Nazywam się Danuta Lauer, urodzona w Warszawie 12 maja 1939 roku.
Mama nie pracowała, ojciec był technikiem budowlanym. No i pracował, trudno mi powiedzieć dzisiaj gdzie.
Józefa i Roman Wacławkowie.
Mama z domu Pierzchała.
Nie, miałam starszego brata urodzonego w 1933 roku.
Miał na imię Roman Stefan. Mój brat już nie żyje.
Ostatni adres, jaki pamiętam, to Marszałkowska 14.
Nie, nie, nie. Tułaliśmy się od wybuchu wojny i od bombardowania domu, w którym mieszkaliśmy, na Pradze, ale nazwy ulicy nie pamiętam. I mieszkaliśmy… No, tułaliśmy się, to u znajomych, to u jakiejś dalszej rodziny. Moja mama nie była akceptowana przez rodzinę swojego męża, więc było trudno. To wiem z opowiadania mamy oczywiście. A potem zamieszkaliśmy na tej Marszałkowskiej.
Ojciec został zmobilizowany i był internowany w Rumunii przez te wszystkie lata. A mama robiła wówczas, co mogła. Czasem coś sprzedała z tego, co jej ocalało, a ocalało niewiele, czasem coś kupiła i sprzedała, wynajmowała się do różnych prac domowych, opieka nad jakimiś dziećmi albo sprzątanie. No i właściwie to było tyle. No, było ciężko, jak wszystkim, nic nowego nie powiem.
Nie, tych lat nie pamiętam zupełnie.
Zapamiętałam strach przed wszystkim tym, co mnie otacza. Żeby do nikogo się nie odzywać, żeby z nikim się nie kontaktować, żeby niczego nie brać od obcych ludzi, a już na pewno od tych panów, których się strasznie bałam, których wszędzie było pełno wokół mnie. No, wychodziłam na podwórko, które zapamiętałam bardzo dobrze, z kapliczką uliczną, tą podwórkową, no i tam [spędzałam czas] z tymi dziećmi, ale za bramę nie wolno mi było wychodzić. Raz mi się to zdarzyło i natrafiłam na dwóch panów, których się przestraszyłam, i wróciłam do domu. I właśnie to są wszystkie [wspomnienia]. No i ten strach, strach i głód.
Na Marszałkowskiej 14. Tego podwórka już nie ma, tam jest jakieś osiedle. Jeszcze niedawno to odwiedzałam, jeszcze niedawno tam byłam, kilka lat temu.
Pamiętam chłopca, którego spotkałam później już na Okęciu, gdzie się znaleźliśmy. […] Pamiętam jego buzię, ale nazwisko już mi uciekło, bo jestem trochę zemocjonowana. […]
Tak, tak. [Pamiętam] te dni, wiele dni spędzonych w piwnicy, pod nieobecność mamy, bo kiedy to Powstanie wybuchło, byliśmy sami z bratem.
Mój ojciec wyszedł, przypuszczam, że chciał się spotkać z kolegami i gdzieś dołączyć. Ale nie był zaprzysiężony, bo niedawno wrócił z Rumunii. A moja ciocia była zaprzysiężona, ale ja nie wiem gdzie, bo już po wojnie to ona się bała przyznać do przynależności.
W tym czasie nazywała się Zofia Walewska. No i zostawiła nas, a mama miała wrócić, bo pojechała coś kupić na wieś. I miała już wrócić do nas i wtedy się to stało. Przedzierała się przez walczącą Warszawę do dzieci, na Marszałkowską. No, udało jej się po jakimś czasie. Mówiła o dwóch tygodniach, które minęły od tego dnia. [Najpierw] byliśmy z bratem zdani na siebie i na sąsiadów. Oni nas wprowadzili do piwnic i w tych piwnicach pewnie ktoś się z nami czymś podzielił, tak zresztą brat relacjonował, ale to on był moim opiekunem.
[…] W 1933 roku. To był mój starszy brat i opiekun, właściwie aż do dorosłości. No i potem mama się pojawiła jakby znikąd, po jakimś czasie. To są moje wspomnienia, bo dat oczywiście nie pamiętam, tylko z przekazu mamy. No i już byliśmy we trójkę. Już byliśmy we trójkę przez te wszystkie dni, do tego strasznego dnia, kiedy przyszli ci ludzie, których się strasznie bałam, i przepędzili nas na podwórko. I zgromadzili się wszyscy pod tą kapliczką.
Pamiętam, chyba pamiętam bardziej to, co później widziałam na filmach i na fotografiach. Pamiętam duże buty, [widziane] z tego poziomu [dziecka], duże buty i psy, psy, których się po prostu panicznie bałam później jeszcze przez długie lata. Później uformowali nas w jakieś […] grupy i popędzili ulicami. Pamiętam pożary, pamiętam pożary z jednej i z drugiej strony, i tego psa, który mi towarzyszył. Mama mnie trochę niosła, trochę szłam na własnych nóżkach, aż do Alei Jerozolimskich. Alejami Jerozolimskimi szliśmy w kierunku południowym, przez Aleje, przez Grójecką, aż do dawnej ulicy Opaczewskiej. Dzisiaj jest na skrzyżowaniu tych ulic chyba pętla tramwajowa. Tam był jakiś punkt, w którym nas rozdzielali. Nas rozdzielili do takiej grupy, która miała iść w kierunku ulicy Opaczewskiej, a później Włochowskiej. I tam się rozdzieliliśmy. Rozdzieliliśmy się w ten sposób, że był nasyp, przez który mama nas przeturlała, znaleźliśmy się trochę poniżej tej głównej grupy i tam już zostaliśmy.
Tak, uciec, oddalić się. Moja mama była osobą bardzo sprytną, umiejącą poradzić sobie w każdej sytuacji. I tu uznała, że tutaj jest nasza szansa, ten nasyp, że możemy się tam przeturlać. I powędrowaliśmy w kierunku Rakowca. Pamiętam, strzały nas goniły, ale nie byliśmy sami, tych ludzi było więcej. I zatrzymaliśmy się – ten dom być może stoi jeszcze – na skrzyżowaniu Żwirki i Wigury, [w okolicy] dawnych pól. Tam były pola uprawne, działki. Na tych działkach jeszcze były niezebrane plony. I tą surową fasolą się żywiliśmy aż do przejścia, tak sobie dzisiaj myślę, całej tej grupy, która poszła być może do obozu w Pruszkowie. Ale dzisiaj już wiemy, że do tego obozu w Pruszkowie doszła mała grupa, bo tam już nie bardzo chętnie przyjmowali. Ale myśmy zostali na tym Rakowcu.
To już było na pewno na przełomie września i października, bo to już była jesień, na przełomie września i października. Chowaliśmy się w jakichś przypadkowych piwnicach, w jakichś przypadkowych miejscach. I to pamiętam, że tak się tułaliśmy, […] no i te działki pamiętam, to całe otoczenie. No i później znaleźliśmy się na Okęciu, ale nie pamiętam tego przemarszu, tego wszystkiego, bo tego było za dużo. To było cały czas: „Szybciej, szybciej, musimy się śpieszyć”. Ciągle się musieliśmy śpieszyć i bać, więc tego nie pamiętam. Zatrzymaliśmy się w budynku, który do dzisiaj stoi, dzisiaj to jest ulica Sabały. Mama pamiętała, że tam mieszkał kuzyn mojego ojca, którego nie znała, pamiętała tylko, że to w jednym z tych budynków. I tam się schowaliśmy na półpiętrze, na strychu. Za jakiś czas przyszli Niemcy, żeby nas stamtąd wygonić, ale ja byłam ciężko chora i oni się przestraszyli, że mam tyfus. Zresztą mama się wydzierała w niebogłosy, że to tyfus, i dali nam spokój, i tam zostaliśmy. No i znowu były te działki, nie było gdzie… Mama przez czas tej wędrówki między ulicami niosła pierzynę na plecach i nie mogła się nami za bardzo zajmować, bo musiała pilnować tej pierzyny. Teraz może śmieszne, ale ona nas uratowała. Ona nas uratowała. Potem już było zimno, ja byłam małym dzieckiem, chorowitym i ciągle łapałam jakieś choroby. I potem to mieszkanie się otworzyło jakoś. On przyszedł, jakaś poczta pantoflowa musiała go powiadomić.
Ja dzisiaj nie wiem, oczywiście nie znam szczegółów, ale to mieszkanie zostało otwarte i tam się umieściliśmy. I ja pamiętam jeszcze tylko tyle, że przyszła zima i strasznie marzliśmy. Potem przyszło tak zwane wyzwolenie. Dla nas to było wyzwolenie, bo ci Rosjanie dali nam chleb i dali nam tuszonkę. I ja się wtedy [najadłam], pamiętam uczucie sytości. Pamiętam to jak dzisiaj, jak to było, że przestałam być głodna na chwilę. No i się potoczyło dalej życie. Te wspomnienia nie są takie dramatyczne. Niewiele mam do powiedzenia, więcej niż ludzie mówili bardziej zorientowani. Dzieci nie miały pojęcia, co się dzieje, poza tym, że mają być cicho, że mają się słuchać, że mają się pilnować matki nogi. I tyle właściwie.
Nie.
Mama się urodziła w 1903 roku, to miała czterdzieści lat.
Po wojnie nasz kontakt już się bardzo poluzował. Jak tam już nie mieszkaliśmy, to mój brat już miał jakieś swoje grono chłopców, którzy przeżyli to samo, te dzieci, które się bawiły w ruinach. No to ja miałam te swoje maluchy. Brat był bardziej zainteresowany chłopcami starszymi, bo oni mieli inne wspomnienia i organizowali się w jakieś grupy, grupy „powstańcze” mieli. On powiedziałby więcej na pewno, ale niechętnie do tego wracał.
Nie. I mówiła: „Nie chcę o tym mówić”. I nie chciała bardzo długo. Swoim wnukom też nie chciała mówić. [Wspominała w rozmowach] ze swoimi rówieśnikami, którzy tam się [spotykali], to oni opowiadali o piwnicach, o kanałach, to w tym wszystkim rosłam i w tym całym strachu. No bo mama się na przykład bała, że dom się zawali i zostanę w piwnicy, więc straszyła mnie wężem, że tam może być wąż i nie trzeba tam chodzić.
Tak, siostra matki.
Zofia Walewska.
Tak, ona poszła potem do niewoli i była w niewoli. To była filia Auschwitz pod Gliwicami. Tam do robót ziemnych je zapędzili. To opowiadała. Ciocia była łatwiejsza chyba w obejściu niż mama. Mama była skoncentrowana na opiece nad nami i na zapewnieniu nam przetrwania, a ona była młodsza od niej, bo ona [urodziła się] 1917 roku.
Już była wdową.
Już była wdową. Nie, nigdy nie miała dzieci.
Tak, tak. Ojciec już zginął bardzo, bardzo wcześnie. Ci, którzy go znali, później przekazali mamie informację, że zginął na Freta.
Szczegółów nie znam. Zresztą [mama] o tym się dowiedziała już po wojnie, od ludzi, którzy ją odszukali. Ale to wszystko nie było łatwe. Ludzie się szukali, jak wiadomo, przypadkiem się znajdywali albo się nie znajdywali. A dzieci były osłaniane najczęściej.
Nie, nie. Dziadkowie ze strony mamy byli na swojej wsi. Dziadkowie ze strony mamy mieszkali… Oni się z nami nie kontaktowali później już.
Jak ojca nie było, to nie widzieli potrzeby kontaktowania się z mamą, której nie akceptowali i nas też nie akceptowali, dzieci. No i właściwie byliśmy zdani na siebie. Ta zapobiegliwa kobieta to wszystko ogarnęła. Właściwie ona była bohaterką, a nie ja. Bo starała się, żebym nie pamiętała. Tak mi się zdaje, że ona chyba instynktownie myślała o tym, żeby zacierać różne wspomnienia. Bo opowiadała mi bajki, różne zabawne historie, które wcale nie były zabawne. Może nie powinna mi tego opowiadać. Wspomnienia różne wróciły z tych piwnic, kiedy widziałam filmy. Pomyślałam sobie: „Ja tam byłam”. To mi się czasem śniło. Ale to było w taki sposób, że to nie były takie wspomnienia, że ja wiem, że ja tam kogoś widziałam, tylko jak się pojawiły wspomnienia, to pomyślałam sobie, że to światło, te światło cienie to w mojej pamięci [podobnie] pozostały.
Tak, udało się wynieść fotografie, kilka fotografii.
Niosła worek, który miała przygotowany na taki wypadek, którego się nie spodziewała. Ale w tym worku był pęczak, to na pewno, którego nienawidzę do dzisiaj, pęczak. I na pewno coś było jeszcze, jakiś kubek. Te wszystkie rzeczy, które później się znalazły w naszym domu, to już były, zabawne, z domu akademickiego na placu Narutowicza. Bo mama na placu Narutowicza otworzyła taką budkę, w której gotowała bigos i sprzedawała, i z tego się utrzymywaliśmy. Ale to już było później.
Nie, nie, nie. To było bardzo utrudnione. Mama mówiła, że wciąż są miny, że wciąż są miny i tam nie wolno w ogóle nawet próbować wrócić. Znalazła zatrudnienie w kantynie żołnierskiej u ruskich. No i nie wiem, powinnam być pełna nienawiści, ale nie jestem. Tak było. Dawali nam… Mama kradła jedzenie, bo pracowała w kantynie, coś tam gotowała. I jak to ugotowała, to był już towar do sprzedania. To, co udało jej się tam zwędzić, to już był towar do sprzedania i to już były pieniądze na utrzymanie. A budka była wolna na placu Narutowicza, ktoś jej powiedział albo sama się o tym dowiedziała, no i tam otworzyła biznes polegający na tym, że na działkach rosła kapusta, a tuszonka była w tej kantynie. I już nie cierpieliśmy głodu tak bardzo. Ale ta fasola wciąż była na tapecie, więc już ją łuskaliśmy, to już był krok naprzód.
Oczywiście. Mój brat był takim sprytnym chłopcem warszawskim. On wiedział, gdzie jest kapusta, gdzie nikt nie pilnuje tej kapusty. No i tak się działo. […] Już nie było Niemców, więc to rozwinęło się na tyle, że ci rolnicy, tam był targ na placu Narutowicza, przywozili furami produkty, które produkowali, a mama z nimi handlowała, bo oni się u niej żywili. No i to był taki rodzaj handlu wymiennego. A ja się bawiłam w tym wielkim domu akademickim. Tam już mama mnie zabierała ze sobą, no bo nie miał mnie kto pilnować. Brat już żył właściwie własnym życiem z chłopakami, a ja mu przeszkadzałam w tym, poza tym byłam kompromitująca dla tego chłopca. Więc najpierw mama mnie zabierała ze sobą, ja się bawiłam w tym domu akademickim. Mama się bała, że na coś się natknę, że się pokaleczę, że coś wybuchnie. Ale ja to pamiętam, te zaułki, te korytarze, tych skarbów tyle tam było, jakieś talerzyki – skarby po prostu. Ale mama już przestała mnie zabierać, a brat tak się na mnie denerwował, że nauczył mnie czytać. Tam była biblioteka w pobliżu, nauczył mnie czytać, żebym siedziała w domu i czytała. Ta nauka była tak dobra, że ja się naprawdę w wieku tych pięciu iluś lat nauczyłam czytać i już w ten ocean literatury wpadłam pod dziś dzień. Chodziłam do biblioteki, pani mi wypożyczała, bo nie niszczyłam książek, no i sobie czytałam. Siedziałam w domu i czytałam. No, najgorszym problemem był dla mnie brak toalety. Ale to już było później, toaleta już była później. Z Powstania nie jestem chyba zbyt ciekawym rozmówcą, ponieważ niewiele pamiętałam. Pamiętałam piwnice, pamiętałam huki, pamiętałam hałasy, pamiętałam to, że bombardowanie, bałam się samolotów. Wszystkiego się bałam. Może to zostało do dzisiaj. Dzisiaj też się bałam, że muszę…
Obrazy. I to jest mało cenne, bo…
Pamiętam ten punkt na rogu Opaczewskiej, Grójeckiej i później alei Krakowskiej. Tam był taki punkt, gdzie coś od mamy chcieli, ale ona nie była rozmówcą żadnym i ją pobili. Mama mówiła, że to już nie byli Niemcy, tylko „ukraińcy”. To byli już Ukraińcy, zdarli jej kolczyki i to było dla niej takie straszne, bo to było i bolesne, i bała się, że ją zastrzelą i co wtedy będzie z nami. Ale jak już zdobyli te kolczyki i ją pobili, to już puścili nas, to widocznie puścili i wędrowaliśmy aleją Krakowską. To mama mi opowiadała. Ja pamiętam tylko to właśnie, że to było takie miejsce, gdzie się zatrzymaliśmy po coś.
Tylko zdjęcie ojca. Mama miała jeszcze inne zdjęcia, ale zabrała jej siostra ojca, która też ocalała, miała amputowaną nogę.
Nie, tego nie wiem. Ta rodzina ze strony ojca to nie była taka ściśle trzymająca się rodzina, tak nie było, mama była dość samotną osobą. I właściwie to tyle.
Poszłam do szkoły na Okęciu. Obok jednostki wojskowej była szkoła numer 1 i tam poszłam do szkoły. No i skończyłam tę szkołę, tak jak wszystkie dzieci.
Tak, też chodził do tej szkoły. Chyba tylko do trzeciej albo czwartej klasy było tam. Potem dobudowali barak, gdzie było już do końca, do siódmej klasy. Tak, potem poszłam do liceum. Już zbudowano liceum na ulicy Gładkiej, na Okęciu. Tam [uczyłam się] do małej matury. Po małej maturze poszłam do szkoły pielęgniarskiej na ulicy Wilczej 9.
Tak, nawet mam dokument na to, że od gminy Okęcie zostało ono przyznane. Chociaż [mama] cały czas się bała, że ktoś siłą ją… To jest śmieszne, bo mama wciąż mówiła, że w przedpokoju stała siekiera. Nie mogę sobie wyobrazić mamy, która walczyła siekierą, ale ta siekiera stała.
Tak, czuła się bezpieczniej. Bała się nas zostawić samych, ale brat już coraz bardziej był samodzielny. Ja byłam bardzo długo dzieckiem, które się trzymało spódnicy albo tych spodni brata. Jak grał w piłkę na boisku na Okęciu, to kazał mi siedzieć w ławce, bo chłopaki się śmiali z niego, że jest niańką. Ale on był tą niańką, czuł się odpowiedzialny za mnie. Chociaż się wstydził tych chłopaków, to wiedział od mamy, że jest mężczyzną. Ojca nie ma, gdzieś się podział, pewnie się odnajdzie. Później się okazało, że już się nie odnajdzie. Wiem, że był symboliczny jego pochówek koło kościoła Świętego Franciszka. Tam z mamą byłam na tym symbolicznym pogrzebie.
Nie ocalał, oczywiście, że nie, on był taki tymczasowy, zasypany piaskiem, jakiś przygodny krzyż. I to było wszystko takie na już, na „w tej chwili, a potem się zobaczy”. Najważniejsze było, że żyjemy i że trzeba się w tym wszystkim odnaleźć. Mama tę budkę prowadziła, potem została aresztowana.
Ktoś powiedział, że była w AK i jej mąż był w AK. No ale jak miała udowodnić, że tak nie było. Na Gęsiówce ją trzymali kilka miesięcy, ale mama już poznała wtedy mojego przyszłego ojczyma i on się nami zaopiekował, w tym sensie, że przychodził od czasu do czasu z paczką jedzenia.
Później do nas wróciła, po kilku miesiącach. Już była zima, kiedy do nas wróciła. No i to jest tyle.
To nie była historia jakaś fascynująca, bo wszyscy mniej więcej żyli tak samo. Dla niektórych to było dużo bardziej traumatyczne. Myśmy, poza strachem, tym wszystkim, że kule świstały i bombardowania ciągle były, czy samoloty latały, to dzieci były jakoś przez rodziców osłaniane.
Tak, w miarę bezpiecznie. Chociaż ten strach to otaczał wszystkich, mnie oczywiście też. No i ciągle te uwagi mamy. „Uważaj, bo jest coś”, „Uważaj z tej strony, uważaj z tamtej strony”. Tak to wszystko się odbywało. Ale wszystkie dzieci mniej więcej to samo odczuwały. Dzieci później bawiły się w rozstrzeliwanie, w zakamarkach, w jakichś ruinach – w rozstrzeliwanie Żydów, w rozstrzeliwanie generalnie. No i ci Żydzi byli również jako ofiary. Że nam mniej grozi niż im, więc „ty tam stań, będziesz Żydem”.
Nie, nie, nie, jakichś dramatycznych scen krwawych nie, nie byłam. Byłam schowana w tych piwnicach. W tych piwnicach nam mówili, że na Litewskiej była barykada. Tam był taki punkt oporu, więc tam było głośno bardzo. Tam było bardzo głośno na tej Marszałkowskiej. Nie, nie mam wiele do opowiedzenia. […] Wciąż otaczające nas poczucie lęku, strachu, zagrożenia i głodu. A później, już po wyzwoleniu, zimno, wciąż nie było opału, więc było nam zimno. Uczyłam się w rękawiczkach i w jakiejś kapocie, którą dostaliśmy z Czerwonego Krzyża. Mama nas zaprowadziła do takiego punktu, gdzie dostaliśmy jakiejś okrycie i jakąś sukienkę, z której dzieci się śmiały. Do dzisiaj mam takie uczucie, że jak coś założę na siebie, czego nie jestem pewna, to się będą ze mnie śmiać. […]
Była w kratkę i miała granatowy krzyż, który sprawiał, że ta sukienka była większa, ktoś włożył resztki materiałów widocznie. Pamiętam tę sukienkę, która była źródłem mojej udręki, i taki płaszczyk, który był pelerynką. To też było źródło mojej udręki, bo się dzieci z tego śmiały. Mama chciała, żebym była elegancka i wyglądała ładnie, a było wprost przeciwnie.
Tak, tak. W żółtej sukieneczce w kwiatki i buciki sznurowane do kostek.
Tak, tak.
No, było ciepło. Tego dnia było nawet bardzo ciepło, o ile dobrze pamiętam, trudno było oddychać, bo to był bardzo ciepły dzień. No a potem już było coraz zimniej i coraz gorzej. No i ten budynek, którego okna wychodziły wprost na te działki. Tam cały czas jeździł tramwaj „siódemka”, aleją Krakowską do pętli, tam były te zakłady lotnicze, na placu Narutowicza miał pętlę. To była nasza komunikacja ze światem, tą „siódemką”. Tą „siódemką” mogłam czasem spod opieki brata się wyrwać i wsiąść do tego tramwaju, wysiąść na placu Narutowicza i pójść do mamy. I wtedy, wstyd się przyznać, ale brat mi strasznie wlał za to. Ucieczka.
To nie było bezpieczne dla dziecka. Nikt nie zwracał uwagi na to, że samotne dziecko gdzieś jedzie. Dzieci się tułały przecież, wiele dzieci się tułały i z wieloma dziećmi tułającymi się ja się też tułałam i poznawałam świat od takiej strony. I ciągle [strach], że te miny mogą wybuchnąć. Bardzo długo ten strach nas trzymał, że coś może wybuchnąć, że coś się może stać.
Warszawa, 1 sierpnia 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk