Jerzy Zenon Kowalski „Wierusz”
Jerzy Zenon Kowalski, urodzony 22 grudnia 1925 roku w Warszawie, pseudonim w AK najpierw „H3”, a potem „Wierusz”, oddział II Batalion Szturmowy „Odwet”, Warszawa Śródmieście, stopień strzelec z cenzusem.
- Jak pan wspomina swoje dzieciństwo?
Bardzo dobrze. Sielskie-anielskie można powiedzieć. Byłem jedynakiem, mieszkaliśmy na Woli i chodziłem do szkół Górskiego. To była szkoła powszechna, gimnazjum i liceum. Początkowo to była szkoła Górskiego, a potem jak Górski zmarł, to się nazywało Fundacja Wojciecha i Anieli Górskich. Chodziłem najpierw przez sześć lat do szkoły powszechnej. W 1938 roku skończyłem szkołę powszechną i poszedłem do pierwszej klasy gimnazjalnej. Potem wybuchła wojna.
- Gdzie na Woli pan mieszkał?
Skierniewicka 33 mieszkania 13, róg Wolskiej.
- Czym się zajmowali rodzice?
Ojciec z wykształcenia był inżynierem, inżynier technolog. Pracował swego czasu w Sosnowcu w fabryce kotłów Fitznera i Gampera. Po 1919 roku zgłosił się do służby państwowej i przenieśli go do Warszawy. Pracował w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej w Inspektoracie Pracy. Był inspektorem pracy. W 1935 roku przeszedł na emeryturę, oficjalnie ze względów zdrowotnych. W gruncie rzeczy w biurze była sanacja, a ojciec sanację nie bardzo lubił. Mówiono o nim podobno: „stary endek”, co nie było prawdą, bo ojciec nie był endekiem, ale wszystko jedno, przeszedł na emeryturę.
Aleksander.
- Jak pan pamięta przedwojenną Warszawę?
Na ogół dobrze pamiętam. Byłem szczeniak, to interesowałem się jeszcze tylko szkołą. Widziało się, że Warszawa staje się coraz ładniejsza. Starzyński robił to, tamto. Było hasło: „Warszawa w kwiatach”, zamku kawałek odbudowano, mury na Starym Mieście, uruchomiono dyliżans z placu Teatralnego na Stare Miasto. Więc było dobrze.
- A ostatnie lato przed wybuchem wojny? Czy czuło się, że będzie wojna?
Chyba tak. Byłem wtedy na wakacjach w Świdrze z rodzicami i wojnę się właściwie chyba czuło. Myśmy się specjalnie tym nie przejmowali. Byliśmy za młodzi. Ale to wisiało w powietrzu. Bezpośrednio nas to wszystko nie dotyczyło, bo ojciec był na emeryturze, ja jeszcze byłem szczeniakiem, więc nie było specjalnie żadnych osobistych powodów. Ale wojnę się czuło, oczywiście. Jak się czytało gazety... Mój ojciec czytał bardzo pilnie gazety, a ja za ojcem. Czuło się, że będzie wojna.
Byłem jeszcze na tych wakacjach w Świdrze. Obudziliśmy się rano i jakieś huki były. Okazało się, że jest wojna, więc myśmy poszli z kolegą, tam była taka szosa z Warszawy, koło Świdra szła gdzieś dalej, most na rzece Świder, to poszliśmy koło tego mostu. Tam stał ktoś z gminy i pilnował mostu. To myśmy poszli z powrotem. Widzieliśmy, jak jakiś samolot spadł, ale nie wiedzieliśmy, czy niemiecki, czy polski. Widać tylko było, że zleciał. To był pierwszy dzień wojny.
- Kiedy pan wrócił z rodzicami do Warszawy?
Dopiero siódmego, czy ósmego września, jeszcze kolejką wąskotorową Jabłonna-Karczew. Myśmy siedzieli parę dni najpierw w Świdrze i nie wiedzieliśmy, co zrobić: czy siedzieć dalej, czy czekać. Doszliśmy do wniosku, że – ponieważ domki w Świdrze, były drewniane, bez kuchni, bez światła, zima tam była zupełnie niemożliwa, więc wróciliśmy do własnego mieszkania na Woli. Siódmego czy ósmego, to było akurat wtedy, jak pułkownik Umiastowski kazał mężczyznom uciekać z Warszawy, bodajże wtedy, może dzień przed tym.
- Później była obrona Warszawy? Pamięta pan, jak padła Warszawa?
To było tak: myśmy byli wtedy na Woli. Ojciec zdecydował, że to jest pierwszy kierunek, który Niemcy będą atakowali, od zachodu. Przenieśliśmy się wobec tego do ciotek na Stare Miasto, na Świętojańską 3, róg Placu Zamkowego. Tam siedzieliśmy jakiś czas, a potem okazało się, że Niemcy robią naloty na mosty. Mojemu ojcu się to nie podobało, że to za blisko, więc przenieśliśmy się do drugiej ciotki na Bracką. Do końca września byliśmy na Brackiej.
- Pamięta pan, jak Niemcy weszli do Warszawy?
Tak, dlatego że jak wróciliśmy do domu, minęło parę dni, wojsko wychodziło i w końcu Niemcy zaczęli wchodzić. W naszym mieszkaniu jedno okno wychodziło na podwórze, a drugie okno wychodziło na ulicę Wolską. Naprzeciw był budynek ubezpieczalni społecznej, świeżo zbudowany. Najpierw orkiestra się ustawiła pod tym budynkiem, z drugiej strony jacyś niemieccy generałowie i całe to wojsko niemieckie przy [akompaniamencie] wielkiej orkiestry maszerowało ulicą Wolską do Warszawy. Chciałem rzucić doniczkę na głowę tego generała, ale zdecydowałem, że to nie będzie zbyt mądre, więc patrzyłem. Nagle zorientowałem się, że niemiecki pluton piechoty, chyba trzy drużyny, i każda kompania [wiezie] karabin maszynowy na wózku, sprzężone dwa karabiny maszynowe. Od razu miałem trochę pojęcie o organizacji niemieckiej. To było wejście Niemców do Warszawy.
Miałem więcej szczęścia niż rozumu. To znaczy rodzina nie została dotknięta w czasie okupacji w żaden sposób, za wyjątkiem, że wujek, mąż mojej ciotki, który był przed wojną naczelnikiem wydziału w administracji Poczty i Telegrafów, został zmobilizowany do wojska jako dyrektor poczt polowych. Potem ewakuował się z Warszawy. Na wschodzie rozdzielili się z żoną i wujek przez Zaleszczyki dostał się do Rumunii, a ciotka została gdzieś na prowincji. [Potem]Okazało się, że wujek całą wojnę przesiedział w Rumunii. A ciotka też miała szczęście! Chciała wrócić do Warszawy zaraz po [rozpoczęciu się] okupacji sowieckiej i ponoć pojechała jednego dnia do Lwowa załatwić papiery i akurat w tą noc wszystkich wywozili na wschód i ciotki nie wywieźli, bo akurat była we Lwowie. Jak wybuchła wojna z Rosją i Niemcy zajęli Galicję, to ciotka wróciła wtedy do Warszawy, do swojego mieszkania. Ja byłem jedynak, ojciec zmarł śmiercią naturalną na raka w 1942 roku, a wszyscy pozostali jakoś przeżyli do końca Powstania.
- Było panu bardzo trudno tylko z mamą po śmierci taty? Z czego państwo żyli?
Ojciec był emerytem, w czasie wojny dalej wypłacali emeryturę, tylko że ją obcięli. Według Niemców Polak mógł zarobić [nie więcej niż] dwieście złotych miesięcznie. A ojca emerytura [przed wojną] wynosiła czterysta. Po śmierci ojca mama też coś tam dostawała, ale oczywiście to wszystko były grosze, bo wszystkie ceny poszły w górę. Ojciec dostawał jeszcze zapomogi ze Stowarzyszenia Techników, bo był inżynierem z zawodu. Nie docierało to do mnie specjalnie. Dla mnie najważniejszą rzeczą było, żeby się dalej uczyć. Mama troszeczkę handlowała. Chodziła pod Dworzec Główny, kupowała u szmuglerów kaszę czy rąbankę, próbowała sprzedawać, więc było dosyć trudno.
Przed wojną zawsze kupowało się węgiel na zimę – dwie tony węgla do piwnicy. Było zamówione w 1939 roku, w sierpniu mieli nam ten węgiel przywieźć i ojciec ze Świdra przyjechał do Warszawy, żeby [go] odebrać. I okazało się, że nic z tego nie wyszło, bo akurat była mobilizacja i zmobilizowali konie. Firma, która miała przywieźć węgiel, nie miała czym go przywieźć i myśmy zostali na zimę 1939/1940 roku bez węgla. Trzeba było węgiel kupować po kubełku, więc to nas uderzyło. A materialnie, to jedno okno od ulicy, to poszły szyby – to nie jest wielka strata. [Zastawiło się] dyktą, a potem ktoś przyszedł i wprawili. A od podwórza, bardzo ciekawe, były dwa okna, między oknami stała komoda, stół i krzesła. Przychodzimy do tego pokoju i tak patrzę, że szyba w lufciku jest wybita, w krześle połamane pręciki, a na komodzie leży kawałek żelaza. Po dłuższym rozpoznaniu, co się okazało? Jakiś odłamek. Tu było okno, a tu była ślepa ściana sąsiedniej kamienicy. Uderzył odłamek w tę ścianę, wybił kawałek, odbił się, przebił lufcik, uderzył w to krzesło, odbił się od krzesła, uderzył w ścianę i spadł na tę komodę. To bardzo ciekawe, jak się traci siłę uderzenia wskutek praw fizyki. To była jedyna materialna strata.
Był problem z nauką, oczywiście. Szkoły ruszyły w październiku i potem Niemcy je zamknęli. Stwierdzili, że może być tylko szkoła powszechna. Ponieważ jeszcze byłem mały, smarkacz, jeszcze pod żadne prawa nie podpadałem, więc zacząłem się uczyć w domu. Ojciec kupił kiedyś najpierw cały program nauczania na szkoły powszechne, a potem program nauczania w gimnazjum. Książki na drugą gimnazjalną też już mieliśmy, więc uczyłem się sam i tylko ojca prosiłem, żeby mnie przepytywał. Na łacinę chodziłem prywatnie do nauczyciela. Potem się okazało, że zorganizowano komplety. Zacząłem chodzić na wiosnę na komplety i w ten sposób zrobiłem drugą gimnazjalną. Potem nasi jakoś wytłumaczyli Niemcom, że my za mało umiemy, żeby iść do liceum technicznego czy handlowego, a za dużo już umiemy, żeby zaczynać od początku gimnazjum handlowe. Zrobiono nam tak zwany kurs przygotowawczy do szkół zawodowych stopnia wyższego, tak to się nazywało. Niemcy to zatwierdzili i to miało program trzeciej i czwartej gimnazjalnej, bez łaciny i bez historii. Cały budynek szkoły zajęło wojsko, a myśmy mieli górne piętro. Nie było laboratoriów, nic nie było, tylko można było robić wykłady. Nawet na lekcjach gimnastyki mieliśmy wykłady na tematy sportowe. To trwało dwa lata i zrobiłem małą maturę.
Potem mieliśmy iść do liceów handlowych czy technicznych. Niemcy powiedzieli, że musimy mieć rok praktyki, więc zapisałem się do jakiejś tam szkoły. Najpierw musiałem znaleźć pracę i akurat [znalazłem] jako pisarczyk w fabryce platerów Norblina. Wiszą widelce w roztworze i osadza się na nich srebro. Tam prowadziłem listę płac i dwa razy w tygodniu chodziłem do szkoły handlowej. Tam przychodził doktor Okoński. Prowadził wykłady na temat seksu dla młodzieży. Uświadamiał nas z punktu widzenia Kościoła. On później został księdzem i napisał parę książek na ten temat. Potem, na wiosnę 1943 roku, panika. Niemcy znowuż zdecydowali, że ci, którzy studiują kursy handlowe, to nie nadają się do niczego, [tylko] na roboty do Niemiec. Tu była gorsza sytuacja, bo trzeba było zmienić szybko pracę, dostać się do jakiejś fabryki, znowuż trzeba było znajomych [uruchomić]. Zawsze się jacyś znajomi w czasie okupacji [znaleźli] – znajomi ojca, jego koledzy.
To [dostałem się] gdzieś do fabryki parowozów – Zakłady Ostrowieckie, które przed wojną robiły parowozy w Ostrowcu, a w Warszawie były tylko warsztaty naprawcze. Teraz Niemcy zdecydowali, że będą te parowozy [robili] też [w Warszawie]. Tam się dostałem jako uczeń ślusarski. Pracowałem cztery dni w tygodniu, od ósmej rano, do trzeciej. Potem szedłem na komplety. Przed godziną policyjną trzeba było być w domu. Dwa razy w tygodniu chodziłem do szkoły zawodowej. Uczyli bardzo prostych rzeczy, ale miałem bardzo dobry ausweis, bo to była fabryka wojenna – odpowiednie pieczątki z orłem, ze swastyką. Tylko co miesiąc wymieniałem legitymację. Jedna legitymacja była na miesiące parzyste, druga na nieparzyste. Przyszły potem wakacje i potem załatwiłem, że się zwalniałem z pracy o pierwszej. Miałem czas przyjść do domu, umyć się, przebrać, iść na te komplety jako tako wyglądający, nie prosto z fabryki.
Teraz liceum trzeba było robić na kompletach. Było nas sześciu. Profesorom trzeba było zapłacić. Tak było załatwione, że oni mówili: „Od kompletu – tyle a tyle.” ale jak się te pieniądze rozdzieliło między sześciu, to zależało już jak myśmy czy nasi rodzice między sobą się umówili. Ponieważ inni mieli rodziców, którzy jeszcze robili jakieś interesy, a ja nie, więc płaciłem najmniej. Oni płacili więcej. Te komplety [trwały] dwa lata i zdążyliśmy zdać maturę przed samym Powstaniem. „Panie profesorze! Czy nie może wcześniej być tej matury? Front wschodni się zbliża. Coś będzie, więc…” Zdaliśmy ją z jedenastu przedmiotów: religia, polski, niemiecki, historia, matematyka, fizyka, chemia, biologia, propedeutyka filozofii, rysunki techniczne.
- Egzaminy było pisemne czy ustne?
Wszystko było pisemne. Już teraz nie pamiętam. Na pewno matematyka i polski były pisemne. Z religii [pisaliśmy] wypracowanie. Trzeba było napisać „o zewnętrznych czynnikach kształtujących osobowość człowieka” albo „wewnętrznych czynnikach kształtujących osobowość człowieka”. To ja napisałem o tych wewnętrznych, że rozum, uczucia i wola. Taką rozprawę i na tej podstawie dostałem [zaliczenie] z religii. Polski – było łatwe wypracowanie, trzy tematy do wyboru, dwa z literatury, jeden wolny. To ja z literatury, już nie pamiętam co, ale napisałem. […]
- Czy zetknął się pan z konspiracją?
Tak. Z konspiracją wcześniej każdy się zetknął. Najpierw były gazetki. Sąsiedzi u nas w domu [mieli]. Zawsze raz w tygodniu chodziłem i ojcu przynosiłem gazetki od sąsiadów. Wiadomo, jak jest konspiracja. Myśmy patrzyli tak: pierwsza rzecz, żeby nas nie złapali, druga rzecz, zdać maturę. To nie była kwestia osobista, żeby zdać maturę, ale to był patriotyczny obowiązek. Wiadomo, że Niemcy inteligencję tępią. To musimy się kształcić, żebyśmy tych, których oni wytępią, zastąpili. Konspiracja akowska to rzecz, która była na boku. Ale we wrześniu 1943 roku przychodzi kolega, który był w innym komplecie, a myśmy się znali z nim, i mówi: „Słuchajcie chłopaki! Włosi skapitulowali, front wschodni się zbliża, no to co? To najwyższy czas, żebyście się zapisali do AK”. Mówię: „No tak! Nie mogą się obyć bez nas”. Mówimy: „My pracujemy wszyscy w dzień, po południu mamy komplety. Zapiszemy się pod warunkiem, że taki dzień na te zbiórki dostaniemy, żebyśmy mogli wszyscy przyjść. To musimy w czasie zegrać. A poza tym lokal gdzie?”. W końcu stwierdził, że u mnie, bo już wszystkie lokale były jakoś zajęte albo na konspirację, albo na [komplety]. Zasadniczo nie powinno się mieć w tym samym lokalu kompletów i zbiórek AK. W każdym razie do mamy mówię tak: „Przed wojną było przysposobienie wojskowe. No to teraz najwyższy czas, żeby to przysposobienie wojskowe zacząć, a lokal musi być u mnie”. I odbywały się te zebrania u mnie raz na tydzień.
Potem się zmieniało, rozmaicie było, ale część tego było u mnie. Raz na tydzień była zbiórka i pierwsza lekcja – teoria strzału. Punkt celowania, linia celowania od oka strzelca przez szczerbinkę, muszkę, do punktu celowania. Karabin – dziesięć części na pamięć. Wszystko teoria. Dopiero w pewnym okresie przyniesiono nam środek karabinu: na cztery takty, jak się ten zamek rusza. Potem karabin, potem pistolet maszynowy, rewolwery, pistolety, granaty ręczne, materiały wybuchowe. To wszystko zapisywało się w notatkach, w piecu się trzymało, żeby to [nie wpadło w niepowołane ręce]. Oczywiście musztra. Musztrę już w trakcie szkoły powszechnej się znało. W szkole powszechnej na gimnastyce była musztra. Raz pojechaliśmy na ćwiczenia do lasu, we wrześniu 1943. Bodajże do Radości, jeszcze było tak, że to w niedzielę. Mamy wpierw [jechać] pociągiem z Warszawy, każdy wsiadł do innego wagonu. Wysiadamy w Radości – pusto. To już był październik czy wrzesień. Letników nie ma. Wychodzimy z tej stacji, jest ulica niebrukowana, jak to wtedy, tylko jest chodnik wąski. Na tym chodniku kolumna idzie w odstępach co dziesięć kroków. Wleźliśmy do tego lasu i tam była musztra zwarta, musztra luźna, natarcie plutonu, z przerwą na kanapki. I wesoło się wróciło do domu.
Przysięga oczywiście była, też w październiku. To było w mieszkaniu na Powiślu, na ulicy Radnej, u Jurka Jóźwiaka. Był tak: dowódca batalionu, dowódca kompanii, dowódca plutonu, dowódca drużyny, dowódca sekcji i nas pięćdziesięciu – coś takiego, ksiądz kapelan, tekst przysięgi. Palce kładło się na krucyfiksie, to było bardzo emocjonujące, wzruszające.
Teraz tak wyglądało to życie: rano praca, po południu komplety, raz w tygodniu AK, czasami kazali nam iść i opisać jakiś budynek, czy liczyć, ile samochodów wjechało czy wyjechało z niemieckich koszar, z pułku lotniczego. Stałem i liczyłem, ile samochodów wjechało, ile wyjechało – nie wiem po co. Na górze wiedzieli, po co to jest!
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku, pierwszy dzień Powstania Warszawskiego?
Dobrze zapamiętałem. Myśmy siedzieli na Kolonii Staszica. Na Prezydenckiej 7 stacjonował pluton. Mieliśmy wszystkiego dwa pistolety. Batalion miał za zadanie uderzyć przez Pole Mokotowskie, z Wawelskiej na
Stauferkaserne na Rakowieckiej (w budynku SGH), co już było zadaniem beznadziejnie głupim. Na Polu Mokotowskim stała niemiecka artyleria przeciwlotnicza – okopana, druty kolczaste i oczywiście karabiny maszynowe, żeby bronić tych stanowisk, tych dział przeciwlotniczych. Dopiero
Stauferkaserne było dalej. Broń nasza była gdzieś, w jakichś cieplarniach i w tych cieplarniach zakwaterowało się wojsko niemieckie w drodze na front wschodni. Oni nic nie wiedzieli, że tam jest broń, ale myśmy nie mogli tej broni [dostać]. Jedna kompania poszła, słabo uzbrojona i niewiele z tej kompanii zostało.
Myśmy dziesięć dni siedzieli na Kolonii Staszica, na strychach, albo w piwnicach. Potem zaczęła tam buszować RONA: gwałcili, mordowali, palili. Myśmy mieli szczęście, że na strych nie wleźli, a właścicielkom też tylko zabrali biżuterię i poszli, nikogo nie zgwałcili. Potem dopiero, po dziesięciu dniach, przez Pole Mokotowskie przeprowadzono nas na Polną, Koszykowa róg Lwowskiej, do budynku szkoły architektury. Tam było dowództwo odcinka. Z sześciuset osób batalionu tylko czterysta się tam dostało. Potem byliśmy na Polnej, naprzeciw Politechniki. Wcielono nas do 3 Batalionu Pancernego „Golski”. Oni wszyscy mieli szare kombinezony, proporczyki czarno-pomarańczowe, berety [i byli oddziałem broni pancernej]. Myśmy zachowali odrębność, byliśmy jako dwie kompanie „Golskiego”, ale uważaliśmy się za Batalion Szturmowy „Odwet”.
- Pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?
Jedno chyba było, jak myśmy leżeli na tym strychu i przyszli ci z RONA. Myśmy się bali, że wlezą na strych. To był bardzo, bardzo nieprzyjemny dzień. A w Powstanie to mieliśmy szczęście. Tam Niemcy nie atakowali specjalnie. Myśmy byli w tym budynku, mieliśmy wykłady, musztrę, to, tamto. Potem nas posłano na Noakowskiego, tam siedzieliśmy w domach. Dół był zabarykadowany, na pierwszym piętrze był jeden karabin, co dwie godziny, ktoś się przy tym karabinie zmieniał. Na drugim piętrze były butelki z benzyną. Niemcy coraz to strzelali przez ulicę, ale siedziało się w przedpokoju wewnętrznym, tak że pociski ostrzelały tylko zewnętrzne pokoje. W nocy chodziło się czasami na wyprawy, na Pole Mokotowskie, po jarzyny.
- A czy były jakieś momenty radości?
Najbardziej wzruszający był 15 sierpnia, jak w szkole architektury wszyscy się zebrali, była Msza święta, wszyscy żeśmy zaśpiewali: „Jeszcze Polska…” i „Boże coś Polskę…”. A potem, po południu, był koncert. Na jednej z tych sal Ekiert, bodajże, grał „Etiudę rewolucyjną” Szopena pod akompaniament karabinów maszynowych, które było słychać. To było niesamowite wrażenie. Mieczysław Fogg śpiewał „Tulipany” – inne patriotyczne rzeczy też, ale „Tulipany”, pamiętam, zaśpiewał. […]
- A „Ostatnią niedzielę” też śpiewał?
Nie. „Ostatnia niedziela” to był przedwojenny kawałek. W czasie wojny były modne „Chryzantemy”, „Walc Francois”, „Wioletta” zdaje się. Jeszcze nie byłem tymi rzeczami specjalnie zainteresowany. Podkochiwałem się trochę, ale to była cielęca, jak to się mówi, miłość.
- A w kim się pan podkochiwał? Miał pan jakąś sympatię w czasie Powstania?
W czasie Powstania nie było na to czasu. Ale po prostu to była jakaś dalsza rodzina. Brat i siostra. Jurek był młodszy ode mnie o rok, a ona była dwa lata starsza ode mnie. W wakacje przed Powstaniem, na kolonii pocztowców w Świdrze. Ministerstwo Poczty miało kawałek lasu w Świdrze, tam były domki Andriolliego, tego co ilustrował „Pana Tadeusza”, miał takie domki, z tamtych czasów i to było wynajmowane na tydzień, na dwa. Ponieważ ciotka pracowała na poczcie, więc całe lato tam siedzieliśmy. Bawiliśmy się w Indian, w kowbojów. Starsze towarzystwo mogło potańczyć. Krysia była dwa lata starsza ode mnie, to niby się w niej zakochałem. Wiersze pisałem. Po dwóch latach mi się to znudziło pisanie wierszy, bo już ona potem znalazła jakiegoś chłopaka. Rodzice nie chcieli jej pozwolić, oni się w gruncie rzeczy pobrali. Mieszkali na Pradze, zdaje się, byli wyewakuowani przez Niemców. Ona zmarła zaraz po pierwszym dziecku.
- A w Powstaniu nie miał pan żadnej sympatii?
Nie. Porucznik „Roman” bardzo pilnował, żeby wszystko było osobno. Nawet był przeciwny, żeby dziewczęta nosiły spodnie. Co było idiotyczne, bo przecież w takich warunkach, jak się było, spodnie były znacznie praktyczniejsze. Przed wojną był zawodowym podporucznikiem saperów, w czasie Powstania dostał porucznika. […]
Początkowo, w szkole architektury, były kuchnie na dole i dostawaliśmy jedzenie. Ale potem była już tylko kaszka „pluj” przeważnie. To trzy razy dziennie, raz słona, raz słodka, z otrębami. Potem już tej kaszy „pluj” miało się po uszy.
- Jak był pan już u „Golskiego”, to miał pan jakieś dyżury?
Zawsze jest oficer służbowy, podoficer służbowy i strzelec służbowy. Kiedyś mnie wyznaczyli na strzelca służbowego, nie batalionu, ale całego zgrupowania [w budynku] Architektury. Oficer służbowy z podoficerem, obeszli cały budynek koło jedenastej, dwunastej w nocy. Sprawdzili, czy wszystko [w porządku], czy ubrania są złożone w kostkę. Myśmy spali na stołach kreślarskich, bo nie było na czym. Na środku był stół i wszystko powinno być złożone w kostkę, czy bluzy, czy spodnie. On to sprawdzał. Obszedł i poszedł spać. Podoficer służbowy potem też poszedł spać. Zostałem sam jeden, przy lampce i kiwam się nad tą lampką, też drzemię, ale jestem i siedzę. Potem słyszę jakąś straszną strzelaninę. Strzelanina, strzelanina, tupot – wpada łączniczka. Patrzę, siostra jednego z moich kolegów. Starsza od niego i ode mnie, tyle że się znaliśmy. Z meldunkiem jakimś wchodzi. Niemcy właśnie wtedy zaatakowali politechnikę. Musiałem teraz latać, szukać wszystkich służbowych. Potem, już rano, leciał jakiś oddział z PIAT-em, bronić tej politechniki. Ale to nie wyszło, było za dużo wolnej przestrzeni i z politechniki nas wyrzucili. Potem się front ustabilizował. Bomba rąbnęła w architekturę, ale już myśmy byli na Polnej. Jak na Powstanie, było względnie spokojnie – dyżury, wykłady. Jak byliśmy na Polnej, to też się spało przy butelkach, granatach, żeby w razie czego jakiś opór dać. Jeszcze pamiętam, jak Amerykanie przylecieli i zrzuty były. To już było za późno i większość tego dostali Niemcy, nie my.
- A jak wyglądały te ostatnie dni, jak Powstanie chyliło się już ku upadkowi?
Najpierw było zawieszeni broni. Jak było zawieszenie broni, to było wiadomo, że pewno się skończy kapitulacją. Przede wszystkim każdy mógł chociaż troszeczkę odespać. Potem trzeba było wymyślić, jeżeli pójdziemy do niewoli, co trzeba mieć – plecak, chlebak. Chlebak – dostałem jakąś torbę; plecak – też każdy jakoś zaimprowizował. Dostałem jakiś płaszcz zimowy od kogoś, taki po kostki prawie. Furażerkę jakąś też miałem, oczywiście opaska. Potem dowództwo powiedziało, że będziemy szli do niewoli, a jak ktoś nie chce, to niech idzie z ludnością cywilną, do wyboru. Zdecydowałem, że co będę robić? Ojciec zmarł, mama była na Woli, więc nie miałem pojęcia, [co z mamą], myślałem, że może nie żyje, bo na Woli mordowali. Żony oczywiście nie miałem ani dzieci, ani rodziny, sióstr, braci. Bolszewicy są z drugiej strony. Acha! Jeszcze jak przyszła [wiadomość], że ma być Powstanie, myśmy wszyscy chcieli Powstania, ale jakoś nie mogłem sobie [tego] wyobrazić. Mówię tak: „Będzie Powstanie, wygramy, wyrzucimy Niemców!”. Ale co dalej? Tu moja wyobraźnia zupełnie zawodziła. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co będzie, było dla mnie zagadką, co może być [później]. Pójdziemy do niewoli, miejmy nadzieję, że Niemcy uszanują konwencją genewską, a od bolszewików będziemy dalej. Domaszerowaliśmy do Ożarowa i stamtąd nas po dwóch, trzech dniach, rozwieźli po całych Niemczech do obozów jenieckich.
- Do jakiego obozu pan trafił?
Najpierw stalag X B w Sandbostel, między Bremą a Hamburgiem. Potem powiedzieli, że podoficerowie mogą jechać na roboty do Austrii. Koledzy, którzy byli przedtem ze mną w „Odwecie”, a w czasie Powstania znaleźli się gdzie indziej, to byli już kapralami. Jeden był architekt, więc on mi na odwrocie legitymacji wypisał awans na kaprala. Nas tam rejestrowali. Rejestrację prowadzili podoficerowie wrześniowcy. Po pięciu latach byli fantastycznie zagospodarowani. Mundury mieli porządne i onucki. On mnie pyta się o stopień, więc mówię: „Strzelec z cenzusem.” A on mi napisał:
Fähnrich, czyli podchorąży. Wobec tego jak kolega mi wypisał awans na kaprala, nikt tego nie sprawdzał, to zgłosiłem się na ten wyjazd. Pojechałem do Austrii. Potem, jak wyswobodzili nas, wywabiłem ten awans, już nie chciałem lipy uskuteczniać.
Do Austrii pojechaliśmy, to był stalag XVIII C w Markt Pongau, koło Salzburga, w górach. Przede wszystkim lepszy klimat, bo między Bremą a Hamburgiem deszcz padał cały czas, burze i wiatry, zimno, szkarlatyna. Tu było sucho, był mróz, ale było sucho. Chodziło się na komenderówki, w jakiejś fabryce. Cywile wybijali w skałach korytarze, bo miała być cała fabryka przeniesiona pod górę. Nie doszło do tego, bo wojna się skończyła. 8 maja dopiero Amerykanie przyszli nas oswobodzić.
Wtedy zachorowałem na wysiękowe zapalenie opłucnej. Fajtnąłem na zbiórce rano, zawieźli mnie na izbę chorych, potem byłem już na izbie chorych w lepszych warunkach, w koszarach niemieckich. A potem do niemieckiego szpitala wojskowego w Salzburgu. Jeszcze Niemcy byli, jeńcy, ale ten szpital funkcjonował jak należy według wszystkich niemieckich reguł. To był szpital przy klasztorze i Amerykanin pilnował tego wszystkiego. Była brama, on siedział w leżaku palił cygaro, karabin stał oparty o drugą stronę bramy i on ich pilnował. Najpierw wytoczyli mi pięćset centymetrów wody z płuca, w szpitalu niemieckim czterysta centymetrów, więc ledwo mogłem się ruszać. Ale potem byłem walking wounded, czyli chodziłem. Cały Salzburg wtedy zwiedziłem. Amerykanie płacili jakieś pieniądze. Potem wróciłem do obozu. Wszyscy jeńcy, Amerykanie, Francuzi, pojechali do domu, Rosjanie też, zostali tylko Polacy. Przysłali nam oficerów z Murnau, to się nazywało Polski Batalion w Markt-Pongau. Potem okazało się, że są dwie listy. Jedna na powrót do Polski, druga na wyjazd do Andersa. Namyślałem się może jeden dzień, ale bardzo szybko zdecydowałem, że wolę do Andersa. W Austrii nie ma po co zostawać, do Polski to nie, bo nie wiem, gdzie jest mama, a nikogo właściwie [nie miałem], więc nie. Ale byłem jeszcze na izbie chorych, pod obserwacją, to: „Ty się nie możesz zapisywać nigdzie, dopóki nie pójdziesz do kompanii”. Do kompanii mnie przenieśli na trzy dni przed tym wyjazdem do Włoch. Była długa kolejka. Miało być dwustu, a ja się zapisałem jako sto dziewięćdziesiąty dziewiąty, coś takiego. Znów miałem szczęście. Koledzy powiedzieli: „Nie martw się! I tak pojedziesz, i tak pojedziesz. Jak samochody ruszą, to my [cię wciągniemy]”.
1 sierpnia była rocznica Powstania. Amerykanie nas żywili, dostawaliśmy paczki. Było duże pudło i tam było dla dziesięciu osób wyżywienie na cały dzień. Trzeba było rozpakować i odgrzać, kuchni polowej nie było. Dopiero na to święto przyjechali cywile z Salzburga, z wizytą i jakiś ksiądz. Wieczorem w przeddzień [rocznicy] był Apel Poległych, przy ognisku, każdy podał nazwiska. Potem, to było wczesnym popołudniem, zrobiono jakieś przedstawienie. Scena była na zboczu góry i ktoś [przygotował] jakieś teksty o Powstaniu. Skończyło się wieczorem, wracamy teraz do obozu i zaczyna się strzelanina. W pobliżu były budynki fabryczne i tam Niemcy schowali broń. Było pełno visów naszych, polskich. Chłopaki pobrali visy, amunicja była – zaczęli teraz strzelać. Z miasta przyleciały patrole amerykańskie: „Co się dzieje?!” – „A nic! Polacy celebrują rocznicę Powstania!”. Cztery akaczki z Oberlangen biegały, wzięły benzynę, podpaliły parę stogów, żeby było weselej. Potem poszliśmy spać. Rano była msza polowa. Ksiądz wygłosił kazanie. Dowiedzieliśmy się wtedy, jakimi wielkimi bohaterami jesteśmy. Potem był obiad, a potem była jakaś zabawa, na którą nie poszedłem.
- Później z armią generała Andersa dostał się pan do Anglii, tak?
Następnego dnia wyjeżdżamy, dziesięć ciężarówek, w każdej po dwudziestu. Na każdą ciężarówkę wskoczyło [jeszcze] paru cywilów. Tak że do Włoch dojechało nas więcej niż dwustu. Myśmy jechali jako rodziny wojskowe, bo Francuzi i Anglicy już nie przepuszczali [wojskowych]. Dotarliśmy do Włoch, do obozu przejściowego i stamtąd nas rozparcelowali po całym korpusie. Anders mądrze robił, że wszystkich akowców nie wpakował razem w jedno miejsce. Dostałem się do 16 Pomorskiej Brygady Piechoty, gdzie byli wszyscy Ślązacy (albo Ślązoki) albo akowcy, z Rosji ani jednego nie było, a oficerowie byli z Murnau. To była brygada 2 Dywizji Pancernej. Anders tych, którzy przeszli wojnę, wszystkich posyłał do szkół, a tych, którzy przyjechali, szkolił na następną wojnę. Mnie posłali potem do podchorążówki. Nas było ośmiu z AK w kompanii i jak się dostać do podchorążówki? Trzeba mieć dużą maturę, a myśmy nie mieli żadnego papierka nawet na szkołę powszechną. W czasie wojny mała matura wystarczała. W końcu raz wracamy z ćwiczeń, w południe. Szef woła, czyta osiem [nazwisk]: „Zameldować się w kasynie podoficerskim o godzinie czternastej”. Pytamy się: „Panie szefie! O co chodzi?”. – „Nie wiem. Rozkaz!”. – „Okej!”. Po nazwiskach [poznaliśmy, że zostali wyczytani] kandydaci na podchorążówkę. Od razu czterech odpadło, nie poszli w ogóle. Dla nas czterech – egzamin z algebry, geometrii, wypracowanie z polskiego. [Potem] przerwa na papierosa. Wołają mnie potem. Napisałem o Konarskim. [Polonista] mówi, że dobrze napisałem. Jeszcze się pyta na temat epoki króla Stasia. Polski zdany. Matematyka – mówi, że jakieś dwa błędy zrobiłem, czy mogę poprawić? Poprawiłem. Jeszcze parę wzorów na pamięć, ale algebra była gimnazjalna, to okej. Następny [egzaminator] pokazuje mi jakiś kamień: „Co to jest?”. Mówię: „Chyba wapień”. – „Wzór!”. [Podałem.] „Gdzie się wapień w Polsce pokazuje?” Mówię: „Góry Świętokrzyskie, Pieniny, Jura Krakowsko-Częstochowska.” „Jaki pożytek z tego?” – „Wapno gaszone…”. – „Wzór!” – jeszcze parę wzorów. Potem jakiś instrument pokazuje: „Co to jest?”. – „Barometr”. – „Na jakiej zasadzie działa? Po co to jest?”. – „Ciśnienie”. – „A po co mierzymy ciśnienie?”. – „Pogoda, poziom nad poziom morza…”. Potem dostałem świadectwo, że zdałem egzamin sprawdzający z zakresu małej matury.
- Pan przyjechał do Londynu i zdecydował się tu zostać. Czy pana mama przeżyła Powstanie?
Tak. Mama była wywieziona do Gorlitz, Zgorzelec. Wróciła potem do Warszawy. Jak przyjechaliśmy do Anglii, to oczywiście chciałem nawiązać kontakt. Już jeden mój kolega znalazł rodzinę na Pradze. Miałem adres ciotki na Pradze, więc mówię, żeby ta jego siostra czy koleżanka poszła do niej. Znalazłem mamę. Dostałem list. Mama oczywiście pisała, żebym wracał. Ale wrócę i co? Będę tylko ciężarem, bo chcę dalej studiować.
- Kiedy pan przyjechał pierwszy raz do Polski?
W 1992 roku. […] Na reżymowy paszport bym nie przyjechał, a na brytyjskim mi nie zależało. Po świecie mogłem jeździć na
travel document. Jednocześnie, jeżdżąc na
travel document, reklamowałem, że Polska nie jest wolna, bo to był dokument ważny na wszystkie kraje świata z wyjątkiem Polski.
W dalszym ciągu nie mam [świadectwa] dużej matury. Zapisałem się więc do liceum handlowego. Idę raz ulicą, jeszcze w mundurach byliśmy. Mieszkaliśmy w obozie, chodziliśmy do szkoły. Jakiś podporucznik idzie, salutuję, on mi odsalutował. On się obejrzał do tyłu i ja się obejrzałem do tyłu. To był pasierb mojej ciotki. Czekał teraz w obozie na powrót do Polski. Przyjechałem do niego. On mówi: „Wracam do domu. Mam żonę i córkę, więc muszę do nich wrócić. A ty co?”. – „Mnie się wydaję, że lepiej jak zostanę w Anglii”. A on mówi: „Zostań. Jak wrócisz do Polski, to nic nie zyskasz, a możesz stracić. A jak zostaniesz w Anglii, nic nie stracisz, a możesz zyskać”. […] Mamę sprowadziłem tutaj w 1959 roku. Po Gomułce, jak były już łatwiejsze rzeczy z wyjazdami, to się zdecydowałem mamę sprowadzić.
- Pan miał w Powstaniu dwa pseudonimy?
Tak. „H3”, bo to była sekcja H i w sekcji H – dwa, trzy, cztery… Potem kazali nam coś sensowniejszego [wymyślić]. Byli jacyś Kowalscy, Wierusze, to niech będzie „Wierusz”.
- Mam jeszcze takie ostatnie pytanie: czy jak by miał pan znowu 19 lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Tak. W powstaniach zawsze byli młodzi i głupi. Zależy jak na to Powstanie patrzeć, z jakiego punktu widzenia. Z naszego punktu widzenia, to byliśmy młodzi, chcieliśmy Niemców wyrzucić i sprawa była załatwiona, a o resztę niech się martwią ci na górze. Ci na górze musieli Powstanie zrobić, bo jak by oni nie zrobili, to my byśmy sami może zrobili. A że oni nie przemyśleli tego do końca, pomijając samą decyzję o [wybuchu] Powstania – [politycznie i strategicznie. Taktycznie idiotyzmem dla mnie było o piątej zaczynać. „Monterowi” coś do głowy strzeliło, że o piątej. To był idiotyczny pomysł. No i te obiekty do zdobycia! Przecież jak można było bezbronnych ludzi rzucić na zdobywanie
Stauferkaserne. Wiadomo było, że to się nie zdobędzie. Trzeba było scenariusz zmienić. Zaatakować te punkty, które były łatwe do zdobycia. Teraz „mądry Polak po szkodzie”. Według mnie, oni mieli na myśli tylko dwa scenariusze: jeden to powtórzenie roku 1918. Niemcy są pobici na zachodzie, chcą kapitulować i chcą tylko pojechać do domu. W Warszawie w 1918 roku Niemcy się schowali, potem podpisali papierek i pojechali do domu. Warszawa była wolna. Postrzelali trochę na ulicy, powstania wielkopolskie udały się. Drugi scenariusz, że alianci wylądują na Bałkanach i pójdą przez Rumunię, Węgry. Dostaniemy zrzuty, lotnictwo i wtedy Powstanie w Polsce się uda. Ani jednego, ani drugiego scenariusza nie można było zrealizować, a trzeciego nie potrafili wymyślić. W rezultacie mnóstwo ludzi w pierwszym dniu Powstania zginęło całkiem niepotrzebnie.
Londyn, 26 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama