Nazywam się Janina Wiśniewska, urodzona 8 maja 1928 roku.
W Warszawie.
Przed samą wojną w Warszawie, ale już… Właściwie jeszcze przed samym rozpoczęciem wojny to w Piasecznie.
U takich zakonnic, w domu dziecka.
Dom dziecka, tak, w Piasecznie na ulicy Zgoda. Tam się dostałam, bo mama mi umarła bardzo wcześnie. Wychowywała nas babcia do 1938 roku. Później babcia poszła do swojej córki, a ojciec nas odesłał do [naszej] mamy ojca, do Piaseczna, który nas umieścił [w domu dziecka], mnie i siostrę.
Młodsza o dwa lata ode mnie. Umieścił u tych zakonnic w Piasecznie i tam byłam do czterdziestego, jakby nie skłamać, chyba drugiego roku.
Do szkoły podstawowej, tak. A jak skończyłam szkołę podstawową, to zakonnice znowuż przeniosły mnie do Warszawy, do zakonnic Sióstr Rodziny Marii, na Chełmską, i tam byłam już do Powstania. Ale samo w Powstanie przebyłam na ulicy Wspólnej.
Same dziewczynki były u tych zakonnic. Tam właśnie uczyłyśmy się jak w gimnazjum, niby, bo gimnazjum [było] pod przykrywką. [Tam była] taka szkoła niby-krawiecka, musieliśmy niby szyć, my nie, tylko zakonnice szyły dla wojska niemieckiego koszule. Ale my, my uczyliśmy się normalnie jak w gimnazjum.
No właśnie mówił mój wnuczek, bo tam robił zdjęcia i też był chyba niedawno. Tamten zakład już nie istnieje, tam chyba telewizja ma swoje wytwórnie filmów, jak się nie mylę. Bo tam kiedyś to te siostry miały ten dom dziecka.
Tak, które skończyły już szkołę podstawową.
Tak, mieliśmy nawet legitymację jako szkoła zawodowa z podpisem tego Kocha, taki ważny przecież był podczas okupacji. Mieliśmy po prostu dostęp, że nie zaczepiali… No zaczepić, zaczepili, sprawdzili te dokumenty i puszczali nas. Bo tak to moją siostrę wywieźli do Niemiec na łapance.
Starszą.
Tak, bo ja miałam dwie siostry. Tą starszą właśnie na łapance w Warszawie wywieźli do Niemiec i w Niemczech pracowała w fabryce jedwabiu.
W tym domu zakonnic.
No ale wychodziliśmy, wychodziliśmy w ogóle, do kościoła czy gdzieś no to się wychodziło.
Tak, tak, tak.
Przychodzili po odbiór towaru. Na naszych biurkach ustawione były te nici, igła, naparstek, była maszyna do szycia, manekin ubrany w tą koszulę, tak że porozkładane [rzeczy] mieliśmy na stolikach. Zresztą już zakonnice wiedziały, kiedy będzie odbiór tych towarów.
Tak, ten nasz ksiądz w kaplicy właśnie był w tej konspiracji i ten woźny, no stróż nazywali kiedyś, on mieszkał przy furcie, jak wychodziło się – jego synowie byli też w tej partyzantce.
Tak, oni tam przychodzili, mieli zebrania. Tam taka pani jedna, taka młoda dziewczyna przychodziła, może miała ze dwadzieścia lat. Ją nazywali Ala.
Nie, nie, nie.
No, w zasadzie to nie.
Nie.
Dlatego że pan doktor, który tam się [nami] opiekował, przychodził do nas jako lekarz, do tych sióstr, prosił zakonnicę, tą główną, żeby dała jakąś dziewczynkę do pomocy, do opieki nad jego synkiem, bo ta gosposia razem z synkiem ma wyjechać na wieś pod Warszawę, już nie pamiętam, do jakiej miejscowości, ale blisko Warszawy.
Tak, to było przed Powstaniem z pół miesiąca, bo w lipcu tam wyjechaliśmy. I te zakonnice mnie tam skierowały, byłam tam z tym chłopczykiem i z tą gosposią. I jak zaczęło się [zbliżać Powstanie]… No, już widocznie dobrze wiedzieli, kiedy ma się zacząć, bo ten pan doktór przysłał po swojego synka, też dwoje ludzi przyszło. I tak jak ja sobie wyobrażam i przypominam, to musieli być Powstańcy, bo ten lekarz należał do AK. Tak że ja z tą gosposią już tylko do jego mieszkania na Wspólną zdążyłam dojechać i na Wspólnej już zostaliśmy do końca Powstania.
Albo Jankowski, albo Janowski. No, ja ich krótko znałam.
Nie, z nimi nie, tylko z tą gosposią, bo on na Czerniakowskiej był lekarzem i jego żona była na Czerniakowskiej lekarzem. Oboje byli na Czerniakowskiej, a ja tylko z tą gosposią byłam u nich na Wspólnej.
To albo 42, coś powyżej 40.
Od Marszałkowskiej, jak tu jest Marszałkowska, to zaraz po tej stronie od Marszałkowskiej.
Jak się patrzy na plac Zbawiciela, to po lewej.
Nie, nie ma, bo jeździłam, zobaczyłam, nie ma.
Widziałam, bo przecież pomagaliśmy robić barykadę na Wspólnej, bo zaraz przy Marszałkowskiej była barykada i pomagaliśmy robić im tą barykadę.
Na Wspólnej.
Ojej, i z kamieni, i z płyt ulicznych. Z domów wynosiło się przecież i szafy, i szafki, i stołki – co tylko się dało. I Powstańcy właśnie robili tę barykadę.
Nie, nie. Oni naprzeciwko naszej ulicy, tylko po drugiej stronie ulicy, oni tam mieli chyba jakieś swoje zgromadzenie, bo stamtąd przynosili tych rannych, nie rannych, ale już zabitych i u nas na podwórku byli chowani. Tam pięć czy sześć chyba grobów było na naszym podwórku.
Przynosili tylko zawinięte w prześcieradła.
Nie, nie, nie, bo to dwóch przynosiło. Musieli pod tą barykadą przejść przecież na drugą stronę.
No bo tak to się nie przeszło, bo obstrzał był. Tak że trzeba było przejść przy tej barykadzie i dopiero skręcić. Tak samo i po wodę chodziliśmy. Po wodę chodziliśmy po drugiej stronie Marszałkowskiej. Też przy tych barykadach, bo i z tamtej strony była barykada.
Studnia, pompa.
No tak, tak.
Na Wspólnej.
Różnie było. Bo chyba 15 sierpnia to jednakże jakiś odłamek czy bomba trafiła w część budynku, tak że taki cały róg, jedno, nie piętro, ale pomieszczenie zostało zrujnowane. No ale zresztą jak tylko zaczęły [latać] te tak zwane krowy, nazywaliśmy to, bo to ryczało niesamowicie, jak leciało, to od razu się chowaliśmy do schronu, do piwnic. I akurat trafiło to w nasz budynek, ten cały granat, nie wiem, co to mogło być. Bomba? Ale bomba to by cały dom zburzyła, a to część tego domu.
Jeden pokój ucierpiał, a kuchnia i drugi pokój nie. Ale jeden pokój, właściwie to dwa pokoje, bo i do tego drugiego też nie można było dojść.
Tak, tak, tak. Tak że tylko z kuchni korzystaliśmy i z piwnicy.
Na piętrze.
Od Marszałkowskiej to był chyba drugi budynek, chyba drugi.
No, tam lekarze to mieli zapasy w tej swojej piwnicy najrozmaitsze, tam mieliśmy co jeść. A już jak nam brakło pod koniec, [jedliśmy] gołębie. Gosposia sypała tam, co udało się, na parapet i te gołębie się jadło.
Nie, nic nie było czynne. Nic, absolutnie. Po tą wodę tylko się chodziło. No i można było jeszcze na plac Trzech Krzyży dojść. Schronami cały czas, piwnicami z domu do piwnicy. Tak, na plac Trzech Krzyży. No i tam można było… gosposia chodziła. I tam można było na wymianę cośkolwiek jedzenia dostać.
No, przeważnie coś się ze złota wymieniało.
No, tam było, ta gosposia miała i ci lekarze na pewno mieli, bo to taka była ich bardzo, bardzo dobra gosposia.
No to wszystko było wystraszone, bało się.
Też. Wszystko się bało, bo bez przerwy było wiadomo, że przyjdzie kolej na naszą ulicę. Bo widać było, że oni stopniowo każdą ulicę po kolei bombardowali tą „krową”.
Na schodach, nawet na podwórko się wychodziło, jak się nie słyszało tego świstu, jak leciała.
Nie wiem, nie miałam w ogóle z nimi. Ja tam nikogo już nie znałam, w ogóle nie znałam nikogo przecież.
Nie, nie było.
No, przychodziły takie ulotki, przynosili. Nawet tacy naprawdę młodzi ludzie przynosili takie różne ulotki i się wiedziało, co się dzieje, gdzie bombardują, kto. Tak że cały czas były wiadomości.
Nie, podczas Powstania nie było mowy, bo przecież daleko było do kościoła. Na plac Trzech Krzyży można było iść, ale to strach było iść.
Była nadzieja, żeby nam pomogli ci, co stanęli na Pradze. Mieli nam przyjść i pomóc.
Już mówili, już mówili. Mówili, że mamy pomoc, ale pomoc nie chce przyjść. No, czekali, aż się widocznie Warszawa wykończy. A później już po Powstaniu no to Niemcy wykończyli całkowicie Warszawę.
Nawet tam, gdzie się urodziłam, to cała ulica zniszczona.
Na Górczewskiej, na Woli.
Podczas Powstania nie.
U tych sióstr. I te siostry właśnie, nie wiem, kto dał, widocznie ci partyzanci, co tam mieszkali u tych zakonnic, wyprowadzili ich w kierunku Wilanowa. I tą siostrę później znalazłam, po wojnie, no, [właściwie po Powstaniu], podczas wojny jeszcze.
Nie, nie miałam kontaktu.
Nie.
Z ojcem to w ogóle nie było kontaktu.
Nigdy.
Nie, nie, tego to naprawdę nie pamiętam. Nie było tam młodych. Starsi najwyżej pomodlili się.
Tak.
No, […] tylko tyle co w tramwaju.
Nie. W czasie Powstania to nie, żadnego, absolutnie.
Nie, nie.
No, naloty, no pewnie, że się człowiek bardzo bał.
Słyszałam, słyszałam tylko, że były zrzuty, że jednak Warszawa dostała trochę.
Nie, nie.
Nie.
Dokładnie to nie powiem, bo tam nie to, że szpital, tylko po prostu chwilowe jakieś lokum, polowy. To było gdzieś po drugiej stronie Wspólnej.
A to był po drugiej stronie Marszałkowskiej.
Nie, to już druga strona Marszałkowskiej.
Nie, nie. Po wodę tylko.
Tak.
Nie. Nie, bo to w strachu żyło się, chowało, aby prędzej do domu i schować się.
Do ostatniego dnia byliśmy z tą gosposią na miejscu w Warszawie. Dopiero jak już powiedzieli, że 2 października koniec, ostatni dzień wyjścia z Warszawy, później nie będzie już wyjścia, no to wyszłyśmy z Warszawy. No to naprawdę [było tak], że trudno wspominać.
Ja nic nie miałam ze sobą, nic.
No właśnie, nic nie miałam.
Sweterek miałam tylko. Sweterek i nie wiem, jakąś torebkę miałam ze sobą. No, musiałam mieć legitymację, tak że miałam torebkę i sweterek. Ale ludzi szło masa, masa ludzi szła.
Ogłoszenie było i trzeba było wychodzić. No ale to szło się ulicą, z jednej strony Niemcy i z drugiej strony Niemcy, pilnowali, [szli] co jakiś czas (tam nie było ich jeden przy drugim, tylko w odstępach), żeby nikt nie uszedł. Nie wolno było nikomu ruszyć się [samodzielnie]. I tak nas prowadzili piechotką.
Trasy nie pamiętam. Wiem, że szliśmy cały czas do samego Pruszkowa.
Do samego Pruszkowa, do obozu.
W Pruszkowie to byłam krótko.
Pamiętam, że byłam jedną noc, no to spaliśmy w tych budynkach, co była naprawa parowozów. Przechodziły środkiem te szyny, doły kolejowe.
Nic wtedy nie dostaliśmy, absolutnie. Wszystko na kucajkach, jedno przy drugim siedziało i spało tak. Rano, od razu było wezwanie, wyprowadzili nas na plac segregacji i tam dopiero była segregacja, oddzielali dzieci od rodziców, młodych, starych, chorych.
Do tej grupy do Niemiec chyba, nie wiem.
Bo kierowali nas na Oświęcim i to razem z tymi starymi ludźmi, z chorymi. No zresztą ja byłam trochę też ranna odłamkiem, jeszcze mam „pamiątkę”.
W gruzach. Jak właśnie w nasz blok uderzyło, tam w piwnicy się te gruzy posypały i lekko byłam taka uderzona.
Tutaj, co wychodziliśmy koło nas, to była całkowicie po drugiej stronie zniszczona, a po naszej ten pierwszy dom jeszcze stał i naszego połowa stała jeszcze.
No po gruzach już się szło, Już się szło po gruzach, po gruzach. A później to już tylko ulicami się szło.
Nic, absolutnie, nie było żadnego jedzenia.
W Kielcach zatrzymał się pociąg, bo musieli uzupełnić wodę, bo kiedyś to były te parowozy na wodę, na parę, i tam bardzo dużo ludzi uciekło.
Tak, tak, musiał. Odczepili parowóz do ładowania tej wody. Ale widocznie nie zdążyli upilnować wszystkich wagonów, tak że dużo ludzi uciekło.
No, jedno przy drugim.
Towarowe, towarowe wagony.
Właśnie ta gosposia.
Ciągle byłam z tą gosposią.
Starsza już pani, tak, już była dobrze po siedemdziesiątce. I uciekłam właśnie z nią razem do PCK. I tam nam dali jeść w PCK oczywiście. I taka pani przyszła z chłopczykiem takim, Jasiem, i ten Jasio: „Mama, weź, zabierz tą dziewczynkę – bo ja taka byłam mizerota straszna –zabierz tą dziewczynkę”. I ta mama zabrała mnie do siebie. No ale później Niemcy znowu szukali warszawiaków. Tak, chodzili, szukali, gdzie są „bandyci” z Warszawy, to ta pani zawsze mnie chowała do piwnicy.
Nie. To tylko raz z tego wagonu uciekliśmy.
A nie, to ona miała w mieszkaniu piwnicę, w mieszkaniu. Dywanik leżał na podłodze, tak że jak Niemcy chodzili, to nie widzieli nic. A później, już jak tak ucichło to wszystko, to tak we wrześniu, pod koniec września…
Nie, zaraz. […] W październiku to już było przecież. […] Tak, bo 2 października byłam już w Pruszkowie, później stamtąd wyszłam. No tak gdzieś pod koniec roku… W listopadzie, w grudniu to byłam już w Piasecznie.
No bo tam właśnie mieszkał dziadek mój, który już nie żył, i tam myślałam… Bo tam też mamy siostra mieszkała w tym Piasecznie, te zakonnice były, więc tak po prostu sobie uprzytomniłam, że tam może jeszcze ktoś być w tym Piasecznie.
Tak, tak.
Pociągiem i to bez biletu.
No, dużo, dużo jechało.
Więc ja musiałam dojść do pociągu. […] Już nie pamiętam, w którym miejscu była ta stacja. Bo to ta tak zwana ciuchcia chodziła.
No, w stronę Piaseczna ona szła. Z Kielc do Warszawy ona chodziła.
No tak, ale do Piaseczna dochodziła.
Tą ciuchcią. No i tam od razu…
Nie, jakoś nie. Tak że jakoś szczęśliwie dojechałam do tego Piaseczna i tam zostałam.
Do sióstr, bo tam jednak ten budynek ocalał. W dalszym ciągu jest ten budynek, tylko że już tam nie ma dzieci, tylko jest jakiś dom dla chłopców.
No, dobrze było. Tak, dokończyłam szkołę, tam akurat skończyłam maturę. No i po maturze, no niestety, już zakonnice nie trzymają, trzeba było…
Tak, już się liczyła dorosła osoba. I takim cudem trafiłam.
1948.
Było na miejscu. Na miejscu było. Bo tam koło Piaseczna, w tym Zalesiu, też tam było gimnazjum.
Nie, nie.
Nie mogę narzekać. Może dlatego, że tam i mój dziadek często przychodził do tych zakonnic, bo on tam był tym fundatorem, on był tym komendantem straży w Piasecznie. Ale dobrze, dobrze tam było, nie mogłam narzekać.
Nie. Dziadek szukał ją. Gdzieś oni byli w Powsinie chyba, te zakonnice zatrzymały się, no i stamtąd dziadek ściągnął ją do Piaseczna.
Jak ja wróciłam, już nie żył. To musiał być w takim razie ciotki syn, bo wiem, że [ktoś] ze strony dziadka.
Nie, nie, nie.
Tak. Ale z rodziny dziadka właśnie ją tutaj skierowali do Piaseczna. Ona widocznie tym zakonnicom powiedziała, że w Piasecznie ma rodzinę.
Skończyłam gimnazjum. Przyjechałam do Małkini, od razu do pracy.
I tam zostałam. W Małkini też miałam kuzynów ze strony dziadka, nie mamy, tylko taty ojca. I takim cudem dostałam się do pracy.
Nie.
Nie, nie. Dopiero już później, po wojnie.
To była dobra decyzja, żebyśmy mieli pomoc. To była dobra decyzja, nie mogę ich obwiniać o to Powstanie.
Że będzie dobrze.
Tak. Bo już za bardzo Niemcy mordowali.
No właśnie łapankę to w tramwaju widziałam.
Mnie właśnie obroniła ta legitymacja. A tak to oni zaraz: Raus, raus! – wszystkich wyrzucali z tramwaju.
Warszawa, 4 sierpnia 2024 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska