Jadwiga Leszczyńska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jadwiga Leszczyńska, w czasie Powstania byłam w Warszawie, mieszkałam w Warszawie od zawsze, od urodzenia.

  • Czy pani pamięta wybuch II wojny światowej?

Pamiętam doskonale.

  • Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?

Zapamiętałam, że o szóstej rano zaczęły wyć syreny. Ponieważ przed wybuchem wojny odbywały się próbne alarmy lotnicze, stąd wszyscy myśleliśmy, że jest to jeden z tych próbnych alarmów. Natomiast okazało się za chwilę, że nadleciały samoloty, które niestety ale już były samolotami wroga. Byłam wtedy bardzo niezadowolona, że nie mogę pójść do szkoły, dlatego że wybuch II wojny światowej wiązał się właśnie z datą rozpoczęcia roku szkolnego po wakacjach. Najpierw pamiętam, że był ogłoszony komunikat, że szkoły na razie są nieczynne, aż do odwołania. Potem następny komunikat był taki, że 11 września będzie rozpoczęcie roku szkolnego. Ale niestety później się okazało, że już od 8 września Warszawa była bombardowana, było oblężenie Warszawy i do tego nie doszło. Tak że już ze szkołą taką, jaką ona była, pożegnałam się właściwie w 1939 roku w czerwcu.

  • Do jakiej szkoły pani chodziła?

Chodziłam do szkoły na ulicy Pięknej 28. To było Gimnazjum i Liceum imienia Zofii Wołowskiej, sąsiadujące z gimnazjum Platerówny. O ile ocalał częściowo budynek Platerówny, o tyle moja szkoła niestety legła w gruzach.

  • Czy chodziła pani do jakiejś innej szkoły w czasie okupacji?

W czasie okupacji organizowano po pewnym czasie tak zwane szkoły techniczne. Po prostu dlatego, żeby młodzież kontynuowała naukę na tak zwanych tajnych kompletach. Właśnie na terenie mojego gimnazjum i liceum była szkoła robót ręcznych. Oczywiście były wykładane przedmioty z zakresu krawiectwa, szycia, projektowania strojów, robót na drutach, haftowania, tego typu zajęcia. Był język niemiecki obowiązkowy, co zresztą na złe nie wyszło, bo to się na całe życie przydało. Ale natomiast na strychu tejże szkoły był normalny program lekcyjny. Tak że jednocześnie chodziło się na zajęcia, które były kontynuacją normalnych zajęć w ramach programu licealnego. A w pomieszczeniach klas były te zajęcia praktyczne i język niemiecki.

  • Czy to tak samorzutnie, czy wszystkie uczennice chodziły na te tajne komplety, do szkoły tajnej?

Tak, to znaczy te uczennice, których wojna wraz z rodzinami nie rzuciła gdzieś na inne tereny. Myślę tutaj o ewakuacji z Warszawy w czasie września 1939 roku. Bo był przecież komunikat chyba pułkownika Umiastowskiego, żeby ludność opuszczała Warszawę i kierowała się na wschód. Pamiętam tą noc, kiedy moi rodzice naradzali się właśnie, co zrobić. Czy skorzystać z tej zachęty opuszczenia Warszawy, która była przecież bombardowana i z powietrza i artyleria. Ale moja mamusia powiedziała, że nie, że chce zostać, to jest jej miasto, ona się tutaj urodziła, ona chce tutaj zostać bez względu na to, co będzie. Myślę, że dzięki temu żeśmy ocaleli. Tak wiele osób spośród moich koleżanek znalazło się w podobnej sytuacji, że nie wszyscy ewakuowali się z Warszawy. Zresztą straciłam już potem kontakt z wieloma osobami, bo nie wszystkie przeżyły wojnę. Tak się rozproszyło część osób po wojnie, to znaczy po zakończeniu działań wojennych. Natomiast część osób została, [także spośród] tych moich koleżanek przedwojennych, i kontynuowałyśmy naukę na tajnych kompletach.

  • Nauka na tych tajnych kompletach wiązała się z pewnym zagrożeniem. Czy wtedy pani i pani rodzice zdawaliście sobie sprawę, że to jest narażanie się?

Tak, w pełni.

  • I nie było żadnych oporów, żeby do tego przystąpić?

Nie było żadnych oporów, absolutnie. I mało tego, bo były sytuacje, kiedy dyrektorka szkoły miała jakieś informacje, że szkoła jest obserwowana przez Niemców, bo przecież różni byli donosiciele i konfidenci. I wówczas przenosiły się lekcje do domów prywatnych. Między innymi i u moich rodziców też się odbywały lekcje. Przychodzili nauczyciele, to było też ogromnym zagrożeniem. Ale czy ja wiem, to była… Trudno powiedzieć, czy to był rozsądku, trzeba było coś robić. Nadzieja na rychłe zakończenie wojny, przygotowania młodzieży do dalszego życia. Może częściowo to był jakiś hazard taki, że idę, może mnie ktoś obserwuje, muszę się schować, uważać. Jakoś to tak… Młodzieńcza fantazja również.

  • Gdzie pani wtedy mieszkała?

Na placu Trzech Krzyży, to znaczy w chwili wybuchu wojny tam utworzono dzielnicę niemiecką, właśnie rejon: Górnośląska, plac Trzech Krzyży, Wiejska. Rano wkroczyli panowie, co prawda…

  • Rano? Czy pani pamięta, kiedy to było?

Kiedy to było? To było chyba na początku 1941 roku. Dokładnej daty nie powiem, ale wydaje mi się, że to był rok 1941. Dlatego że pamiętam, że jak Francja została zdobyta, to był 15 czerwca 1940 roku i ten triumfalny pochód jeszcze i radość Niemców z tego sukcesu wojennego i te tak zwane szczekaczki zainstalowane na latarniach czy na słupach oświetleniowych podawały te komunikaty, te triumfalne wojskowe marsze niemieckie. Pamiętam, że na balkonie obserwowałam to, bo widać było Aleje Ujazdowskie, plac Trzech Krzyży. Oczywiście ludzie stali i płakali. Wcale nie było jakiejś reakcji radosnej z tego powodu.

  • Czy pani widziała może paradę zwycięstwa w październiku 1939 roku w Alejach Ujazdowskich?

To znaczy o tyle widziałam z ciekawości, nie uczestnicząc w tym, dlatego że to było dla nas tragiczne po prostu. Ale nawet współlokatorzy z sąsiedztwa nie chcieli tego oglądać, żeby nie otwierać okien, żeby [na to nie patrzeć]. Bo pamiętam, że to był przepiękny, słoneczny, październikowy dzień, a dlatego że to są moje imieniny, akurat 15 października. Tak że z ciekawości po prostu, zza firanki troszkę się przyjrzałam temu.

  • Ale wróćmy do tego przesiedlenia.

Tak. Czyli potem przyszło dwóch panów, oczywiście po cywilnemu i powiedzieli: „Państwo opuszczą za kilkanaście minut lokal…”.

  • Za kilkanaście minut?

Tak, że właśnie jeden pójdzie do sąsiadów jeszcze, wszędzie po całym budynku, bo wszyscy będą z tego budynku ewakuowani, wyrzuceni po prostu i że możemy wziąć część rzeczy osobistych, to co w rękę można zabrać. To była godzina chyba po szóstej rano, więc pełne zaskoczenie. Co można w takiej sytuacji wziąć? Najpotrzebniejsze rzeczy, jakiś sweter, bieliznę, jakieś tego typu rzeczy. No i nie było wyjścia, bo siedział jeden, pilnował po prostu, co się pakuje, co się wynosi. Wszystko zostało. Mój tatuś, który znał świetnie język niemiecki, usiłował się z nimi kontaktować. To znaczy ci panowie mówili też po polsku, ale tatuś się pytał, gdzie się można odwołać, bo przecież wyrzucenie na ulicę, no i co mamy ze sobą zrobić. To poradzili, żeby poszedł w aleję Szucha do gestapo. Ale poszedł, poszedł. Myśmy we trójkę zostali przed domem (miałam brata młodszego), tatuś poszedł. Ponieważ znał świetnie niemiecki, więc sobie tam trochę porozmawiał, wpuścili go na rozmowę. Wytłumaczyli, że tutaj powstaje dzielnica niemiecka, że przyjadą rodziny niemieckie, więc muszą mieć gdzie mieszkać. Zresztą tak jak relacjonował nam potem tą rozmowę, to wszystko się odbywało nawet grzecznie, bez jakiejś agresji. Może dlatego, że właśnie potrafił się rozmówić. Zaproponowano mieszkanie na ulicy Smulikowskiego, co było w ogóle ewenementem, żeby zaproponowano mieszkanie.
Poszliśmy na ulicę Smulikowskiego (to jest od Dobrej), ale było opuszczone zupełnie mieszkanie. Przypuszczaliśmy, że to musiało być mieszkanie po rodzinie żydowskiej, którą stamtąd wysiedlono, bo było brudne, zaniedbane, puste i jakieś okropne. To znaczy okropne w sensie tego, że taka rudera jakaś, na trzecim piętrze, to pamiętam. Mamusia usiadła na podłodze i zaczęła strasznie płakać wtedy i że absolutnie się nie decydujemy na to mieszkanie. Moi rodzice mieli przyjaciół, którzy mieszkali na Moniuszki 8. Ten pan był lotnikiem i on się znalazł w Anglii, przez Francję do Anglii i tam latał w czasie wojny na samolotach. Natomiast ta pani została w Warszawie. Jej rodzice mieszkali na Krakowskim Przedmieściu 16, gdzie była łaźnia „Messalka” i ona się przeniosła do rodziców, bo oni [nie] mieli dzieci. Natomiast nam zaoferowała to swoje mieszkanie do czasu zakończenia wojny i powrotu tego pana do Polski. W taki sposób uzyskaliśmy możliwość zamieszkania w trzypokojowym mieszkaniu, z pełnym wyposażeniem. Stąd jest ta ulica Moniuszki w moim życiorysie aż do 3 września 1944 roku.

  • Z czego pani rodzina się utrzymywała i czy zmienił się status materialny rodziny w czasie wojny?

Bardzo się zmienił, dlatego że pochodzę z rodziny inteligenckiej, mój tatuś pracował w handlu zagranicznym, miał duże kontakty. Byliśmy raczej zamożną rodziną, różne oszczędności rodzice mieli. W czasie wojny trzeba było coś robić, bo trzeba było mieć kenkartę. Nie można było przecież sobie tak chodzić wolno i nie pracować. Na Kredytowej był tak zwany Arbeitsamt, tam gdzie właśnie były oferty pracy dla Polaków. Tatuś miał też bliskiego znajomego, który mieszkał na ulicy Skorupki 12. On był pracownikiem naukowym Politechniki Warszawskiej. Ten pan mówi: „No to coś będziemy robić związanego z metalurgią”, jakieś w ogóle przestawienie się po prostu na warunki wojenne, kiedy trzeba było zarabiać, dlatego że nie było innych możliwości. Zresztą ten pan był bardzo przedsiębiorczy i wszedł w jakieś, nie wiem, jak to nazwać, kontakty z wytwórnią podkładów kolejowych. Ponieważ nie było opału w Warszawie, zima była bardzo ciężka, ta pierwsza zima okupacyjna i następne zresztą też. Teraz narzekamy, że jest taka zima, a wtedy były mrozy okropne. Były piece oczywiście, nie było [węgla], węgiel był drogi, to był czarny rynek węglem. No i jakoś ten pan zorganizował zaopatrywanie, to było legalne zaopatrywanie, takie… trudno powiedzieć przedsiębiorstwo, ale w każdym razie, które nabywało zniszczone podkłady kolejowe, czy część była jeszcze dobrych nawet i jako sprzedaż, jako opał. Z tym że to były takie duże podkłady, więc w przypadku mieszkania takiego, gdzie był piec piękny, kaflowy, bo takie były piękne piece w warszawskich mieszkaniach, to trzeba było piłą ciąć na małe kawałki. Pamiętam, jak z moją mamusią cięłam te podkłady wielką piłą. Rączka jest z jednej strony, druga z drugiej strony i myśmy to cięły. A moja mama była bardzo ciężko chora na serce od dzieciństwa, bo w czasie I wojny światowej przeszła tak zwaną hiszpankę, gdzie wiele osób umierało. No i to jej pozostało na całe życie. Tak że nie była zdrowa, nie była siłaczką, ale tym niemniej tak się zmieniły warunki. Poza tym Niemcy wprowadzili kartki, więc się dostawało, już nie pamiętam w jakich to ilościach, ale wiem, że był okropnie gliniasty chleb, marmolada, kostka mydła, które się w ogóle nie mydliło i coś jeszcze, jakaś margaryna czy coś takiego. Tak się zmieniły warunki, jeżeli chodzi o zaopatrzenie. Był czarny rynek oczywiście. Z okolic Warszawy przemycano tutaj, co zresztą widzimy na filmach historycznych… To jest wszystko prawda, jak na to patrzę, pamiętam taką bramę na ulicy Zgoda, gdzie kobieta przywoziła co tydzień jakieś mięso, na przykład biały chleb (co było wtedy rarytasem), jakieś kiełbasy, jakieś słoniny, boczki i tym się handlowało. Handlowała w tej bramie, pamiętam, że chodziłam z mamusią po to zaopatrzenie.

  • Pani była w szkole krawieckiej. Czy pani pamięta jakąś modę wojenną, coś było bardziej modne, mniej modne? Dziewczyny się ubierały?

Dziewczyny się zawsze ubierały, nawet w czasie okupacji. To znaczy pamiętam, że miałam z koszuli nocnej, bo potem już można było [coś kupić], sklepy były stopniowo otwierane, można było coś kupić. Oczywiście wszystko było drogie, ceny były przeróżne. Pamiętam, jak z koszuli nocnej, bardzo ładnej, w kremowym kolorze, tak jak z kory, tylko podobna faktura (wtedy nie było jeszcze kory takiej jako znanej [obecnie]), w drobne niebieskie kwiateczki, miałam bardzo elegancką sukienkę. Aha, jeszcze moja mamusia, ponieważ wszystko razem było bardzo drogie, jeżeli się chciało od czasu do czasu sobie kupić właśnie na czarnym rynku jakąś żywność… Moja mamusia, już nie wiem, przez jakieś kontakty załatwiła sobie pracę robienia [damskich] butów w domu. Wtedy były modne buty na drewnianym koturnie i z cholewką z taśmy i to było w różnych kolorach. Bo na przykład kolor taśmy naturalny, piaskowy z wiśniową, z czerwoną, z granatową. Z moją mamusią robiłam jeszcze te buty.
  • Czyli kolory też jakieś w czasie okupacji były.

Były, tak. Kolory były.

  • Czy pani zetknęła się z konspiracją, z prasą konspiracyjną, podziemną w czasie okupacji?

Tak, dlatego że właśnie w tym domu na Moniuszki 8 od wielu lat funkcję dozorcy pełniła pewna rodzina. To byli młodzi ludzie. Ten pan był podoficerem i w 1939 roku został zmobilizowany, poszedł na wojnę i nie wrócił, bo wylądował w obozie dla podoficerów. Natomiast to byli bardzo sympatyczni i przyjemni ludzie. Lokatorzy tego domu, którzy tam mieszkali wcześniej niż myśmy tam zamieszkali, właśnie między innymi ci państwo, którzy nam oddali to mieszkanie, bardzo cenili i szanowali tą rodzinę. Tam była taka dziewczynka w wieku mojego brata, bo mój brat był osiem lat młodszy ode mnie i w moim wieku był ich syn. […] Ten chłopiec zaprzyjaźnił się ze mną. Zresztą moi rodzice w miarę możliwości pomagali im, wszyscy lokatorzy, którzy tam mieszkali, pomagali właśnie tej kobiecie z dziećmi, żeby jakoś można było ją dofinansować, żeby mieli co jeść. [Ten chłopiec] też chodził do szkoły, takiej oczywiście konspiracyjnej. Nie wiem już, jaka to była szkoła. Wiem, że chodził na [ulicy] Jasnej do tej szkoły. Ale jednocześnie był bardzo zaangażowany w pracę konspiracyjną. Zaprzyjaźniłam się z tym chłopcem i on mi mówił tak: „Ty to jesteś za delikatna i ja ci nie zaproponuję współpracy”. Bo byłam strasznie chorowita, ciągle się zaziębiałam i ciągle chorowałam. „Jak by ciebie złapali Niemcy, to byś po prostu tego nie wytrzymała. Ale możesz nam po cichu pomagać”. Więc na przykład te tak zwane gazetki konspiracyjne. On to wszystko przynosił, ja to przemycałam, pomagałam rozprowadzać, nie będąc zaangażowaną i nie składając żadnej przysięgi zachowania wszystkich obowiązujących w konspiracji reguł. Tym niemniej w ten sposób pomagałam. Pamiętam, że kiedyś przyniósł visa, który żeśmy włożyli za tapczan, jakieś mapy. To były te rzeczy, które w mieszkaniu naszym były przechowywane.

  • Z pani opowiadania wnioskuję, że to było takie prawie naturalne.

Tak, to było spontaniczne po prostu, że nie można było tego odmówić. Wiedziałam, że moje koleżanki [były], i wiedziałam, które na przykład są w konspiracji. To były takie właśnie kontakty. Poza tym piętro wyżej mieszkał profesor, który był muzykiem, profesor Wielhorski. Wiadomo było, że jak on zaczyna [grać], a grał wieczorami, godzina policyjna, koncerty. Wiadomo było, że jak on grał etiudę „Rewolucyjną”, to tam jest zebranie. To już było wiadomo. Ale wszystko było dobrze, dopóki ktoś nie zdradził, zresztą [później] wiadomo było, kto zdradził. Jakieś biuro się w jakimś lokalu ulokowało, [był] jakiś woźny, [który z] rodziną [mieszkał] w tym biurze i oni wpadli na trop [zebrań konspiracyjnych]. Okazało się, że [ten woźny] był konfidentem, który to wszystko wydał. Właśnie tego [mojego kolegę] Edwarda aresztowano.

  • Czy pani widziała, słyszała, czy wie pani o tym tylko z opowiadań?

Nie, ja byłam świadkiem tego i zaraz powiem dalszą historię. Dlatego że [mojego kolegę] aresztowano, był zabrany na gestapo, potem był na Pawiaku i wywieziony do Oświęcimia.

  • Czy pani pamięta mniej więcej, jaki to był okres, który rok?

To był 1942 rok chyba… Dlaczego tak dobrze to pamiętam? Bo [Edward] uciekł z Oświęcimia i przyjechał do Warszawy. Tam mu kolejarze pomogli. Przyjechał do Warszawy, przyszedł któregoś dnia późnym wieczorem do swojej mamy, która tam dalej pracowała jako dozorczyni, [mieszkała] ze swoją córeczką. Wieczorem ktoś puka już po godzinie policyjnej [do nas]. Bo to było mieszkanie o dwóch wejściach: frontowym i kuchennym. Ktoś puka od strony kuchni. Były wyłączane światła. To znaczy musiała być Warszawa zaciemniona, ale [też] były wyłączane światła [w budynkach], niezależnie od zaciemnień obowiązujących. Tak że jeden tydzień jedna strona miała światło elektryczne, a w następnym tygodniu druga strona ulicy. No i były tak zwane karbidówki, które bardzo potem były piękne jako takie lampy tego typu, tylko strasznie czuć ten karbid. (Z taką jedną karbidówką się chodziło po tym mieszkaniu). Ktoś puka, otwiera mój tatuś i właśnie matka tego Edzia mówi tak: „Proszę nas wpuścić”. Tatuś otworzył szerzej drzwi kuchenne i w świetle tej karbidówki ona weszła, a za nią wszedł cień człowieka w łachmanach, to znaczy w jakimś obrzydliwym ubraniu cuchnącym, nieświeżym – ten jej syn, który uciekł z Oświęcimia – więc ja tego świadkiem jestem.

  • Czy on opowiadał coś o tym, co się działo w Oświęcimiu? Czy pani pamięta to?

To znaczy on opowiadał, on niechętnie o tym mówił. Wrócił ciężko chory, nie miał siły stać na nogach, miał straszną biegunkę i [matka] przyszła po jakąś pomoc dla niego, zanim [nawiąże kontakt z ludźmi z konspiracji]. Bo to dosłownie się działo w momencie, kiedy on do tej matki przyszedł przed godziną policyjną. Bo tam go kolejarze jakoś przekazywali do kolejarzy tutaj, więc on potem temu kolejarzowi podał adres, żeby go dowlókł dosłownie, bo on nie miał siły stać na nogach, to był szkielet. Ona przyszła do nas po pomoc, zanim się nie skontaktuje z kolegami, którzy z nim pracowali razem w tym oddziale. Niechętnie opowiadał o tym, nie chciał na ten temat w ogóle mówić. Później wiem, że się ukrywał na ulicy przy Nowym Zjeździe… U wylotu Wybrzeża Kościuszkowskiego. Zresztą mam bardzo piękną książkę, która została wydana w Kanadzie. Mam ją w maszynopisie. Przypadek sprawił, że ją mam, bo on chyba nawet nie wiedział o tym, bo tam jest większa część książki poświęcona walkom na Starym Mieście i między innymi jego osobie. Bo tego nigdzie nie podają, w żadnym źródle historycznym. Gromadziłam książki z Powstania Warszawskiego, opisujące Powstanie Warszawskie. Nigdzie nie spotkałam właśnie ani jego nazwisk. A przecież on do końca walczył w katedrze i na ambonie go trafił snajper i miał urwany kawał szczęki, ale przeżył.

  • Czy ktoś z pani najbliższego otoczenia był zaangażowany w konspirację?

Nikt nie był zaangażowany w konspiracji.

  • Czy pani zdała maturę w tej szkole?

Tak, zdałam maturę na strychu w tej szkole.

  • Bo cały czas pani chodziła do tej szkoły…

Cały czas do tej [szkoły, imienia] Zofii Wołowskiej, tak.

  • I potem pani się zapisała na uniwersytet, tak?

Tak.

  • Jak wyglądało takie zapisywanie się na tajny uniwersytet, który oficjalnie nie istniał?

W Warszawie były dwa uniwersytety: jeden był Warszawski, a [drugi] był Poznański. Nasza pani dyrektor powiedziała już po zdaniu matury, że jest taka możliwość studiowania, że ona ma te kontakty i gdyby któraś z uczennic chciała skorzystać, to ona może to zorganizować. No i tak się też stało. Zapisałam się, z tym że tak – to była znowu tajna szkoła, szkoła Zaorskiego, która się mieściła na ulicy Górskiego. Ten dom chyba już nie istnieje, to było Górskiego 3, to pamiętam. Tam z kolei była jakaś chemiczna szkoła, taka właśnie zawodowa chemiczna szkoła, ale tam były zajęcia prowadzone również dla studentów medycyny, farmacji i politechniki. Więc to wszystko było razem, miszmasz w tym jednym budynku i w jednym lokalu na którymś piętrze, już nie pamiętam, piątym czy którymś. Tam chodziłam. Początkowo moim zamysłem było skończyć medycynę, zresztą potem tak się związałam z tą medycyną jakoś bardzo, ale to zaraz powiem, jak do tego doszło. Natomiast zrezygnowałam, [po wojnie i zaczęłam studiować farmację]. Wiele przedmiotów, [było wspólnych, potem] te programy się zmieniły, ale w tej chwili znowu są studia farmaceutyczne umedycznione, co zresztą jest bardzo dobrym pomysłem i jest właśnie wiele kierunków związanych z medycyną. Potem zrezygnowałam już z medycyny, bo widząc to, co się działo w czasie Powstania i nosząc tych zabitych i ciężko rannych i potem jak zobaczyłam, jak wygląda prosektorium, już po wojnie, to po prostu nie wytrzymała tego.

  • Wracając do studiów, to znowu pod przykrywką jakiejś zawodowej szkoły odbywały się te zajęcia. Czy to była płatna nauka?

Chyba płatna, nie powiem, ale chyba była płatna.

  • Jak długo pani studiowała?

Aż do wybuchu Powstania, to znaczy przed wakacjami, [potem był] już okres wakacji. To były dwa lata.

  • Jak pani zapamiętała ostatnie dni przed Powstaniem w 1944 roku? Już czuło się atmosferę napięcia?

Tak, to się gotowało wszystko, te tłumy na ulicach. Pamiętam, że wtedy było piękne lato, bardzo upalny lipiec i te tłumy na ulicach, które przyglądały się odwrotowi wojsk niemieckich. Te wozy, na których wieźli rannych. Cały ten odwrót następował głównie Alejami Jerozolimskimi. Sama chodziłam na róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, żeby się temu przyglądać. Tak że wiadomo było, że coś się dzieje, że za chwilę to wybuchnie. Mówiło się głośno o tym, że będzie Powstanie, tylko że tych terminów było podawanych wiele. W końcu stało się to 1 sierpnia. Ale ponieważ niezależnie od tego, że studiowałam na tej niby zawodowej chemicznej szkole, a faktycznie to był uniwersytet, to trzeba było mieć kenkartę z miejscem pracy. Wobec tego, ponieważ moi rodzice mieli znajomych, bardzo bliskich znajomych, którzy mieli aptekę na rogu Siennej i Marszałkowskiej, Marszałkowska [121] to było vis á vis ulicy Sienkiewicza, tatuś porozmawiał ze swoim znajomym, czy oni by mnie tam zatrudnili dla tego, żebym miała kenkartę. Tak się też stało. Ale ponieważ ci właściciele apteki byli bardzo związani z konspiracją, to trzeba było przygotowywać zestawy opatrunkowe, jakieś leki pierwszej pomocy. Stąd ktoś zaufany musiał również w tym uczestniczyć. Mnie zaproponowano, żebym tam przychodziła i robiła te pakiety właśnie, co mnie bardzo cieszyło, że mogę się w ten sposób jakoś przyczynić się do tej pomocy. To były takie czasy, ale wtedy właśnie [tak było].
Pamiętam ten dzień 1 sierpnia. Rano był taki pochmurny dzień i mżawka. Wtedy byłam właśnie poproszona, żebym przyszła [do apteki] rano, dla przygotowania jeszcze tych dalszych [zestawów], bo tam przychodzili też tak zwani chłopcy z lasu, którzy też odbierali niezależnie od przygotowań do [walk w mieście].

  • Czy chłopcy z lasu byli tacy rozpoznawalni?

Byli rozpoznawalni, w ogóle każdy z chłopców, kto był w konspiracji, to był rozpoznawalny.

  • Po czym ich się rozpoznawało?

Buty długie przede wszystkim, więc to było takie charakterystyczne. Ale wtedy poszłam tam, miałam dwa kroki przecież z Moniuszki… I tak jakoś był dziwny nastrój. Ten pan magister mówi: „No to tak do jedenastej popracujemy, a [potem] musimy się zwijać”. Nawet nie wszystkie były [drzwi otwarte], bo to była taka narożna apteka, były bardzo duże witryny szklane. Mówi: „To dzisiaj od strony Siennej nie otworzymy, tylko tu od Marszałkowskiej tą jedną witrynę i wejście. I tak do jedenastej, żebyśmy się szybko uwinęli i o jedenastej wychodzimy”. Bo pracownicy apteki mieszkali w różnych dzielnicach. No i dobrze, do jedenastej. Mżawka taka, wróciłam do domu, zaczęło się troszeczkę rozpogadzać, słońca jeszcze nie było wcale, bo słońce wyszło dopiero później, koło czternastej. Aha, zadzwoniła ciocia, czyli siostra mojego tatusia, która mieszkała na ulicy Wroniej i mówi, że akurat przywieźli jakieś kiełbasy, boczki i inne rzeczy, a ponieważ wszyscy się zaopatrywali, no bo to niby mówiło się, że Powstanie dwa, trzy dni, ale mogło nie być zaopatrzenia, więc że ona tam wzięła coś dla nas. Wtedy mówię do mojej mamusi: „To ja pójdę po to”. I poszłam. Jak poszłam, tak wróciłam po trzech dniach.

  • Co się z panią działo przez te trzy dni?

Marszałkowską nie było przejazdu tramwajowego w kierunku Żoliborza, to był cały czas Ogród Saski z przepiękną palmiarnią. Potem tam był plac Żelaznej Bramy, rzeczywiście była żelazna brama i wyjście tak jak pałac Lubomirskich, który jest, i wychodziło się na Hale Mirowskie. No i właśnie tą trasą szłam, ale tak pustawo na ulicach, jakiś tramwaj jeszcze jechał, ale jest piękna pogoda, to się przejdę. Tramwaje były zawsze zatłoczone i oczywiście przednia część wagonu była tylko dla Niemców, więc zawsze panował w tej drugiej części tłok, no to się szybciutko przelecę do tej cioci. Idę sobie koło Hal Mirowskich, wszystko pozamykane. Myślę sobie: „No, muszę szybko biec, żeby zdążyć z tym zaopatrzeniem do domu”. Już koło Hal Mirowskich, przy straganach (pustych wszystkich, bo na ulicy też były takie stragany) stoją chłopcy. Każdy już w kurtce albo w płaszczu, widać było, że coś pod kurtką ma, w tych długich butach. Porozumiewali się ze mną, mrugając i uśmiechając porozumiewawczo. Leciałam na Wronią. Jak przyleciałam na Wronią, weszłam na górę, tak się rozległy tam pierwsze strzały. Jedna z córek mojej cioci miała narzeczonego (on zresztą zginął na Starym Mieście, bo był w konspiracji), wpadł i mówi tak: „Przyszedłem się pożegnać. Powstanie wybuchło!”. No i zostałam tam. Ale myślę sobie: „No to zostałam, to zostałam”.

  • Na chwilę, tak?

Na chwilę, nawet na ten dzień czy dwa. Ale potem… I już wtedy był bardzo ładny dzień, słoneczny, a potem właśnie wieczorem zaczął padać deszcz. Zaczęły być już nadawane te komunikaty (jeździły niemieckie samochody), że bandyci wywołali Powstanie, że w mieście toczą się walki, ale to będzie zaraz wszystko stłumione.

  • Jaki nastrój zapanował tam w tym domu, w którym pani się znalazła, na wieść o tym, że wybuchło Powstanie?

Bardzo radosny, przecież wszyscy się tak cieszyli, że wreszcie się skończy to jarzmo okupacji, ta niewola, ten strach, który panował na ulicach. Bo wychodziło się na ulicę i nie wiadomo było, czy się wróci. Jeszcze chodziłam na lekcje języka angielskiego. Mieszkając na Moniuszki 8, chodziłam na Moniuszki 2 A i tam uczyłam się języka angielskiego. Na przykład wychodzę kiedyś z bramy (w warszawskich kamienicach to były bramy zamykane na kraty), jest pusto na ulicy i jedzie wóz taki, gdzie siedzą żołnierze niemieccy w hełmach. To było takie jak otwarta ciężarówka i wzdłuż były ławki i oni z tą bronią, że w każdej chwili może wystrzelić. Znalazłam się na pustej ulicy sama. Nie zapomnę tego momentu. W ogóle nogi się pode mną ugięły, no ale stanęłam i stoję. Ale oni przejechali i dzięki Bogu ocalałam i poszłam na ten angielski. Takie były przeżycia, to były takie nastroje, że się wychodziło i nie wiadomo było, czy się wróci.

  • Ale jednak ludzie znajdowali siłę, żeby wyjść na ulicę i tak jakby normalnie żyć.

Żyć, tak.

  • Wracając do Powstania. Czy tam była duża strzelanina? Jak to wyglądało przez te pierwsze dni?

Przez te pierwsze dni to słychać było pojedyncze strzały z karabinów maszynowych. Trudno było ustalić, kto strzela, kto do kogo strzela.
  • Ale czy to były ciągłe walki, czy takie odgłosy pojedynczych akcji?

Początkowo to były odgłosy pojedyncze i potem tylko było słychać… Ciocia mieszkała na piątym piętrze, widocznie musiały przejeżdżać samochody niemieckie, bo słychać było komendy, język niemiecki dobiegający z ulicy Wroniej.
Postanowiłam, że muszę iść do domu, bez względu na to, jak to będzie i co to będzie. U cioci mieszkała jej mama, czyli moja babcia, która miała wtedy już dziewięćdziesiąt lat, ale bardzo taka żywa, ruchliwa staruszka. Chyba po niej odziedziczyłam te geny. Babcia powiedziała: „To ja ciebie dziecko nie puszczę samej. Ja cię odprowadzę do domu i wrócę”. Mówię: „Babciu, mowy nie ma. Ja idę sama”. – „Nie, nie pójdziesz sama. Jakby się tobie coś stało, to ty sobie wyobrażasz, co Stasio – czyli mój tatuś – by mi powiedział? Że ja jego dziecko wypuściłam!”. Tak się też stało i babcia chudziutka, drobniutka, malutka wędrowała ze mną.

  • Czy na tych ulicach było niebezpiecznie?

Bardzo niebezpiecznie, dlatego że myśmy musiały przejść przez Wolską, tutaj właśnie gdzie jest dom „bez kantów” na Wolskiej, na rogu Wolskiej i Żelaznej. Kule padały niewiadomo skąd, trzeba było iść pod ścianą. Poza tym był ciągły ostrzał. Proszę sobie wyobrazić, jeżeli szłam prawie dwa dni.

  • Gdzie pani spała po drodze?

W przypadkowych piwnicach, prosząc ludzi o wodę, bo nikt nam nawet nie zaoferował kawałka chleba…

  • Pani miała ze sobą tą wałówkę, tak?

Miałam wałówkę ze sobą, tak. Ale słoninę, boczek trudno zjeść, nie mając nawet czym ukroić ani nic. Ludzie siedzieli w piwnicach z małymi dziećmi, niemowlętami i myśmy z babcią po tych piwnicach się tułały. Jeszcze czułam się odpowiedzialna za moją babcię. Ona za mnie, a ja za nią.

  • Jak panie wchodziłyście do tych piwnic, to jaki tam panował nastrój? Czy pani zapamiętała, jak ludzie reagowali na wybuch Powstania?

Ludzie byli bardzo radośni, bardzo się cieszyli, że wreszcie doszło do oswobodzenia. Nikt nie przewidywał oczywiście wtedy, że to się tragicznie skończy. Ale pamiętam, że myśmy szły, teraz już tego nie ma, tam gdzie Dom Słowa Polskiego był, tam były hale targowe, myśmy szły koło tych hal. Strzelanina była wtedy ciągła, dosłownie ciągła. Do ulicy Siennej jakoś trafiłyśmy i [chciałyśmy przejść] Sienną, gdzie rozrywały się [pociski], bo był z kolei ostrzał od strony Ogrodu Saskiego i Alej Jerozolimskich. Czołg stał na rogu Sienkiewicza, między Sienkiewicza a Moniuszki, i też ostrzeliwał. Myśmy chcąc wyjść na ulicę, żeby się posunąć te kilka czy kilkanaście metrów, myśmy szalenie ryzykowały. Wyglądając nawet z bramy, czy przypadkiem uda nam się przejść ten kawałeczek… To był koszmar.

  • Czy na tej drodze spotykała pani Powstańców?

Tak, spotykałam Powstańców. Oni tam pełnili posterunki właśnie przy bramach, wszyscy byli uzbrojeni. Pytałam oczywiście, jaka jest sytuacja, czy można przejść. Bardzo mili, młodzi chłopcy. Taki mały chłopak, może ze trzynaście lat, właśnie odłamek go trafił w momencie, kiedy już z babcią wyszłam z tej bramy, a on tam stał z tymi żołnierzami. I właśnie jego trafił odłamek, tego chłopczynę w szyję. Nie przeżył. Tak żeśmy potem przebiegły Marszałkowską, dosłownie to chyba była piąta rano, bo była szarówka, przebiegłyśmy przez Marszałkowską i wpadłyśmy w Sienkiewicza. Na Sienkiewicza wszystkie bramy pozamykane, ale któraś brama była uchylona. Oczywiście w każdej bramie posterunek żołnierzy. Oni: „Co ty tu robisz?!”. Więc powiedziałam, co robię, i mówię: „Mieszkam tu na Moniuszki i muszę się dostać do domu, bo mam tą babcię, która ma dziewięćdziesiąt lat, i muszę zobaczyć, co się dzieje w domu”. Mój tatuś z kolei pracował na [ulicy] Skorupki [w biurze], przy podkładach kolejowych [o czym już mówiłam], więc nie wiedziałam, czy tatuś jest w domu, a tam bardzo chora moja mama i mój brat, który w momencie jak wychodziłam [był w domu], a miał kolegę swojego ze szkoły. Zresztą [ten kolega] był w „Szarych Szeregach”, Aleksander Żółkiewski, to z tej historycznej rodziny Żółkiewskich. Oni się przyjaźnili i mój brat powiedział: „Idę do Alika”. Jak poszedł tam, to został, bo już nawet z Moniuszki 2 nie mógł przez jakiś czas dojść do Moniuszki 8. Ci żołnierze nasi przepuścili mnie którąś z tych bram na Moniuszki. Moja brama zamknięta. Oni mówią, co ja chcę, ja mówię: „Ja tu mieszkam”. – „Ktoś może poświadczyć?”. No więc podałam numer mieszkania. Moja mamusia wyszła, ledwie się trzymała na nogach, bo w końcu została sama w domu, więc ucieszyła się, że przyszłam, że jestem. Na tej zasadzie już mnie wpuścili. No ale to już był 4 sierpnia nad ranem. Mojemu bratu tego samego dnia udało się przeskoczyć przez Jasną i przyszedł. Oczywiście był ranny w nogę, w piszczel, bo też jakiś odłamek go ranił. Z tatusiem nie ma kontaktu, już telefony nie działały, z ciocią nie ma kontaktu i z nikim nie ma kontaktu. Wiedziałam, że ona się niepokoi, jak myśmy doszły, ale nie było możliwości żadnego zawiadomienia. Zresztą oni potem 6 sierpnia zostali wyprowadzeni na Wolę, do tego kościoła, gdzie między innymi dokonywano różnych egzekucji, ale jakoś szczęśliwie ocaleli, po prostu gdzieś znowu w jakiejś piwnicy się schowali.

  • Co dalej z panią się działo?

Dalej już byłam w domu i trudno powiedzieć, że byłam bezpieczna… Bezpieczna, bo z mamą. Dalej to było tak, że były organizowane tak zwane pomoce przez ludzi, przez cywilów, żeby pomagać w kopaniu grobów, w układaniu i wzmacnianiu barykady. Różne meble z mieszkania się wynosiło, z piwnicy różne rzeczy, żeby nawet umacniać barykady. Trzeba było nawet [robić] opatrunki i kto co miał w domu, żeby oddawać. Potem wiem, że był na Mazowieckiej taki punkt, tylko już nie wiem, pod którym [numerem] to było, chyba zaraz za skrzyżowaniem ze Świętokrzyską, gdzie trzeba było oddawać koce, materace. I były też podawane takie komunikaty przez naszych żołnierzy, żeby organizować to i przynosić tam wszystko, co kto ma, co może oddać. Był przecież entuzjazm.

  • Ludzie bez problemu to oddawali?

Bez problemu wszyscy oddawali.

  • Jak to się odbywało? Ktoś przychodził i mówił, że trzeba dać to i to, trzeba tam zanieść, tak?

„Trzeba iść tam i tam, potrzebne są materace, proszę iść”. No i wtedy każdy co mógł, materac na plecy, tak jak w [naszym] przypadku. Potem mój tatuś wrócił z drugiej strony Alej Jerozolimskich, w nocy 13 sierpnia, korzystając z tego, że wtedy był pierwszy lot na Warszawę z zachodu. Wtedy były te samoloty. Różne źródła historyczna różnie podają, ale ja to pamiętam.

  • Te ze zrzutami, tak? Ale one w nocy były.

W nocy i tatuś właśnie w nocy [szedł], bo ta barykada, którą trzeba było pokonać przez Aleje Jerozolimskie, to się w ogóle szło, czołgając się. Bo ona była dość niska i ciągle była ostrzeliwana, bo z banku BGK to był stały ostrzał i od strony dworca kolejowego też był ostrzał. Pamiętam, jak przebiegałam tą barykadą…

  • Pani też tam przechodziła?

Przechodziłam, tak… Widać było na tym piasku krew i strzępy ciał.

  • A jak te samoloty pomogły pani ojcu przejść? Czy to tylko dlatego pani zapamiętała, że to w ten dzień ojciec wrócił, czy jakoś inaczej się przyczyniły?

Tyle pomogły, że wiele osób z tej czy z tamtej strony, nie mówiąc już o Powstańcach, którzy też mieli swoje funkcje i musieli przebiegać z jednej strony Alei na drugą i mieli jakieś dalsze swoje funkcje. Bo korzystając z przylotów wtedy tych samolotów, przepuszczono [cywili]. Nie było tego ognia skierowanego na tych, którzy przechodzili pod barykadą i można było przepuścić większą grupę osób. I w ten sposób właśnie [pomogły ojcu w przejściu].

  • Czyli trzeba było przy tej barykadzie koczować, tak?

Koczować.

  • Czekać na moment, kiedy nie będzie ostrzału?

Tam się koczowało, tak.

  • Trzynastego cała rodzina była razem, tak?

Trzynastego sierpnia już cała rodzina była razem, nie wiedząc, co się dzieje z rodziną siostry [mojego tatusia].

  • Ale czy państwo wiedzieliście, co się dzieje w ogóle w innych dzielnicach? Jak wygląda ta walka? Co tam Niemcy robią? Czy dochodziły takie informacje?

Tak, więc nagle któregoś dnia na początku Powstania zjawiła się moja koleżanka, przyjaciółka ze szkoły, Alicja Dankowska [z domu Setlik, potem] śpiewaczka, w panterce, z pistoletem. Ona była też [w AK]. Nie ukrywała się z tym, że ona działa w konspiracji, no bo mniej więcej wszyscy o sobie wiedzieli. Ona przyszła, bo również roznosiła pocztę, która funkcjonowała między dzielnicami i można było korzystać i przesyłać listy. Ponieważ chodziła z tą pocztą, nosiła różne meldunki, to wiedzieliśmy, co się dzieje gdzieś w innych dzielnicach. O tyle, o ile wiedzieliśmy.

  • Czy z jakąś prasą powstańczą się pani zetknęła, słuchała pani radia?

Tak. Między innymi właśnie te plakaty, komunikaty, te informacje takie, co się gdzie dzieje. Ponieważ przyszła, zobaczyła, że jestem, no to już stale przychodziła. Jak miała jakieś nowości, to przynosiła. Więc to jest to [nasze źródło informacji].

  • Czy pani i rodzina mieszkaliście w mieszkaniu, czy trzeba było schodzić do piwnicy?

Mieszkaliśmy w mieszkaniu, dopóki można było mieszkać w mieszkaniu. Bałam się zejścia do piwnicy, ale nie dlatego nawet, że tam jest ciemno, tylko bałam się szczurów. Po prostu pamiętam to, że za nic nie chciałam zejść do piwnicy, bo tam są szczury i tego się strasznie bałam. A już z tymi szczurami pracowałam przecież na ćwiczeniach, więc to było dla mnie też okropne, żeby wziąć szczura do ręki i chociaż mu eter pod nos dać, żeby go uśpić. Ale trzeba go było pokroić i nie mogłam tego robić i tego się obawiałam. Ale potem przyszedł taki moment właśnie, że niestety trzeba było zejść do tej piwnicy, ale to już po upadku Starego Miasta, to był 3 września.

  • Czy była taka różnica w atakach niemieckich między sierpniem a wrześniem? Czy w sierpniu były na tą okolicę, w której pani przebywała duże ataki, duże ostrzeliwanie?

Tak, ataki były duże, bo tutaj linia frontu przebiegała wzdłuż Kredytowej, Królewska – Kredytowa, więc tutaj były te walki. Zresztą często właśnie trzeba było [wychodzić]… Mój tatuś chodził jeszcze jako cywil (ale też w ramach tej akcji pomoc cywilna) do „Haberbuscha” po jęczmień. I w workach ten jęczmień był przynoszony. To wszystko odbywało się pod osłoną nocy. Ale tam też były silne walki, więc to nie było znowu tak, że się poszło i przyszło. Tylko też trzeba było pójść, wykorzystując moment, kiedy można było przejść i wrócić, żeby to przynieść. Kto mógł, to gotował, co miał z zapasów dosłownie. Żeśmy tutaj nosili też w garnkach dla tych żołnierzy, którzy walczyli na Kredytowej. Oni z wdzięcznością przyjmowali każdą najgorszą jakąś zupę, która była ugotowana, żeby mogli [coś] zjeść. Tak, była znaczna różnica między tym, co było, powiedzmy, w pierwszej połowie sierpnia, jakkolwiek to nie było [straszne], takie łagodne walki, ale to co się zaczęło potem dziać, bo potem były te tak zwane szafy, czyli te zapalające pociski, które burzyły i zapalały, i paliły ludzi, bo to było z fosforem. Tutaj na Jasnej padały te pociski. I to było takie skrzypienie. Dlaczego się nazywały „szafy”? Bo to tak skrzypiało i za sekundę wiadomo było, że uderzy. Tylko gdzie uderzy? Widziałam tych ludzi tutaj, to była chyba Jasna 12, Jasna 10, kiedy się palili na ulicy żywcem, bo tam uderzyła ta „szafa”. Potem trzeba było jednak chodzić już po tym, sprzątać te szczątki i zakopywać na podwórzach groby.

  • Czy pani też brała udział w takich działaniach?

Tak i stąd zrezygnowałam ze studiów medycznych, bo za dużo widziałam tych trupów. Ale się potem związałam z medycyną teoretyczną, czyli już po wojnie, jak skończyłam farmację, zrobiłam doktorat, zrobiłam habilitację. Ale właśnie w międzyczasie między doktoratem a habilitacją jeszcze sobie dostudiowałam dwa lata [medycyny] i pracowałam jako pracownik naukowy. Wybrałam sobie taką dziedzinę jak „działania niepożądane leków” na przykład i „co się dzieje, jak się nadużywa leków” i „co się dzieje z lekiem przyjętym przez pacjenta w jego organizmie”.

  • Ciekawe.

Bardzo ciekawe i ze Światową Organizacją Zdrowia miałam też współpracę.

  • Czyli – wracając do warunków życia – pani właściwie spała w swoim łóżku?

Tak [do czasu].

  • Z jedzeniem było coraz gorzej, tak? Ale jeszcze było na tyle dobrze, że można się było podzielić?

Tak.

  • Czy pani pamięta taki moment, kiedy już było tak mało, że nie można się było podzielić z nikim?

Pamiętam, to już była właśnie druga połowa sierpnia, kiedy już [zaczęło ować żywności]. Ponieważ obowiązek nakazywał po prostu dzielić się z innymi. Przecież nie można było zjeść, patrząc, że ktoś jest obok głodny. Jeszcze w tym domu na Moniuszki 8, ale od strony Jasnej, był sklep spożywczy. No i ten sklep spożywczy musiał mieć różne zapasy, więc niezależnie od tego, że akurat wybuchło Powstanie, to siłą rzeczy musiał właściciel tego sklepu mieć te zapasy. On je też rozdawał i też ratował, i też pomagał. Zawsze jak ktoś tam jeszcze miał, [to się dzielił]… Nawet pamiętam, jak on się nazywał.
  • Jak się nazywał?

Charzewski. I on się też dzielił. Na przykład te takie duże bloki marmolady czy po trochu cukru każdemu dawał w torebeczkę.

  • Czyli pani zapamiętała taką solidarność.

Tak.

  • Były kłopoty z wodą?

Ach! To był dopiero problem. Zaczął się problem z wodą i to już właśnie była, można powiedzieć w cudzysłowie, klęska, dlatego że się zaczęły choroby. Bo tak, w kanalizacji nie było wody. Trzeba było chodzić do studni. To znaczy studnie artezyjskie były uruchomione. Moniuszki 12, w takim pięknym domu na podwórzu była ta studnia i tam się chodziło z kubełkami po wodę. Ale przecież lotnicy z góry widzieli, że ludzie stoją w kolejce po to, żeby trochę wody nałapać, no to strzelali do tych, którzy tam stali. Więc też trzeba było po prostu w takich godzinach chodzić, gdzie było, trudno powiedzieć, ale bezpieczniej. To był problem. Później już też ta woda była dosłownie wydzielana, każda kropla to była tak cenna, żeby umyć ręce, umyć twarz. Był kurz, fruwały spalone różne papiery, ulice zasypane szkłem, gruzem, wiatr to roznosił. Żeby umyć włosy to był problem, bo jeden kubeczek musiał wystarczyć na to, żeby te włosy namydlić i spłukać. Po to, żeby za godzinę czy dwie były znowu zakurzone. To było straszne. Nie mówiąc już o tym, że woda było potrzebna do picia, do gotowania czegokolwiek, już potem.

  • A nastroje w pani kamienicy. Kontaktowaliście się z sąsiadami, tak? Jakie nastroje były, jak już się Powstanie przeciągało? Bo ono miało trwać krótko.

Właśnie. No więc wszyscy jeszcze [czekali] i ciągle [czekali na] komunikaty, bo radio było, dlatego że jeszcze moja mamusia zdobyła radio na kilka dni przed wybuchem Powstania.

  • Zdobyła, tak?

Tak, to znaczy zdobyła w tym sensie, że miała to radio na Mokotowie. A gdzie miała to radio? Bo Niemcy jak wkroczyli do Warszawy w 1939 roku, to przecież był obowiązek oddania. A moja mamusia była zaprzyjaźniona z siostrami elżbietankami, które miały szpital na [ulicy] Goszczyńskiego. To jeszcze od czasów choroby, ja tam byłam tuż przed Powstaniem, miałam operację na wyrostek robaczkowy, miałam w kwietniu tą operację i z tymi siostrami tak się zaprzyjaźniłyśmy. I jedna z tych sióstr, zastępczyni przełożonej [szczególnie była z nami zaprzyjaźniona]. Tam był potem szpital niemiecki, tam leżeli żołnierze niemieccy już, to był cały szpital dla Niemców.

  • Ale pani tam miała operację, tak?

Ale ja przed Powstaniem miałam… Nie, przepraszam, przed wojną, w 1939 roku. I jedna z tych sióstr działała w konspiracji, bo te siostry pochodziły z Poznańskiego i z Pomorza. One świetnie znały język niemiecki. One zostały w tym szpitalu zajętym przez Niemców. Jedna z tych sióstr działała w konspiracji, o czym się moja mamusia dowiedziała później… Zresztą ta siostra była później przełożoną w Krynicy w ich domu, bo one miały też w Krynicy dom, ale to już po wojnie. Ta siostra zadzwoniła do mojej mamusi i prosiła, żeby mama przyjechała koniecznie. No i mama pojechała, a to już było przed samym Powstaniem. Ta siostra Filomena mówi tak: „Chce pani radio? Bo będzie Powstanie”. Właśnie ta siostra Filomena zaopatrywała też w środki opatrunkowe i leki naszych żołnierzy i mówi: „Ja jedno radio mam dla pani, to mogę dać. I trochę wam dam też leków i opatrunków, bo będzie Powstanie”. No i mamusia wzięła to radio, czyli mówię, że zdobyła to radio. Wsiadła w rykszę na Mokotowie i jechała z tym radiem. To chyba było na dwa dni przed wybuchem Powstania. Jechała rykszą, radio owinięte kocem, opatrunki razem w tej rykszy na nogach. Tak przejechała i u nas było radio. Czyli to był luksus, bo radio wystawiało się na okno, nastawiało głośno i wszyscy słyszeli.

  • A jakich stacji się słuchało?

BBC przede wszystkim trzeba było słuchać.

  • Czy polskiego radia z Londynu też można było słuchać?

Można było, tak.

  • A tych warszawskich rozgłośni też?

To radio „Błyskawica”, zresztą obok była ta radiostacja „Błyskawica”, bo była w sąsiednim domu.

  • Czy na Moniuszki dużo było Powstańców? Często pani miała kontakt z Powstańcami?

Często, tak, dlatego że któregoś dnia przyszedł jeden z dowódców (już nie pamiętam ani jego pseudonimu, ani w ogóle przynależności do oddziału) i poprosił o to, żeby mogli jego chłopcy zatrzymywać się u mieszkańców tego domu w mieszkaniach. Bo jak przychodzi zmęczony ze swojej zmiany, z barykady, to by się chciał położyć nawet na podłodze, żeby się przespać, czy żeby mógł dostać trochę herbaty, czy coś do jedzenia. Oczywiście kto odmówi w takiej sytuacji? I tak po mieszkaniach byli ci chłopcy przyjmowani po trzech, po czterech. I u nas też, bo był taki duży stołowy pokój, środkowy taki. Oni przychodzili i dosłownie byli zmęczeni, brudni, spoceni. Co myśmy mogli dać, to oni dostawali. Ponieważ już się tam oddało wiele rzeczy na wyposażenie, materace, poduszki, koce i tak dalej, to już nawet nie było czym [dzielić], ale coś tam zawsze im się pod głowę kładło. Był ksiądz, nie pamiętam, jak się nazywał, a który też właśnie przychodził razem z nimi na odpoczynek i po innych lokalach też.

  • Czy pani pamięta jakieś religijne uroczystości? Czy pani brała udział?

Tak, ta wspomniana kapliczka, to tam się odbywały [nabożeństwa].

  • To było przy Moniuszki?

Moniuszki 3, to tam się odbywały nabożeństwa. W niedzielę odbywały się nabożeństwa, msze normalnie, ślub, popołudniowe nabożeństwa, oczywiście w miarę możliwości, jak nie było zbyt silnego ostrzału. Więc tam się do kapliczki, do tych ojców chodziło. Poza tym też było takie zwyczajowe, w każdym domu warszawskim były kapliczki na podwórzach. To jeszcze w czasie okupacji. Tam też się lokatorzy modlili niezależnie, jeszcze zanim wybuchło Powstanie. Majowe nabożeństwa i jakieś inne tam się odmawiało modlitwy.

  • A jakieś uroczystości, jakieś świeckie uroczystości. Czy na przykład 15 sierpnia pani pamięta jakieś obchody, czy może była pani w kinie na Złotej?

Nie byłam w kinie i nie chodziłam tam do kina. Natomiast chodziłam z garnkami na Złotą, ale nie byłam w kinie, nie chodziłam. Niektórzy właśnie z tych naszych Powstańców mieli bardzo piękne głosy, pięknie śpiewali, tak że sobie umilali wieczory. Na przykład jak tam przychodzili, nawet odpoczął, położył się, przespał, to potem przyszedł pogadać, opowiadać. Tak jakoś szukali tego kontaktu z rodzinami, od których byli odcięci.

  • A też czuło się, że młodzi ludzie chcieli troszeczkę jakby odetchnąć psychicznie, właśnie śpiewając?

Tak.

  • Czy pamięta pani też taki nastrój nie tylko walki, ale i relaksu?

Relaksu, więc właśnie. Ponieważ byłam młoda, w ich wieku bądź młodsza, to tak szukali ze mną kontaktu. Wspomnienia jak to przed wojną, a to na temat książek, a na temat szkoły, warunków konspiracyjnych. Takie były rozmowy.

  • Czy zetknęła się pani z Niemcami w sierpniu, we wrześniu, jak jeszcze pani była w swoim domu?

W sierpniu i wrześniu… nie. Natomiast zetknęłam się z Niemcami, ale jeszcze przed Powstaniem.

  • Jakieś takie szczególne pani ma wspomnienie?

Był taki, nie wiem, czy to było dwa miesiące, czy trzy miesiące i to było chyba w roku 1943, kiedy w jednym z lokali zamieszkał oficer niemiecki. Ponieważ prawie cały ten dom to były jednak te spotkania konspiracyjne i wiele się przewinęło młodych ludzi, którzy mogli nasuwać przypuszczenia, że idą na jakieś zebranie, poza tym był ten człowiek, który zdradził tych chłopców, z których jeden, właśnie ten Edward wylądował w Oświęcimiu, to potem się zaczęli już wszyscy nieco obawiać tego wszystkiego. Ale ten oficer niemiecki zachowywał się jakoś tak [poprawnie], mówił łamaną polszczyzną. Na przykład mówił „Dzień dobry”, jak kogoś spotkał. No to każdy odpowiadał: „Dzień dobry”. Ale najgorsza była sprawa taka, że mu wpadłam w oko i właśnie ta dozorczyni przychodzi do mojej mamy mówi tak: „Ten oficer to się chce spotkać z pani córką”. Czyli ze mną. „O, mowy nie ma żadnej”. Ona Jadwiga miała na imię, moja mama mówi: „Pani Jadziu, pani od razu powie, że córka jest chora, że jest głucha i niemota i nic nie [mówi]”. Ale on tak łatwo nie odpuścił. Kiedyś właśnie już po godzinie policyjnej, bo on tak ją wysyłał kilkakrotnie, kiedyś po godzinie policyjnej, właśnie ta część ulicy akurat nie miała światła, tylko były te karbidówki, [słyszymy] pukanie do drzwi frontowych. Moja mama idzie otworzyć, wtedy pamiętam, oniemiała, bo stoi ten człowiek i on mówi… Mamusia nie znała niemieckiego, tyle o ile, ale wzywa tatusia i tatuś się pyta: „Co pan sobie życzy?”. A on mówi: „Ja bardzo proszę, żeby mnie państwo wpuścili na chwilę”. No to nie było wyjścia, trzeba go było wpuścić. Wszedł i co powiedział? Że jest Austriakiem, powiedział, jak się nazywa, że… Młody, przystojny człowiek. Widać było, że jest dobrze wychowany, nie taki typowy żołnierz. Że tutaj mieszka przejściowo, bo jedzie na front, na wschód, że jemu się bardzo podobają Polacy. Nie wiadomo było w ogóle, jak do tego podejść. Usiadł na chwilę, rozmawiał i powiedział tatusiowi, że mu się bardzo podobam. Więc taki miałam kontakt z Niemcami, na szczęście. Tatuś mu powiedział tak, że ponieważ on powiedział, że jest w Wehrmachcie, że nie jest z SS, nie jest w żadnym gestapo i że jest Austriakiem, że wobec tego tatuś też mu szczerze powie, że jesteśmy Polakami, że [Niemcy] napadli na nasz kraj, że on będąc w Polsce, a teraz w Warszawie, widzi, co się dzieje, ile jest łapanek, ile jest egzekucji, że trudno, żeby się dziwił, że my mamy odpowiedni stosunek do tego i między innymi do niego jako przedstawiciela tego narodu. A on mówi tak: „Ja to rozumiem”. A tatuś mówi tak: „Niezależnie od tego, co pan z tym zrobi, co ja panu powiedziałem, to proszę to przyjąć jako grę w otwarte karty. I mimo że pan jest sympatyczny, kulturalny, no to przepraszam, ale sobie nie życzymy pana wizyty”.

  • A czy pani spojrzała na niego jak na mężczyznę? Pani mówi „przystojny”. Czy pani widziała w nim wroga?

Ja przede wszystkim byłam tym, muszę powiedzieć szczerze, przerażona. On był rzeczywiście wysoki, elegancki, przystojny w tym oficerskim mundurze. Ale nie patrzyłam na niego jako na człowieka, który mi się podoba.

  • To był wróg, tak?

To był wróg. Z wielką rezerwą. Tak że on powiedział, że on to rozumie i że on bardzo przeprasza, ale on jednocześnie bardzo się cieszy, że mógł posiedzieć w rodzinie. Tak że taki miałam kontakt. Drugi taki kontakt, też nie wiedziałam, czy to jest wróg, czy to jest przyjaciel. Właśnie wracałam kiedyś, ale to już była późna jesień, wracałam od cioci, z ulicy Wroniej tramwajem. Przystanek był na rogu Złotej i Marszałkowskiej. Długo nie było tego tramwaju, wsiadłam, w końcu wtłoczyłam się, bo wszyscy uciekali przed godziną policyjną do domów. Jak wysiadłam, to już było po dwudziestej, a od dwudziestej była godzina policyjna. Więc szybko przebiegłam na drugą stronę, żeby tylko wpaść w [ulicę] Moniuszki, żeby mnie patrol przypadkiem jakiś nie spotkał. Słyszę za sobą: łup, łup, łup, – te buty niemieckie. Myślę sobie: „Boże”. Stoi mi serce w gardle, ale lecę i już te kroki mam za sobą. Łapie mnie za lewą rękę ktoś i mówi do mnie tak: „Polka?”. A tu była obok „Adria”, ten lokal niemiecki dosłownie obok tego domu Moniuszki 8. Mówię: „Polka”. A on do mnie mówi: „Nie bój się, ja jestem Węgrem, ja cię odprowadzę do domu”. To już mi się trochę zrobiło przyjemniej. Mówi: „Gdzie ty mieszkasz?”. Mówię: „Tu obok”. – „No to nic, to ja cię odprowadzę”. Doprowadził mnie do bramy i czekał, aż zadzwonię. Dozorczyni właśnie przyszła otworzyć, jak zobaczyła, że stoję z Niemcem, to omal nie zemdlała po drugiej stronie, a ja też. Już jak podziękowałam mu, jak weszłam do bramy, to dosłownie odetchnęłam. To były takie moje kontakty.


  • A czy pani pamięta, jak w „Adrię” uderzył ten wielki pocisk?

Tak, pamiętam. Był potworny huk, ale na szczęście nie wybuchł ten pocisk. Wszyscy biegaliśmy oglądać, jaka była wielka ta bomba.

  • Czy pani pamięta zdobycie PAST-y?

Pamiętam, bardzo dobrze pamiętam zdobycie PAST-y, bo tam znajoma, która była nawet w sztabie generała Chruściela, ona była z oddziału „Kilińskiego” i właśnie też tutaj walczyła. Pamiętam, bo przychodziła też do nas. Pamiętam, bo też co można było, to wszyscy organizowali, kto miał jeszcze jakiś zapas, nawet lnianych [szmat], żeby lonty z tego robić, żeby rzucać butelki. Ona też przychodziła do nas i też: „Dawajcie wszystko co macie, bo musimy robić te rzeczy”. Ona brała udział właśnie w zdobyciu PAST-y…

  • Czy to były nasilone ataki, huki?

Huki, tak. To już wtedy nawet trudno było [wyjść]… Przede wszystkim ten straszny, unoszący się w powietrzu [kurz i pył]… Pogoda była przepiękna, wyjątkowo suchy, bezdeszczowy przecież był sierpień. W powietrzu był dym, czad, spalenizna, zapachy palących się różnych dokumentów. Fruwało to wszystko w powietrzu. To już potem nawet nie można było, jak to się mówi, nosa wytknąć z mieszkania specjalnie, żeby pooddychać jakimś lepszym powietrzem, nawet wieczorem. A tutaj rzeczywiście, ponieważ to jest tak blisko, po skosie, to jest prawie o rzut beretem, jak to się mówi, to szczególnie właśnie się dało odczuć te ostatnie godziny przed zdobyciem PAST-y.

  • Czy potem ta radość ze zwycięstwa udzielała się ulicy?

Tak, ta ogromna radość.

  • Ciągle była nadzieja na to, że Powstanie się uda, czy już tak pod koniec sierpnia ludzie myśleli, że już raczej nic z tego nie będzie?

Pod koniec sierpnia to już raczej były takie nuty zwątpienia, ale jeszcze się wierzyło.

  • Czy pani zapamiętała czy wraz z upadkiem nadziei, utratą nadziei, zmieniał się też stosunek do tych chłopaków, do żołnierzy?

Trochę tak. Może jakoś tutaj… Ponieważ to był 3 września, kiedy się dom zawalił i zapalił, to już trzeba było opuścić budynek, udać się do piwnic, to jeszcze tak niedawno były pretensje: „Coście zrobili? Zniszczyliście nas”. Były takie wypowiedzi, ale wiem, że potem to było już bardziej nasilone. Tak jak mi na przykład opowiadali moi znajomi ze Starego Miasta, że tam to się bardzo dało odczuć.

  • Ale jak było w pani otoczeniu, czy pani była też świadkiem takich pretensji?

Tylko: „I co dalej? Coście z nami zrobili?”. Ale to nie były jakieś takie [pretensje]… To był tylko tak jakby żal, że miało być dwa, trzy dni, a tu już jest trzeci tydzień i nic się nie dzieje, że: nie mamy się w czym umyć, nie mamy co zjeść w tej chwili.

  • Proszę powiedzieć o tym ostatnim dniu w pani mieszkaniu.

O siódmej rano, to pamiętam, nadleciały [samoloty].

  • Siódma rano, jaki to był dzień?

Trzeci września. Nadleciała eskadra samolotów nad ulicę Moniuszki, która przestała istnieć. W ciągu pół godziny ulica zniknęła, bo były zrzucane bomby i burzące, i zapalające.

  • Ale pani jeszcze wtedy w domu była, tak? Na górze, na piętrze czy w piwnicy, gdzie pani była wtedy?

Dosłownie mamusia ściągnęła mnie do piwnicy. Pamiętam właśnie, jak drzwi do piwnicy były otwarte, bo przecież nie tylko mieszkańcy tego domu byli w piwnicy, ale i ta ludność napływowa, która straciła domy, to też się przechowywali już w piwnicach i w budynkach, które jeszcze ocalały. Dużo ludzi przychodziło na przykład [z Woli i innych ulic].

  • Czy dużo było właśnie takich uciekinierów z innych dzielnic?

Z innych dzielnic byli.

  • Gdzie oni spali?

Na podłodze.

  • Gdzieś w domach, w mieszkaniach, w piwnicach?

W piwnicach! Głównie w piwnicach, bo to ludzie, którzy już przeszli jakąś [gehennę]… Mieli doświadczenie, że gdzieś ich przysypało, przywaliło, to on już nie wyszedł nigdzie poza piwnicę.

  • Czy oni opowiadali o tym, co się gdzieindziej działo, w innych dzielnicach?

Na ogół to były osoby, które przychodziły z Krakowskiego Przedmieścia. Na przykład były osoby, którym się udało uciec z żywej barykady, gdzie ich na Krakowskim Przedmieściu prowadzono przed czołgami.

  • Czyli słyszeliście o tym, co Niemcy robią i jak się zachowują?

Tak. Między innymi rodzice tej pani, która nam to swoje mieszkanie oddała i którzy mieszkali na Krakowskim Przedmieściu 16, a ona przebywała wtedy już u rodziców, jak nam oddała mieszkanie, to ich prowadzono też.

  • Jako żywą osłonę przed czołgami?

Jako osłonę, tak. No więc wiedzieliśmy. Poza tym tutaj były walki na Świętokrzyskiej przy Nowym Świecie, gdzie też mieszkańcy tych domów na Świętokrzyskiej, bliżej Nowego Światu, uciekali stamtąd, czyli tam domy już były zburzone. Z Czackiego było dużo osób, więc każdy szukał gdzieś schronienia, gdzie jest niby bezpieczniej.

  • To wróćmy do 3 września.

Dosłownie mamusia mnie ściągnęła z łóżka, żeby jednak zejść do piwnicy, bo już dom trząsł się dosłownie, jak to się mówi, w posadach. Drzwi do piwnicy były otwarte i pamiętam, że brat tak szedł przede mną, ja za bratem, za mną mamusia, tatuś i babcia staruszka przecież, która już nie wróciła [do cioci]. Wiem tylko jedno, że był silny podmuch, to pamiętam, silny wstrząs i zjechałam dosłownie na dół po schodach. Tylko słyszałam huk i nie wiedziałam, co się dzieje. Miałam latarkę-paluszek w ręku i chciałam zapalić. Przesunęłam guziczek i w ogóle strużek światła, który się nie rozproszył, bo był jeden wielki kurz, krzyk i zaczęłam się dusić. Nie wiedziałam, gdzie jest mój brat, ciemność, dalej się wszystko trzęsie, dalej huki; nie wiem, gdzie są moi [rodzice], czy zostali na górze, czy ich przysypało, czy w ogóle żyją. Nie wiedziałam. Jakoś wołam do mojego brata: „Jurek! Jurek!”. Ale tu się duszę, bo to był tak straszny pył, kurz z tego, że nie można było nawet głosu z siebie wydobyć. Ale mówię: „Jurek, jesteś tu?!”. A on mówi do mnie: „Żyjesz?”. Mówię: „Chyba tak”. Myśmy tam w ten sposób byli na dole. Nagle ktoś zaczyna krzyczeć: „Pali się!”. Byli również i żołnierze w tej piwnicy, którzy się już też schronili. Tu płacz, tu krzyk, tu dzieci płaczą, tu dorośli krzyczą, nasi chłopcy uspakajają: „Uspokójcie się, uspokójcie się!”. – „Jak się mamy uspokoić, jak się pali?! Jak my stąd wyjdziemy?!”. Rzeczywiście, tu zawalone, tu się pali. Boże, to był tak straszny ten czas grozy, ten moment grozy. Powoli zaczął opadać kurz, pył z cegieł zawalonych. Do tej pory nie wejdę do piwnicy, bo ciągle widzę ten moment. Teraz nie wiem, co się właściwie dzieje z rodziną po tamtej stronie. A tatuś jeszcze w ostatniej chwili poszedł [po wodę], pomimo że było to bombardowanie i zdążył wrócić, ale już go przysypało, bo cały środek podwórza był zawalony. Cały dom się zwalił właśnie na podwórze, cztery oficyny. Wszystko to runęło jakoś tak na podwórze. Dalej jest nalot, dalej jest bombardowanie, a tu się pali. Tatuś nie przypuszczając, że to będzie taka właśnie masakra od razu, to jeszcze chciał wodę przynieść nam z Moniuszki 12. Poszedł z kubełkiem, a tamten dom też cały w gruzy poszedł. Mamusia mówiła, że już nie zdawała sobie w tej chwili sprawy, czy stoi za nią, czy został tam, czy żyje, czy w ogóle co się stało. Bo już wtedy człowiek w ogóle się wyłącza, nie myśli o niczym dosłownie. Tak jak ja przynajmniej. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, ale ciągle myślałam: „Boże, no przecież tam się pali, ale gdzieś musi być [przejście]” – bo były przekopywane z kamienicy do kamienicy przejścia, tak że się chodziło [jak] ulicą piwnicami. Więc gdzieś musi być jakieś przejście. Jakoś tak potem się zrobiło, że… Aha, nie wiem, nagle tylko usłyszałam głosy modlitwy, a to był z chłopcami ten ksiądz i mówi tak: „Módlmy się. Udzielam wam wszystkim absolutorium na śmierć”.

  • Jakie to wrażenie jest, jak się dostaje takie absolutorium?

Wrażenie było takie [ogromne]. Zrobiła się cisza, wśród tego płaczu, tego krzyku i tego wszystkiego, zrobiła się cisza i [ktoś] mówi: „Będziemy szukać wyjścia”. Potem gdzieś tam znowu [krzyk]. Nie jestem w stanie sobie już ani wtedy, ani po tylu latach, uzmysłowić tego, jakim cudem myśmy stamtąd wyszli. Tego nie jestem w stanie [sobie przypomnieć]. Tylko wiem, że się w pewnym momencie znalazłam na powietrzu, zobaczyłam światło i znalazłam się na powietrzu. Zobaczyłam właśnie, że już ludzie zaczynają wychodzić. Ale jak do tego doszło, nie jestem w stanie i wtedy nie byłam w stanie odtworzyć sobie tego momentu.

  • Została pani w tym, co pani miała na sobie, tak?

Tak.

  • I co dalej?

Jak się zaczął tak nasilać ten ostrzał i wiadomo było, że to już nie potrwa dwa, trzy dni to Powstanie, moi rodzice część rzeczy wynieśli do piwnicy. Popakowane zimowe rzeczy, jakieś sztućce oczywiście. Nie wiem, jak to było, że mamusia miała taki większy zapas cukru i mówi: „Ten cukier to będzie bardzo potrzebny, bo jak nie będzie co jeść, to będziemy jeść ten cukier”. I ten cukier powędrował też do piwnicy. Ale oczywiście cukier nie ocalał, bo pewnie szczury zjadły albo ktoś sobie ten cukier wziął. Ciągle tylko myślałam tak: „Co z tym cukrem? Czy ten cukier tam ocalał, w tej piwnicy?”. Bo liczyłam na to, że część rzeczy jest zapakowanych, bo to już się zaczęły robić wieczory chłodne, już przecież wrzesień, wcześniej się ciemno robi, że do tych cieplejszych rzeczy dotrzemy w ogóle. Ale niestety.

  • Cała ta piwnica się zawaliła?

Wszystko się zawaliło.

  • I została pani w tym, w czym pani do tej piwnicy weszła. Co dalej się z panią działo?

I dalej tak, co robić z sobą? Skończył się nalot, wyszliśmy na ulicę Moniuszki, gdzie były góry gruzów. Narożny sklep na rogu Moniuszki i Jasnej, bo to naprzeciwko filharmonii, to był elegancki magazyn męskiej mody, nazywał się „Kurek i Werner”. Ci państwo byli bardzo sympatyczni i Powstanie też razem wszyscy tam spędzaliśmy. Jak jeden z tych panów… Oni wyszli też, już znaleźliśmy się na tych gruzach na ulicy Moniuszki i właśnie pan Werner spojrzał na ten dom, którego już nie ma, na swój magazyn, którego już nie ma, bo jest sterta gruzów, tak w ogóle dostał udaru i na miejscu zmarł. Myśmy go jeszcze przez te gruzy przenosili do bramy, bo naprzeciwko była brama do filharmonii, boczna taka, przez gruzy przenosiliśmy go do tej bramy, żeby go nie rozszarpały jakieś pociski czy następny nalot, który prawdopodobnie nastąpi, ale [przenosiliśmy go] już nieżyjącego. Rozpaczała rodzina, ale trzeba było coś ze sobą zrobić, dokądś iść. Tatuś mówi: „No to pójdziemy na Skorupki, do tych znajomych, bo może tam dom stoi”. Szliśmy przez Jasną do ulicy Zgoda, do tej barykady, żeby przejść, która była u wylotu [Brackiej i Alei Jerozolimskich].

  • Wtedy pani przechodziła przez tą barykadę?

Przez tą barykadę przechodziłam, ale to nie zaraz też, bo to trzeba było wyczekać po prostu i puszczano też pojedyncze osoby z jednej i z drugiej strony. Ale się jakoś przebiegło pod tą barykadą na drugą stronę. Potem na Skorupki wszyscy siedzą w piwnicach, nie mają co pić, nie mają co jeść. Różne były reakcje ludzi, którzy mówili: „Przyszliście tutaj, będziecie nas objadać teraz”. A jeszcze w międzyczasie zachorowałam na czerwonkę. W ogóle już nie wiem, jak przeszłam pod tą barykadą, bo już się słaniałam wtedy na nogach. Miałam temperaturę bardzo wysoką, ponad trzydzieści dziewięć stopni. Odwodniłam się strasznie, bo w ogóle to jest okropna [choroba]… Bez ratunku to się umiera na to. Jakiegoś lekarza moi rodzice gdzieś dopadli i on powiedział: „Tylko olej rycynowy, bo inaczej to umrze”. Zapamiętałam te słowa. Ale skąd tu wziąć olej rycynowy? Ale ten lekarz mówi: „Ja się postaram”. Bo tam były punkty sanitarne, te szpitaliki w pobliżu, już nie potrafię powiedzieć gdzie, bo już traciłam po prostu świadomość. Dostałam butelkę, nie wiem, ile to było, pięćdziesiąt mililitrów czy trzydzieści mililitrów, i kazali mi wypić ten olej rycynowy, nie mając czym popić, nie mając niczym zagryźć tego. Nie zapomnę tego smaku, ale może i to mnie jakoś uratowało.
Myśmy się potem tak tułali jeszcze przez kilka dni. Potem było [coraz gorzej]. Aha jeszcze w międzyczasie mojemu bratu po zranieniu odłamkiem zaczęła ropieć noga. I właśnie tenże sam pan doktor mówi: „Uuuuuu! Kolego, my ci tą nóżkę to będziemy amputować”. Bo on miał [plamy] rzeczywiście od kostki do kolana sino-czerwone. Ale on w płacz, my wszyscy w płacz i coś mu tam zastosował, jakiś odkażający płyn, maść i ocalił mu [nogę]. Nie wiem, czy w ten sposób, czy jakieś zrządzenie losu, że nie doszło do amputacji. Ale potem był 8 września, kiedy były pertraktacje z Niemcami naszych przedstawicieli, chyba RGO, żeby pozwolić wyjść, kto by chciał opuścić Warszawę. W tym momencie moi rodzice podjęli tą decyzję, żebyśmy wyszli z Warszawy. Rodzice mieli znajomych w Pruszkowie, właśnie przez te podkłady kolejowe, to znaczy tatuś miał te kontakty. Ale ja dosłownie słaniająca się na nogach, odwodniona, cień człowieka i mój brat kulejący, z tą nogą. I wyszliśmy z Noakowskiego. Mnóstwo ludzi…

  • Jak to wyglądało? Trzeba było się w jakimś punkcie znaleźć, zebrać?

Tak, tam był posterunek naszych, u wylotu Śniadeckich i trzeba było się tam zgłosić i między innymi [powiedzieć], dlaczego się wychodzi z Warszawy.

  • Trzeba było powiedzieć Polakom, tak?

Polakom: „Wychodzimy z Warszawy, bo…”. Zresztą mnie tatuś i mama ciągnęli, bo nie miałam siły iść. Mój brat z obandażowaną, sztywną nogą. Pamiętam, do tego posterunku wychodzimy, bo jest taka i taka sytuacja, nie ma domu, tułamy się tutaj od pięciu czy sześciu dni i wychodzimy. I przepuszczali. Plac przed Politechniką, teraz ten brzydki mur ustawili, a to był przecież plac i tam byli przedstawiciele naszych władz, naszego RGO i były już posterunki niemieckie. Żeśmy już przeszli na tamtą stronę. Ale stamtąd trzeba było jeszcze iść w kierunku Dworca Zachodniego, to kawał drogi. Wiem, że się zrobiło już bardzo późno wieczorem, chyba była jedenasta wieczorem, już było zimno, padał deszcz, kropił, mżawka była. Załadowali nas do jakiegoś pociągu i podwieźli [do Pruszkowa].
  • Z dworca?

Tak, do Pruszkowa.

  • A czy tych ludzi, którzy wychodzili, to jakoś Niemcy eskortowali, pilnowali?

Pilnowali, bardzo pilnowali, gęsto stały posterunki.

  • Jak się zachowywali ci Niemcy? Czy pani pamięta?

Pamiętam, oni nie byli agresywni. Wszyscy szli wymęczeni, zmordowani, zgnębieni, zapłakani. Jedni z tobołkami, drudzy bez tobołków, bo przecież myśmy nawet nie mieli jednego kubeczka, żeby się napić gdzieś wody. Nas podwieźli tym pociągiem do Pruszkowa, wyrzucili z pociągu do hal…

  • Do tego obozu, tak?

Do tego obozu, do tych hal, warsztatów kolejowych. No i znowu jest beton, zimno, ciemno… Jakieś oświetlenie było rzeczywiście, żeby nikt nie uciekł. Posterunki niemieckie i to pragnienie [jedzenia]… Boże, kawałek chleba i napić się czegoś.

  • Nic tam nie dawali?

No nie, to była noc przecież. Tam nic nie dawali. Można było dopiero następnego dnia stać w kolejce, żeby dostać zupę czy coś. Wtedy zupełnie przypadkowo, życzliwi ludzie, którzy odstąpili kawałek betonu, żeby przy nich usiąść pod ścianą, pożyczyli puszkę po konserwach do tego, żeby pójść do kranu i napić się wody z kranu, tą puszką, bo nie byłoby nawet czym.

  • Jak długo pani była w tym obozie?

Dokładnie co do [dnia]. Myślę, że chyba… Mniej więcej półtorej doby. Tatuś chcąc nawiązać kontakt z tym panem, który tam mieszkał, napisał kartkę, zapakował kawałek czegoś, nie wiem, czy drewna, czy kamienia, czy coś, z adresem i nazwiskiem tego pana i załączył do tego pięćset złotych. To wszystko jakoś w tą kartkę [zawinął], żeby przerzucić przez mur, żeby ktoś z tamtej strony zawiadomił, że my jesteśmy tutaj. Ale nikt nie dotarł. Ludzie tak przerzucali właśnie takie kartki przez mur, ale nikt nie dotarł. Potem któregoś dnia, następnego czy za dwa, to nas wyrzucili z tego baraku na plac. Stali Niemcy, ale ci już stali tacy co to tak: w lewo, w prawo, bez słowa, żadnego tłumaczenia, niczego. Z tym że tatuś nawet podszedł do jednego z tych Niemców i mówi, że jestem taka chora, to pchnął tatusia w ogóle, tak że bardzo agresywnie. No i mnie oczywiście oddzielili, może dlatego, że tatuś podszedł. Rodziców zabrali, zostali wywiezieni najpierw do Końskich, potem do Radomska, a ja w nieznane.

  • Pani chora została sama, tak?

Sama. I potem jeszcze właśnie tą grupę, która miała być wywieziona, to spotkałam przypadkowo koleżankę, Hankę Sielczak i już razem się trzymałyśmy cały czas. Potem nas już zapakowali znowu do wagonów towarowych. Upchnęli tak, że [jechaliśmy] na stojąco i wywieźli do obozu przejściowego w Chemnitz, w drodze na Drezno. Tam to dopiero była gehenna. Tam był ogromny obóz przejściowy, czy to w ogóle obóz? W każdym razie były [place] oddzielone zasiekami. Ale byli tak: ruscy, jeńcy, nie żołnierze, ale ludność cywilna, byli Francuzi, Włosi. Nie wiem, czy to był wojskowy, czy to był cywilny, nie wiem. No bo to już niestety nie było nawet ani możliwości, ani chęci, ani nastroju, żeby nawiązywać kontakty i pytać się: „Kim wy jesteście? Co wy tu robicie?”. Ale zresztą by nie pozwolono. Ta grupa kobiet, z którymi przyjechałam na plac… Kazali nam się rozebrać do naga. Byli „własowcy”, którzy służyli w niemieckim wojsku, i oni sobie przygrywali… My musimy się rozebrać, wszystkie kobiety do naga, a oni sobie przygrywają, śpiewają piosenki i robią głupie uwagi. A nas zaprowadzili do łaźni, więc ktoś powiedział: „Do gazu idziemy”. No bo jak do naga się każą rozebrać. Ale na szczęście okazało się, [że nie].

  • Czyli to było jakby w świadomości ludzi, że takie działania prowadzą do komory z gazem?

Tak, ale na szczęście okazało się, że tylko było właśnie [mycie]… Zresztą z czego się bardzo ucieszyłam, że nareszcie byłam pod prysznicem i mogłam się jakoś umyć po tym wszystkim. To co ktoś miał na sobie, to było zabierane do odwszalni. Potem gołe prycze…

  • Ale pani miała letnie rzeczy, zaczynała się jesień. Dostała pani coś jeszcze do ubrania?

Nie, tylko jedną rzecz dostałam, jedną jedyną, bo byłam w sandałkach, tych właśnie robionych z taśmy. Dostałam jeszcze na Skorupki, u tych znajomych, to ta pani mi dała jakieś półbuty, takie jak sportowe buciki, sweterek cienki i to było wszystko.

  • Co w tym obozie pani robiła?

Ten jeden dzień po kąpieli, po odwszeniu ubrań, to nas [zaprowadzono do baraku]. Aha, tam jakaś pani miała płaszcz i ona mówi: „Połóż sobie dziecko”, bo ja ciągle ta ciężko chora. W normalnych warunkach, bez pomocy medycznej, to bym umarła. Ale ponieważ były warunki ekstremalne, to człowiek się przyzwyczaja do wszystkiego. Dała mi ten płaszcz i mówi: „Połóż sobie dziecko na tej pryczy i nakryj się tym”. Bo ciągle miałam bardzo wysoką temperaturę. Tak też się złożyło następnego dnia, że nas znowu wyrzucili na plac, ustawili w szereg, byli Niemcy, chodzili i wybierali sobie do pracy. To już okazuje się, że to do pracy. A myśmy się z tą Hanką trzymały tak razem, żeby już razem być, niezależnie od tego, jak dalej się potoczą nasze losy. Właśnie nas oddzielili i jeszcze zawieźli znowu pociągiem w głąb Niemiec. To miasteczko nazywało się Geringswalde, ale nie Göring od Göringa, nie przez „ö”, tylko przez „e” zwykłe. Piękne miasteczko skądinąd, czyściutkie. Za tym miasteczkiem był obóz, ta wieś się nazywała Altgeringswalde. Tam baraki były i w tych barakach mieszkali robotnicy przymusowi. Potem do fabryki zbrojeniowej. W kierunku torów kolejowych z tej wsi trzeba było znowu [przejść]… Prowadzili nas codziennie rano, o piątej rano, do tej fabryki do pracy.

  • Co pani tam robiła?

Ach, tam miałam dopiero przygody. Tam były maszyny, szlifierki. Tam wyrabiano części do pocisków artylerii lotniczej. Pewnie nie tylko lotniczej, ale to były takie precyzyjne. Wyglądały jak mały korek od szampana. Trzeba było to z takiej surowej nadanej formy, nie wiem skąd, bo jeńcy radzieccy przynosili do tych szlifierek i trzeba było to szlifować, tak żeby było gładziutkie, w ogóle jak skóra niemowlęcia. Bo to akurat pewnie do tych pocisków czy nie wiem do czego, ale w każdym razie podobno do pocisków, o czym się później dowiedziałam. Przy tych maszynach pracowały młode Niemki, które albo straciły kogoś na wojnie, albo narzeczonego, albo męża. Jedna, ta do której trafiłam, to była tak straszna, że w ogóle nie wiem, chyba się wyżywała na mnie, bo podobno jej narzeczony zginął na froncie wschodnim. Młoda, ale taka potężna była, miała czarne, kręcone włosy, a wściekła była taka, że w ogóle gdyby mogła, to by chyba biła. Ani się nie znam na takiej pracy, tu jestem wycieńczona, tu nie wiem, jak mam to robić, ona na mnie krzyczy, każe mi podkładać do szlifowania, ja się boję, że utnę sobie palec albo dłoń, nie umiem tego robić, więc ona mi robi awanturę, piekło. Przyleciał majster, który nadzorował tych robotników. On stracił nogę na froncie wschodnim, bo mi potem opowiadał, więc trochę bardziej ludzki był i mówi: „Ja ci pokażę, jak to się robi”. Ja do niego mówię: „Ale ja się boję”. Ale ponieważ mogłam się z nim rozmówić, więc o tyle było nam łatwiej. „Ja ci pokażę, jak to się robi”. Tamtej kazał się odsunąć i moją rękę zbliżył. Mówi: „Nie bój się, nie bój się. Ja będę uważał, żeby ci się nic nie stało”. Więc już poczułam we wrogu jakąś bratnią duszę. Ale z powrotem do tego i ona znowu na mnie krzyczy, wrzeszczy, ja się denerwuję i w pewnym momencie odjechałam zupełnie, czyli straciłam przytomność i upadłam. A tam właśnie, na tej ogromnej hali jeszcze były stoły, przy których też siedziały, bo to wszystko kobiety pracowały, siedziały właśnie i Niemki, i Francuzki, i z Belgii była jedna dziewczyna i mierzyły miarkami po tym szlifowaniu, czy to jest wszystko według norm, czy trzyma, czy dobrze zrobione, odrzucały to co było niedobre do poprawki. Było jeszcze okno, bo był drugi nadzór, bo to się też dowiedziałam, że to było biuro konstrukcyjne. Potem były „rejsbrety” rozstawione, w białym fartuchu był jakiś inżynier, to też się potem dowiedziałam i była kobieta, też inżynier, oni tam te projekty robili. Jak w ogóle odjechałam, upadłam, nie wiedziałam, że upadłam, straciłam przytomność, ale już jak otworzyłam oczy, to byłam polana wodą i zobaczyłam, że siedzę na krzesełku w tymże biurze konstrukcyjnym i że stoi nade mną ten inżynier, który też był podobno tak wściekły strasznie i właśnie na Polaków był szczególnie zły. Znalazłam się tam i nie wiedziałam, co się stało. Zapytałam się… Nawet nie miałam tej świadomości, że straciłam przytomność, ale pytam się: „Gdzie ja jestem?”. A on mówi: „No co?! Siedzisz tu!”. Mówię, że dziękuję i chcę wstać, a on mówi: „Siedź. Polka jesteś?”. – „No Polka jestem”. – „A skąd?”. Mówię: „Z Warszawy”. – „A! Bandyta?!”. Mówię: „Nie, nie bandyta, Powstaniec”. Tak mu powiedziałam i on mówi: „A kim ty jesteś? Powiedz coś o sobie”. Byłam tym strasznie zaskoczona, ale mówię: „Jestem Polką, mieszkałam w Warszawie, znalazłam się tutaj. No co mogę jeszcze powiedzieć?”.

  • Czy dostała pani jakąś lżejszą pracę?

Tak.

  • Co pani robiła?

Bo ja mu w końcu powiedziałam, że właśnie byłam studentką, nie miałam nic do stracenia. On zapytał, co robiłam. Powiedziałam: „Byłam studentką na podziemnym uniwersytecie, bo nie pozwalaliście, żeby szkoły wyższe były czynne”. I dostałam lżejszą pracę. Zawołał majstra i kazał, żebym siedziała razem z Niemkami i mierzyła, patrzyła, czy to odpowiada normom, czy nie.

  • Jakie warunki bytowe były w tym obozie?

Piętrowe prycze, sienniki, jakiś koc, niestety, ale wszy były, szczury były. Dostawało się na tydzień bochenek chleba kilogramowy, gliniastego, ciemnego chleba. To w kocu, pod którym się spało, gdzie były wszy i chodziły szczury, to ten chleb się chowało, żeby któraś z koleżanek, współlokatorek tego nie zjadła. Więc warunki były takie. Był piecyk, który ogrzewał, ale było zimno. Woda zamarzała, zimna woda.

  • Same Polki mieszkały w tym baraku?

Tak, w tym baraku mieszkały Polki, ale obok były jeszcze też inne narodowości.

  • Jaka była atmosfera wśród tych kobiet, które tam były zamknięte?

Były to osoby na różnym poziomie intelektualnym, stąd nawet trudno mówić o tym, jak przebiegało to całe wspólne bytowanie. Ale nie było najgorzej, jakoś się tam ułożyło wszystko.

  • A jeśli chodzi o pracę, to przez ile godzin trzeba było pracować tam?

Dwanaście godzin.

  • Jakiś czas wolny był?

Czas wolny to była niedziela.

  • Co się robiło w niedzielę?

Ale też nie wychodziło się, bo nie można było wychodzić. Potem już jak się zbliżali Amerykanie, to wtedy było coraz trudniej z zaopatrzeniem, nawet w ten czarny chleb i w cokolwiek. Bo to co dawali na posiłek główny w fabryce, to była zupa z brukwi, taka wodnista, ohydna zresztą. Nie wiem, jak przeżyłam, bo ja tą zupę to oddawałam radzieckiemu żołnierzowi, który tak ciężko pracował, a nie miał siły wcale chodzić. Bo oni dźwigali straszne ciężary, nie wiem… To był młody chłopak, on dosłownie chodził jak garbaty, bo nie miał siły. Ja mu jeszcze przez kratę tą zupę swoją oddawałam. Częściowo zjadłam trochę i częściowo codziennie jemu oddawałam, na tym niby lunchu. Potem już jak się zbliżali Amerykanie, to Lagerführer powiedział właśnie w niedzielę: „No to idźcie na wieś, może wam coś ktoś da jeść”.

  • A ktoś był chętny do częstowania jedzeniem?

Nie, to znaczy on nie częstował nas niczym, tylko nam pozwalał, żeby [iść i samemu się postarać].

  • Rozumiem, ale czy ludzie na wsi, czy oni mieli ochotę coś dać?

Przepiękna wieś, już wiosna, już krokusy w ogródkach. Front słychać, bo to już wiadomo, że Amerykanie się zbliżają. Niemcy zastraszeni, żeby nie przyszli „bracia ze wschodu” przypadkiem, więc oni Amerykanów na kolanach witali dosłownie. Ale czy byli tacy chętni? Bali się po prostu, bali się. Ale czasem jeden, dwa kartofle można było dostać. Ale właśnie którejś niedzieli z Hanią wybrałyśmy się dalej trochę tą drogą i tu nam odmówili, tam nam odmówili…

  • Bo to trzeba było zapukać i poprosić?

I poprosić, tak. Weszłyśmy w boczną piękną aleję i nagle domek w ogóle jak z bajki, biały, czerwona dachóweczka, ogródek, ogrodzone ładnym płotkiem, furtka dała się otworzyć. Nieźle znałam niemiecki, a ona nie, więc ona mówi: „To ty idź”. Idę, pukam do tego domku, a już mam doświadczenie, że nic nie dostałyśmy. Pukam do tego domku, otwiera młoda kobieta i mówię jej: „Dzień dobry. Przepraszam, ale czy nie mogłybyśmy dostać ze dwa kartofle?”. A ona mówi: „Nie, nie, nie!” – i zamyka drzwi. Nie, to nie. Wracam, idę chodnikiem do furtki i słyszę za sobą, że się otwierają drzwi i słyszę męski głos, który mnie woła: „Wróć!”. Myślę sobie: „Nie wiem, po co mam wrócić. Już jak męski głos, to nie wiem, kto to jest”. Ale się odwracam i idę, a on na mnie kiwa: „Chodź, ale razem z koleżanką”. Tym gorzej, ale mówię: „Hanka chodź”. Idziemy tam. On otwiera drzwi, wchodzimy i tam stoi ta kobieta, uśmiecha się i mówi: „Dzień dobry”.

  • Po polsku?

Najczystszą polszczyzną. „Nie bój się, nie bójcie się”. W środku Niemiec mówią po polsku w jakimś domu, gdzie jest ciepło, czysto i gdzie nas zapraszają. To brzmi jak bajka. Ja bym tych ludzi chciała znaleźć.

  • Kto to był?

„Rozbierzcie się. Jesteście głodne, to tutaj”. Prowadzili nas do kuchni, która była jednocześnie jadalnią. Ciasto pachnie, kawę z mlekiem nam stawia, ciasto na talerzykach, rozmawiamy po polsku, najczystszą polszczyzną. Przede wszystkim tylko prosili o tajemnicę. Oni pochodzili z Ostrowa Wielkopolskiego, czyli z terenów polskich. Jak Niemcy wkroczyli, to go zabrali do wojska, no bo tak było na tych terenach, Poznańskie, Śląsk. Zabrali go do wojska. Był potem na froncie wschodnim, jak wybuchła niemiecko-ruska wojna. Był inwalidą, nie wiem w jakim stopniu inwalidztwa, dość, że on już nie służył w wojsku, nawet po rekonwalescencji, tylko okazuje się, że on był administratorem majątku jakiegoś arystokraty, właśnie tam. Jako ten administrator miał ten domek z rodziną i mieszkał tam. Mieli dwoje małych dzieci. Tylko bardzo prosił, obydwoje, że oni by mieli wielkie kłopoty, gdybyśmy coś o nich komuś powiedziały. I o tym, że oni nam mogą dać różne rzeczy do jedzenia, bo oni tu mają dużo jedzenia i żebyśmy tylko nie wniosły triumfalnie tego jedzenia na teren obozu, bo się zacznie: „A co? A kto? A to”. Rzeczywiście tak było. Myśmy mogły dostać worek kartofli i nie wzięłyśmy. Mogłyśmy dostać worek jabłek i też nie wzięłyśmy.
  • Wracały panie tam jeszcze do tego domu?

Bo oni nas serdecznie zapraszali. Mało tego, bo on mówi tak… Pijemy kawę, tym ciastem się delektujemy ogromnie. Boże Święty, taki w ogóle… To brzmi jak bajka, ale to jest autentyczne. „Przyjdźcie, jak tylko będziecie mogły, to przyjdźcie”. Myśmy mogły wyjść w następną niedzielę i przyjść do nich. W następną niedzielę on mówi tak: „Zaraz będą wiadomości BBC po polsku”. Spojrzał na zegarek, nastawił, bo stacja niemiecka jakaś grała muzykę, przestawił na BBC i w środku Niemiec, w czasie wojny, siedzę w polsko-niemieckim domu i słyszę polskie radio z Londynu. Przecież jak to komuś opowiedziałabym, to by nie uwierzył w to. Ale to fakt autentyczny. Potem oni prosili, mówili: „Zostańcie, zostańcie – wtedy była taka atmosfera. – Nie wracajcie do Polski. Macie w strefie amerykańskiej wszystko zapewnione. Nie wracajcie do Polski, zaraz będzie III wojna światowa” – bo takie tam wtedy były nastroje. Potem się ta granica przesunęła, Amerykanie się cofnęli, przyszli towarzysze radzieccy. To się dopiero zaczęła gehenna. Potem powiedziałam, że nie, jednak wracam do Polski i wracałyśmy do Polski razem. Około trzystu kilometrów na piechotę przez strefę radziecką. To też była swoista gehenna. Muszę powiedzieć, że życzliwość Niemców, wrogów, w tym okresie była rzeczywiście taka… Życzliwość skierowana może nie z sympatią do nas jako Polaków, ale jako dla młodych dziewczyn, które ostrzegali przed gwałtami ze strony żołnierzy ruskich.

  • Ale to już ta życzliwość dopiero po tym, jak tam Rosjanie weszli, tak? A czy jak panie wychodziły z tego obozu, to się nie bałyście tych Niemców?

Bałyśmy, nie bałyśmy się… Nie wiadomo, do kogo się zapuka. Byli już tylko albo kalecy, albo chorzy, albo starzy.

  • A czy pani pamięta wigilię w obozie?

Tak, to było bardzo smutne, to było tragiczne po prostu. Ale tak siedziałyśmy, śpiewałyśmy kolędy. Już wtedy była taka jedność wśród tych wszystkich więźniarek. Wspominało się wigilię w domu. Ta niepewność, co się dzieje z rodzinami.

  • Jakieś elementy wigilijne, świąteczne się pojawiły tam, udało się coś takiego zrobić?

Nie, nic nie było. Było wszystko to samo, bo ten czarny chleb był, kostka margaryny, marmolady. Nic nie było.

  • Czy jakieś wiadomości, listy z domu, od rodziców pani tam dostawała?

Dostałam przez Czerwony Krzyż, bo tatuś mnie szukał przez Czerwony Krzyż. Dostałam jeden list, że rodzice są właśnie w Radomsku, adres podany, że się o mnie martwią i to wszystko.

  • A jak Niemcy, ta obsługa obozowa, pani opowiadała o tej Niemce, jak oni się odnosili do was przez te miesiące, kiedy tam byłyście?

To zależy kto. Byli ludzie i ludzie. Jedna taka młoda Niemka na przykład, mogę już powiedzieć, sympatyczna, przynosiła mi zawsze kawałek czegoś z domu, bo one wychodziły na obiad do domu, na tą przerwę. Wilfrida, miła dziewczyna. Zawsze jak wracała, to mówiła tak: „Wyjdź do ubikacji, bo mam coś dla ciebie”. Więc jedna drugiej tam się bała, bały się do siebie odezwać i bały się do nas odezwać.

  • Bo one też z wami nie mogły mieć kontaktów?

Kontaktów nie mogło być.

  • Czy pani myślała o tym, że pani robi broń dla wroga? Jakieś odczucia pani miała?

Właśnie, potem myślę sobie: „Boże, dzięki ci, że ja straciłam przytomność, bo przynajmniej nie… Właściwie miałam już innego rodzaju funkcję do wykonania, a nie to, że przygotowuję coś, co będzie zamontowane”. Jeszcze obok mnie siedziała właśnie Teresa, ona pochodziła z Belgii i ona do mnie mówi tak: „Puszczaj co drugie, to są nasi wrogowie”. Myśmy tak jakoś siedziały obok siebie, mogłyśmy się szeptem porozumieć. Ale ten majster to patrzył, żeby nie rozmawiać między sobą, żeby nie było żadnych kontaktów. Potem była jeszcze taka starsza Niemka, jej mąż był na froncie, a ona miała piekarnię w tym miasteczku, to nieraz jakąś bułeczkę przyniosła, ale też tak, żeby nikt nie widział, broń Boże w ogóle, tak jakoś pod stołem. Bo najgorsze to były może te młode dziewczyny, właśnie taka, na którą ja trafiłam. Wściekła taka, że chyba by mnie zabiła na miejscu.

  • Jakie wojska oswobodziły ten obóz? Czy w ogóle wojska?

Amerykanie.

  • Jak to się odbyło? Czy pani w ogóle pamięta datę?

Tak, 16 kwietnia. Pamiętam.

  • Jak się odbyło to oswobadzanie?

Ach, myśmy tam przechodziły, tam była też w pobliżu linia frontu i tak Amerykanie się cofali, podchodzili i cofali się znowu. Pamiętam, że właśnie dosłownie pociski latały nad głowami naszymi w tym obozie. Mimo to nas prowadzano do pracy.

  • Aha, to fabryka działała?

Tak, działała. A tenże pan inżynier, to mówił tak: „Będziemy tu pracować do ostatniej chwili, ale do zwycięstwa naszego”. Potem już wywiesili [białe flagi], na przykład wywieszone były na stacji kolejowej, bo to była od razu z bocznicą ta fabryka, że wyjeżdżały od razu te części, które tam produkowane były, to już tam wywieszono białe flagi, bo już Amerykanie tak byli [blisko]. A on z pistoletem w ręku latał między nami wtedy, w jakimś obłędzie dosłownie. Czekałyśmy tylko, kiedy zacznie do nas strzelać. „Ale my pracujemy do zwycięstwa, do zwycięstwa”. Takie były tam między innymi nastroje wśród tych Niemców. Ale potem była taka noc właśnie z 15 na 16 kwietnia, kiedy było bardzo gorąco, w sensie tych walk toczonych. No i myśmy tak zobaczyły przez okienka w baraku, że wiszą białe flagi na domach na tej wsi. No to już Amerykanie i cisza się zrobiła, to już są Amerykanie. My całe szczęśliwe, że to już koniec tej całej gehenny. Potem znowu nagle się zaczyna ostrzał i ci Niemcy zdejmują te flagi, więc zawód straszny. Ale nic, potem za około dwie godziny znowu już wywiesili, już wjechały czołgi amerykańskie.

  • Na teren tego obozu?

Tak.

  • Jak powitałyście ich?

Okrzykami, że witamy, że szczęśliwe. A oni mieli dzienne racje w kartonach, każdy z tych Amerykanów miał. Stąd wiem, że oni zrzucali do nas właśnie te paczki żywnościowe i dosłownie nas zarzucili. Czekolada na przykład w pudełkach metalowych była, taka pyszna ta czekolada i te pudełka z racjami żywnościowymi. Tam były konserwy, wszystko było w puszkach różnych. Pieczywo, masło, wszystko… jakieś jeszcze płatki owsiane, to znaczy wszystko to, co żołnierzowi było potrzebne jako pierwszy posiłek. To było takie pyszne, wszystko nam tak smakowało, a oni rzucali w nas tymi pudłami. Chyba z tych czołgów wszystko wyrzucili. No i było dwóch Polaków również między innymi, młodych ludzi, z rodziny polskiej, pochodzącej z Podkarpacia. Ale ładny chłopak był jeden. Nawet mam jego zdjęcie, bośmy się zaprzyjaźnili.

  • Jak długo później tam pani jeszcze zostawała? Bo w tym obozie pani została?

Bo tam się tak mieszkało, potem oni dopiero mieli [nam coś] przygotować, bo przecież jeszcze trwała wojna. Więc już tylko troszkę zmieniły się warunki, dlatego że już wtedy wszyscy Niemcy byli otwarci dla nas oczywiście, że przyjaźń taka ha, ha, jak nigdy.

  • A jakiś komendant został ustanowiony czy jakieś władze tego obozu?

W miasteczku. To miasteczko to było około [trzech kilometrów].

  • I od 16 kwietnia nie chodziłyście już do pracy, rozumiem?

Nie, była przepiękna wiosna. Zaraz za tym obozem był taki pagórkowaty teren, było ciepło. Niemcy nam dawali mleka, ile tylko chciałyśmy.

  • Niemcy?!

Tak! Niemcy nam dawali. Ale patrzyli łakomie, bo tam było dużo papierosów w tych paczkach, no i niektóre dziewczyny zaczęły palić, ja nie. Wypaliłam niecałego jednego papierosa i miałam dosyć mocnych wrażeń. Ale miałam te papierosy, więc jak przychodziły Niemki, przymilały się, że ona mleko da, że coś potrzeba, ale żeby papierosa dać.

  • Taka nagła zmiana?

Zmiana, tak. No to myśmy w ogóle tam leżały, opalały się na tych pagórkach. Tam taki górzysty teren był.

  • Czy tam pani doczekała do końca wojny?

Tam doczekałam do końca wojny. Nie zapomnę w ogóle tego entuzjazmu, tej nocy. I właśnie radio Paryż złapałam tam. Bo komendant tego obozu, to się w ogóle wyniósł, nie było go, ale zostawił radio. No to jak radio, to trzeba słuchać, jak się wojna skończyła. Pamiętam, że akurat złapałam „Radio Paryż” wtedy. No i tam śpiewali „Marsyliankę” i słychać było entuzjazm, krzyk tych tłumów, właśnie z Paryża. To pamiętam.

  • Kiedy pani wróciła do Polski?

Ja postanowiłam tak. Przede wszystkim nie mogłam się na razie ruszyć, bo nie było końca wojny. Potem tam trzeba się było jednak [zdeklarować]… Amerykanie wprowadzili ewidencję obozowiczek, no i trzeba było coś zdecydować. Jak się już skończyła wojna, to znaczy już od 9 maja zdecydować… Tworzono w zachodnich Niemczech, gdzie były również obozy pracy, to tam były już utworzone przez Amerykanów obozy tych narodowości, jeńców, tych robotników wywiezionych. Było między nimi dużo Polaków i tam były również takie obozy polskie, w różnych miejscowościach. Propozycje były takie, że pojedziemy tak: zawiozą nas tam czy gdzie ktoś chce, czy ktoś ma rodzinę może tam. Postanowiłam wrócić natychmiast do Polski, jakkolwiek tatusia cioteczny brat od dzieciństwa mieszkał w Londynie i był obywatelem angielskim, tak że mogłam jechać do wujka, znając jego adres. Ale tym niemniej zdecydowałam, że nie, za wszelką cenę wracam do Polski. Ale tak nas ostrzegali, właśnie te władze amerykańskie, żeby… w tym sensie: „Będziecie żałować, bo za wcześnie. Nie ma jeszcze chyba zorganizowanych transportów na wschód” – czyli do Polski. Ale jak nie ma, to nie ma. Ale może tam jeżdżą pociągi, więc w jakieś można się tam dostać. No i grupka nas wyruszyła razem ze mną… Tak około trzysta kilometrów na piechotę stamtąd.

  • Gdzie nocowałyście, co jadłyście?

To była cała wyprawa zorganizowana, bo nam Niemcy dali wóz, tylko bez konia. Więc tym wozem żeśmy jechały i wszystkie swoje bagaże, pakunki, Amerykanie nas zaopatrzyli właśnie w te racje żywnościowe i myśmy na tym wozie to wiozły wszystko, ciągnąc wzdłuż albo już później w kierunku właśnie na Drezno…

  • Ale same dziewczyny, same kobiety, to było trochę niebezpiecznie.

Niebezpiecznie było, bardzo niebezpiecznie.

  • Czy pani sobie wtedy nie zdawała sprawy, czy po prostu nie było innej możliwości?

Myślę sobie tak: „Jak ja przeżyłam wojnę, jak mnie nie złapali Niemcy, jak przeżyłam Powstanie, jak tu mi się jakoś działo, no to ja do tej Polski muszę dojść”.
  • Te trzysta kilometrów skończyło się gdzie?

Ale przede wszystkim jak się przekroczyło granicę, tą strefę graniczną amerykańsko-radziecką, to się dopiero w tym momencie zastanowiłam, co robię. Bo namówiłam te dziewczyny, żeby razem ze mną wracały. I tu się zastanowiłam, bo to było przejście do innego świata, z miejsca. O ile tam życie toczyło się normalnie, o tyle tu to było tak: dworzec kolejowy, już nie pamiętam, jaka to była stacja, pustka, ruscy żołnierze, oczywiście zaraz do nas dopadli, zamknięte sklepy, pozabijane deskami wszystko. Inny świat, całkowicie, ale idziemy. Mamy literkę „P”, biało-czerwoną wstążeczkę, ale idziemy. Właśnie tam Niemcy nas ostrzegali: „Idźcie tą drogą boczną, kawałek dalej, ale będzie bezpieczniej, bo tu gwałcą, nasze dziewczyny to tutaj są bardzo biedne”. Tak się stało i tak doszłyśmy do Meissen. Tam już z różnych stron byli powracający do Polski. Była szkoła, budynek szkolny, w którym można się było umyć, jakoś zainstalować. Były sienniki na podłodze, na których się nocowało. Ale co dalej? Trzeba się dowiedzieć, do jakiego pociągu trzeba wsiąść. Wiem, że jesteśmy w Meissen, i idę w miasto. Idę, jest most, który był uszkodzony w czasie działań wojennych, drewniany, naprawiony, taki wojskowy, jak to u nas kiedyś był ten most Syreny. Stoi z chorągiewką radziecka dziewczyna w mundurze, tu przepuszcza czołgi, tu przepuszcza tego, a ja idę. Widzę, że Niemcy. Spotykam jednego, drugiego, trzeciego. Pytam się, gdzie tutaj jest dworzec kolejowy, skąd można pociągiem, o której pociągi? A on się ze mnie śmieje: „Jaki pociąg?”. Jeszcze nie kursują żadne pociągi. Mówię: „Żebyśmy chociaż mogły się w kierunku Drezna dostać”. Bo to jest tak właśnie mniej więcej w prostej linii Drezna. On mówi: „Drezno to gruzy”. Mówię: „Wiem”. Chociaż tyle kilometrów byłam przecież od Drezna, jak było to straszne bombardowanie wtedy Drezna, to u nas było widać z daleka łuny. Więc mówię: „Ale może stamtąd?”. – „Nie, to w ogóle nic”. No to chcę wrócić z powrotem, a mnie łapią na tym moście, bo chcę iść do strefy amerykańskiej. No i od razu mnie, że jestem szpiegiem. Rosyjskiego nie znam, nie umiem się z nimi rozmówić. Mówię, że nie, żaden szpion, ja tu Polka, ja z obozu. Jak mogę, to im tłumaczę. Ta dziewczyna regulowszczyk wezwała jakichś dwóch żołnierzy, oni mnie prawie że za kołnierz i prowadzą dokądś. Pytam się: „Ale dokąd ja idę? Dokąd ja idę?”. A jeden mówi: „Do komendanta miasta, bo ty jesteś szpieg”. No to nie mam wyjścia, muszę iść. Wprowadzili mnie do jakiegoś [budynku]. Ratusz jeszcze był w Meissen. Otoczyli mnie żołnierze. Tu czas płynie, tamte czekają, nie wiedzą, co się ze mną dzieje i nie wiem, co będzie dalej ze mną. A moje rzeczy wszystkie zostały tam. Zaczęłam w pewnym momencie krzyczeć, żeby mnie puścili, że jestem Polka, coś krzyczałam strasznie. Otwierają się jakieś drzwi i wychodzi ruski oficer, ale jakiś inny. Okazuje się że Gruzin, czarny, przystojny i on do mnie: „Co tu się dzieje? Kto ty jesteś?”. Mówię: „Jestem Polka, ale ja nie mówię po rosyjsku”. On do mnie mówi: „A w jakim języku ty mówisz? A francuski znasz?”. Mówię: „Znam”. I on piękną francuszczyzną zaczął ze mną rozmawiać i kazał mnie odprowadzić do tej szkoły z powrotem. Dzięki temu ocalałam, bo nie wiem, co oni by ze mną zrobili, może by mnie dokądś wywieźli „na białe niedźwiedzie”.

  • Stamtąd udało się pani dotrzeć do Polski?

Tak bo dostałam przepustkę, że tam są moje koleżanki. Dał przepustkę i pozwolił nam wyjść. Dalej potem już przez rzeczywiście zrujnowane Drezno. Potem po drodze w kierunku na Poznań, złapałyśmy jakiś pociąg, który wiózł w wagonach towarowych żołnierzy polskich, radzieckich, konie. To wszystko w tych towarowych wagonach. Na sianie siedzieli i wódkę pili, a my na dachu, bo żadna z nas nie ryzykowała, żeby wsiąść do tych wagonów, i jechałyśmy aż do Rawicza na dachu. A było różnie, bo był i deszcz, i burza, i trzeba było zsiąść załatwić potrzeby fizjologiczne i jakiejś wody poprosić. Na dachach tych towarowych wagonów [jechałyśmy] do Rawicza. W Rawiczu był punkt dla repatriantów, tam do ewidencji wpisano nas i teraz dalej pociągiem do Warszawy. Z Rawicza nie kursuje, z Poznania kursuje pociąg do Warszawy. No to my z Rawicza jakimś podmiejskim pociągiem do Poznania. W Poznaniu, żeby wsiąść w pociąg do Warszawy, tłum na peronie, nie ma jak wsiąść. Mamy te swoje paczki unrowskie, ludzie się patrzą, bo to angielskie napisy i takie charakterystyczne UNRRA i tak dalej. I przez okno wsiadamy do wagonów, żeby dojechać do Warszawy, a część została, bo pojechała w kierunku Wrocławia. Myśmy z Hanką przyjechały do Warszawy. Oczywiście ruiny, przy dworcu [zachodnim].

  • Jaki to dzień był, czy pani zapamiętała?

To był chyba ostatni dzień maja czy przedostatni dzień maja. To pamiętam. Tylko nie wiem, czy to był 30 czy 31 maja? W każdym razie po tych przygodach… I od Dworca Zachodniego, bo tam się ten pociąg zatrzymywał, trzeba było wysiąść i ona mówi, że ma swoich kuzynów na Poznańskiej 11. Jeżeli dom ocalał, to byśmy tam poszły. Tam żeśmy z naszymi bagażami przez to zrujnowane miasto poszły na Poznańską 11. Coś zjadłyśmy, umyłyśmy się i poszłam szukać rodziców, bo przypuszczałam, że już na pewno nie zostali w Końskich. Poszłam na Moniuszki, niestety nikogo nie znalazłam. Okazuje się, że gdzieś była kartka, ale ta kartka z adresem zamokła. Potem myślę sobie: „Boże, ani pieniędzy, ani w ogóle niczego, że jestem w strasznej sytuacji”. Same gruzy, robi się już zmierzch. Na Mokotowskiej działał Polski Czerwony Krzyż, ale tam kolejki straszne tych wszystkich wracających, bo tam można było dostać sto złotych, plus jeszcze zaświadczenie, że się wróciło, z datą i z… Ale stanęłam w tej kolejce, to się prawie nie posuwa. Myślę sobie: „Boże Święty, co ja tu zrobię? Może wyjdę na ulicę i kogoś poszukam jeszcze”. Szłam ulicą Marszałkowską, myślę sobie: „Pójdę jeszcze raz na Moniuszki, może ktoś się zjawi, może spotkam kogoś ze znajomych”. Poszłam jeszcze na Moniuszki, nikogo nie spotkałam. Wracam z Moniuszki, idę po tej nieparzystej stronie Marszałkowskiej i nagle widzę światełko w tych ruinach. Dochodzę, a okazuje się, że ci znajomi, gdzie chodziłam, te paczki robiłam dla [Powstańców], to oni w tych gruzach otworzyli aptekę. Prawie że w tym miejscu, bo tamta była 121, a to 119. Obok była kawiarnia „Cafe Fogg”, potem. Oni otworzyli tam aptekę. Zapukałam, bo już wychodzili do domu, minuta i już byłoby za późno. Ich dom ocalał na Poznańskiej 14. Zabrali mnie do siebie. Mogłam się umyć, położyłam się w czystą pościel, wyspałam się jak księżniczka. Od nich dowiedziałam się, gdzie są rodzice. Rodzice byli na Okęciu, bo tam był taki [ksiądz]. Moja mamusia miała koleżankę jeszcze ze szkoły, której brat był proboszczem w kościele na Okęciu. Rodzice jak wracali do Warszawy, to wstąpili na tą plebanię i tam właśnie zastali tą mamy koleżankę z synem, kolegą mojego brata i ten ksiądz od razu zatrzymał rodziców. To była duża plebania, oddał im jeden pokój. A ci moi znajomi wiedzieli, że rodzice tam są, bo już się spotkali i jakoś [porozumieli].

  • Czyli telefonów, ale ludzie wszystko wiedzieli.

Wiedzieli i mogli się skontaktować i tak jakoś… Były te kartki porozlepiane: jestem tu; jestem tam. Takie były moje dzieje.

  • Proszę nam jeszcze opowiedzieć o tej książce, którą pani ma o Powstaniu, o tej kanadyjskiej.

Ponieważ siłą rzeczy obierając sobie tematykę trudną w Polsce, w ogóle na świecie mało znaną… Ale dlaczego mnie to zainteresowało? Szybciutko powiem. Po prostu dlatego, że przecież zaczęły się rodzić dzieci z wadami wrodzonymi, na skutek podawania leku kobietom w ciąży. Jakoś się zafascynowałam właśnie tego rodzaju tematyką, jak w ogóle temu zapobiec i tak dalej. Miałam duże kontakty, bo mój profesor zlecił mi rozpracowanie tego tematu. Mam dużo prac naukowych opublikowanych i przez to musiałam mieć kontakty zagraniczne. A łatwiej mi było, ponieważ operowałam trzema językami. U nas jeszcze w Polsce w tamtych czasach nie było takich, że się każdy mógł z kimś porozumieć w obcym języku. Na ogół tych języków tak się nie uczyło. Miałam właśnie te kontakty z różnymi specjalistami z zagranicy, właśnie z zachodu. Bałam się tego okropnie, bo tu każdy mógł być podejrzany, bo „każde słowo to wpadło igłą, a wyleciało wołem”. Różne było sytuacje. Wiadomo, że każdy był obserwowany. Tym bardziej że ani ja się nie zapisałam do żadnego ugrupowania, ani mój tatuś, ani w ogóle nikt. Któregoś dnia przyszedł do mnie taki pan, który reprezentował firmę amerykańską, ale firmę, która miała swój oddział w Szwajcarii, lekarz. No i tak sobie rozmawiamy o tym, o tamtym. On zaczyna opowiadać, że jego stryjek to walczył w Powstaniu, więc się zainteresowałam w jakim oddziale, na jakim terenie walczył i tak dalej. On mi to wszystko mówił, a myślę sobie: „Może coś zmyśla”. No i zaczął właśnie opowiadać, że jego stryjek, to znał chłopca, bardzo bohaterskiego chłopca i zaczyna mówić… Moje odczucie było takie, że ja to wszystko znam przecież. A on zaczyna opowiadać o tym Edziu – Edward Łopatecki. W książce profesora Bartoszewskiego on figuruje. Mówię do tego pana: „Niech mi pan powie. A gdzie on walczył?”. On mówi: „Walczył, Stare Miasto, urwana szczęka”, w ogóle wszystko to. Mówię: „A jak nazwisko tego chłopca?”. I on mówi: „Edward Łopatecki”. Ja mówię: „To ja go przecież dobrze znam”. Czysty przypadek. A jeszcze pytam się: „A skąd pan to wszystko wie? Od tego swojego stryja?”. On mówi: „Bo ten stryj jest w Kanadzie. Nie wrócił do Polski, jest w Kanadzie”. Mówię: „Ale skąd pan to wszystko tak dobrze zna?”. – „A bo tam została napisana i wydana taka książka”. Mówię: „Boże, to ja chcę tą książkę przeczytać”. Obiecał mi, że mi zrobi kserokopię z tego i za jakiś czas mi to przyniósł, więc jeszcze sobie to poczytałam dokładnie…

  • Czy pani pamięta tytuł i autora tej książki?

Nie pamiętam, musiałabym wyciągnąć w tej chwili, bo ją mam. Pożyczałam ją różnym osobom. Dwie kartki chyba są zgubione, ale ją mam. Właśnie taka jestem ciekawa, bo potem kiedyś czytam „Stolicę”, wychodził taki [magazyn] i widzę zdjęcie tego Edzia i wywiad z nim przeprowadzony, a straciłam kontakt, nie wiedziałam, co się z nim dzieje, czy on w ogóle żyje. Ale potem za pośrednictwem redakcji „Stolicy” odszukałam go, właściwie brat mi pomógł w tym odszukaniu go. Tak że nawiązaliśmy kontakt.

  • Czy pani wie, czy on żyje jeszcze?

Nie, on nie żyje, może ponad dziesięć lat, jak nie żyje. Ale też różne dzieje miał, bo był w Anglii, tam skończył szkołę, studia jakieś. Wrócił do Polski. Tam mu właśnie jakoś wyreperowali [szczękę], tyle że to nie było tak bardzo widoczne. Widoczne było oczywiście, wielka rana. On wstąpił do marianów, był bardzo zawiedziony, rozgoryczony, że to tak się potoczyły losy Powstania. Nie obwiniał o to nikogo oczywiście, tylko ciągle wspominał wszystkich kolegów, którzy padli, i wstąpił do klasztoru, do marianów. Był na Bielanach, wpadał od czasu do czasu do nas, jak mógł. Ale potem przyszedł tu kiedyś i powiedział, że wystąpił, że nie wytrzymał reguły. Ożenił się z koleżanką, też z Powstania, łączniczką. Miał dwoje dzieci, w Otwocku mieszkał i umarł. No i takie to dzieje.




Warszawa, 24 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Jadwiga Leszczyńska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter