wszystko. Jeszcze dali nam wolne, bo to było południe.
- Ale to był już 1 sierpnia?
Zaraz. Powstanie wybuchło w poniedziałek czy...
To dzień przed tym czy nawet dwa dni... Dwa dni – już byliśmy skoszarowani wszyscy na miejscu. Każdy musiał gdzieś tam coś robić, roznosić czy coś. I tak dalej.
Całe dwa dni przed Powstaniem, do wybuchu, byłem łącznikiem, a na Wilczej była kwatera wojskowa i oni już dawali nam polecenia. Na przykład dzień przed Powstaniem powiedzieli, że jutro będzie Powstanie. My już byliśmy na tej odprawie. Ja akurat miałem rodzinę na Siennej, a Wilcza i Sienna to niedaleko. Tam nocowałem. Tam rodzina, mówili... Ja już wiedziałem, kiedy i jak, ale nie wolno było mówić.
W czasie tych... Ja miałem na przykład dyżur na takim... Opuszczone mieszkanie było i cały czas ktoś przychodził, zabierał, a ja pilnowałem, otwierałem drzwi, zamykałem. Z widokiem na Pole Mokotowskie – tak jakoś to było. To była chyba ulica Polna czy jakaś. Już nie pamiętam.
Nie. Do wybuchu. Jeszcze nie wybuchło Powstanie. Dwa czy trzy dni przed tym. Już nie pamiętam tak dokładnie. Trzy czy dwa dni w każdym razie. Potem taka była ładna niedziela – ten dzień. Ostatnie polecenie: miałem przynieść maszynę do pisania z alei Róż na Wilczą. Pamiętam, ostatnie kilo wiśni jeszcze sobie kupiłem. Przyniosłem tę maszynę na komendę i drużynowy mówi: „Już niedługo”. […] [przerwa w nagraniu]
- A pan nie miał żadnej broni?
A skąd! Harcerzom nie dawali. Nie było. Akurat stałem i była wizytówka „Adwokat” czy coś. Ja akurat taki byłem, że się pod tę wizytówkę zmieściłem. [kontekst najwidoczniej z fragmentu poza nagraniem, z wcześniejszej przerwy] Strzelił w to i usiadłem. Jeszcze wtedy byliśmy bohatery. O, strzelanie! To było takie pierwsze przywitanie.
Potem nas rozkwaterowali. Cała nasza drużyna kwaterowała w Alejach Jerozolimskich, róg Kruczej. Dom jakiś taki był, szkoła i tam wszyscy. Było tych chłopaków ze sto chyba czy coś.
Pierwsza noc Powstania nadchodzi. Mnie wyznaczyli na dach, żebym patrzył, czy [są] pożary. Bo myśmy się bali, że będą bombardować. No i ja tam kwaterowałem na tym [dachu]. Tam się bardzo zdziwiłem, że przyszli do mnie już w nocy i przynieśli kubek mleka i kromę chleba. Ja mówię: „Skąd to mleko w Alejach?”. Rzeźnicy to za okupacji sprowadzali [krowy]. Mieli na przykład gdzieś na tyłach domów obory. [Krów] nie zabijali od razu, tylko jak jest okazja, kupowali. Dlatego to mleko uchowaliśmy i piliśmy mleko, mieliśmy mleko. Tak się cieszyłem. Rano... Nie wiem, chyba mnie nie zmienili, do rana siedziałem.
Potem się Niemcy w Alejach... Alejami czołgami jeździli. Ja dostałem przydział do tego żołnierza. To był piętrowy, trzypiętrowy budynek. To było mieszkanie krawca. On [żołnierz] miał karabin, który się zacinał, a ja tylko do pomocy, gdyby był ranny, coś tam wyrzucić czy coś. On strzelał.
To było tak, że strzelił i zabił Niemca, bo widział, że on się wywalił w bramę i z bramy strzelał do niego. Zabił, ale Niemcy dojrzeli, skąd strzelano, bo ten żandarm – on żandarm chyba był, już nie wiem – też nie był doświadczony. Zamiast przejść na inną pozycję, to strzelał nadal. Niemcy go wykapowali i też do niego strzelili. Pocisk mu pod szyją przeszedł. Krzyknął: „O Matko Boska!” i też usiadł, [zginął]. Też był ostrzelany. Potem się skapowaliśmy. Miał krawiec taki... Co przymierzają ubranie – zapomniałem...
Ja na jego [żołnierza, który zginął] miejsce wszedłem, wystawiałem [manekina], żeby strzelali w kapelusz, a on [drugi, przysłany żołnierz] poszedł do drugiego okna. Były dwa pokoje na piątym piętrze.
- Ten drugi, to kto? Drugi żołnierz czy pana kolega?
Drugi żołnierz, żołnierz przysłany. Tylko oni mieli broń. Myśmy nie mieli broni w ogóle. Jak ktoś zdobył – to tak.
Niemcy chcieli się do nas dostać, myśleli, że tu jakieś oddziały są, Bóg wie co, a to był jeden żołnierz. Aha, i na dole było ze dwóch i strzelali do nich. To tak zeszło dość długo i Niemcy podpalili od dołu. Ponieważ domy były połączone, w piwnicach wykopane, zrobione były dziury do przejścia. Mnie wysłali z sąsiedniego budynku do tego, gdzie pomagałem temu żołnierzowi, na to piąte piętro, żeby tam jemu pomagać. Tak zrobili, że zapomnieli o nas, na piątym piętrze. Powstanie, strzelają, strzelają – zapomnieli. On [żołnierz] usłyszał, że w ogóle nikt nie strzela z dołu, to mówi: „Zapylaj na dół, zobacz, co się dzieje?”. I była już ostatnia [dziura wielkości cegły - pokazuje], bo Niemcy chcieli atakować, [więc uciekający z budynku Powstańcy] już zamurowywali dziurę. Taka dziura [wielkości cegły] została. Ja mówię: „No dajcie spokój! Chcieliście nas zostawić?”. Budynek [Niemcy] podpalali, ale pogasili. Szybko musieli [Powstańcy rozbierać mur]. Musiałem lecieć – znaczy ja nie pobiegłem, byłem przerażony i wyszedłem tam do sąsiedniego [budynku]. Z kolegów poleciał mój drużynowy czy jeszcze tam z kimś na górę po tamtego i go sprowadzili na dół, a tutaj obstawili jeszcze, żeby nie weszli Niemcy. Zamurowali. Potem stamtąd... To było takie pierwsze [wspomnienie]. Noc powstaniowa z warowaniem.
- Czy pan pamięta, jak nazywał się pana drużynowy?
Władysław. Władek.
Ślesicki. Był reżyserem filmowym. Z tego reżyserstwa kupił sobie plac i wybudował domek w dolinie mokotowskiej.
Chłopcy, wszyscy, siedzieliśmy w Alejach. Przenieśli nas gdzieś indziej, że za blisko jesteśmy, młodzież bez broni, bez niczego. Przenieśli nas gdzie indziej. Gdzieś była barykada i moje pierwsze przejście przez ulicę. Bałem się jak nie wiem. Ostatni biegłem, a wtedy to łatwo zabić faceta. Ale jakoś przebiegłem. To był taki strach przyzwyczajenia się do strzelania. Dali nam drugą kwaterę na Hożej. Hoża 1. Szpital był [tam] gdzieś, zaraz na placu Trzech Krzyży. Tam na piętro nas dali i szpital tam był zrobiony. Myśmy tam kwaterowali. Stąd się zaczęła nasza...
I Jedzenie. Nam nie dawali, żołnierzom dawali. Nam dawali tylko owies mielony, rozgotowany, jak taka zupa z owsianki. To jedliśmy na śniadanie. Wszyscy pluli. Taki niezmielony owies gotowany.
- Jakie zadania mieliście do wykonania?
Po tym śniadaniu dali nam karabiny – takie wysokie, z półtora metra, francuskie – bez amunicji, bo nie mieli do nich amunicji, i posłali nas do pilnowania Niemek, które sprzątały ubikacje dla wojska, żeby one nie uciekły. Nie wiem, gdzie by chciały uciec. Tak to zeszło, ten pierwszy dzień, to pamiętam.
Potem zorganizowali pocztę polową. Znaczy nie. W nocy, jak zrzuty zaczęli robić, chodziliśmy, szykowaliśmy miejsca na zrzuty, plac do podpalenia i czekaliśmy. Jak tego, to podpalaliśmy i już. Były takie miejsca.
Do komendy – wysyłali nas do komendy, a tam żarło było dobre, zawsze kanapki. Oni mieli co jeść. Najpierw się pani najadła, potem się szło na akcję. Czekaliśmy na zrzuty.
Ten miał taki reflektor... Bo mnie przydzielili do jakiegoś porucznika lotnictwa niby – nie mieliśmy samolotów. Przyleciały zrzuty, znaczy samoloty, zapaliliśmy te [reflektory], a ja musiałem z nim chodzić na strych, patrzeć... No nie wiem, ciągnął mnie na strych, na dach. On miał jeszcze taki reflektor dobry, że jak nisko samoloty chodziły, on oświetlał; widać było, żeby oni się orientowali, jak wysokie budynki. Jakoś ja się nie zetknąłem ze zrzutami, żeby jakiś samolot zleciał. [Żołnierz z reflektorem] oświetlał skrzydła samolotu. Potem on ze mną chodził po dowódcach i sprawdzali, co przywieźli, i [zabierali] to gdzieś do sztabu. Potem mnie zwalniali i szedłem spać.
Dla mnie było najważniejsze jedzenie i spanie, i nic więcej. Potem trzeba było z samego wieczora [chodzić] z pożywieniem, z amunicją do innych oddziałów, gdzie nie mieli tyle wyposażenia, broni czy czegoś, jedzenia, zwłaszcza jedzenia. Ja najwięcej nosiłem cukier w kostkach. Każdy ze mną chciał chodzić.
Z Wilczej poszliśmy – to, co ja byłem – do Elektrowni nad Wisłą. Tam jakoś słabo było. Znieśliśmy im to i stamtąd jakoś szliśmy ulicą pod górę. Pamiętam, że strzelali do nas. Było nas tam dziesięciu chłopaków, ale jakoś się nikomu nic nie stało. Przyszliśmy na kwaterę. Potem już było tak normalnie, że założyli pocztę polową.
Częściowo chodziliśmy – wysyłali takich cwańszych, co się znają – do Haberbuscha po jedzenie. Tam jakiś małpi tłuszcz był, coś. Nam nie dawali nic ze zrzutów.
- Ale chodziliście po to jedzenie dla siebie?
Dla nas. Dla drużyny. Wołali, kto tam chciał. Musieliśmy się tak starać o jedzenie. Potem pocztę uruchomili, to zaraz po śniadaniu szliśmy roznosić listy. Roznosiłem listy. Cały dzień. Bo to było tylko przejście piwnicami, z bloku do bloku. Takie najgorsze ulice to wszystkie przyległe do placu Trzech Krzyży, co wychodziły [stamtąd]. Też [nimi] przechodziliśmy. Jeszcze nie mieliśmy barykad, nie zrobione były. Przez Aleje przebiegaliśmy, ale w nocy, tak na: „Uraaa”. Zanosiliśmy już nie pamiętam co. Dostaliśmy też urlop. Moja rodzina mieszkała na Siennej, a ja byłem na Wilczej. Trzeba było przejść Aleje. Najgorsze były Aleje. Taka rura wystawała w rowie z pół metra i trzeba było się dobrze pochylić, a z BGK na rogu strzelali Niemcy i tego Ślesickiego siostra cioteczna akurat w głowę dostała. Ja jakoś przebiegłem i z powrotem. Jakoś mi się całkiem udawało.
- Czyli widział się pan z rodziną?
Tak. To było tak, że oni też mieli tylko bardzo cienką zupę, no to dali mi tej zupy. Przyszedł żandarm zebrać ludzi z Powstańców do przenoszenia czego tam im było potrzeba. Naturalnie ja, harcerz, nie będę się chować. Inni się pochowali. Zaniosłem im tam coś, ale w międzyczasie zaczęli strzelać z dział kolejowych, z „Berty” i taki wystrzał akurat mnie złapał na pustym terenie. Nie trafiło, no bo żyję, ale odłamek z tej „Berty” tak blisko lądował, jakby pani helikopter lądował na głowie, taki był warkot. Ale nic. Poszliśmy na kwaterę do żandarma. Kotlet koński jak dwie moje dłonie i ryż, i sos – dali mi taki obiad przyzwoity. Zjadłem. [Raz] na dwa miesiące. To była przygoda.
Wtedy były zrzuty, takie scalone, dużo. Tylko podobno myśmy też nic nie dostali z tych zrzutów. Wszystko przejęli Niemcy – coś z siedemdziesiąt procent podobno. Ale oni tak wysoko [zrzucali], że jak te beczki [leciały], to wydawało się, że to ludzie, bo tak się bujali – znaczy te beczki się bujały. Myśleliśmy, że nam pomoc wojskową, rzeczową [przesyłają], ale to były tylko te rury z pożywieniem, z amunicją. Ale to ja już byłem na urlopie w ten dzień i wracałem. Akurat czekałem w kolejce na przejście, bo były kolejki. To było też taką znaczącą przygodą. I to, że ten żandarm [który szukał pomocy przy przenoszeniu] to okazał się akurat kolegą mojego wujka. Dąbrowski miał na nazwisko. Nie wiem, czy mnie poznał, czy mnie nie poznał, ale jakoś potem po Powstaniu to się wydało. To tak tylko na marginesie.
I było Powstanie. Robiliśmy podkop bez szalowania. Z mojej ulicy – ja byłem na Koszykowej – chcieli zrobić podkop do Niemców i brali nas do tego. Ja doszedłem do połowy ulicy, ale potem jakoś nikt się nie zastanowił, żeby trochę podklepać. Jakby bomba upadła w ten [podkop], pocisk jakikolwiek... Ale jakoś się udało, że nic się nie stało. Tak dociągnęliśmy... Używali nas...
Potem było zawieszenie broni, częściowe. Kto chciał, to wychodził, nie wszyscy. Kobiety z dziećmi, ciężarne i inne – Niemcy się zgodzili. Potem mówiono o zawieszeniu broni, Powstania koniec i tak dalej.
- Proszę jeszcze powiedzieć, w czasie Powstania oprócz rodziny miał pan kontakt też z ludnością cywilną, prawda?
Cały czas.
- Proszę powiedzieć, jak ludzie na was reagowali, czy wam pomagali? Jak to wyglądało?
„O, się wam za... O... Powstania” – tak przeklinali. Już jak jest Powstanie, to cóż...
Nie za bardzo [pomagali]. Przeważnie kobiety nas szczerze przeklinały. Myśmy zmykali, przemykali. I tak w nocy to przeważnie spali. To tylko kto nie spał, to nam posyłał wiązanki.
- A co jeszcze pamięta Pan z okresu Powstania? Czy pan na przykład pamięta, że mogliście słuchać radia, że docierały jakieś gazetki?
Tam gdzie ja kwaterowałem, to było radio, ale nas to nic nie obchodziło. Powstanie tylko. Co mieliśmy załatwiać, to załatwiliśmy. Cieszyłem się, jak chodziłem z listem i mnie ktoś zupą poczęstował, prawdziwą zupą. Znaczkami handlowaliśmy. Zabieraliśmy znaczki z listów. Takie znaczki były – seria, pięć sztuk, brązowa. Nawet tym [handlowaliśmy]. Ja dostałem za taki znaczek konserwę, cukier, częstowali zupą. A tak to raczej cienko. Też mieli cienko.
Taka dla mnie niespodzianka była przy Marszałkowskiej. Tam z listem szedłem do jakiejś bardzo bogatej kobity. I to Francuzka, po polsku nie mówiła, tylko pokojówka. To pierwsze piętro było czy drugie. Ona nic nie wstawała. Ta pokojówka otworzyła. List. Myślałem, że może coś do jedzenia kapnie, ale nic.
- Czyli nosił pan też listy do ludności cywilnej?
Tak, roznosiłem, do kogo było zaadresowane. Komenda poczty była właśnie na Wilczej. Jest tam tablica i tak dalej. Tam przynosili listy ze skrzynek – były skrzynki koło poczty. Wsypywali i zabierali to na [Pocztę] Główną i tam rozdzielali na ulice... Ja miałem dwie, trzy ulice codziennie. Głowę obtłukłem, bo to zawsze [chodziło się] piwnicami.
- A pamięta pan, które ulice pan miał?
Miałem te, co dochodzą od Śródmieścia w stronę placu Trzech Krzyży, na przykład Hoża... Ile tam jest ulic, co dolegają do placu Trzech Krzyży... Nie pamiętam w tej chwili. Taka była paskudna. Nie lubiłem po niej chodzić, bo idzie pani, jak zaczynają strzelać „gołębiarze”, to do piwnic. W tych piwnicach hełmów nawet nie mieliśmy, nic. Tę głowę trochę obtłuczoną [miałem] bez przerwy. Potem to już nie było dla nas problemów. A, jeszcze była taka... Spotkanie miałem...
I jeszcze było, że co rano msze były w komendzie i trzeba było księdza odprowadzić potem. Było nieprawdopodobne odprowadzić Kruczą. Odprowadzaliśmy bardzo długo, ale jakoś tego...
Jeszcze jedno miałem takie sympatyczne [zdarzenie]. Niedziela była, ciepło, poranek. Ja z czymś szedłem, czy po wodę, czy po coś, zawsze coś tam, i w bramie stoi mój profesor od Władysława IV, polonista, hrabia Borowski. Jak jednego przecinka nie zrobiłem na stronie, to mi zrobił taki przecinek na całą. „Ach, dzień dobry panie profesorze!”. A on dopiero do mnie mówi: „Pamiętaj. Pamiętaj, żeś spotkał mnie, że brałem udział w Powstaniu i stoję na warcie” – tak pompatycznie, ładnie. Potem dopiero się z nim spotkałem już po [wojnie]. Wolność. W filharmonii jego spotkałem. Po wojnie się spotkaliśmy. O szóstej, po wojnie.
Potem, jak już [było] zawieszenie broni, to nas wzięli i musieliśmy wynosić wszystkich niepełnosprawnych na punkty, gdzie przyjmowali RGO czy Czerwony Krzyż. Przyjmowali tych wszystkich niepełnosprawnych, nie wiem, czy tam nawet Rodziewiczównę czy kogoś tam, ale nie mówili kto kogo. To wszystko było tajne. I potem sami też wyszliśmy. Ale my wyszliśmy... Ponieważ nie chcieli, żeby nas brali do obozów koncentracyjnych, to wyszliśmy jako cywile i pieszo szliśmy do Pruszkowa i tam w Pruszkowie RGO nas nakarmiło zupą „pasibrodą” – kartofle, kapusta tylko i woda. To ja z pudełek jadłem.
Na drugi dzień segregacja i wywóz do Niemiec. Nas wszystkich wyłapali, dziesięciu chłopaków, akurat naszego zastępu. Wszystkich wzięli, a mnie wyrzucili, bo ja byłem najmniejszy: „On się nie nadaje”. Ja mówię: „Jak to?”. Na Pradze mam rodzinę, tutaj też miałem, ale tam wszystko z Warszawy pod Piotrkowem. Mówię: „A, pojadę do Niemiec! Jeszcze dwa tygodnie wojny, to zobaczę zagranicę. Przez góry może wycieczkę sobie zrobię”. I się zaplątałem z nimi. Jechaliśmy pociągiem przez góry właśnie. Po drodze był nalot aliantów. Pociąg stanął i wszyscy siedzieliśmy w kapuście, tak jak w „Zezowatym szczęściu”. Każdy wysiadł i rwał. I się rozchorował. Jeden się tak rozchorował – od razu poszedł do szpitala, jak nas zawieźli.
Najpierw nas zawieźli do Chemnitz, to należało do Polski. Nie wiem, dlaczego stamtąd uciekaliśmy. Jak dojechaliśmy na miejsce, w Dreźnie to się tramwajów czepiałem, bo szliśmy w szeregu i wskoczyłem. Zajrzałem do środka – jakie ładne wewnątrz, jak w salonie, takie mieli ładne tramwaje. Zawieźli nas na miejsce, na kwaterę, do majątków, gdzie były opuszczone [obory], nie było krów. I w takich oborach betonowych na sto krów – takie długie budynki, tam słoma – na tej słomie spaliśmy. Jeszcze w nocy zrywali nas wszystkich w szeregi i do miasteczka. Sulau się nazywało. Tu Sulejów teraz jest. I byli i Francuzi, i Włosi, i Żydzi, i mężczyźni Polacy, i kobiety Polki, bo oddzielnie.
Ten kolega, co się kapuchy najadł, to był w szpitalu. Ja chorowałem na prawą rękę i tak mi zgrzytała. Przyszedł lekarz, temblak założyli, wodą polali i mówi, że tak muszę się leczyć. Nie pamiętam, jak ta choroba się nazywa. Naturalnie cały czas chorowałem na tę rękę, bo cały czas tak zgrzytało: „Ww, ww”. To staruszek był, widzi – młode chłopaki. Chodziłem po żarcie trzy kilometry dla tych chorych, co tam byli. Przywoziłem zupę. Woziłem. Naturalnie sam... A w tym miasteczku był chyba jakiś restauracyjny kucharz. Zupy to były dobre, naprawdę. On gotował dla całego miasteczka. Ten Sulau to był taki, że był pałac, staw i rynek był nawet. Najpierw się tam sam najadłem, żeby nie zjadać tym [innym]. Co się dało, woziłem im jedzenie: chleb, przydział na kolację i tak dalej. Tylko jeszcze powiem, że Polaków było tam sporo. Wódkę pędzili, były sceny. Dostawaliśmy papierosy urzędowo, tylko papierosy, i sprzedawaliśmy to za... Bo nikt nie palił, byliśmy harcerzami. O, pardon – kupowaliśmy chlebek. Jeszcze to był rejon buraczany. Po drodze, jak szliśmy na roboty, to każdy takiego buraka sobie wziął – kilogramowy albo lepiej. Jak upiekło się na ognisku, [smakował] jak banan, prawie że lepsze. Już obiadów nie chcieliśmy, nie było gdzie włożyć.
Był taki okres, że Niemcy uciekli, Rosjanie nie przyszli, Polacy też z nimi, a my byliśmy właścicielami. Od razu... Ale jeszcze wcześniej powiem o Bożym Narodzeniu. To znaczy jak chodziliśmy do kościoła, bo tam na różne sprawy chodziliśmy, w Boże Narodzenie odstąpili nam Niemcy [??], że msze odprawiali w kościele – to Boże Narodzenie, kolędy. Po tych świętach od razu do miasteczka, bo nikogo nie było... Nie, pierwsze to od razu zabiłem tam trzy kury i ugotowaliśmy rosół z trzech kur, bo straż i Niemcy tam zostali. Tylko dorośli Niemcy, tacy co musieli uciekać, to oni jechali dzień i noc, nikt ich nie poganiał. Te trzy kury przypadło mnie zabić. Nigdy w życiu. Potem do miasteczka, po komórkach. Rowery dla nas. Każdy sobie wybrał rower albo dwa, żeby złożyć jeden. Te rowery do swojego. A takie mieliśmy szczęście, że z nami był aktor, Witold Kałuski – w Teatrze Ludowym na Żoliborzu on... Jego syn jeszcze coś kręci, bo on już chyba nie żyje. I on umiał po niemiecku i śpiewał jak Kiepura, i grał na pianinie, a ten komendant obozu wziął go do siebie. Uczył córki grać na pianinie, śpiewać i myśmy mieli fory. A myśmy mieli, ponieważ byliśmy młodzi i on dla siebie i między innymi nas... W karczmie nas, oddzielnie od obozu, w karczmie mieszkaliśmy, takiej przydrożnej karczmie. Całą dostawę, oranżadę to wszystko wykupywał jeden, a tam była tylko Niemka – została, i staruszkowie też zostawali. Ja te kury też pod strachem Boga kradłem, żeby chociaż się najeść. Potem jeszcze chłopaki małego świniaka wykombinowali, bo już się szykowaliśmy na podróż do Warszawy.
- Już wtedy wiedzieliście, że jest koniec wojny?
Rosjanie przeszli, Niemcy już odeszli. Tak było, że...
- Ale czy oficjalnie wiedzieliście, że wojna się skończyła?
Nikogo nie było.
- Nic nie wiedzieliście na dobrą sprawę?
Nie. Wiedzieliśmy. Niemra był
Dolmetscher, znaczy nasz tłumacz, Żyd chyba, nie wiem na pewno. Myśmy dostali w Powstaniu po tysiąc pięćset złotych czy sto pięćdziesiąt, nie wiem już, jakie to były przeliczniki. W każdym bądź razie Kałuski, ten aktor, załatwił to, że pozwolił temu
Dolmetscherowi, co znał niemiecki pojechać do Wrocławia, bo Sulejów to od Wrocławia niedaleko, i zebrał wszystkie okupacyjne pieniądze, każdemu wymienił na ileś tam marek i wszystko mogliśmy kupować. Ja jeszcze mam te marki, bo nie wydawałem, bo oszczędny. Jak pierwszy kawałek chleba. Jak wychodziliśmy z Powstania, to był cały wóz takich pokrojonych chlebusiów w kawałki. To jeden tylko [miałem] – nie wiem, kiedy dostanę drugi. Naczęstowali tym chlebem, tak na marginesie. A on pojechał i wymienił wszystkim te marki. Mogliśmy wszystko kupować. Polacy ustalili ceny i od Niemców tam... Chleb kosztował 20 marek czy ileś tam. Masło. Ale kto tam masło [chciał] – aby chleb był. I Boże Narodzenie tam spędzaliśmy. Ten aktor to jeszcze ładnie malował, rysował, to wszystkich tych stójkowych i komendanta na choince popowieszał – takie obrazki ich i ten komendant dzięki niemu… Był koniec wojny, żandarmi nam mówili „Dzień dobry”, do lepiej ubranych.
- Czyli mówi pan o Bożym Narodzeniu w roku 1944. Z 1944 na 1945?
Tak. To już oni byli bardzo przerażeni. Takich jak ja pamiętam... Żeby pani wiedziała, jak ja byłem ubrany. Wyszedłem z Powstania w letnim ubraniu, wszystko w krótkich spodenkach. Miałem pilotkę damską i na wierzch założony beret. Miałem buty drewniaki porwane, to znaczy obwiązane sznurkiem dookoła – pantofle, bo to całe – cholewka – się podarło. I tak chodziłem w tym. Miałem koszulę, którą na Powstanie wziąłem, to nie można było [się domyć]. Wszyscy byli owszeni. Nie ma siły. Zimną wodą nie dało [się] jakoś, nie było środka. I tak prałem w zimnej wodzie. Tak wyglądałem i tak cały czas jechałem. To jak Niemcy wyszli, Rosjanie nie przyszli...
Nie. To w tych ciuchach jeszcze jechaliśmy do Milicza, rowery naszykowane. Ja miałem damkę, niemiecką, z reflektorem i z bagażnikiem z przodu i z tyłu. Nagromadziliśmy tych rowerów. Szykowaliśmy się do tego. Najpierw przywitali nas Rosjanie, kukuruźnikiem objechali [tzn. przylecieli? – kukuruźnik to samolot – przyp. red.], zabrali się i pojechali. A Rosjanie jak jechali czołgiem, to tak szybko, że chałupa cała podskakiwała, bo my przy samej szosie siedzieliśmy. Potem przyleciały trzy sztukasy, tak jak w Powstanie. O, właśnie, nie powiedziałem: cały czas nas okropnie bombardowali.
Ale już do końca z tym. Pojechali po nas, porozkładali rowery. Było nas dziesięciu, porozkładane [rowery], każdy zapylał i w nikogo nie trafili, ale może nas tak postraszyli, cholercia.
Jeszcze najważniejszej sprawy nie powiedziałem, ale to przed wojną jeszcze się działo. Mieszkaliśmy w tej Strudze. Ojciec już część domu postawił, połówkę, taki letniskowy domek, aby szybko, bo gdzie mamy mieszkać w tej Warszawie? Ojciec warsztat prowadził. Przyjeżdżał na niedzielę do Strugi, zawsze w sobotę ja już czekałem ojca na stacji i pies. On zostawał, a ja szedłem spać. Mieliśmy kuchnię, taką „kozę” przed domem i daszek nad tym. Rano w niedzielę mama szykowała śniadanie. Naszykowała, siadamy, jemy śniadanie i naraz bombowiec niemiecki nad naszym domem zapala. Dwadzieścia pięć metrów. Ale oni jechali tak bardzo nisko i jechali na zachód. Wszystko już zrzucili, bomby, już „cacy cacy” jechali. Ale myśliwiec z Zielonki, nasz, dogonił go i tak mu przyłożył. „Wszystko – mówi – władowałem, co miałem”. Przekręcił się [niemiecki samolot] na wznak i nad tym lasem, półtora kilometra, jeszcze lepiej może, ze dwa, wylądował, w końcu się zapalił, oni powyskakiwali. Wszystko się popaliło. Ten pilot z Zielonki przyjechał, chciał zobaczyć, może żyją – to pilot z pilotem. Patrzył, ale wszyscy... Taka przygoda z tym była.
Na temat tego [zboczyłem], ponieważ mój jeden wujek był w Powstaniu. To był szwagier szwagier – dwa razy szwagier. Wszyscy byli w Powstaniu... Bo zapomniałem. Ten jeden wujek był w Warszawie, cyklista. Już Niemcy się zbliżali, już szli w Polskę. Jak usłyszał, że niemiecki samolot [się rozbił], to przyjechał na rowerze, a on ścigał się nawet przed wojną. Przyjechał do Strugi, do nas i mówi, żebym mu pokazał, gdzie ten samolot zginął. Tu, gdzie ja mieszkałem, to „Wenecja” się nazywało: cały las, dużo much i takie drzewa, wszystko. Pokazałem mu. Wojsko stacjonowało, ponieważ u nas były pustki, to zajmowali i spali żołnierze, jechali z różnych stron i stacjonowali, stale kwaterowali. I Niemcy, i Rosjanie, i Polacy też, bo był las, ochrona. Za takim drzewem mogła pani stać i nic pani nie zrobią. Moja mama to jak był nalot momentalnie... Szpiegostwo było duże, od razu przelatywały samoloty. Mama robiła makaron na rosół na stolnicy w takim baraczku – taki baraczek, prowizorka – tam kroiła. I przyjechały samoloty, a u nas była ta kuchenka na środku, myśleli może, że to działo jakieś, cholera wie, co tam wymyślili. I zaczęli zrzucać bomby, strzelać z karabinów maszynowych, to moja mama wzięła tę stolnicę i tak się zasłaniała w czasie tego [ostrzeliwania]. Takie przygody z tym były.
Tak samo ja. Cały czas byłem chłopakiem, między wojskiem cały czas chodziłem. Tam był staw do kąpieli, chodziłem [tam]. Jak był nalot, to żołnierze – nikt się nie krył – wstawali, karabiny i strzelali. Dosłownie, bo te karabiny tak nisko. To ja w „Przekroju” czytałem, że piloci mówili, że pod siedzeniem mieli naboje, pociski. A ode mnie to bomba rąbnęła dosłownie dziesięć metrów, tylko że w wodę. Bo ta „Wenecja” była na styl Wenecji – wyspa, jezioro, gondole, to sprzed czasów wojennych, za ruskich czasów jeszcze to wybudowali. Jakoś też się udało. Ale tak było ciężko, że od razu jak zawitali, przelatywał samolot.
Już się zaczęła wojna rusko-niemiecka i Rosjanie przylatywali. Te zabudowania, co zajmowali Polacy, to Niemcy zajmowali. Rosjanie przylatywali do Warszawy, bombardowali Dworzec Wileński i coś tam. Samolot zabłądził czy co, ruski samolot, i go postrzelili. Odstrzelili kadłub od silników i odstrzelili wieżyczkę. Skrzydła, silniki to spadły jakieś piętnaście metrów od naszego mieszkania. Spaliśmy już w nocy, wszystkie szyby wyleciały, ale takie szczęście mieliśmy. Mama złapała pierzynę i wynosi pierzyny, bo jak pożar będzie, to pierzyna najważniejsza. Ja mówię: „Mamo, zostaw już”. Szybko polecieliśmy szukać. Bo widzimy, samolot spadł, to musi być gdzieś ogon. Pobiegłem do lasu. W głębi lasu [był], bo jak on się rozdzielił, to skrzydła jeszcze doleciały do naszego domu. Nie wiem, czy ten pilot żył jeszcze, czy nie. Taka przestrzeń była trochę wolna i skrzydłami jakoś wylądował, ale nas nie naruszył, tylko huku narobił. A ja poleciałem, pobiegłem. Pilot leżał w fotelu, spalony i broń jeszcze [była]. Ja rano przyszedłem. „Drugi raz – mówię – jak ludzi nie będzie, to chapnę to”. No i już nie było. A z wieżyczki strzelec pokładowy to wbił się głową w ziemię, wlazł w ziemię całą tą wieżyczką, tylko nogi stały w górze.
Jeszcze nie dokończyłem [historii strąconego wcześniej samolotu]. Ten wujek, co przyjechał obejrzeć, mówi: „Przyjechałem zobaczyć ten samolot zrzucony”. To ja mówię, żeby jechał prosto przez las, nigdzie nie skręcał i wyjdzie na ten samolot. On pojechał. Za piętnaście minut cały las był w wojsku. Za piętnaście minut krzyczą w całym lesie, że szpiega złapali. A ten wujek to jeździł: cyngle, rower taki cienki, oponki, takie wszystko. I jego prowadzili jako szpiega. A ilu! Sześciu ich było, dwóch z przodu, po bokach czterech. Ja mówię: „To mój wujek. Co wy chcecie?”. I od ręki go puścili. Pies z kulawą nogą nie zapytał o nazwisko, powiedziałem, że mój wujek i oni uwierzyli. Takie różne historie przeżyłem.
- Teraz wróćmy do tego momentu, kiedy pan wracał z obozu niemieckiego.
Po pierwsze, nakombinowaliśmy jedzenia. I wyruszyliśmy w Polskę. Dojechaliśmy do Milicza.
- Pamięta pan, jaki to był miesiąc?
Styczeń... Zaraz: grudzień, Święta... Albo grudzień, albo... Nie. 11 lutego już chodziłem do szkoły w Warszawie. Można by było ustalić, ale nie pamiętam.
I pojechaliśmy do tego Milicza. Chcieli po pierwsze mi zabrać rower. Gryzłem po rękach ruskich, nie dałem. Krzyczałem, błagałem. Przyszedł oficer jakiś, nie pozwoliłem jechać, bo nie umiał jeździć, połamałby rower i koniec by było. No i nic. Przyjechaliśmy do Milicza. Nikogo w Miliczu, nikogo. Wybraliśmy sobie wille, tak że nawet stół był zastawiony. Odeszli jakby po śniadaniu albo po kolacji. Dokończyliśmy kolację tam i położyliśmy się spać. A ja akurat miałem żywność, mięso. Przyszedłem z tym mięsem. W przedpokoju, holu, pulpit był, półka nad kaloryferem. Miałem tornister i tam naładowane mięso. Odpiąłem, postawiłem na tym i poszedłem, bo miałem dosyć zmęczenia. Jechaliśmy – zima, śnieg jak cholera. I zostawiłem w tym holu. Potem pochodziliśmy. Rosjanie rozjechani – tylko mundury się odznaczały. Była naprzeciwko nas w tej willi szkoła, to przewieszeni na parterowych tych [oknach, balkonach?] wisieli, pozabijani wszyscy.
Niemcy, i to partyjniacy, bo w brunatnych koszulach. Kładziemy się spać. Wszystko. Przylecieliśmy, każdy sobie wybrał [ciuchy]. Ja nie miałem palta, nie miałem nic, to garnitur jeden wziąłem i kurtkę, żeby się zimno [nie zrobiło]. Śpią w sypialni, wszyscy spaliśmy. Pianino było. Jeden Szott umiał, zaczął grać. Naraz zaczyna ktoś walić do domu, nie wiadomo co. Cholera jasna! A my tu nic nie mamy, żadnego tego [pistoletu]. Weszli do naszej sypialni. Był jeden rusek, po cywilnemu, wojskowy i jeszcze jakiś. Zaczęliśmy gadać, że my jesteśmy z Powstania, tamto, owo, z Warszawy i jedziemy do domu. Zostawili nas. W nocy nikogo. Mogli nas obrobić, zabrać. Mnie zabrali, ale to mięso. A jechaliśmy z dziesięć dni do Warszawy. Margarynę mieliśmy i sproszkowane zupy, co tam diabli nadali. Jedliśmy to. Tak z dnia na dzień jechaliśmy. Ale jak wjeżdżaliśmy do Kalisza, to też nas milicja wyłapała jako szmuglerów czy co oni tam powymyślali. A to wojsko było polskie, ale oni podchodzili do nas... Jak my z Powstania, to tak było jakoś głupio w ogóle, nie za bardzo. Powiem tak, każdy idzie na wartę na dwie godziny, na wyznaczone posterunki, bo kradli, a oni się bali, bo to była milicja, a wśród ludzi jeszcze partyzantka wtedy była. Dali nam karabiny i poszliśmy. Bagaże zostawiliśmy na komisariacie i staliśmy. „Zrobimy wam sypialnie, że sobie nie wyobrażacie”. No i po dwóch godzinach zebrali nas wszystkich i zaprowadzili do zakonu kobiecego, siostry tam [wcześniej były]. W łóżkach takie pierzyny kilometrowe, że widać [nas] nie było. Przenocowaliśmy. Chorągiewki w rowerach biało-czerwone – tak jakoś inaczej. W Kaliszu dali nam, starosta... Poszliśmy, zaświadczenie, że jesteśmy robotnicy, z Powstania i dał nam taki list. Tak dotrwaliśmy.
Raz w domu noclegowym spaliśmy. Pabianice. Czym biedniejszy ktoś, tym chętniej przyjmował na nocleg. Był mróz, nie było gdzie spać. Taki biedny chłop, dziesięciu przyjął, na podłodze posłał, a inni bogaci – nic. Tak dojechaliśmy do Warszawy. Naturalnie w Warszawie się rozjechaliśmy. Rower dowiozłem do Warszawy, ale milicja mi zabrała ten rower. Jeszcze powiedzieli, że szmuglerzy. Ja mówię: „Jestem głodny”, to na Powiślu, tam komisariat jakiś był, dali mi kromkę chleba razowego. Ale ja już byłem w Warszawie, to mi to starczało.
Znów nie można było przez Wisłę się przedostać. Ja na Pragę. Oni w Warszawie, to jakoś tam się przedostali. Na Wiśle też był mróz. Stały Rosjanki z karabinami i trupy tak też jeszcze leżały, niezakopanych. Nie chcieli nas puścić. Wódki nie mieliśmy, nie mieliśmy co dać i szliśmy. A już most był zbudowany drewniany przez Wisłę, ale też tylko wojsko mogło [korzystać]. No i się wojskowy zlitował nade mną. Złapali mnie za bety, materiał, za ten plecak, wrzucili do samochodu – taki ciężarowy samochód – podwieźli pod... [pomnik] „Czterech Śpiących”. Nie wiem, czy wtedy był już ten pomnik, czy nie. Bazylika stała tylko. Dowieźli mnie tutaj, wysiadłem, jeszcze takie błoto było, że po kolana. Miałem, całe szczęście, kawaleryjskie buty. Ja byłem najmniejszy, to mi sięgały prawie do pachwiny. Już jestem w Warszawie. Aha, no i zabrali mi rower, zarekwirowali. Ja też zarekwirowałem. Pal cię sześć. Jestem w Warszawie, mam w nosie.
Doszedłem na Targową, róg Ząbkowskiej. Od pomnika jeden przystanek tramwajowy. Nie było jeszcze tramwajów ani nic, ale piechotą doszedłem. Całe nabożeństwo. Potem szybko zacząłem chodzić...
- Rodzina była już cała w domu?
Akurat to był jeden dom w Warszawie czynny, mieszkanie. Wszyscy najpierw przyjeżdżali do nas, a potem rozchodzili się. Uratowali sobie mieszkania. Takim był przejściowym [domem]. Nie był zburzony cały budynek. Taki, jaki dzisiaj jest, to taki był wtedy. Wytrzymał. Potem zacząłem chodzić do szkoły. Wziąłem zaświadczenie z Władysława IV, ale musiałem zaczynać od zera. Chodziłem na Targową. To jest szkoła na Targowej 86. Szkoła samochodowa tam wtedy była (tak się nazywała) czy mechaniczna. Tam skończyłem szkołę i do roboty. Normalnie.
- Jak pan zapamiętał koniec wojny? Ten dzień, jak pan pamięta? Podpisanie kapitulacji.
Cieszyliśmy się. Tak myśmy się tam zachowywali jak u siebie. Śpiewaliśmy, szliśmy szeregiem, powstańcze piosenki.
- Ale ja mówię już tu w Warszawie. Koniec wojny.
Wojna dopiero się w maju skończyła. Ja wiem... Cieszyłem się. Ja byłem w AK, ja byłem w harcerstwie.
- Znaczy bał się pan końca wojny?
Nie, nie bałem się, ale było głupio. Polscy żołnierze idą, Polacy, tacy dziwni jakoś. Nie wiem, wina drużynowego trochę, powinien nam powiedzieć więcej na ten temat. Obce to wszystko było. Cieszył się człowiek, cieszył, ale tak jakoś... Ale mogło być gorzej.
- Czy był pan jakoś represjonowany po wojnie? Bo był pan w „Szarych Szeregach”.
Chciałem zdawać na uczelnię, pisałem, to mnie tam partia odrzuciła. To tak ze dwa razy mnie odrzuciła. To żona, dzieciaki – ożeniłem się. Za trzecim razem się dostałem, ale przez kogoś. Na basenie się spotkała sekretarka z żoną i tam...
- Czyli udało się panu skończyć?
Nie. Jakoś nie szło mi w ogóle. Nie dałem rady. Już na drugi semestr. Pierwszy semestr zaliczyłem częściowo, ale tak jakoś... Potem dzieciaki, mieszkanie. Tak wypadło. Nie za bardzo mi to szło, nie tak bardzo to wchodziło. Nawet jak już Powstanie się zaczęło, ta szkoła... Tak się człowiek uczył, ale już nic nie wchodziło, bo się szykowało Powstanie. Tak to wisiało, tak tylko się zajmowaliśmy nie tym, co potrzeba. No i nie skończyłem. Tylko zrobiłem gimnazjum, skończyłem liceum, technika zrobiłem. Duża rodzina, dla nas to... I tak to byśmy skończyli.
- Proszę pana, wspominał pan o różnych przeżyciach z Powstania. Ale takie najgorsze wrażenie, wspomnienie, ma pan jakieś takie? Mówił pan o tym, że byliście cały czas ostrzeliwani w czasie Powstania.
Do mnie zaczęli strzelać, musiałem przechodzić znowu... Z tym kapeluszem... Najgorsze to była poczta polowa. Trzeba wychodzić, otwiera pani bramę (bo nieraz trzeba było przejść przez ulicę) i cała seria z karabinu maszynowego, z czołgu. To jak rąbnął... Ja akurat byłem mały, to barykada była jakoś tak, że jakoś mnie nie sięgało, ale usiadłem z wrażenia. Tak samo, jak nasz wieżowiec przedwojenny bombardowali Niemcy, sztukasy. Mieliśmy akurat tam ich wyprowadzać, bo tam była część harcerstwa, jak gdyby sztab i mieliśmy ich wyprowadzać. Stałem w bramie, to tylko takie dwie kolumny były, sklepienie. Ja tylko w tym stałem, a sztukasy cały czas waliły na placu Napoleona. Jak skończyli, to wróciliśmy, bo już tam nie było po co nawet iść. Palił się. Mieliśmy im pomóc w przeprowadzce, ale... To były takie najgorsze przeżycia. Zawsze bardzo dużo miałem przypadków, bardzo dużo szczęścia, ale w tej chwili najgorsze to z tą pocztą polową. Szło się... I „gołębiarze”. Ale jakoś w moim otoczeniu nikt nie zginął. Szedłem po jedzenie do piwiarni, tam prowadziłem dziesięciu chłopaków. Myślałem, że jedzenia nazbieramy, i zaczęli walić z działa kolejowego. Z Ochoty lecą pociski, to ja na jednej stronie z chłopakami, a w tę drugą Niemcy bardzo systematycznie rąbali po kolei, całe bloki. Ale gdzie ja byłem, to nie strzelali po tej stronie. Żaden z chłopaków nie był ranny i ja też nie. Tylko tak ciemno się zrobiło naraz, taki kurz...Człowiek młody. Było tak, że na jakimś rynku, nie pamiętam, były kawiarnie, znaczy czarna kawa, to jakoś tak nazywali. Można było pójść.
Tak. I teatr był. Byłem na tym, chyba Fogg występował, śpiewał chyba. Tam jeńców trzymali też w jakimś kinie. Dużo przedwojennych zostało...
- Czyli w czasie Powstania był pan też w kinie?
W czasie Powstania nie, ale śpiewał Fogg w którymś z kin. Cholera, nie pamiętam w jakim, ale przyznam się grzecznie, że przed Powstaniem, [jak] była niedziela i jak przynieśliśmy bety, to poszliśmy do kina. Gdzie mamy iść? Jest niedziela. Grał Lingen i Hans Moser. Jeden tak ulizany był jak nasz aktor, podobny... Nie zna pani niemieckich filmów? Chodziliśmy do kina, pomimo wszystko. Leli tam. Mieliśmy pieniądze z podwórka i się chodziło do kina.
- A ma pan najprzyjemniejsze wspomnienie z Powstania?
Koniec Powstania. Nas traktowali... Nie wiem. Musieliśmy chodzić na Pole Mokotowskie po kartofle, to było pod ostrzałem. Niemcy byli w Politechnice. Mieli widok na całe... Tam trupy leżały i myśmy czekali, ale zaczęli ostrzeliwać z tym swoim drużynowym. Tylko najważniejsze to było spanie i jedzenie, więcej nic. Przyjemne były ogniska. Śpiewy.
Tak. W czasie Powstania. Tak samo w czasie Powstania, w lesie była Polska.
- A czy pan był świadkiem okrucieństwa niemieckiego w stosunku do Polaków? Czy widział pan jakieś egzekucje?
Okrucieństwa? Nas trochę oszczędzali, mówiąc szczerze. Byliśmy harcerze, bez broni. Dla nich było mało. My tylko prace fizyczne robiliśmy. Ale tak żebym widział kogoś...
Jeszcze nie dopowiedziałem, w tej Strudze jak mieszkaliśmy, to jeden z wujków brał udział w wojnie 1939 roku. Był wywieziony do Niemiec. Uciekł z Prus Wschodnich i przyjechał do Polski. A łapali. Mojego szwagra, siostry męża łapali. On się bał. Siedział w ubikacji. Żandarmi gonili w tej Strudze, to o trzeciej w nocy przyszli, obstąpili, walili granatami. A on poszedł do ubikacji do sąsiada, następna działka tylko. Jak zobaczył, jak ta buda... To mówię o szwagrze... A ten wujek.... Szukali tego szwagra, a on uciekł, poszedł do ubikacji. A ten wujek, co uciekł, z Niemiec też przyjechał, z dziewczyną nawet. Tu Struga, blisko, piętnaście kilometrów, i kolejka była. Z bratem spaliśmy, a jego, tego wujka, zasłanialiśmy kołdrą. I ten szwab jeden wszedł na górę, po drabinie, zapalił reflektor.
Hände hoch – i myśmy wstali, ale jego zasłoniliśmy, dzieciaki – z bratem. A ten za koc złapał i zabrał. Ale on [wujek] trochę umiał po niemiecku, to pozwolił mu [Niemiec] zjeść śniadanie, nie wszedł do domu. Stał pod oknem, a on jadł śniadanie.
Tak, zabrali do Radzymina. Ale ponieważ był młody, wykupili go za forsę. Wrócił pociągiem. Już nie do nas, tylko pojechał do Warszawy. Ale jeszcze innym razem znowu, jak tego szwagra [szukali], to moją mamę postawili. Też przyjechali rano, bo to kilka razy [przyjeżdżali]. Postawili pod sosną i krzyczeli: „Mów, gdzie jest ten... Mów!”, a my wokoło. Tylko ci Niemcy to byli jacyś tacy... To nie byli... To byli rezerwiści. Ja to uważałem, że on [Niemiec krzyczący do matki] to na żarty robi, że on nie... Ci Niemcy, co chodzili, to byli jacyś inni. Na przykład mnie [jeden] dał radio, a po dwóch dniach przyszedł i zabrał, bo mu komendant, oficer kazał zabrać.
I widziałem wejście Niemców. Na motorze, ckm na motorze, jadą szosą. I potem wojsko. Piechotą też chodzili, były tabory. Miałem kolegę, obok mieszkał. Myśmy mieszkali w schronie obok. Takie miejscowe ruskie metrowe mury były, to w piwnicy siedzieliśmy. Siostra miała piętnaści lat, bo pięć lat... No tak. [Mówili,] że gwałcą, wydłubują oczy. Tragedia. W piwnicy tego domu siedzieliśmy wszyscy. Mama nas i brata... Ale ja pierwszy wyszedłem do okna i patrzę, kolega rwie trawę dla królików. „Cholera, co to? Niemcy idą, a on trawę rwie i się nie boi?”. A on mówi: „To Francuzi idą”. A jeszcze zanim to się stało, mama rozwiesiła prześcieradła. Padła seria z lasu, bo to głęboki las. Seria padła i myśmy byli i mama była i nawet dziury nie zrobiło. Taka seria była z pistoletu maszynowego. I od razu do schronu, do piwnicy, bo tam głęboko – solidny dom to i piwnica solidna. I był taki... Już siedzimy tam. I patrol. Zawsze puszczają Niemcy w las patrole, a myśmy otworzyli okno, zajrzeli. Poszli. Cała masa ludzi z tego mieszkania, co tam mieszkali, i my troje, i mama, a tata został. Tak ta wojna mnie dotyczyła cały czas.
- Jeszcze jedno, tak na zakończenie. Czy chciałby pan coś na temat Powstania, jakieś swoje przemyślenia, podsumowanie jakieś powiedzieć?
Moje przemyślenia są raczej [takie], że to było pomylone. Tyle ludzi zginęło. Tragedia. Całe podwórka – groby.
- Ale pana koledzy, którzy byli z panem, to większość się uratowała, tak? Z pana oddziału?
Z mojego oddziału to hufcowy płynął przez Wisłę z raportem na Saską Kępę. Dwóch płynęło. Jakoś się im udało, tylko się rozłączyli, ale udało im się przedostać. I z powrotem wrócili. Jeszcze jak czołg wybuchł, ten czołg, co Niemcy nam podrzucili, i on wybuchł, to po nogach strasznie dostał [jeden] i leżał w szpitalu. Nikt z mojego otoczenia nie zginął.
Warszawa, 5 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna