Mieczysław Hutnik
Nazywam się Mieczysław Hutnik. Urodziłem się 1 stycznia 1929 roku w Warszawie. Cały czas mieszkałem z rodzicami na ulicy Kaliskiej – to jest dzielnica Ochota – aż do Powstania Warszawskiego.
- Bardzo proszę powiedzieć o swoich rodzicach, szkole; początki; jaki wpływ miało to na pana wychowanie i kształtowanie.
W rodzinie byłem dziewiątym dzieckiem moich rodziców. Troje zmarło. Mama pochodziła z Mińska litewskiego i tam dwoje zmarło; później trzeci braciszek tu zmarł w 1923 roku, jeszcze przed moim urodzeniem. Tak że sześcioro się wychowało. Moje siostry – najstarsze były – mogły być z powodzeniem moimi matkami; jedna dwadzieścia jeden lat starsza, druga dziewiętnaście. Bracia też z rocznika 1915, 1920 i 1925 – bracia, którzy się wychowali. I ja, rocznik 1929.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Mama prowadziła dom. […] Urodziłem się w suterenie, bo to bieda. Powrócili z Mińska; tata pracował w Mińsku. Wojska polskie zajęły Mińsk w 1920 roku, to mój tata pracował w piekarni [jako] pomoc piekarska, a wcześniej był z poboru pobrany na wojnę rosyjsko-japońską w latach 1904–1905. Jak szli na tą wojnę przez Syberię, to, mówi, spali na gołym śniegu. Dostali tylko na trzech żołnierzy dwie wiązeczki słomy – krótkiej, bo słoma była króciutka na Syberii, lato krótko trwało – tak że nie wiedzieli, czy pod głowę wziąć, czy pod plecy. Ale dajmy na to już… Po wzięciu udziału w wojnie rosyjsko-japońskiej (to jeszcze za cara było) tata mój dostał się do niewoli japońskiej i niewolę japońską wspomina lepiej niż pobyt w wojsku rosyjskim; że jeść dawali dość dobrze, tak że nie narzekał sobie. Później po wojnie wrócił do Mińska litewskiego. Tam pracował początkowo u generała – jakiego, to już nie pamiętam – i mama też tam pracowała. Tak że poznali się u tego generała i pobrali się w Mińsku; to był rok 1908. Tata później, po służbie u generała, pracował w policji carskiej. To był taki dobry człowiek, że zdjąłby z siebie i oddał drugiemu.
- Czym zajmował się w Warszawie?
Tam [do Mińska] przyszły wojska Hallera, tak zwani poznaniacy, w błękitnych mundurach. Zajęli Mińsk w 1920 roku; [wtedy był] wybuch wojny z bolszewikami. Wojska już radzieckie, bolszewickie, w pewnym okresie otoczyły już Mińsk i ledwie z duchem uciekli stamtąd, a tata jako pracownik piekarni wojskowej z rodziną mógł [udać się] do Polski w tym czasie. Rzeczywiście zebrali się. Po drodze jeszcze im wóz z koniem spadł z nasypu i meble i wszystko zostało, sami… Czworo dzieci było; brat miał sześć tygodni, jak wracali. Ale przyjechali jakoś.
- Tutaj również tato się zajmował…
Nie, już tu się nie nadawał do policji. […] Mama pracowała u jakiegoś wysokiego rangą z policji i powiedziała, że był tam w Mińsku w policji. „To niech przyjdzie”. Przyszedł, ale mówi: „Niee. Józefowo – bo tata Józef – ja myślałem, że to tak według was mężczyzna, a tu oczy zaczerwienione, rozrzewniony taki…”. Nie nadawał się tu i łapał takie tam dorywcze prace. Mama chodziła do ogrodnika.
W Warszawie, tak. Tu byli wokół. To nie tak jak teraz ta Warszawa.
- Do jakiej szkoły pan uczęszczał i jaki to miało wpływ na kształtowanie pana patriotyzmu i światopoglądu?
Zacząłem chodzić do szkoły w 1936 roku, do szkoły numer 97 na ulicy Tarczyńskiej w Warszawie. Później to była twierdza nie do zdobycia, bo SS tam [miało siedzibę] w czasie Powstania, no ale mniejsza [o to]. W szkole zetknąłem się z „Wilczkami”, to najniższy stopień harcerzy; to była pierwsza klasa czy druga. Później [należałem] troszkę do zuchów, ale moje poważniejsze zetknięcie to było z „Orlętami”.
- Już podczas okupacji czy jeszcze przed?
Przed; byłem pewnie w trzeciej klasie. To było w Alejach Jerozolimskich 93 – dawny adres, a teraz już pewnie 99, ten dom. Tam rzeczywiście [były] patriotyczne pogadanki, piosenki wojskowe i strzeleckie. Bo „Orlęta” to był niższy stopień strzelców. Najstarszy z braci, który był ode mnie starszy czternaście lat, należał do „Strzelca”. Patriotyzm zaszczepiony już od najmłodszych lat. Długo w „Orlętach” nie byłem, bo należałem razem ze starszym bratem, były obozy i nie mogło jechać dwóch członków rodziny na taki obóz, więc zawsze jako młodszy zostawałem z domu. Były takie dwa obozy, ale zrezygnowałem. Później przenieśli te „Orlęta” w inne miejsce […] i ja już zrezygnowałem. Tak że do wojny ile tam było jeszcze, z pół roku, to już nigdzie nie należałem. […] Przed wojną jeszcze skorzystałem z kolonii w 1939 roku w Urlach (nie wiem, czy to ważne); moje pierwsze w życiu kolonie.
- Podczas wybuchu wojny miał pan dziesięć lat. Jak pan zapamiętał dzień wybuchu? Gdzie był wtedy pan i pana rodzina?
Byliśmy wszyscy i mieszkaliśmy [razem], bo jeszcze nikt nie wyszedł za mąż i nie ożenił się. Wszyscy mieszkaliśmy razem. Jedna siostra prowadziła przedszkole gdzieś w okolicach Łomży czy coś, a poza tym wszyscy byliśmy w jednym domu – Kaliska 3. Pierwsze [mieszkanie to była] suterena, a po pewnym czasie zdobyli się i zamieszkali na parterze w tym samym domu, tak że to już troszkę był postęp w rodzinie. Tata dostał pracę w tramwajach.
Jeszcze przed wojną. Lata 1920–1922; pracował sezonowo w tramwajach przy układaniu szyn i tak dalej, przy robotach torowych. Był taki zwyczaj, że jeśli przepracował dwa sezony bez zwolnienia w międzyczasie, to zostawał pracownikiem stałym. I tata po tych dwóch latach został pracownikiem stałym w MZK. Później z torów przeszedł na zwrotniczego, czyli tak zwanego wekslarza; przekładał tą wajchą na ulicach warszawskich. Często z bratem jeździliśmy do taty z kanapkami i jeszcze herbatą. Po Warszawie zmieniali punkty tych zwrotnic, tak że był w różnych punktach lewobrzeżnej Warszawy.
- Jak pan pamięta sam 1 września?
Pamiętam bombardowanie Okęcia – lotniska, może nie tak jak zakładów PZL-u. Brat i koledzy w jego wieku pobiegli na Okęcie, zobaczyć skutki tego bombardowania. Panika znów była w podwórzu, że Niemcy rzucili gaz; ludzie oblewali wodą mury budynku, [myśląc], że ten gaz osiądzie na mokrych murach – to pamiętam jak dziś. Bo całe życie się toczyło na podwórzu; w moim domu było olbrzymie podwórze.
- A istnieje pana dom rodzinny?
Nie. To był stary budynek, jeszcze z XIX wieku, jeden z najstarszych na Ochocie i takiej troszkę sławy nie bardzo.
Okolica, ale i sława samego budynku. W okolicy go ludzie znali jako…
- Czy pana bracia brali udział w obronie wrześniowej?
Jeden brat, Szymon, służył w 1. DAK-u na 29 Listopada, ale w czasie wojny wyjechali. On dalej został jeszcze z dowódcami różnymi i przyjmował zgłaszających się do wojska. Był w stopniu już kaprala; dwie belki miał. Tak że na koniu… Pamiętam, jak poszliśmy na przysięgę jego – ojej… Koledzy z tego szwadronu, Żydzi, bardzo płakali, bo spadali z koni, nie mogli się przyzwyczaić do jazdy na koniu. Gdzieś później dogonił swoją jednostkę w okolicach Łukowa i Równego – południowy wschód Polski. Tam był i tam go zastało wkroczenie wojsk bolszewickich.
Tak, wrócił. Za płaszcz dostał jakieś stare cywilne ubranie i po pewnym czasie wrócił do domu. Ale mówi, że samo wkroczenie wojsk bolszewickich to było!… Najgorsze, jak potem polscy Żydzi na tych terenach zakładali czerwone opaski, brali broń – pewnie od Rosjan – i dawaj tam! Tylko na ręce patrzyli, czy miał spracowane, a nie, to na bok i… Brat bardzo to przeżył. Później po powrocie należał do ZWZ.
- Proszę powiedzieć, co dalej się z panem działo i jak wyglądało życie pana i pańskiej rodziny podczas okupacji.
W czasie okupacji była bieda bardzo, bo tata zarabiał tyle, co przed wojną, a niestety produkty były o wiele, wiele procent droższe. Wysprzedali […], co tylko mogli, co mieli; troszkę złota, jakie [miała] siostra moja najstarsza (była z nami); i łańcuszki złote, i pierścionki, zegarek. Tam zmieniła kopertę ze złotej na zwykłą. Tak że co mogli, spieniężali, bo było naprawdę pieniędzy do życia, bieda była. Tata był za bardzo uczciwy. Już w czasie, jak było getto żydowskie, dostał weksel w getcie, bo polskie tramwaje jeszcze przejeżdżały przez teren getta. Inni zarabialiby na tym krocie, bo mógł coś przeszmuglować; nie rewidowali, bo wjeżdżał służbowo ze sprzętem do przekładania szyn. Ale kiedyś się odważył i wziął kilogram słoniny i kilogram masła. Szczęście, że przyjechał z pieniędzmi, że nie zostawił tego darmo – bo tata był taki, że zdjąłby z siebie część garderoby i też oddał. No i już przestał. A jak poszedł sprzedawać zegarki – miał dobre zegarki przed wojną: cymę, zenitha, kieszonkowe, to w cenie były – wrócił bez zegarków i bez pieniędzy. Mówi: „Dawali do ręki”; widział, jak bierze te pieniądze. Przyjechał bez pieniędzy i bez zegarków. O Jezu kochany, naprawdę ciężko było. Okupacja była bardzo ciężka.
Ja jeszcze miałem szkołę. Skończyłem szkołę powszechną w okupację w 1943 roku i poszedłem do II Miejskiej Szkoły Zawodowej, męskiej. Znajdowała się na Sandomierskiej; teraz też jest, tylko [ma] inny zakres – budowlana czy coś, a przedtem mechanika. Ale Niemcy nas z tej szkoły po egzaminach wyrzucili i dali nam pomieszczenie gminnej żydowskiej rady już w małym getcie, pustym. Już tam nie było getta, tylko tereny i zabudowanie po getcie, tak że w magazynach był kasztany, żołędzie; usuwaliśmy to wszystko. Maszyn już nam Niemcy nie pozwolili… Jakieś takie graciki; troszkę było imadeł ślusarskich i ja też obrałem kierunek ślusarza. Rok […] przechodziłem. W międzyczasie, jak przystąpiłem do nauki w tej II Miejskiej Szkole Zawodowej, to nadarzyła mi się okazja wstąpienia do ZWM-u, Związku Walki Młodych.
- To było pana pierwsze zetknięcie z konspiracją?
Tak, to było takie pierwsze zetknięcie z konspiracją. To był rok 1943, jesień. Ja mam zaliczony wrzesień do końca lipca 1944 roku, czyli mam zaliczone jedenaście miesięcy przynależności konspiracyjnej.
- Jak wyglądało to zetknięcie? Kto pana do tego skłonił?
Koledzy.
Nie, z podwórka. Dziwię się, że niby konspiracja, a tu jednak z jednego podwórka cała sekcja pierwsza na Ochocie. Teraz pojąć nie mogę tego, jaka to konspiracja. Mieliśmy jeszcze takiego kolegę, który sobie za dużo pozwalał tak na lewo, że strach był. Chociaż zginął ten kolega z wyroku organizacji.
- Jak wyglądał pana udział w konspiracji? Czym się zajmowaliście?
Kolportowaliśmy prasę. Odbiór prasy konspiracyjnej na placu Bankowym – był taki punkt, róg ulicy przy samym hotelu, jest w lewo ulica; jest i teraz. Z kolegami chodziliśmy tam. Dwóch podeszło i odebrało, a reszta sobie towarzyszyła, troszkę patrzyła; niby to ubezpieczała, ale bez broni, bez niczego. […] Przychodziliśmy, to tak: kolportaż tej prasy też. Wskakiwało się w tramwaj wieczorkiem już, dajmy na to, drzwi się otwierało, rzucało się do środka i w biegu się wyskakiwało. Dobrze wyskakiwaliśmy z tramwaju, bo takie łobuziaki trochę byliśmy; w zasadzie dobrzy chłopcy.
- Były jakieś niebezpieczne sytuacje, zagrożenia, czy udało się panu ich uniknąć?
Nie, jakoś dzięki Bogu nie odczułem tego bardzo tak […] bezpośrednio na sobie. Tak, łapanki, okres łapanek czy coś, to człowiek, jak to się mówi, [brał] nogi za pas i uciekał, jak się dało, gdzieś się chował.
- Czy w ramach tej grupy były jakieś ćwiczenia bojowe?
Nie, tylko zapoznanie się z pistoletem i to było wszystko.
- Raczej działania organizacyjne?
Tak. Jak wiem, z innej organizacji to jeździli nawet na strzelanie, a tu nie mieliśmy.
- W jaki sposób się pan dowiedział, że szykuje się Powstanie, ewentualnie jak pan [zapamiętał] sam wybuch?
Wie pan, to jest naprawdę, żeby nic nie wiedząc… Nic absolutnie! To dziwne, że w tej organizacji absolutnie nie wiedzieli, bo chybaby przekazali wiadomość – ale nic. Będąc na placu Narutowicza… Bo tam był punkt zborny naszych chłopaków, tam się spotykali. Niektórzy wskakiwali na niemieckie samochody i co się dało tam ściągnąć, to ściągnęli – raczej z jedzenia. Jeden tylko z młodszych kolegów wskoczył prosto na śpiącego Niemca i ten Niemiec się poderwał, ale ten chłopaczek był szybki; w nogi i uciekł temu Niemcowi, chociaż gonił go długo. To tak na marginesie. […] 1 sierpnia poszedłem na plac Narutowicza i patrzę – tak pustawo, tramwajów nie widać.
Tak. Ale spotkałem starszego kolegę – kolegę brata z jednego podwórza, Marian Żelczak. Mówi: „Mieciu, idź do domu, tu będzie niebezpiecznie. Musisz stąd pójść”. Nic mnie nie powiedział, że Powstanie wybuchnie czy coś – nie. […] Ale ja jeszcze miałem w tym dniu jechać do siostry na Daniłowiczowską, odebrać deputat mydła, bo siostra pracowała u Fryderyka Pulsa (pochodzenia niemieckiego). To wytwórnia mydeł i wód kolońskich; nie wiem, [jak] to się nazywa. Długo byli na terenie getta; aż do powstania żydowskiego, do 1943 roku, pracowała na terenie getta. Tam mieli akurat fabryczkę mydeł i perfum. Troszkę przynosiła zabawki. Druga siostra też wróciła już do Warszawy z Łomży i prowadziła przedszkole na Grójeckiej pod 24, młodsza siostra dwa lata od tamtej. Przedszkole potrzebowało zabawek i ta starsza siostra przeszmuglowywała zabawki dla dzieci; chociaż Niemcy jakoś zezwalali – początkowo oczywiście – nie jedzenie, nie żywność. Ale siostra napatrzyła się. Boże, przeżywała takie udręki przez drogę do tej swojej fabryczki na terenie getta, bo dzieci żydowskie leżały na ulicy, umierając – i na to wszystko patrzyła. Nieraz swoje śniadanie też tam zostawiła i to było do powstania żydowskiego w getcie. Później właśnie przenieśli ich na Daniłowiczowską – nie wiem, 16 bodajże. Wtedy 1 sierpnia miałem pojechać, bo siostra nie mogła dźwigać; ona była do dźwigania nie [bardzo]. „Mietek, przyjedź” – po to dziesięć kilogramów mydła takiego do prania. Ja wziąłem torbę i pojechałem.
Tramwaj tam przyjechał na plac Narutowicza, wsiadłem. To była „17” – linia, która jeździła Grójecką, Towarową, Srebrną do Złotej, Złotą do Marszałkowskiej, później Królewską do Krakowskiego Przedmieścia i tam do placu Teatralnego. Stamtąd już było kilka kroków na Daniłowiczowską. Poszedłem, ale już jadąc tramwajem w ogromnym ścisku (już nie pamiętam, czy nie jechałem na „cycku”, ale chyba nie), to wiem, że przy Królewskiej, jak teraz jest hotel „Victoria”, ludzie przebiegali ten odcinek równo z tramwajem, bo już były strzały. To była godzina, ja wiem, szesnasta… Na pewno dużo przed piątą.
Tak. Potem na Żoliborzu zaczęło się za wcześnie, ale to był taki przypadek. […]
- Niemcy i tak podobno wiedzieli.
Oczywiście. Jeszcze może spostrzeżenie takie: w ostatnią niedzielę przed Powstaniem, czyli 30 lipca Niemcy ludzi wychodzących z kościoła Świętego Jakuba na placu Narutowicza zgarnęli do zrywania winorośli z ogrodzenia, z siatki naokoło domu akademickiego, w którym Niemcy przebywali. To była ich twierdza. W domu akademickim było dowództwo policyjne; siły były duże. Ludzie oberwali [tą winorośl]. Oczywiście Niemcy musieli wiedzieć, że szykuje się Powstanie, czy był okres przygotowawczy, pierwszy, jak się dowiedziałem później. […] Ja wtedy, jadąc na Daniłowiczowską, byłem nieśmiały, to poszedłem sobie ze trzydzieści metrów od wejścia do tego zakładu. Siostra znów czekała na portierni; nie wiedziała, że już jestem. Ja znów liczyłem, że siostra powinna wyjść i mnie jakoś dać znać – i tak zrobiła wreszcie. To już strzały były w okolicy, siostra wyjrzała z portierni i zakiwała do mnie; przybiegłem, dała mi torbę mydła i sama też wyszła. Wyszliśmy Daniłowiczowską. Ale dlaczego myśmy się znaleźli na placu Żelaznej Bramy?
- Może już tam były jakieś działania.
Unikaliśmy placu przy […] operze […]. Znaleźliśmy się – bo tam też koledzy z tej pracy szli – na placu Żelaznej Bramy. Tam ci koledzy, pamiętam, powsiadali na samochody pełne jabłek i tymi samochodami ruszali i rozjeżdżali się, a ja z siostrą, żeby dojechać na Ochotę, musieliśmy… Z placu Żelaznej Bramy jechał tramwaj „18” na plac Narutowicza, na Ochotę i w tą „18” wsiedliśmy. „18” już nie jeździła Złotą, nie kręciła, tylko jechaliśmy Krakowskim do Królewskiej, Marszałkowską i motorniczy cały czas nie stawał, bo strzały już były. Pominąłem, [że] gdy jechałem tramwajem na Daniłowiczowską na wysokości, jak hotel „Victoria” teraz, plac Małachowskiego i „Zachęta”, były strzały na Mazowieckiej. Niemcy stali (bo tam był Arbeitsamt, czyli urząd pracy na Mazowieckiej w czasie okupacji, zapisujący do wyjazdów do Niemiec na roboty) szeregiem wszerz ulicy i strzelali w kierunku dawnego placu Napoleona, obecnie plac Powstańców Warszawskich. Tam strzelali, ale jeszcze nie wiedziałem, że to Powstanie. Później, gdy jechałem już tramwajem z powrotem z siostrą, w tramwaju niedużo osób było, ale nie zatrzymywał się; dopiero na Marszałkowskiej przy Śniadeckich stanął i tam część osób wysiadła. Mało nas zostało. Później tramwaj jechał Śniadeckich, koło politechniki Nowowiejską i normalnie już, dawną ulicą Suchą (teraz troszkę inaczej się nazywa) i wjechał w Filtrową. Na Filtrowej, jak teraz jest Najwyższa Izba Kontroli, stał oddział niemiecki; kwaterował tam oddział niemiecki SS czy coś w tym rodzaju. Tramwaj przejechał troszeczkę za przystanek, już minął budynek NIK-u i stanął jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów dalej. Motorniczy wyjął korbę – bo plac Narutowicza był w dymach; już był atak Powstańców na dom akademicki przez pusty plac Narutowicza – i poszedł do jakiejś klatki po drodze na Filtrową.
Tak, a my… Kilka osób tam było; to był przedni wagon. Tak że krzyczeli na mnie, żebym się kładł, jak jechaliśmy, że strzelają – ale człowiek takiego cwaniaczka chciał pokazać. Ale też wysiedliśmy i ulokowaliśmy się… Siostra poszła na klatkę i schodową i tam do piwnic do schronu, a ja – to był budynek…
- Czyli do domu rodzinnego nie dotarliście?
Nie. Jeszcze było dość, dość Filtrową. Ulica Orzechowska to jest od Filtrowej […] do parku Wielkopolskiego na Filtrowej. Orzechowska – tam ja jako chłopiec, który już palił papieroski, nie mogłem z siostrą pójść, bo przy siostrze nie paliłem jeszcze papierosów […], to zostałem, mając papierosy. [Ja] i jeszcze jeden mężczyzna zostaliśmy przed wejściem na klatkę. Tam był nawet ogródek; jest do tej pory na tej ulicy.
- Czekaliście, co się dzieje?
Tak, czekaliśmy, co się dalej będzie działo. Już wiedziałem, że Powstanie Warszawskie jest rozpoczęte.
- Co dalej się z panem działo?
Siostra wreszcie wyjrzała i mówi: „Chodź tu do schronu, chodź!”. Ja mówię: „Niee, ja do schronu nie pójdę”. – „To dawaj torbę z tym mydłem!”. Dałem jej. Za chwilę przeskoczyłem na Filtrową 63. Są takie dwa bliźniacze gmachy, 63 i 65. Jeden – róg Łęczyckiej i ulicy Orzechowskiej, drugi – Górnickiego i Filtrowa, to tam akurat mieści się park Wielkopolski; ciągnie się od Filtrowej do Wawelskiej. Tam przeszedłem z tym mężczyzną na Filtrową 63. Dużo ludzi w bramie – to [była] brama z wnęką – i dwie panie i mężczyzna wybierają się na Ochotę, no to ja z nimi. Niedobrze było przez park przelatywać, bo to odkryty teren, a róg Łęczyckiej i Wawelskiej – z drugiej strony, jak ogródek jordanowski na Wawelskiej – [to] była szkoła Słowackiego (gimnazjum czy tam już liceum), w której znów kwaterowali Niemcy. Tak że stamtąd już w naszym kierunku strzelali; zauważyli ruch – dwie kobiety, mężczyzna i ja z nimi. Ale jakoś gwizdnęły te kulki, przelecieliśmy już pod Filtrową 65 i dalej, dalej przy murze. Później była ulica, nie pamiętam już która, bo tam są cztery uliczki: Górnickiego to jest jedna strona, później jest Warszawickiego…
I strzały znów, a za nami zauważyłem dwóch takich starszych chłopaków, którzy biegli. Ja im, przelatując tą ulicę, dałem znak, żeby się wstrzymali, bo padały strzały. Doszliśmy szczęśliwie do Filtrowej 71. Teraz to jest ruchliwa uliczka, bo to jest róg Krzyckiego i Filtrowej; tam przejeżdżają autobusy do Raszyńskiej. Tam dolecieliśmy. Na rogu Raszyńskiej i Filtrowej zauważyliśmy Niemca w mundurze lotnika, z motorem; rozglądał się. A my tak przy murze, przy murze; tam była wnęka między 71 a 71a i w tą wnękę. Tak że już stracił; nawet [gdy]by spojrzał w naszym kierunku, nie widział. Wpadliśmy na klatkę schodową, Filtrowa 71A, róg Krzyckiego. Tam byłem przez całą noc na klatce schodowej. Co państwo, dwie panie i mężczyzna, zostali poproszeni przez kogoś do mieszkania; ja zostałem na klatce schodowej. Wiem, że już wieczorem padał deszcz w pierwszym dniu Powstania. Wysoko na wysokości parteru było wzdłużne okienko z kratkami, takimi metalowymi szczebelkami, to ja wyglądałem, ale teren Filtrów był przede mną, tak że nic szczególnego nie zauważałem […]. Ale nad ranem usłyszeliśmy przez megafony: Niemcy zaczęli nadawać, że ludzie mogą powracać do mieszkań, tylko żeby wyjęli dokumenty, [wzięli] w jedną rękę i drugą podnieśli też do góry; dokument w górze. Ja miałem przy sobie legitymację ze szkoły zawodowej; też wziąłem w rękę i razem z tymi dwiema paniami i tym mężczyzną – a tych dwóch młodych, co za mną byli, nie dotarło; oni […] zostali gdzieś w tyle – wybraliśmy się do domu, już tacy troszkę pewni, jak Niemcy już ogłaszają przez megafony, że można powracać do mieszkań. Ci państwo mieszkali gdzieś w okolicach Słupeckiej, to poszli w prawo przy domu pekaowskim. Tam jeszcze zauważyłem człowieka, którego z widzenia znałem. Był skulony na Filtrowej 70; to taka drewniana brama była, troszeczkę z wnęką małą i on w tej wnęce w narożniku był przykucnięty, a przed nim był wózek z dyszlem – ale on już nie żył. Zginął, bo ostrzał był z domu akademickiego prosto na te budynki, bo z tych budynków szło natarcie na dom akademicki.
- Udało się panu dotrzeć do domu rodzinnego?
Tak. Do kościoła przebiegłem na skos, otwarty kościół był i tam kobieta z dwojgiem dzieci szła znów głębiej. Mieszkała na Barskiej pod ósmym, ja na Kaliskiej; to dość blisko, tak że się z nimi wybrałem już: ja na Kaliską, a oni do siebie na Barską.
- Czy pana bracia brali udział w Powstaniu w konspiracji?
Nie. Dwóch było na robotach w Niemczech i w kopalniach węgla. Ten starszy, co należał w czasie okupacji, to miał bujne przeżycia tu w okupację.
- Należał pan do oddziału „Gustawa”. Czy pan szukał później kontaktu z oddziałem? Co się z panem później działo w kolejnych dniach?
Nie. Ja należałem do ZWM-u, ale dowiedzieliśmy się w podwórzu, że Powstańcy zdobyli „Antonin”. No, część pobiegła trochę tam może korzystać, coś tam ściągnąć. Wracając już z tego kościoła z tą panią i dwojgiem dzieci, zauważyłem stojącego przy „Antoninie”, przy tym właśnie zakładzie – bo „Antonin” to był zakład dla chłopców, sierot; tam się uczyli piekarnictwa, później krawiectwa, nie wiem, szewstwa czy coś; znałem troszkę ten zakład – stał tak zwany łazik, nie łazik; niemiecki, odkryty, czteroosobowy samochód stał przed bramą. Mnie to zdziwiło, bo tam Niemców nigdy nie było na terenie zakładu, ale poszedłem dalej normalnie do domu. Później dowiedziałem się właśnie, że zdobyty już jest ten „Antonin” – jedyny ośrodek, który na Ochocie zdobyli Powstańcy. Ja się też tam wybrałem, ale patrzę: tyle tego towaru przy wybitym otworze w murze. Od Kaliskiej, od tego zakładu, wybity był olbrzymi otwór, przez który przenosiliśmy wszelkie zdobycze powstańcze. Już nie mówię o tych kolegach, którzy przyszli do domu i powiedzieli, że tu, tego, zdobyli Polacy. Poszedłem tam – no i kontakt z „Gustawem”. Ale pierwsze, [co robiliśmy,] to przenosiliśmy z „Antonina” zdobyte rzeczy do wytwórni leków Nasierowskiego, Kaliska 9. To taki normalny dom, zdawało mi się. Wiedziałem, że tam jest wytwórnia leków „Nasierowski” i tam przynosiliśmy. Tam właśnie był sztab; sztab, jeśli można tak powiedzieć, bo siły główne Ochoty – wszelkie, jakie tylko [były] – wyszły już w nocy z 1 na 2 sierpnia i przeszli do lasów chojnowskich. Jeszcze mieli walkę w Pęcicach, ale to później. Wszystko poprzenosiliśmy do Nasierowskiego. Ja otrzymałem buty wojskowe, niemieckie, podkute, takie z gwoździami, żabką, blaszką, podkówkami; skarpety i sweterek wojskowy niemiecki.
- Uzbrojenie jakieś pan otrzymał?
Nie, uzbrojenie to dostałem później: trzy butelki zapalające. Oczywiście posterunek: trzech było, ja czwarty, w budynku Barska 8, gdzie właśnie mieszkała ta pani z dwojgiem synów. […]
- Jak wyglądała pana służba podczas Powstania? Jak długo trwała?
Niedługo, bo to już był… O, właśnie. Mogliśmy przejść do tego sierocińca, „Antonina”, dzięki [temu], że Monopol Tytoniowy Kaliska 1 przylegający do naszego domu zajęli Powstańcy i z okien Monopolu było [widać] nasze podwórze. Nie wiedzieliśmy, skąd padają strzały, bo tam były bodajże pojedyncze okna klatki schodowej. Zlokalizowaliśmy – o, tam: czupryna Niemca, okno otwiera, lornetka i wali. Tam zabił kolegę starszego brata; trafił przez szyby klatki schodowej. Wyglądał, skąd strzały padają i zginął. Po opuszczeniu [przez] Niemców Monopolu… Raczej tam w walce nie zdobyli, bo pierwsze dni był bunkier przy Monopolu od Kaliskiej, tak że za trudno było Powstańcom z taką bronią, jaką posiadali, zdobywać jakieś obiekty. Ale później po zajęciu przez Powstańców tego Monopolu, po opuszczeniu przez Niemców, można było chwilowo lżej wyjść na ulice. Wtedy właśnie pobiegłem pod „Antonina” i przenosiliśmy te rzeczy, najpierw wszystkie na Kaliską 9. Pierwsze zadanie to było… Ja i kolega, czekający na przydział oczywiście, dostaliśmy od „Gustawa” polecenie: od zabitego Powstańca na ulicy Sękocińskiej pobrać wszelkie dokumenty, ewentualnie broń, bo leżał zabity. Po wskazaniu nam odpowiednio miejsca, gdzie to jest, nas dwóch pobiegło i zaczęliśmy troszeczkę przy tym Powstańcu poszukiwania. Ale pamiętam – ten kolega był z ulicy Wroniej, nie znał Ochoty; ja się tu urodziłem, to znałem – że na Sękocińskiej pod 15 był komisariat policji granatowej i po drugiej stronie był ten Powstaniec. Naprawdę, jak pamiętam, prawie zdrętwiały poszukiwałem po kieszeniach, jak mogłem.
Tak. Natrafiłem na naboje w kieszeni w marynarce, ale żadnych dokumentów nie znaleźliśmy. W każdej chwili myślałem, że strzały padną z tego komisariatu, ale widać już był [wcześniej]. Wróciliśmy bez dokumentów. Widać ktoś już wcześniej zabrał dokumenty, chociaż my przeszukiwaliśmy z taką [odrazą], bo to człowiek nieżywy leży; zetknięcie… Wie pan, w tym wieku chłopiec, to mimo wszystko – okupacja czy coś – była niby na co dzień śmierć i łapanki, ale…
Właśnie. A tu trzeba było… On już ze trzy dni pewnie leżał, bo to było pewnie jakoś nawet koło 5 sierpnia.
- Czy miał pan w ogóle jakiś kontakt bojowy z wojskami niemieckimi, czy raczej wszystko polegało na posterunkach i zadaniach doraźnych?
Nie, bo nasz dom – ten, w którym dostaliśmy przydział, żeby obsadzić – był troszkę odsunięty od ulicy Kaliskiej i wcześniejszego odcinka Barskiej. Tak że tu raczej…
- Było w miarę bezpiecznie.
Tak. Aha, te butelki ulokowałem na… Nie pamiętam, czy ta pani Godlewska mieszkała na drugim czy na pierwszym piętrze; wiem, że na balkonie postawiłem te trzy butelki. Poszedłem tam z jednym starszym już [kolegą], ale znałem go; on też pewnie był ochotnikiem, Władysław Wąsik, między innymi. Później był jeden, który należał w czasie okupacji do konspiracji, jeden chłopak starszy ode mnie jakieś kilka lat. Później jeszcze był jeden człowiek starszy wiekiem, już około trzydziestu lat; […] nazywał się Bazyl czy jakoś, ale dokładnie nie mogę sobie przypomnieć.
- Czy w tamtym miejscu znajdował się pan już do upadku Ochoty?
Tak. Do upadku reduty, bo w zasadzie Ochota już… Chociaż była druga, na Wawelskiej – […] teren: Wawelska, Pługa, Mianowskiego i Uniwersytecka; w takim trójkącie czy czworokącie. To tam też boje były bardzo [ciężkie]. Tam atakowali i odpierali ataki „ukraińców” (nie wiem [kim byli], my nazywaliśmy ich „ukraińcy”). O tym ośrodku oporu my nie wiedzieliśmy, że tam jest ta „Reduta Wawelska”, a oni nie wiedzieli o nas, że my znów jesteśmy na Kaliskiej. Później połączyli się; wszyscy z Monopolu Tytoniowego przeszli na Kaliską 9, bo Monopol był już tak ostrzeliwany z dział różnych, później z moździerzy zapalających, że już tam nie było rzeczywiście [co robić]. Pierwsze było przeniesienie szpitala powstańczego, a później Powstańcy przeszli na Kaliską do „Gustawa”.
- Którego upadła „Reduta Kaliska”?
To było w nocy z 9 na 10 sierpnia. Nie wszyscy poszli z „Gustawem” do okolicznych lasów – szli do lasów – bo część tych mieszkających na Ochocie pozostała, poszli do domów. Ja między innymi też.
Tak, do rodziców. Fakt, że rodzice moi byli nie bardzo w zdrowiu i starsi. Jak mama rodziła mnie, miała czterdzieści dwa lata; tata czterdzieści sześć, jak się urodziłem, tak że w sumie później prawie szesnaście doszło. Wypędzili nas z tego domu.
- Właśnie, jak wyglądało wypędzenie ludzi z Ochoty?
[…] Akurat przy przejściu były ofiary, ale samo wypędzenie już [przebiegło łagodniej]. Zginął jeden człowiek.
Tak, niosący wnuczka na kozaka i dostał strzał w głowę, tak że został na ulicy Barskiej. Później przechodząc ulicę Węgierską, znów ranna została moja przyszła teściowa – umarła – i moja żona, będąc jeszcze panienką, też była ranna razem z matką, bo ci „ukraińcy” strzelali kulami dum-dum.
- Jak to wyglądało, jak wrócił pan do domu i samo wypędzanie Ochoty?
Wpadli do domu. Podjechał czołg pod bramę, wpadli na podwórze i na klatki schodowe. Nawet stał przy naszych drzwiach jeden z Niemców, bo tam byli też „ukraińcy”, pomieszani. Ja byłem wtedy u teścia, bo z kolegą poszliśmy sobie na papieroska u teścia, jeszcze przyszłego – już paliliśmy – i tam mnie zastało. Jego syn już wyleciał, bo Niemcy wołają: „Wychodzić!”, ci „ukraińcy”: „Wychodzić, wychodzić!”, a ja zostałem. Teść mi mówi: „Mietek, mnie samego to może zostawią z tymi rannymi, ale ty idź”. Ja wyskoczyłem i już nawet do mieszkania nie wstąpiłem – po drodze było mieszkanie – bo Niemiec stał. Tak jak stałem, z gołą głową wypędzili nas. Stamtąd nas pędzili na Zieleniak.
- A co się stało z tymi, co zostali w mieszkaniach?
Jakoś ci starsi zostali; zostawili [ich]. Tam już też do bramy ich wzięli, mieli rozstrzelać, ale jakoś tam… Niewiele tam tych starych zostało – z pięć osób wszystkich.
- Pana rodzice byli wypędzeni razem z panem?
Tak, mimo że też już tak wyglądali jak… Mama miała pięćdziesiąt siedem lat, tata – sześćdziesiąt jeden w tym czasie. Z Grójeckiej na Zieleniak. Na Zieleniaku całe szczęście, że tam byliśmy niewiele godzin.
- To już chyba było po tym najgorszym fragmencie, bo na początku w Zieleniaku było najgorzej.
Tak. Moja ciocia była zabrana [i] pięć dni była na Zieleniaku, to dantejskie sceny. Ciocia z córką – córka młodsza ode mnie była – to mówi: kobiety siadały na córki w nocy, zasłaniały spódnicami […], bo chodzili, [były] gwałty. Boże kochany, tam jeść nie było co. Na tym Zieleniaku okropności się wyprawiało. Ale [na] szczęście jakoś poderwali nas i na Dworzec Zachodni.
Tak, jakieś kilka godzin.
- Czy był pan świadkiem tamtych wydarzeń?
Tych scen – nie. Później brat opowiadał, bo nosił rannych, dobijali na noszach rannych, pod mur. Musiał. Uciekli później, ale ich szukali; w transport wpadli i uciekli – bo zastrzeliliby brata. […] Z Zieleniaka ulicą Opaczewską na Dworzec Zachodni, z Zachodniego do Pruszkowa. W Pruszkowie nie byliśmy, tylko jedną noc byliśmy; spało się na betonie.
- Cały czas razem z rodziną? Nie rozdzielali jeszcze?
Tak, razem. Jeszcze nie. Ogłosili: kolejarze, tramwajarze – na transport do Kutna czy do Łowicza, w każdym razie coś tak ogłosili. No to każdy mówi: „A to teren Polski”. A ja mówię: „Gdzie ja będę jechał; Kutno, Łowicz, nigdzie nie byłem!”. No ale na transport. Niemiec mamę odciąga; wyglądała na siedemdziesiąt, bardzo źle wyglądała. I tata siwawy, ale idzie. To ja mamę za rękę, a tu Niemiec do mnie z karabinem. Wreszcie jak ludzie pchnęli bramy, Niemiec nam już dał spokój, a do tych ludzi interweniował. I zawieźli. Wieźli nas, ja wiem, kilka dni. To był już 11 sierpnia, bo dziesiątego nas wypędzili, przenocowaliśmy na betonie na zajezdni w Pruszkowie i jedenastego przed południem wzięli nas do tego transportu kolejarzy i tramwajarzy. Tam jechaliśmy ze trzy dni. Wreszcie w nocy stanął transport, Niemcy wpadli do wagonów i
dawaj mężczyzn wszystkich. Mnie też jeden Niemiec [złapał], ale ja stałem; drugi wpadł, popatrzył, popatrzył, poświecił, zostawił mnie. Ja jeden chłopak na cały wagon kobiet byłem, sam zostałem. […] W każdym z wagonów jakiś chłopak się znalazł, który jakoś tam przeżył.
- Czyli pana tatę i brata zabrali?
Nie, nie – tatę. Brata nie. Brat (zapomniałem) został z kolegą jeszcze; byli na facjacie, tam sobie zrobili po kieliszeczku – ale to w późniejszym okresie, już pewnie z tydzień po naszym wypędzeniu albo i później, to jego… A tak to tata, mama i ja. O bracie to nawet nie wiedziałem, gdzie jest w tym czasie.
- Pozostał wtedy w Warszawie, tak?
Był w naszym domu też, ale w tym czasie nie zauważyłem, żeby akurat był na widoku. […] W transporcie jak nas wieźli, stanęli i tych wygruzili; to był Oranienburg, filia Buchenwaldu – obozu koncentracyjnego – i tata tam się dostał. Mnie z mamą wieźli później kilka dni, nocy, zawieźli; później pieszo pędzili nas na teren obozu Bergen-Belsen. (Belsen-Bergen czy Bergen-Belsen, już nie wiem, który wyraz jest pierwszy.) […]
Tam byliśmy pod namiotami olbrzymimi, pewnie na dwieście z czymś osób, na słomie. Tam byliśmy z pięć dni. Później ogłoszenie: matki z dziećmi – jakimikolwiek; po dwadzieścia lat miały tam córki, później okazało się – na transport. No to ja z mamą na transport. Po bochenku chleba dali na osobę, to rzeczywiście było coś niesamowitego. [Panował] głód i przez tą drogę tylko Skierniewice, gdzie naprawdę – dziękować Bogu – ludzie okazali się naprawdę bardzo życzliwi. Jak stanął transport w Skierniewicach, RGO – taka była instytucja, Rada Główna Opiekuńcza – tam [miała] i chleba, i bułki, i mleko. Niemcy otworzyli drzwi, a ja tak przy drzwiach byłem, to trochę nałapałem; mama z tatą w głębi, to by nic nie mieli. No ale ci, co byli blisko, nałapali, to troszkę się podzielili z innymi. Tatę tam odłączyli, a nas…
- Gdzie w końcu trafiliście?
Później z Bergen-Belsen trafiliśmy do Lehrte – taki był [obóz] przejściowy, kwarantanna, blisko Hanoweru. Później z Lehrte wzięli nas już samochodami, transportem, do Diekholzen; to jest w okolicy Hildesheimu. Osiem kilometrów od Hildesheimu była kopalnia soli; dawna, ale szychty jeszcze były i postawione były parterowe hale, w których montowali pociski; pociski, jak się zorientowałem, do czołgów i dział przeciwlotniczych.
W Diekholzen byliśmy w baraku za podwójnym drutem i dwa baraki były zajęte przez Rosjan, Ukraińców, którzy dobrowolnie sobie przyjechali na roboty. Oni byli za jednym drutem, my byliśmy [otoczeni] podwójnym drutem kolczastym, bo to był teren polskiego obozu jenieckiego. Poprzednio mieszkali tam jeńcy polscy, dlatego był podwójny drut kolczasty. Tam się dostałem i pracowałem w transporcie. Wyładunek pocisków. Po pewnym czasie wzięli mnie do pracy na hali przy przykręcaniu czubów do pocisków; przykręcałem takim okrągłym kluczem.
- Pana mama również pracowała w hali?
Nie. Mama, ze względu na wygląd pewnie i może tam lata, ale wygląd okropny, pracowała w baraku: sprzątanie, gotowanie kawy rano dla ludzi. Tam trzy ich było, takie starsze babcie, i mama była między nimi.
- Jak pan wspomina pobyt w tym obozie i pracę tam? Jakie były warunki?
Warunki… Dostaliśmy zgrzebne koszule, czyli to miały być ochronne à la robocze ubrania. Tak chcieli poniżyć tych Polaków, chłopców. Dali zgrzebne koszule do kolan, pasek to sznurek do wiązania i tak pracowaliśmy.
- Jak długo pan tam przebywał i pracował?
Długo nie, bo jak zajechaliśmy, był 28 sierpnia, jeszcze sierpień, i tam pracujący Ślązacy opowiadali nam, że Powstanie jeszcze trwa. 28 sierpnia, to przecież jeszcze tak. […] 28 sierpnia, pierwszy dzień, w którym poszedłem tam do pracy.
- Jak długo był pan w tym obozie i w tym zakładzie?
Do 7 kwietnia 1945 roku, czyli jakieś pół roku […].
Tak; zimę [z] gołą głową, ja nie miałem czapki. Mama akurat chorowała, […] nie mogła jeść, to [dała mi] troszkę chleba i za pół bochenka chleba dostałem od tych ruskich czapkę. Bo jednak dość sroga zima była. Niemcy powiedzieli, że dawno takiej nie pamiętali; osiemnaście stopni mrozu, to […] rzeczywiście. No i 7 kwietnia jakoś tam szczęśliwie… Tam troszkę miałem w pracy [kłopotów], bo przewróciłem pociski, to oficer dyżurny hali doleciał, w twarz mnie strzelił.
- Były przypadki sabotażu pracowników, czy nie był pan świadkiem?
Nie, raczej nie. U mnie była [praca] taśmowa, to od jednego stanowiska do drugiego przeturlało się pociski. Tu Niemki wkładały ładunki […], tak że tam stanowiska były… Niemki, które były zatrudnione przymusowo; tam pół roku musiały odpracować w zakładzie zbrojeniowym czy coś. […] Troszkę tam jeszcze z
Lagerführerem miałem też, bo nie zrozumiałem po niemiecku i koszulę ktoś inny wziął zamiast mnie na moje nazwisko, na mój numer. Ale później… Zamierzył się, strzelił mnie w twarz, a ja zrobiłem unik i w powietrze [trafił]
Lagerführer. A on był złośliwy, bo był bez jednej ręki, stracił ją i miał protezę. […] Później dowiedział się, sprawdził, że ktoś inny wziął za moje nazwisko; miał numer podobny. Ja miałem 3216 – trzydzieści dwa szesnaście, trzy tysiące dwieście szesnaście – a ten, który wziął koszulę, miał 3016, czyli nie zrozumiał też. To też zamachnął się i w powietrze, ale stał, stał rozmawiał, dał mi drugą koszulę – i jak mnie strzelił! I się uśmiechnął, już zadowolony, że strzelił i trafił w twarz. Ale tak poza tym to…
- Czyli w zimie raczej dbali o robotników? Czy było jakieś ogrzewanie?
Tak, były piece z rurą blaszaną przez sztubę – ten pokój. Tak że dość, dość; można było dość dobrze ogrzewać sobie wewnętrznie.
- Powiedział pan, że był tam do kwietnia 1945 roku.
Tak. 7 kwietnia zerwali nas pewnie po piątej rano do pracy…
- Już się pewnie zbliżał front?
Tak. Na terenie naszej fabryki były magazyny, w których były pociski i bomby – stare jeszcze, ale z gazem. Amerykanie, to znaczy wojska sojusznicze, dali tam im
prikaz, że te pociski muszą być zwiezione do podziemi, do tej dawnej kopali soli. No i cały czas… Ściągnęli nas tam, w niedzielę to było chyba – nie, w sobotę pewnie.
Tak. To znaczy wozili już starsi – Ukraińcy zwozili z Niemcami, z obsługą, bo tak musieli dobrze. Ten zakład nie był bombardowany. Wiedzieli, że tam są jednak takie materiały, których nie mogą zbombardować, jak gaz w pociskach i bombach, chociaż to dawne zapasy były – z I wojny światowej pewnie. 7 kwietnia puścili nas, uciekliśmy też trochę z ładunku tych pocisków i patrzymy – czołgi nadjeżdżają, a tam jest w okolicach troszeczkę górzysty teren. Zjeżdżają, ale widać było tak, jakby się każdy palił; mieli jakieś płachty czy coś dla samolotów, te czołgi amerykańskie. Mówimy: „O rany koguta, chyba się palą czy [jak]? Ale jadą; nie”. Jak przyjechali, to – Boże kochany! – radość nie z tej ziemi.
- A Niemcy pewnie już prysnęli?
Tak i
Lagerführer też. Tylko taki
Dolmetscher był, tłumacz, Polak z Wilna. Mieli żale do niego ci Ukraińcy i powiesili go na drzewie. Tak żałowałem, chociaż też mi tam troszkę wszedł za paznokcie, ale to moja wina była. Trochę był tam… Ale bardzo żałowałem tego człowieka; jak to tak można było! To w lesie były baraki, skraj lasu, tak że na sosnach dwóch go tam ściągnęli.
- Czyli obóz został wyzwolony. Co się działo później z panem i z pana mamą? Jak wróciliście do kraju? Jak odnaleźliście rodzinę?
Nie, to jeszcze po roku wróciliśmy dopiero. Tak że w Diekholzen w tych barakach byliśmy jeszcze do lipca. Ja pracowałem w kuchni u Amerykanów, w tych frontowych [kuchniach]. Chcieli nas na Japonię wziąć, jechali na Japonię jeszcze, ale nie; ja z mamą przecież nie, tylko sam, no to tak obeszło się. Znienacka przyjechały po nas samochody. Rosjanie nam mówią: „Słuchajcie, tam po was przyjechały samochody!”. To uciekliśmy już z tej pracy od Amerykanów i do tych samochodów. Wywieźli nas do Hildesheimu osiem kilometrów, ale tam były dobre warunki mieszkalne, bo to były koszary wojsk niemieckich. Bardzo, bardzo porządne te koszary.
Tam przebyliśmy właśnie do kwietnia 1946 roku, czyli już rok po wyzwoleniu byliśmy… Już okupacja to była angielska. Amerykanie zajęli, ale tam się podzielili strefami, była angielska. Też chodziliśmy z kolegami do pracy w kuchni u Anglików. Tam jeszcze przynieśliśmy sobie do domu żywności, bo zostawało zawsze. Tak że jakoś tam się przetrwało do 1946 roku. Mama bardzo [chciała wracać]: „Mietek – mówi – ja pieszo do tej Warszawy!”. Ja mówię: „Mamo, no przecież tam wszytko spalone, zniszczone!”. Bo jeszcze się dowiedzieliśmy z innych ust, od ludzi, że przechodzili koło naszego domu, to już był spalony.
- A jednak zapadła decyzja o powrocie?
Tak. Tak ogłosili; bodajże drugim transportem. Pierwszym dałem wiadomość jednej takiej, która mieszkała w tym samym pokoju z nami i jechała. Dałem karteczkę i mówię tak: „Na Okęciu […] bardzo daleka [rodzina], jakieś powinowactwo; mają tam swój dom przy kościele – mówię – tym drewnianym”. Poszła i dała znać, że jesteśmy tu i tu; wszystko opisała. Dostaliśmy list z Warszawy, ale przeszedł przez jednostkę generała Maczka. Tam służył mój przyszły szwagier (ale już tak go traktowaliśmy jak szwagra) w stopniu rotmistrza; od niego też list i gruba koperta tych listów. Dowiedzieliśmy się, że brat jest na Wawelskiej 78 i już wiedziałem, że można wrócić, bo jest jakieś miejsce zaczepienia.
- A tata? Mieliście jakieś informacje o tacie?
Żadnych. […] [Zabrali] nas do Lubeki pociągiem, w Lubece byliśmy kilka dni w baraku i [wracaliśmy] statkiem – takim największym statkiem na trasie tego szlaku repatriacyjnego. Dwa dni i dwie noce tym statkiem płynęliśmy, ledwie, bo wystawały maszty i kominy z morza, tak gęsto było od zatopionych jednostek. Rosjanie tam tak natopili. Przy dopłynięciu do Szczecina… Byliśmy w Szczecinie, tylko spisaliśmy dane do kart repatriacyjnych, przenocowaliśmy i rano transportem w kierunku Warszawy. Ale to był 17 kwietnia, jak tam zajechaliśmy do Szczecina i [jak] ze Szczecina wyruszyliśmy, to już 18 był. Był taki punkt; nie wiem, przejechaliśmy Poznań czy Wrocław, już mi się myli – ale do Łodzi [dotarliśmy] jakąś okrężną trasą. W Łodzi dali nam kawy i na inny dworzec. Bo dworzec warszawski był, nie pamiętam, Łódź Kaliska czy Łódź Fabryczna – jedna z tych stacji – i przewieźli nas z jednej stacji na drugą tramwajami; podstawili tramwaje i ludzi do Warszawy tramwajami. Dali nam śledzie, bo to była Wielka Sobota Wielkanocy już […]. No ale z Łodzi jakoś dojechaliśmy do Warszawy. Ja patrzę – kościół; z daleka, jakieś jeszcze kilka kilometrów od Warszawy, mówię: „Chłopaki, Jakub stoi!”. Jakub to parafia Świętego Jakuba. „Jakub stoi!” – i tak mi się lżej na sercu [zrobiło], że jeszcze [jest] ten kościół, z którym miałem styczność: i Powstanie, i wkraczanie Niemców do Warszawy (też już pominąłem tu gdzieś). Dojechaliśmy. Później spotkałem z mamą znajomego, który miał wóz i konia i woził z dworca repatriantów, towary różne. Poznał nas, mówi: „Pani Hutnikowa, tu ciotka jest na Wawelskiej”. Myśmy też wiedzieli, ale… „Na Wawelskiej Zygmunt jest”.
Tak, brat, z którym właśnie przebywałem. On pracował później – wywieźli go do Niemiec – w kopalni węgla w Katowicach. Drugi brat, ten najstarszy, Szymon, w Sudetengau – to Czechy, Sudety – tam też pracował w kopalni węgla. Ale tu, już przyjeżdżając do Warszawy w Wielką Sobotę… Tak, ciocia mieszkała w jednym z pięciu pokoi, które to mieszkanie miało, ale w każdym była inna rodzina; pozajmowaliśmy [pokoje].
Taki fart, że rano zaspałem na rezurekcję; mama z ciocią poszły, a ja budzę się: „Gdzie mama i ciocia?”. A była jeszcze też siostra cioteczna, młodsza ode mnie; mówi: „Słuchaj, poszli na rezurekcję”. Ja się, dawaj, ubieram, lecę biegiem, bo ja na rezurekcję! Przecież inni koledzy, których mogłem spotkać, przychodzili też na rezurekcję, bo te strzały, to wszystko nas interesowało. Biegiem, biegiem, pobiegłem. Jeszcze ludzie nie wyszli z kościoła z rezurekcji, tak że odczekałem troszkę. Patrzę, młodsi koledzy przy ekspedycji tramwajowej na placu Narutowicza bałaganią i poznałem dwóch znajomych z jednego podwórza. Pytam, gdzie kto jest i zaprowadzili mnie do jednego z kolegów, który był u szwagra i mnie ugościł bardzo ten szwagier.
- Pana tata później wrócił?
Tata wrócił. Każdy pyta, co z tatą. No jak w obozie koncentracyjnym – Boże kochany! – to nie żyje, w tym wieku… Młodzi poginęli, a tata miał przeżycie. Ewakuowali obóz. Tata już był w takim stanie, że spodni nie mógł naciągać na nogi, tak mocno popuchły. No ale jakoś tam z młodszymi, pod ręce wzięli, jeszcze pomogli. Pędzili ich bardzo długo, ale kto padał, na końcu dobijali. Niemcy z psami byli i dobijali tych padających ludzi. Tata mówi do tych młodych: „Zostawcie mnie”, bo podtrzymywali tatę. „Nie, nie, panie Hutnik, chodź pan”. Po jakimś czasie napotkali […] polanę przy szosie zarośniętą krzakami i stanęli tam na odpoczynek. Kilkanaście czy ileś tam osób, mężczyzn, wczołgało się w te zarośla i tata między innymi też spróbował […]. Niemcy po czasie poderwali wszystkich; to było kilka tysięcy ludzi, więźniów z obozu. Tak że udało im się. Niemcy na pewno widzieli, ale już tam było kilkanaście czy sporo osób, to już im troszkę może…bo pojedynczych dobijali. No i tata był tam.
Niemki z okolicznych wsi przybiegły po odejściu tych więźniów, przyszły i się zaopiekowały. Po tym fakcie tata był w szpitalu w Niemczech rok i dwa tygodnie, a ci młodzi – jak się dowiedział później w szpitalu – padli. Ci młodzi, którzy mego tatę troszeczkę konwojowali, pod ręce prowadzili, padli jednak! Tam był jeden z naszego domu, nazwisko znam też. Tata przyjechał prosto ze szpitala. Nie chcieli puścić Amerykanie, że dadzą transport sanitarny, który przywiezie ich do Warszawy, do Polski. Ale nie chciał czekać na nic. Zapisał się na transport, taki który tam był w tym czasie, i przyjechał. Ja przychodzę z bratem żony – jeszcze byłem kawalerem – bo tak wstąpiłem; idąc na Glinki, na Szczęśliwice, przekąpać się, mówię: „Wiesz co, Stasiu, chodź, wstąpimy do domu”, to tam miałem coś wziąć. Wchodzę, a tu oczom nie wierzę: tata w mieszkaniu. Lekki brzuszek, a jakże, ubrany już troszkę przyzwoiciej. Jezu kochany, cud. Odnaleźliśmy się i wszyscy – bo każdy był gdzie indziej – jakoś zjechali do Warszawy […]. Później siostra moja wzięła pożyczkę, bo pracowała w „Drofarmie”; to taki zakład, wytwórnia leków czy coś, na Żulińskiego [??]. Wzięła pożyczkę i od jednego znajomego odkupiła mieszkanie na Siewierskiej 17 za bezcen: pięć tysięcy. Za to mieszkanie z pocałowaniem ręki można było dać trzydzieści tysięcy […]. Ja poszedłem do pracy jako pomoc, jako uczeń, do budowlanki, a później na Wronią 6 – zakład ślusarski Traberta (Trabert nazwisko).
- Rodzina przeniosła się na Siewierską?
Tak, na Siewierską. Pokoik był nieduży i kuchnia maleńka, ale… Wyłupane, wiszące cegły…
Warszawa, 3 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta