Helena Michniewska
Helena Michniewska, urodzona 4 sierpnia 1924 roku, w Warszawie. W czasie Powstania mieszkałam (już wtedy po getcie) na ulicy Pańskiej 46.
- Proszę coś powiedzieć o latach przedwojennych, o swojej rodzinie, rodzicach, czy miała pani rodzeństwo?
Miałam rodzeństwo, ale wtedy kiedy się urodziłam, to już moje rodzeństwo nie żyło, właściwie byłam jak gdyby jedynaczką. Moja mama oczywiście nie pracowała, była w domu, natomiast ojciec był stolarzem meblowym i pracował gdzieś w jakiejś fabryce, natomiast mama sprawowała rolę gospodyni domowej. Mieszkaliśmy wtedy w jednym pokoju o powierzchni około dwudziestu metrów (to i tak duży był pokój wtedy), na parterze, oczywiście w starym budynku przedwojennym. Nie było żadnych udogodnień, trzeba było wodę przynosić z podwórka i wynosić również, w piecu palić, gotować, takie były warunki, tak samo korzystać z ubikacji.
- Gdzie pani mieszkała wtedy?
Wtedy na ulicy Przemysłowej 27. W czasie Powstania dom został spalony, nie istnieje w ogóle.
- Jak pani sobie przypomina przedwojenną Warszawę?
Do siedmiu lat mama nie pracowała, była w domu. Chodziłam do szkoły na ulicę Czerniakowską 128, szkoła nosiła imię Józefa Piłsudskiego. Chodziłam do siedmiu klas, bo wtedy było siedem klas. Po skończeniu szkoły dopiero poszłam do gimnazjum. Do gimnazjum już chodziłam na ulicę Górnośląską, to był akurat pierwszy rok 1939. Pierwszy rok właśnie zaliczyłam w gimnazjum. W tym okresie, kiedy zbliżały się wakacje, powstała propozycja ze szkoły, żeby część młodzieży pojechała do Istebnej na obóz Przysposobienia Wojskowego Kobiet, wobec tego mama mnie zapisała na ten obóz. Musiała oczywiście przygotować odpowiednie ubranie, pojechałam na obóz, to był akurat miesiąc sierpień 1939 roku. Jak nas zawieziono do Istebnej, to był tylko teren górzysty, polana duża, wokół lasy i płynący potoczek wody, gdzieś w oddali był jakiś taki nieduży domeczek. Okazało się, że było postawionych dziesięć dużych wojskowych namiotów i myśmy zostały rozlokowane, bo było nas z Warszawy sześćdziesiąt dziewcząt, spora grupa, w każdym namiocie było nas po dziesięć osób. To był rzeczywiście sierpień, w ciągu dnia było bardzo gorąco, upał był solidny, można było rzeczywiście chodzić lekko ubranym. Natomiast noce były wyjątkowo zimne, żeby się położyć i żeby się przespać w namiocie, to wszystko, co miałyśmy w walizkach, to się zakładało na siebie i z koleżanką żeśmy spały plecami do siebie, żeby się po prostu ogrzać, tak było zimno w ciągu nocy. Oczywiście w tym okresie były panie takie, które nas instruowały, jak mamy się zachować, i zaczęły się oczywiście już pewne przepisy, że nie wolno nam stamtąd wychodzić, musimy się meldować, musimy być przygotowane na jakieś alarmy. W nocy były alarmy, w ciągu dnia też były alarmy, niezależnie od tego trzeba było mieć już w tym czasie przygotowany odpowiedni sprzęt, kiedy były alarmy. Odbywało się również poza takim typowym szkoleniem jeszcze szkolenie strzelania, musiałyśmy się nauczyć strzelać. Niezależnie od tego pani instruktorka, która była, przekazała, że dobrze by było, żebyśmy poszły jednak trochę do ludności cywilnej, która mieszka, żebyśmy nawiązały z nią kontakt, zapoznały się po prostu. Może trzeba im coś pomóc w jakichś pracach domowych, może w wychowaniu dzieci, czy coś takiego. Zostałyśmy podzielone po dwie osoby na każdy domek i chodziłyśmy codziennie na jakieś dwie godziny. Rzeczywiście początkowo byłyśmy bardzo sympatycznie przyjmowane przez te osoby i bardzo chętnie z nami rozmawiano, pokazywano nam, jak żyją, też nie było bardzo lekko wszystkim, ale jakoś wszyscy egzystowali. W czasie tego strzelania czy jeszcze zwiedzania terenu, bo to było obowiązkiem zwiedzanie ternu, szczególnie w nocy, gdzie były zarośla czy coś takiego, żeśmy dodatkowo jeszcze musiały tam chodzić. Tak było, że nie orientowałyśmy się zupełnie, młodzież zresztą, miałyśmy po czternaście, piętnaście lat, to człowiek nie interesował się w ogóle polityką, nie zdawał sobie sprawy. Oczywiście w jednym takim budynku była jakaś biblioteka i było radio, często wtedy kiedy jakieś wiadomości były podawane, to wyłączono, żebyśmy nie słyszały, co się mówi. Nie byłyśmy w ogóle zorientowane w sytuacji politycznej, jaka się gromadziła w tym czasie w Polsce. Do tego budynku kierowane były osoby, które w czasie pobytu na przykład zachorowały, zaziębiły się, bo rzeczywiście noce były bardzo zimne, tym bardziej że jeszcze w nocy musiałyśmy pełnić służbę, bo to był teren nieogrodzony w ogóle, trzeba było jeszcze co dwie godziny pełnić służbę i chodzić po tym terenie, bo górale podchodzili coraz bliżej, śpiewali, wywoływali, młode wszystkie byłyśmy dziewczyny, stąd dodatkowy kłopot.
W pewnym okresie dowiedziałyśmy się, że poszłyśmy kiedyś właśnie w odwiedziny do tych rodzin i co najważniejsze, że nie tylko w jednym domku, ale [gdzie] tylko żeśmy poszły, to wszystkie domostwa były zamknięte, nigdzie nas nie wpuszczono. Byłyśmy przerażone, dlaczego wszystko jest pozamykane. Wróciłyśmy do domu do komendantki i mówimy, że coś się widocznie złego dzieje. Ona mówi: „Nie wiem, na razie nic nie możemy dalej powiedzieć, ale w każdym razie, jak coś będziemy wiedziały, to poinformujemy”. Okazało się, że była mobilizacja, właśnie na tym terenie, już wszyscy mężczyźni zostali zmobilizowani i tak samo zabrany cały sprzęt, nawet konie, wozy jakieś. W związku tym panie, które zostały na tym gospodarstwie, bały się nas wpuścić do mieszkania i rozmawiać z nami. W tej sytuacji wróciłyśmy i zaczęłyśmy się troszkę niepokoić, co się stało, bo nie wiedziałyśmy, że to była mobilizacja. W każdym bądź razie ktoś przyjechał z Warszawy i powiedział jednej osobie, że jest niebezpiecznie, że sytuacja jest bardzo napięta i nie wiadomo, czy to się bez wojny może jakoś ułoży, ale nie ma pewności. Wobec tego zwracał się nawet do nas i prosił, żebyśmy zachowały spokój, nie robiły żadnej paniki ani nie chciały wyjeżdżać stamtąd, bo musimy tam na razie zostać do pewnego czasu.
W tej sytuacji w Warszawie rodzice również byli w pewnym napięciu, ciągle się denerwowali, bo byli lepiej zorientowani niż my. W rezultacie jakiś pan zadecydował sam, bo dyrekcja nie wyraziła zgody na to, żeby on przyjechał i żeby powiedział, żebyśmy wracali do Warszawy. Sam zadecydował, przyjechał do Istebnej i dopiero była godzina już koło dziesiątej, myśmy właściwie wszystkie spały, zrobiono pobudkę, wezwano nas wszystkie, żeśmy wyszły stamtąd, stanęłyśmy pod tymi namiotami i ten pan mówi: „Proszę nie robić paniki, ale musimy się zebrać i musimy pojechać na wycieczkę, my nie jedziemy teraz do Warszawy, tylko jedziemy na wycieczkę na Zaolzie. Pojedziemy, zwiedzimy i dopiero potem jeszcze wrócimy. W tej sytuacji proszę tylko zapakować swoje rzeczy”. Pościel – właściwie na sianie się spało, siano było w tych pojemnikach i trzeba było to wszystko uporządkować i stawić się w pewnym miejscu. Tak, rzeczywiście było bardzo ciemno wtedy, bo noc była bardzo ciemna, żeśmy wszystkie robiły porządki, każda, co miała, to do walizki pakowała swoje rzeczy i uprzątałyśmy, żeby zostawić porządek po sobie. Powiedziano nam, że jak już zrobimy swój porządek w tych namiotach, to mamy zgłosić się, bo będą czekały na nas furmanki, które nas zawiozą na Zaolzie. Żeśmy się na to miejsce zgłosiły, okazało się, że nie ma tych furmanek, czekamy, już godzina gdzieś trzecia i czwarta, już się robi prawie troszeczkę widniej, a żadnej furmanki nie ma. Okazuje się, że przyjechały dwie furmanki, jak przyjechały dwie furmanki, to wszyscy mówią: „Proszę na teraz wszystkie bagaże na te dwie furmanki”, a było nas sześćdziesiąt dziewcząt, tych bagaży było dużo więcej. W każdym bądź razie wszystkie musiałyśmy wpakować [bagaże] na te dwie furmanki i wreszcie zrobiły szereg, po cztery ustawiono nas, idziemy pieszo do dworca. Noc była bardzo ciemna, nie było mowy o tym, żeby iść do drogi takiej dobrze utrzymanej, tylko po prostu [szłyśmy] drogą kamienistą albo najlepiej iść po prostu górami, żeby jeszcze było bliżej, bo to trzeba było już do godziny piątej dostać się na dworzec Wisła Głębce. Wobec tego wszystkie, bo ciemno było, trzymałyśmy się za ręce i coraz któraś się potknęła, bo to kamień, a to jakiś dołek był na górce czy coś takiego, przewracały się na to i następne też leciały. Porozbijane byłyśmy solidnie, wreszcie rzeczywiście było już zupełnie widno, jak żeśmy doszły do stacji. Doszłyśmy do stacji, na której stały dwa wagony już załadowane mężczyznami, którzy właśnie byli wezwani do poboru. Mówiono nam: „A teraz ładujcie się tutaj, nic więcej nie podstawią, musicie wsiąść do tych dwóch wagonów i dojedziemy”. Oczywiście na jednej nodze, bagaż tylko gdzieś postawiło się byle jak i dosłownie pociąg ruszył.
Dojechaliśmy do Wisły ogólnej i pociąg dalej już nie idzie, zatrzymał się: „Proszę wysiadać, wszyscy wysiadają”. Wysiadamy i znowu stoimy. Komendantka mówi: „Musze coś zadziałać, bo to jest niemożliwe przecież, żebyśmy na jednej nodze mogli jechać do Warszawy”. Poszła i uprosiła, żeby doczepili do pociągu dwa wagony bydlęce, rzeczywiście dwa wagony bydlęce doczepiono do tych wagonów, to były już puste, nie miały wprawdzie żadnych siedzeń, ale to już nie było ważne, chodzi o to, żeby można było walizki postawić i nawet na tych walizkach usiąść, siadłyśmy i dojechałyśmy. Pociąg po jakimś czasie ruszył.
Dojechałyśmy do stacji, żeśmy wysiadły na stacji. Tylko zdążyłyśmy wysiąść i ustawiłyśmy się w jednym miejscu, a okazuje się, że już jest nalot, samoloty niemieckie już przyleciały właśnie do tego miasta i już był alarm. Wobec tego wszystkich nas zapędzono do schronu, poszłyśmy wszystkie do tego schronu, przeczekałyśmy, aż nalot przeszedł i znowu już ogłosili, że można wyjść. Znowu wyszłyśmy na dworzec, czekałyśmy na jakiś pociąg, który będzie jechał, bo to wtedy nie było jeszcze rozkładu jazdy takiego stałego, tylko się czekało, kiedy przyjedzie. Przyjechał jakiś pociąg w kierunku Warszawy, znowu był też nieluźny, ale w każdym bądź razie już wtedy powiedziano nam: „Proszę już, teraz jest dłuższy pociąg, ładujcie się, gdzie która może w jakiś sposób, ale żeby się dostała do tego pociągu”. Każda na swój sposób próbowała się dostać, dostałyśmy się i ja z koleżanką przyjechałyśmy do Warszawy, na dworcu już żeśmy wysiadły, co zrobić, ciężkie te walizki przecież, bo sporo tego ubrania jednak było. Wzięłyśmy taksówkę, przyjechałyśmy do domu na Przemysłową akurat, gdzie ja mieszkałam, a ona mieszkała na Czerniakowskiej, nie tak daleko ode mnie. Okazuje się, że poszłyśmy do mieszkania, dzwonię, stukam, pukam, nikogo nie ma. Okazuje się, że nie ma rodziców. Ojciec gdzieś jeszcze pracował, a mama poszła, tak jak wszystkie kobiety, które walczyły o to, żeby nas ściągnąć z Istebny do Warszawy, bo to już zanosiło się na wojnę. W tej sytuacji poszłam do sąsiadów, u sąsiadki zostawiłam bagaż i czekałyśmy, aż mama przyjdzie, tak samo koleżanka zostawiła swój bagaż. Czekałyśmy, potem ktoś z rodziców się zjawił, już mogłyśmy otworzyć mieszkanie, wejść. Ona zaraz zostawiła bagaż, pobiegła do swojego domu, prosiła, żeby brat jej przyszedł, żeby pomógł zabrać.
- Jak pani pamięta oblężenie Warszawy, walki w 1939?
To tak było, że jak się zaczęły naloty, to ludzie sobie w ogóle nie zdawali sprawy z tego, że to jest niebezpieczne. Wszyscy wylegali na ulice, na podwórka, gdzie tylko było możliwe, zadzierali głowy i patrzyli, jak samoloty latają i do siebie strzelają. Tak bywało bardzo często, nikt nie pomyślał do tego momentu, dopóki nie zaczęły lecieć odłamki z tych samolotów, wtedy było dużo osób rannych. Od tej pory już jak leciał samolot, to każdy uciekał, chował się do bramy, to na klatkę schodową, gdziekolwiek schować się, ale już nie stać pod gołym niebem, dopiero wtedy człowiek nabrał trochę rozumu.
Tak było w 1939 roku. W tym czasie mój ojciec miał siostrę, która mieszkała na ulicy Królewskiej, zdecydował, że właściwie przelecą, postrzelają, to on pójdzie i odwiedzi ją. Oczywiście wtedy nie było żadnej komunikacji, tylko trzeba było pieszo wszędzie chodzić. Szedł, a pracował wtedy w urzędzie skarbowym na placu Dąbrowskiego i przechodził właśnie koło tego placu, zobaczył, że stoją przy urzędzie olbrzymie samochody i ładują jakieś dokumenty na samochód. Zapytał się: „Co tu się dzieje?”. − „Niech pan nam pomoże, bo musimy to wszystko wywieźć z tego urzędu i zawieźć to na wschód”. W tej sytuacji ojciec mówi: „Zgodziłem się, poszedłem i pomagałem im towar przynosić na samochody”. Wreszcie, jak już były załadowane samochody, to poprosili go, żeby z nimi trochę podjechał, wsiadł i pojechał z nimi. Pojechał i jak jechali tymi samochodami, to po drodze już takie były straszne samoloty niemieckie – tak przez Warszawę dalej na wschód – że część ludzi, uciekając z Warszawy, szła drogami, ulicami, polem czy coś takiego, to potrafili zniżyć się i po prostu strzelać do tych ludzi. Oczywiście ojciec dojechał tym samochodem tylko do Stoczka i już dalej nie było mowy, dlaczego, bo samochody zostały po prostu uszkodzone przez strzelanie z góry samolotów, niezależnie od tego już artyleria szła. W tej sytuacji okazuje się, że kierowali się na granicę, żeby jechać i zawieźć dokumenty do Rumunii. W tamtym kierunku jechali i namawiali ojca, żeby pojechał, a ojciec się zastanowił i mówi: „Po co ja tam pojadę, ani języka nie znam i co, zostawiłem rodzinę”, zdecydował, że już dalej nie pojedzie. Okazało się, że część samochodów naprawdę nie nadawała się nawet na ten dalszy wyjazd, a sam mówi, że w ciągu dnia to gdzieś się zaszywał, żeby przesiedzieć, bo tak strasznie strzelali, tylko nocą szedł i wracał w kierunku Warszawy.
Wtedy kiedy tak bombardowali Warszawę Niemcy, to myśmy już nie byli w mieszkaniu, tylko siedzieliśmy w kościele na ulicy Łazienkowskiej. Olbrzymi kościół był pobudowany przed samym Powstaniem przed wojną, z jednej części tego kościoła to był zrobiony schron przeciwatomowy, miał bardzo grube, takie półtorametrowe ściany z jakiejś izolacji i odpowiednią maszynę do pompowania powietrza. To było nieduże pomieszczenie i część ludzi po prostu chowała się w tym. Wydawało się, że Niemcy nie będą strzelali do kościoła, tylko do jakichś innych budynków publicznych. Okazuje się, że właśnie jak najbardziej, jak strzelali z góry, a to był kościół wysoki, to jak wpadła bomba, to od razu poleciała do piwnicy, a tam siedzieli ludzie. Była taka sytuacja, że w czasie Powstania tysiące ludzi zginęło w tym kościele, po prostu zostali zabici, bo jak się zawalił cały strop, to [przygniótł] wszystkich.
- Ale w 1939 roku pani była z mamą?
To był 1939 rok. Jeszcze do nas przyszedł kuzyn, który mieszkał w Skierniewicach.
- Pani ukrywała się z mamą w tym kościele?
Myśmy też oczywiście… Niezależnie od tego jeszcze obok domu (na Przemysłowej 27 mieszkałam, a dwudziesty piąty to była fila Uniwersytetu Warszawskiego) były takie olbrzymie stoły, jakieś chemiczne urządzenia, myśmy też, jak były naloty czy coś takiego, to żeśmy tam uciekały i siedzieli. Nieraz się przesiedziało całą noc, bo jak bombardowali, to nie było o tym mowy. Właśnie kiedyś, jak żeśmy wrócili, zastaliśmy ojca śpiącego na łóżku, oczywiście przykrył się tym, co miał na sobie, wszystko było zwinięte, zabrane, schowane do piwnicy, z tego przykrył się, myśmy byli zaskoczeni, skąd ojciec się wziął. Okazuje się, że on pieszo przyszedł z tego Stoczka. Potem już był do końca, jeszcze przyszedł kuzyn jego, też był. Nie było co jeść, co i raz były kłopoty, nie było możliwości ani ugotowania, bo co i raz bombardowanie, co i raz uciekało się albo do kościoła, albo do uniwersytetu, bo wydawało się, że tam jest pewniej, bezpieczniej.
- Pamięta pani jak weszli Niemcy?
Jeszcze przed tym żeśmy kopali rowy, specjalnie, żeby, powiedzmy, mieli kłopoty, żeby [wejść] do Warszawy, to też wszystkich pędzili do kopania. Pamiętam też tak samo, rodzice, ja też, dzieciaki oczywiście też brały udział w takich wszystkich akcjach. Potem kiedyś rzeczywiście nastąpiła jakaś taka cisza. Ojciec wstał rano, wyszedł na zewnątrz, na korytarz, spotkał sąsiada z innej klatki schodowej, mówi: „Co, pan dzisiaj spał?”. – „Przecież chociaż można było przespać się”. – „Proszę pana, to nie była noc do spania, bo Niemcy chcieli wszystko nam zabrać, Polacy umówili się i wszyscy poszli do magazynów, gdzie się znajdowała mąka, cukier, inne rzeczy, tam się dopiero rozprawiali z Niemcami, wynosili to wszystko, żeby Niemcy nie wzięli, to woleli sami wziąć. Panie, tej nocy się nie spało. A pan spał?”. – „Spałem, musiałem wypocząć”. Na tym się wszystko skończyło. Oczywiście kłopoty były okropne. Z koleżanką żeśmy patrzyły, że ludzie noszą różne torby, możemy pójdziemy, ale gdzie tam, wszystkie fabryki się paliły, jak wtłoczyli ludzi do fabryki, to potem nie można było wyjść ani nic. W ogóle, jak zobaczyłyśmy, co się dzieje, to żeśmy się wycofały, żeśmy z powrotem wróciły, nie było co jeść.
- Jak pani pamięta lata okupacji?
Lata okupacji też były bardzo ciężkie. Przede wszystkim szkoła, do której poszłam już do gimnazjum, była częściowo zbombardowana. Lekcje odbywały się nie w klasach, tylko na korytarzu. Odbywały się w ten sposób, że siedziało się w paltach, w rękawiczkach, w pilotkach, bo wtedy pilotki się nosiło, przy stolikach coś się pisało. Oczywiście Niemcy często bywali, przychodzili i przyglądali się, jak się młodzież uczy; oczywiście już trzeba się było uczyć języka niemieckiego. A w pierwszej klasie zaczęłam się uczyć języka francuskiego, bo można było albo język francuski, albo język niemiecki, to się zdecydowałam wtedy na francuski. Tak że od początku miałam znowu kłopoty z niemieckim, ale jakoś trzy miesiące się tylko uczyłyśmy, bo potem już był taki mróz, że po prostu nie było możliwości uczyć się. Przenieśli nas do innej szkoły, już wtedy chodziliśmy na Złotą do szkoły, też szkoła była zniszczona, ale już w troszeczkę lepszym stanie. Oczywiście pieszo w jedną stronę i pieszo w drugą stronę, z Przemysłowej to spory kawałek. Najgorsze to było to, jak żeśmy wychodziły z domu, nie wiedziałyśmy, czy się wróci, przecież były łapanki. Jechał samochód, zatrzymywał się, wszystkich zgarniał do tego samochodu.
- Była pani kiedyś w takiej łapance?
Nie, ale żeśmy uciekały, jak tylko było możliwe, oczywiście jeżeli tylko się zobaczyło.
- Do konspiracji pani nie należała w czasie okupacji?
Nie należałam, ale wtedy kiedy chodziłam do gimnazjum, to należałam, to było mniej więcej związane z Kościołem. Przychodziły lekarki, które uczyły nas na przykład robienia zastrzyków, opatrunków. To się wszystko odbywało u zakonnic pod Warszawą, byłyśmy nieraz tydzień czasu u tych zakonnic. Mieszkałyśmy w grupach, dziewcząt nas było dziesięć, żeśmy były, siostry nas poczęstowały obiadem i kolacją, nocowałyśmy. Pomagałyśmy w ciągu dnia, miały przeważnie jakiś ogródek, trzeba było coś przypielić, podlać, coś innego uporządkować, tak żeśmy bywały. Niezależnie od tego byłyśmy również u tych zakonnic na Tamce. Była taka sytuacja, że kiedyś był taki duży mróz, śnieżyca była okropna, było nas chyba z piętnaście dziewczyn. Wtedy kiedy (oczywiście już po tych zabiegach) robiłyśmy sobie zastrzyki z wody, żeby się uczyć po prostu robić zastrzyki, jedna drugiej robiła, opatrunki, zajechały samochody, budy niemieckie, zatrzymały się koło tych zakonnic. Jakaś zakonnica zawsze śledziła wszystko, wiedziała co i jak, przyszła, powiedziała: „Słuchajcie, dobrze by było, żeby zakończyć tą całą robotę, żebyście jednak dotarły do domu, tutaj być może na razie jeszcze nie weszli, ale mogą przyjść, mogą na przykład spytać się, co wy tutaj robicie. Szybko się zbierajcie, postaram się was odprowadzić”. Nawet nie miałyśmy zielonego pojęcia, że są różne takie zakamarki, o których nigdy by się człowiek nie dowiedział, z których można było wyjść. Ona nas podzieliła na grupy, odprowadziła, potem przyszła druga siostra, znowu odprowadziła gdzieś, nas odprowadziła dwie, z tą koleżanką, co byłyśmy z jednego domu. Wychodzimy, drzwi są żelazne, metalowe, odsunęła wszystkie zasuwy, otworzyła drzwi, śnieżyca okropna, śniegu tyle, wiatr straszny, mróz duży, mówi: „Idźcie − gdzie wyjść na takie śnieg − uciekajcie prędko”. Przeżegnałyśmy się, puściłyśmy się, złapałyśmy trochę śniegu, żeby udawać, że bawimy się w śnieżki, zaczęłyśmy rzucać jedna trochę do drugiej, przez śnieg coraz szybciej, wreszcie odbiegłyśmy w jakiś okres czasu bliżej do jezdni, zatrzymałyśmy się, byłyśmy już dosyć zmęczone, ale nie obejrzałyśmy się za siebie ani razu, żeby nie zobaczyć, czy ktoś nie stoi i nie patrzy na nas. Ile miałyśmy sił tyle, to żeśmy biegły, że dosłownie nie miałyśmy potem możliwości złapać oddechu. Człowiek w zdenerwowaniu, właściwie to się wydawało, że mogą złapać, uderzyć, możesz się przewrócić, już nie podniesiesz się. Myśmy tak prędko uciekały, że mało nóg się nie zgubiło, dosłownie. Jak żeśmy już do Górnośląskiej dobiegły z Tamki, żeśmy stanęły, złapałyśmy się we dwie, żeśmy głęboko oddychały, potem wolniutko wróciły do domu.
- Jak pani pamięta wybuch Powstania Warszawskiego?
Przed Powstaniem Warszawskim pracowałam trochę prywatnie u takiego pana, który doskonale był zorientowany, bo miał trochę jakieś znajomości, wtedy kiedy myśmy pracowały, same kobiety, ciężko było w ogóle cokolwiek kupić, to zawsze co sobota on nam torebki dawał, troszkę cukru, troszkę mąki, masła czy smalcu, każda dostawała, bo szyłyśmy furażerki i opaski wtedy.
Opaski w czasie Powstania, warszawskie.
To było jeszcze przed Powstaniem, on prowadził taką firmę, szyło się pod pretekstem roboty dla robotników – jakieś bluzy, fartuchy się szyło, to przy okazji dawał nam do szycia furażerki, paseczki.
- Gdzie zakład się mieścił?
Przy placu Bankowym, on się nazywał Benon Puk, rzeczywiście doskonale wiedział, bo na przykład w czasie, kiedy wybuchło Powstanie, on już wiedział, że Powstanie wybuchło na Żoliborzu, zatrzymał wszystkie maszyny i powiedział: „Słuchajcie, dobrze by było, gdybyście wszystkie dotarły do domu, kończymy na dzisiaj, mam nadzieję, że za dwa, trzy dni spotkamy się, bo to dłużej nie potrwa, tylko dwa, trzy dni, będziemy już w wolnej Polsce”. Oczywiście z każdym się pożegnał, dostałyśmy też paczuszki, każda się rozeszła. Zamiast od razu iść do domu, to byłam umówiona z chłopakiem, który mieszkał gdzieś przy Hali Mirowskiej, poszłam, żeby się z nim spotkać. Oczywiście go nie zastałam, tylko przekazałam, że idę do domu. Już jak szłam do domu na ulicę Pańską, przy ulicy Ciepłej była stadnina koni, Niemcy trzymali konie. Już nasi młodsi chłopcy stali z opaskami, wszystko czekało, tylko wszystkich pręciutko przepuszczali: „Prędko, idźcie!!”. Okazuje się, że już jednak weszli do tego. Jaki był dalszy [ciąg], nie wiem, w każdym razie pamiętam, że szybciutko pobiegłam do domu. Oczywiście znowu nie zastałam nikogo w domu, bo mama z ojcem wyszli sobie w Aleje Jerozolimskie, żeby przyglądać się, jak Niemcy prowadzili cały sprzęt ciężki przez most Poniatowskiego, wszystko jechali Alejami Jerozolimskimi, ludzi wyległo mnóstwo po jednej i po drugiej stronie, przyglądali się na ten sprzęt. Oni poszli też stać, patrzyć się. Dopiero zapytałam, sąsiadkę spotkałam: „Gdzie poszli?”. − „Poszli w tamtą stronę”. Pobiegłam, okazuje się, że już w międzyczasie wracali, przyszliśmy do domu, wtedy jak przyszliśmy do domu, to żeśmy dopiero zobaczyli, że już małe getto (bo to było część Pańskiej do Żelaznej) już się paliło, już Niemcy palili, wszystkie domy się paliły.
Straszne było, u nas podwórku było czerwono, w mieszkaniu było czerwono, okropnie było. W ogóle to wrażenie, jak wtedy ojciec przyszedł z tego urzędu, [urzędnicy] powiedzieli: „Niemcy robią dla siebie zabezpieczenie, właśnie Przemysłowa, Czerniakowska, Rozbrat − były nowe bloki pobudowane − oni sprowadzają swoje rodziny niemieckie, już będzie zamknięte, dlatego musicie się stamtąd usunąć, bo potem jak zamkną, to w ogóle was nie wypuszczą”. W tej sytuacji ojciec zdecydował: „To się wyprowadzamy, zostawimy to mieszkanie, idziemy”. Dostał dwa domy, Pańska 46 i 48. Te dwa domu [dostali] ci, którzy pracowali w tym urzędzie, żeby sobie wybrali jakieś mieszkanie, żeby się szybko przeprowadzili.
Pierwszy raz, poszłam tylko z ojcem, to wrażenie było okropne, już było zamknięte, pilnowali wszystko „ukraińcy”, jeszcze jakieś twarze mieli zupełnie jakieś zniekształcone czy coś takiego, nie wiem, wszystko było zamknięte, trzeba było okazać dokument, żeby nas wpuścili. Weszliśmy, wrażenie było okropne, wszystkie domy, wszystkie mieszkania były otwarte, wszędzie [można] wejść i wszystko wynieść. Oczywiście wszystko, co było bardziej wartościowe, co było bardziej ciekawe, wszystko zostało już przedtem wyniesione z tych domów, z tych mieszkań. Były olbrzymie bramy, bo kiedyś były takie bramy duże, na ulicy Wielkiej były takie trzy olbrzymie bramy zawalone pod sufit różnymi rzeczami, bielizną, ubraniami, jakimiś meblami czy coś. Nie wiem, prawdopodobnie musieli Polaków albo kogoś do tego [wziąć], żeby to wszystko poprzynosili i poskładali, bo przecież to nie Niemcy robili, tylko musieli Polacy to chyba robić. Wrażenie było niesamowite. Jak żeśmy weszli do takiego domu na klatkę schodową, miała pani wrażenie, że ktoś był, talerz stoi z zupą niedokończoną, widać, że część wzięte do buzi, a resztę zostawione, leży but, leży skarpetka, zabawka, leży znowu coś – wrażenie było okropne, wszystkie mieszkania pootwierane. Co najważniejsze, jak weszłam do większego mieszkania czy coś, to ściany były rozbite, bo szukali widocznie w ścianach jeszcze jakichś schowków, bo przecież dlaczego rozbijali? Wrażenie było niesamowite, myśmy stamtąd wyszli, na nic się nie decydując, wróciliśmy. Jak mamie powiedzieliśmy, to nie chciała wcale wierzyć, że to jest możliwe. Później ojciec powiedział, że on się zastanawia, czy w ogóle się warto przeprowadzić, ale powiedzieli: „Jeżeli pan się nie zdecyduje, to [weźmie] ktoś inny, a pan zostanie potem razem z Niemcami na osiedlu. Przecież oni dla siebie zamkną to osiedle”. W rezultacie musieliśmy się zdecydować. Były pokoje pojedyncze i z balkonami, podwójne, schody były, na przykład schodziło się do kuchni, to było jeszcze ileś schodów, z kuchni znowuż się wchodziło do pokoju, znowu jeszcze schody były, taka budowla była jakaś, może tak było budowane kiedyś, nie wiem, w każdym bądź razie to było, ale mówię, że wrażenie było niesamowite. Gdziekolwiek się człowiek ruszył jakby ktoś był i w tym momencie wyszedł, nie wiadomo, bo część ubrania była rzucona, jakieś jeszcze inne rzeczy porozwalane, potłuczone czy coś, coś niesamowitego, wrażenie było niesamowite. Potem oczywiście wszystko, jak Niemcy Polaków wzięli do uprzątania, to wszytko pouprzątali, nie wiem, w każdym razie zaczem myśmy się sprowadzili, to trwało dosyć długo. Przede wszystkim ściany były malowane olejnym, tak że co mieliśmy zrobić, trzeba by było albo skrobać. Mama wzięła szczotkę, mydła rozrobiła, po prostu szczotką i wodą myła ściany. Żadnych wartościowych rzeczy ani nic nie było, bo to wszystko już było rozgrabione albo powynoszone, albo pozanoszone właśnie do tych bram, gdzie potem Niemcy oczywiście wszystko wywieźli.
- Wróćmy teraz do Powstania Warszawskiego.
Później jeszcze [w czasie] Powstania byłam cały czas na Pańskiej. Ojciec mój pełnił dyżur, akurat poszłam, bo rozchorowałam się trochę, siedziałam w piwnicy, nie było przecież co jeść ani pić, poszłam na górę, zobaczyłam, że jeszcze został ogórek kiszony, złapałam ogórek kiszony, zjadłam, ten kiszony ogórek mi zaszkodził, miała potem biegunkę. Niezależnie od tego dostałam krwawej dyzenterii. Co było zrobić, nie ma żadnych leków, nic nie można ugotować. Kiedyś siedziałam w piwnicy, wszyscy żeśmy siedzieli w piwnicy, taki spokój był, że akurat rano nie strzelali. Najgorszy [moment] to był jeszcze, jak się siedziało w piwnicy, jak się słyszało, jak oni nastawiali „Grubą Bertę”, słychać było, jak oni nakręcają to, jak to uderzyło w oficynę, ale jednocześnie [było czuć tam], gdzie myśmy byli. Poszłam z mamą, bo mama mówi: „Może ugotujemy jakieś zaciereczki czy coś ci ugotuję”. Zapaliła ogień, żeśmy poszły. Akurat z tego uderzyło, to nad nami zawaliły się dwa piętra. Jeden cały pokój, który był, to poleciał do dołu – cała oficyna, która stała po drugiej stronie, bo to przeważnie były czworoboki, takie domy. Myśmy w tym pyle, kurzu, chaosie, a co najważniejsze, to co mama podpaliła troszeczkę, ten impet, jak wypchnął, wydawało się, że my się tam spalimy. Stanęłyśmy pod piecem, trzymałyśmy się we dwie z mamą, mówię: „Mamo, ale żyjemy”. Okna wyleciały, drzwi poleciały też tak samo, nie wiadomo, jak to dalej, biało było, byłyśmy białe zupełnie od tego pyłu. Potem troszeczkę ucichło, patrzymy, a ojciec był akurat w bramie, bo pilnowali, żeby inni nie wchodzili po tych schodach, okazało się, że całe szczęście, że schody nie były uszkodzone, przybiegł do nas, drzwi były otwarte, mówi do nas: „Chodźcie pręciutko”. Ściągnął nas do piwnicy.
W rezultacie zawaliło się to wejście do piwnicy i zaczęła być panika, bo ludzie, którzy siedzieli, poprzychodzili już z innych domów do naszej piwnicy, w rezultacie nie było wyjścia, wszystkie wyjścia były zawalone. Zrobiła się panika, całe szczęście, że mężczyźni jednak byli i wpadli na pomysł, że trzeba jakieś belki czy coś takiego popodstawiać, żeby to zabezpieczyć, żeby się dalej nie zawaliło, bo by nas wszystkich przysypało w piwnicy. Rzeczywiście znaleźli jakieś belki, zaczęli podstawiać i budować jak gdyby sufit taki, ktoś wpadł na pomysł, żeby trochę z piwnicy jednej, która jak wydawało się, jest najbardziej wysunięta, żeby wybić kawałek muru i żeby powietrza trochę doprowadzić do tego. Rzeczywiście wybili z tego i trochę już powietrza wpadło, już wszyscy byli troszeczkę zadowoleni, ale to nie dawało nic, coraz bardziej zaczęli odkopywać, żeby człowiek mógł się po prostu wsunąć i wyjść na zewnątrz. W ten sposób dopiero dwie osoby takie najszczuplejsze wyszły i zaczęły odrzucać trochę gruz, żeby można było zrobić wyjście już dla tych ludzi. No i tak było.
- A jak wyglądało wyjście ludności cywilnej?
Jeszcze jeden z panów, który był właśnie w piwnicy, zaproponował mi, że najlepszy na moje dolegliwości to jest kieliszek spirytusu. Wlał mi kieliszek spirytusu, żebym wypiła. Nigdy nie piłam, ale myślę sobie żadnych leków nie ma, nic nie ma, nic nie można pic, ale to paliło jak nie wiem, próbowałam po troszeńku tak język nawet umoczyć. On mówi, że ma znajomego lekarza, na ulicy Wielkiej mnie może przyjąć, może mnie zaprowadzić tam. Oczywiście założyłam coś na siebie, bo to było tak połączone, że z każdego domu były dziury, do następnego domu można było przejść, można było tymi piwnicami przejść. W ten sposób myśmy doszli do ulicy Złotej, patrzymy, apteka jest, jeszcze normalnie cała apteka stała, ale on mówi: „Musimy iść do pana doktora”. Poszliśmy dalej, tego lekarza dom jeszcze stał, na drugie piętro żeśmy weszliśmy do lekarza, nie badał mnie, ale tylko powiedziałam, o co chodzi, i on mówi: „Proszę pani, kto to takie lekarstwo daje, żeby spirytus, jak to są wrzody, jak można jeszcze coś takiego”, ale człowiek w takiej sytuacji to jest… Mówię: „Wszystkiego nie wypiłam, tylko troszkę wypiłam, bo mnie to strasznie paliło”. − „Ja tutaj zapiszę lekarstwo, ale proszę iść do apteki i to lekarstwo dostać”. Zapisał mi receptę i wyszliśmy, wyszliśmy znowu na ulicę Złotą, żeby iść do apteki, a apteki już nie ma, już wszystko zawalone i śladu po aptece nie ma. Żadnego lekarstwa nie ma, wróciliśmy z powrotem do domu.
Jeszcze mali chłopcy chodzili, którzy przynosili takie informacje albo na piśmie mieli, a jak nie, to oni pamiętali. Przyszedł taki jeden Michałek, taki nieduży chłopczyk, może miał z siedem lat najwyżej i mówi: „Jutro nie będzie strzelaniny ani pojutrze, bo będzie możliwość wyjścia z Warszawy”. Jak uczepiłam się tego to mówię do mamy: „Mamo, to my nie mamy tutaj co robić, musimy wychodzić stąd”. Ojciec mówi: „Ja nie wychodzę, zostaję, a wy, jak chcecie, to idźcie”. Mówię: „Nie ma rady na to, przecież ani pić, ani nic nie ma możliwości to idziemy”. Założyłam takie pantofelki letnie i bluzeczkę jedną tylko, spódniczkę i nic więcej. Ludzie takie mieli bagaże niesamowicie i myśmy wyszli. Żeby wyjść, to był taki problem, że ulice były zawalone gruzami, bo wszystkie domy, które były burzone, to one zwalały się na jezdnię i trzeba było po tych gruzach wchodzić i potem schodzić. Jak zaczęłam w tych pantofelkach schodzić, to mi się od razu rozleciały i zostałam prawie boso. Całe szczęście, że dalej jeszcze był kuzyn, taki bardzo daleki, ale miał jakieś zapasowe buty na sznurku zawiązane, drugie miał na nogach, mówi: „Słuchaj, mogę ci tylko te ofiarować”. Wzięłam te męskie buty i chodziłam w tych męskich butach, bo przecież nie miałam nic innego. W tych męskich butach doszłam, bo nas pędzili potem już ulicą Wolską do Dworca Zachodniego.
Pociągi stały, wsadzili nas do tego pociągu, podwieźli do Pruszkowa i zatrzymywały się nie przy peronie, tylko na takiej bocznicy, bardzo wysokiej, trzeba było z tego skakać. To było bardzo wysoko, niektórzy panowie pomagali, że przenosili kobiety, jak była szczuplejsza, a tak to musiały po prostu skakać na własne ryzyko. W ten sposób doszłyśmy z mamą i kuzynem do baraku, wtedy zaczął padać deszcz, weszłyśmy do tego olbrzymiego baraku, straszne to było też wrażenie, bo baraki miały jeszcze takie doły porobione, bo jak wagony robili, to po prostu pracownicy pracowali na tych wagonach, podstawili wagon i od spodu je montowali. Żeśmy zobaczyły, jak to wszystko wygląda, woda stała w tym, ludzie wszyscy dookoła siedzieli, stali, spali w tej wodzie, dookoła nie było gdzie palca wsadzić. Mówię: „Mamo, przecież jest niemożliwe” [żebyśmy] wyszłyśmy z tego. Stałyśmy pod takim daszkiem tylko, deszcz padał, ale ponieważ było gorąco i człowiek już był taki zmęczony, że nawet już ten deszcz mu nie przeszkadzał, stałyśmy na tym deszczu do rana. Rano widno było i już pozamykali wszystkie wejścia i Niemcy byli ustawieni, taką blokadę zrobili, Niemki stały i Niemcy stali. Każdy musiał ustawić się pojedynczo i przechodzić przez taką bramkę. Mnie kuzyn mówi: „Słuchaj, jak ci zawinę − miał bandaż jakiś, zawinął mi rękę − to będzie wyglądało, że jakąś ranę masz”. Ale gdzie tam, jak trzeba było przejść, to mama razem ze mną przechodziła, a Niemka od razu mnie na prawo, mamę prosto i koniec. Pożegnać się chociaż z tego nie było mowy o tym, od razu odpędziła mnie i mamę, prosto kazała iść, a tam stały wagony i tych starszych ludzi wsadzali do tych wagonów, wywozili gdzieś w różne rejony Polski, zatrzymywał się pociąg w polu, wszystkim kazali wysiąść i pociąg z powrotem wracał po następną partię ludzi. Mnie ustawiono i zapędzono do baraku dla kobiet, które miały przeznaczenia albo do obozów, albo do pracy w Niemczech. Jak poszłam tam, myślę sobie, że może kogoś znajomego spotkam czy coś takiego. Jak zobaczyłam, Boże, kilka tysięcy kobiet było w różnym wieku, w najróżniejszym, młode i starsze, dosłownie każda jedna przed drugą stała, gdzie jakiś kącik był, to kucnęła czy coś takiego, nie było możliwości. Boże, przeszłam w jedną i drugą stronę, wróciłam się z powrotem, myślę, co robić, jakie jest inne wyjście. Gdzieś jakiś kącik był, że stanęłam i tak jedno ramię miałam tylko oparte, a drugie nie. Ani nic nie jadłam już przez kilka dni ani nic nie piłam i po prostu zemdlałam. Jak się obudziłam, to następnego dnia rano siedziałam na podłodze, podpierałam ścianę, ale przy mnie było więcej kobiet i mężczyzn też tak samo. Taki pokój był duży i wszyscy pod ścianami siedzieli na podłodze. Wszyscy: „Boże, co teraz będzie”, ale przyszła polska siostra i mówi, że niedługo będzie przychodził Niemiec lekarz i każdą będzie pytał, dlaczego tu się znalazła, co jest jej, że w ten sposób tutaj się znalazła. Myślę sobie − przecież nie powiem, że jestem chora na krwawą dyzenterię, bo oni się bali, to było zaraźliwe przecież. Jak się zapytał przez tą Polkę, powiedziałam, że zapalenie płuc, rzeczywiście blada byłam, mizerna i że zapalenie płuc miałam. To machnął ręką i potem dostałam skierowanie do szpitala, ale to jeszcze nie wszystko, bo jeszcze drugą komisję miałam taką, następnego dnia znowu była taka komisja, też siedzieli wszyscy Niemcy przy takim stole długim, przechodziło się, każdy się też pytał co i jak. Już to samo potwierdzałam, nic innego, ale całą noc siedziałam, modliłam się tylko, żeby jakoś z tego wybrnąć. Wtedy pamiętam, że jak już przeszłam do tego ostatniego Niemca, tak z politowaniem na mnie spojrzał i dał mi skierowanie do szpitala do Szymanowa. Myślę sobie − dobrze, w każdym bądź razie jakoś będzie w tym Szymanowie.
Okazało się, że to, że mam to skierowanie, to jeszcze nie wszystko, bo trzeba było załatwić transport. Był taki barak, w którym były wszystkie osoby ze skierowaniami gdzieś do jakiegoś szpitala. Prowadziły to polskie zakonnice i siostry [pielęgniarki]. Siostry szarytki tak mówią: „Teraz trzeba się ustawić w kolejce − bo na jeden wóz, nic tam nie było, ani do siedzenia nic nie było, ani do stania nic, tylko trzymało się tego oparcia i człowiek nie upadł − dziesięć osób wsiada”. I tak nas ustawiła po dziesięć osób. W międzyczasie Niemcy ciągle chodzili, ale nasze siostry były tak sprytne, że zawsze wtedy kiedy oni rozmawiali, oglądali, to w międzyczasie panowie, którzy byli w tym baraku, którzy w jakiś sposób się dostali, nie wiem, w jaki sposób, bo nie mieli skierowań ani nic, w każdym bądź razie oni z tego baraku wyskakiwali i wskakiwali do tego wozu, kładli się, było troszkę słomy tylko, na tą słomę i to tak albo jeden, albo dwóch, zależy. Dopiero wtedy siostry mówią: „Teraz dziesięć osób” i nas wszystkich na tych chłopów. Nie było ani gdzie stanąć, ani gdzie usiąść, nie było ani ławki, ani nic, tylko żeśmy się trzymały. A im było wygodnie tam przecież leżeć, bo oni nie siedzieli, ani nie stali, tylko leżeli na podłodze. Jak już wszystkie furmanki były w ten sposób załadowane, ile było tych mężczyzn, to nie mogę powiedzieć, niektórych to widziałam, że po jednym, innych po dwóch było nawet. Jak już wszystkie były załadowane, to teraz siostry mówią: „Teraz proszę się modlić, żeby to szczęśliwie wszystko przeszło. Teraz jedziemy do wyjścia z obozu”. Siostry szarytki zostały, natomiast przyszła taka piękna kobieta Polka, ale nie zakonnica, tylko po prostu siostra. Ona prowadzała całą akcję, szła na samym początku, a wszystkie dziesięć furmanek kolejno jechały za nią. Jak żeśmy bliżej byli wyjścia z obozu, to ona zatrzymała cały orszak i mówi: „Trzymajcie się teraz wszyscy”. Stał Niemiec, ale rangą jakiś taki trochę starszy, nie taki zwykły, tylko miał takie swoje odznaczenia i go zagadywała. Jak ona to robiła, to naprawdę nie wiem, ona tak bajerowała, on się tak zaśmiewał, ale śmiał się niesamowicie, widać było, że się serdecznie śmieje, nie z przymusu, tylko tak się serdecznie śmiał. W tym czasie, kiedy on tak się śmiał i się przekręcał, ona w tym czasie, kiedy było zamknięte to wejście, bo to kraty były od tego i jeszcze wiata stała, dała znak, żeby otworzyli tą bramę. Wtedy kiedy on się tak zaśmiewał, to ona machnęła ręką, jak podbili konie, wszystko dziesięć wyjechało. Jedno za drugim wyskoczyło z tego, wyjechało na zewnątrz.
Zaraz, to nie wszystko. Niemiec potem się zorientował, bo jednak ci panowie zaczęli, jak tylko zatrzymali dziesięć furmanek, to dosyć dużo, zaczęli wychodzić z tego. Niemiec wyszedł na zewnątrz i patrzy, jak oni wyłażą. Potem ona przybiegła i mówi: „Co wy robicie, ludzie, co wy robicie, przecież powiedział, że jeżeli się nie złożycie na sznapsa dla niego, to wszystkich was cofnie z powrotem do obozu!”. Oczywiści kto co miał to z tych dziesięciu furmanek wszyscy ozdrowieli, wszyscy momentalnie gdzieś się podziali. Nie miałam gdzie przecież, bo nie miałam nikogo z rodziny, gdzieś się udać, to zostałam i dosłownie ze cztery osoby zostały tylko, z tych dziesięciu furmanek, to jedna została tylko furmanka, a tak to wszystko było puste, wszystko się rozeszło. Nie wiem, czy to była jednorazowa taka sytuacja, czy to na dłuższą metę było, bo potem się nie mogłam dowiedzieć, nie miałam okazji się zapytać nikogo. Nawet już nie miałam kontaktu z nimi, bo rzeczywiście mnie zawieźli na dworzec i potem do Szymanowa. A do Szymanowa to zamiast do szpitala, to [trafiłam] do takiej budy strażackiej, gdzie było tyle robactwa, że coś niesamowitego; że ludzi było, dzieci i tego wszystkiego, że nabawiłam się też choroby.
- Wszystko dobrze się skończyło, przeżyła pani, dziękujemy pani bardzo.
Warszawa, 18 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama