Mieczysław Józef Wroczyński „Stary”
Nazywam się Mieczysław Józef Wroczyński. W czasie Powstania używałem imienia Mirosław, pseudonim w czasie Powstania „Stary”. Byłem kapralem podchorążym w Zgrupowaniu „Chrobry II” i dowódcą łączności w I batalionie, który nosił nazwę „Lech Żelazny”, a według numeracji był I batalionem tego zgrupowania, czyli 15. pułku piechoty AK.
- W których dzielnicach pan walczył?
Początkowo walczyłem jako wolontariusz na Woli. Częściowo w Śródmieściu, w rejonie ulicy Chłodnej, Leszna, Ogrodowej, placu Saskiego, Elektoralnej – mniej więcej koło Hal Mirowskich. A następnie, gdzieś po pięciu czy sześciu dniach (już dobrze nie pamiętam) był duży nacisk niemiecki, cofały się oddziały, przeszedłem razem z kolegą do Śródmieścia – też białostoczaninem, który później poległ w Powstaniu. Tam natrafiłem na Zgrupowanie „Chrobry II”, które było właściwie w stadium organizacji i chętnie przyjmowało ochotników. Swego macierzystego oddziału niestety nie mogłem odszukać w chaosie pierwszych godzin Powstania, pierwszych dni, więc wstąpiłem do Zgrupowania „Chrobry II” i już od tego czasu, z tym zgrupowaniem, walczyłem w Śródmieściu. Przeważnie w rejonie ulicy Chmielnej, Aleje Jerozolimskie, Żelazna, aż po plac Kazimierza, pod dawny Dworzec Główny. Cały rejon: Złota, Sienna, Towarowa, [Plac Kazimierza].
- Proszę podać swój rok urodzenia.
Urodziłem się w 1919 roku, w wolnej już Polsce, w przeciwieństwie do moich braci, którzy porodzili się jeszcze pod zaborem rosyjskim, przed pierwszą wojną światową.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Gdzie się pan urodził?
Urodziłem się w Łowiczu, w czasie wojny bolszewickiej. Nie tylko bolszewickiej, bo to była i ukraińsko-polska i polsko-bolszewicka. Urodziłem się, że tak powiem, w drodze. To znaczy ojciec mój, który wtenczas pracował na kolejach państwowych jako specjalista budowy kolei, był zmilitaryzowany, bo kolej była zmilitaryzowana, i musiał się przemieszczać z miejscowości do miejscowości – w miarę potrzeby. Łowicz był jednym z takich etapów i tam się urodziłem.
- Jaki był pański dom rodzinny?
Pochodzimy ze starej szlachty polskiej, średniej – ani małej, ani magnatów. Według rodzinnych podań prawdopodobnie przodkowie byli pochodzenia tatarskiego. Z Podola pochodziliśmy, gdzie był majątek Wroczyn, należący początkowo do naszej rodziny. Później wszystko się rozchodziło, bo rodziny się rozrastały i moi przodkowie, powiedzmy w prostej linii, trafili na Mazowsze. Stąd mamy pierwszy wiarygodny dokument z czasów Królestwa Polskiego, który miałem w rękach, czytałem, a który zaginął później – lat temu ze dwadzieścia, ze trzydzieści chyba. Był w posiadaniu mojego brata. To było z roku 1822, wystawiony na imię Andrzeja Wroczyńskiego. Było to poświadczenie szlachectwa, wtenczas wymagane przez władze carskie, na podstawie przedłożonych dokumentów. Później rodzina moja znalazła się… Najpierw w okolicach Warszawy, rodzina mojego ojca, później w samej Warszawie. Córka niedawno odszukała w Górze Kalwarii mego przodka. Uważam, że to jest na pewno [nasz przodek], dlatego że on miał na imię Kazimierz, był lekarzem w Górze Kalwarii.
- Proszę opowiedzieć o przenosinach pana rodziny.
Pierwsza wojna światowa zrujnowała moich rodziców, bo znaleźli się przymusowo w Rosji. Ojciec został zmobilizowany przez władze carskie jako specjalista kolejowy i stąd musiała cała rodzina wyjechać na wschód. Między innymi mieszkali na Łotwie, później nad Donem. Nastała tam rewolucja. Wrócili dopiero gdzieś pod koniec 1918 roku. Jeszcze przed rozbrojeniem Niemców wrócili do Warszawy, gdzie mieszkali moi dziadkowie i moje ciotki na ulicy Górnośląskiej 8 – [adres] pamiętam jak dzisiaj. Byli wpisani wszyscy, łącznie z moimi rodzicami i braćmi, do tak zwanych Ksiąg Ludności Stałej Warszawy. Nie wiem, czy te księgi jeszcze istnieją, czy nie istnieją.
Miałem czterech braci, starszych ode mnie. Taka ciekawostka, wszyscy służyliśmy w kawalerii.
- Gdzie pan zaczął chodzić do szkoły?
Zacząłem chodzić najpierw do wiejskiej szkółki w miejscowości Wygoda, leżącej przy szosie Zambrów-Łomża. Tam nas losy też rzuciły swego czasu, w drugiej połowie lat dwudziestych. Później z kolei chodziłem do szkoły na Kaszubach, w miejscowości Łąg. Miałem trudności najpierw z porozumiewaniem się z dziećmi, ponieważ oni mówili po kaszubsku, a ja po polsku. Stąd mnie nazywali „Żydkiem”, bo mówiłem inaczej. „Żydek”, „Żydek” – takie do mnie przezwisko przylgnęło. Następnie przenieśliśmy się do miejscowości Kościerzyna. Później maszerowaliśmy wraz z budową magistrali węglowej Bydgoszcz–Gdynia, bo mój ojciec pracował przy tym jako projektant i budowniczy. Po zakończeniu budowy tej kolei, budowy portu, ojciec stracił pracę. Równocześnie przyszła bardzo ciężka choroba, tak że niezdolny był do pracy. Moimi rodzicami i mną zaopiekował się mój najstarszy brat, który był zawodowym oficerem w 10. pułku ułanów w Białymstoku. Mieszkaliśmy w kwaterze oficerskiej, w koszarach. To było w 1932 roku. Od tego czasu już, aż do wybuchu drugiej wojny światowej, mieszkaliśmy w Białymstoku. Ukończyłem tutaj gimnazjum i liceum, bo w międzyczasie była reforma szkolna – wprowadzono czteroletnie gimnazjum i dwuletnie liceum. Ukończyłem gimnazjum i Liceum im. Króla Zygmunta Augusta w Białymstoku i 23 maja 1939 roku otrzymałem maturę.
Dwudziestego szóstego maja tegoż roku byłem już na komisji poborowej, tak jak i moi koledzy i zostałem zakwalifikowany do służby wojskowej. Czwartego czerwca przechodziłem już bramy koszar. Kapral uczył mnie zawijać onuce, co umiałem zresztą z młodości, ale niektórzy mieli z tym rzeczywiście kłopoty. Pierwsza nasza służba wojskowa odbyła się w batalionie roboczym, pod kierunkiem oficerów saperów. Budowaliśmy umocnienia wzdłuż całej zachodniej granicy. Moi koledzy, inni, którzy trafili na Śląsk, pracowali na Śląsku przy budowie fortów. Myśmy pracowali przy sypaniu olbrzymiej wysokości wałów wzdłuż Warty, koło Wrześni, koło miasteczka Pyzdry – nasz cały batalion, byłem w 13. kompanii tego batalionu. Oficjalnie mówiono nam, że to jest wał przeciwpowodziowy, ale nie wolno było robić żadnych zdjęć, wszędzie stały posterunki, nie wolno się było nigdzie oddalać i tak dalej. Tak że widocznie budowało się zbiorniki, które w razie czego miały zalać całą dolinę Warty. Ale to się nie dało ukończyć przed wybuchem wojny, bo to był czerwiec–lipiec. Jakieś sześć tygodni w tym batalionie byłem. Później dostaliśmy zwolnienie na kilka tygodni, wróciłem do Białegostoku. Tu prowadziłem życie młodego człowieka na wakacjach. Byłem harcerzem, ponadto drużynowym, więc harcerzami się zajmowałem. Ale 23 sierpnia (w nocy) zjawił się policjant z paskiem pod brodą, czyli służbowo, wręczył mi za pokwitowaniem powołanie do wojska.
- Gdzie pan został powołany?
Zostałem powołany właściwie do Podlaskiej Brygady Kawalerii, bo taki miałem przydział wojskowy przez Komendę Uzupełnień w Białymstoku, ale przydzielono mnie do obrony przeciwlotniczej Białegostoku.
- Gdzie pana zastał wybuch wojny 1 września?
Wybuch wojny zastał mnie w Białymstoku. Akurat miałem zwolnienie od służby i przyszedłem do domu, do koszar, do rodziców. Brat był… 10. Pułk już wyszedł dawno na pozycję, nad granicę pruską. Rodzice tylko byli. Przyszedłem do rodziców i rano, gdzieś koło godziny piątej, usłyszałem przez radio dziwne komunikaty: „Nadchodzi, nadchodzi, uwaga! Podawane były cyfry jakieś – uwaga, nadchodzi, uwaga, przeszedł przez radio. Głośno”. Były to komunikaty o niemieckich bombowcach, które szły nad Polskę. Ubrałem się więc szybko i wyszedłem na koszary. Mniej więcej po środku koszar, [przed dawną] kantyną, stał na specjalnej biedce przeciwlotniczy karabin maszynowy i raptem nisko, z mgieł ciągnących się nad nami, na wysokości może pięćdziesięciu metrów, może trochę wyżej, wyleciał niemiecki samolot, bombowiec. Cekaem otworzył do niego ogień. Nie wiem, z jakim skutkiem, bo [samolot] zaraz zniknął szybko w tych mgłach. To był pierwszy zwiastun wojny. Momentalnie więc siadłem na rower i pojechałem do koszar imienia generała Sowińskiego w Białymstoku, gdzie było dowództwo obrony przeciwlotniczej, bo tam dowodziłem drużyną alarmową. Dowódcą tego był podporucznik rezerwy Popielak, ojciec mojego kolegi szkolnego, maturzysty, a kolega maturzysta był kierowcą na łaziku u niego. Też został powołany i też [tam] przydzielony. Ponieważ miał prawo jazdy, to zrobili go kierowcą. Trwało to kilka dni. Białystok był silnie bombardowany, mieliśmy sporo roboty. Ciągle trzeba było jeździć, telefonować, [syreny alarmowe] kręcić – było dużo bieganiny. Raz goniliśmy niemieckiego dywersanta – ja z olbrzymim pistoletem Mausera – ale nam przepadł. Przepadł nam między kramami w mieście, jakoś nie mogliśmy go dopaść.
Później, około 10 września, nastąpiła ewakuacja. Otóż ośrodek zapasowy Podlaskiej Brygady Kawalerii został przeniesiony do Wołkowyska. Przyszła tu piechota, która obsadziła koszary. Musiałem pożegnać rodziców, odmeldowałem się w ośrodku obrony przeciwlotniczej. Mój dowódca wyraził na to zgodę. Powiedziałem: „Ponieważ brygada wychodzi, to i ja wyjdę z nią razem”. Na ostatnią już niemal ciężarówkę załapałem się, bo szwadrony poszczególne, które miały konie, to już poszły, a reszta maszerowała na piechotę do Wołkowyska – już zmobilizowanych, już umundurowanych i uzbrojonych. Nie dla wszystkich starczało koni, bo to były oddziały rezerwowe. Tworzony był tak zwany 110. pułk ułanów, do którego wszedłem, w jego skład. Złapałem chyba ostatnią ciężarówkę, która szła w kierunku Wołkowyska. Tam wachmistrz (znajomy mój) dowodził, więc wziął mnie ze sobą i pojechaliśmy do Wołkowyska szosą – dawniej tak zwaną Szosą Zambrowską, która potem idzie w kierunku Wołkowyska, przez obecną naszą granicę koło Michałowa. Wyjechaliśmy stąd gdzieś około godziny dwunastej w południe chyba, a do Wołkowyska dojechaliśmy już chyba koło jedenastej w nocy. Cały czas pod ogniem, pod bombami i pod ogniem działek pokładowych. Szosa była zatłoczona uciekinierami, wojskiem – tam była straszna masakra. Myśmy jechali rozklekotaną ciężarówką. To była zmobilizowana ciężarówka, żydowska, firmy „Igła”, kierowcą był cywil. Ciekawe, bo jak chciał zapalić silnik, to właził pod samochód i jakieś druty [łączył]. Myśmy siedzieli na skrzyni i jako obronę przeciwlotniczą mieliśmy jeden karabin, kolbą którego [stukaliśmy w szeferkę]. Bo silnik warczał, myśmy się oglądali po niebie, jak nadlatywał samolot, tośmy bębnili w szoferkę, to on stawał i wszyscy pryskaliśmy do rowów.
- Jak długo przebywaliście w Wołkowysku?
W Wołkowysku byłem kilka dni. Zasadzono mnie tam do kancelarii żywnościowej, do tak zwanej żywnościówki, której szefem był starszy wachmistrz Gałązka, też mój znajomy od dziecka – to podoficer zawodowy. Kazali mi jakieś kwity wypisywać na konserwy, chleb, suchary i jeszcze coś innego.
Miałem niecałe dwadzieścia [lat]. Nie podobało mi się to bardzo, bo co to za prowadzenie wojny, pisząc kwity. Koszary były stale bombardowane, ciągłe naloty niemieckie były. Karabiny [maszynowe] trzeszczały ciągle, działka biły, ale niewielkie szkody chyba Niemcy ponosili. Znudziło mi się, więc – prawdę mówiąc – zdezerterowałem stamtąd.
Jednego dnia powiedziałem, nie [meldując] nikomu, do widzenia. Razem z kilkoma kolegami nocą poszliśmy na stację Wołkowysk, daleko zresztą za miastem – z półtora kilometra, może więcej. Trzeba było iść piechotą, nocą. Udało nam się uniknąć patroli, które wyłapywały podobnych gości jak my, podejrzanych.
Tak, tak. Bo to jeszcze było przed 17 września. Wpakowaliśmy się do jakiegoś zatłoczonego żołnierzami pociągu, który szedł na wschód. Byli to różni rozbitkowie, z rozbitych naszych oddziałów, którzy jechali na tyły – ranni, nie-ranni. Tak że utonęliśmy w tym tłumie. Dojechaliśmy rano, całą noc żeśmy jechali, do Słonima. W Słonimie wyszliśmy na stację. Co dalej robić? Na ławce, na poczekalni, patrzę, śpi jakiś żołnierzyk. Karabin oparty o ławkę, a on chrapie w najlepsze. Obudziliśmy go, co on tu robi? On mówi, że jest tu na posterunku i zbiera maruderów i wszyscy, którzy przyjechali, to się mają udać do koszar – chyba 76. pułku piechoty, już dokładnie nie pamiętam. Powiedział nam, gdzie to jest. Pomaszerowaliśmy więc tam. Przyjęto nas z otwartymi rękoma, nikt o nic nie pytał: dlaczego, skąd, jak? Każdy z nas dostał do ręki karabin i jazda, do szeregu. W dwuszeregu zbiórka! Wszedłem tam też, była tam kupa takich samych żołnierzy jak ja, maturzystów, którzy… Myśmy byli zresztą wyszkoleni. Była to tak zwana marszówka piesza, czyli na uzupełnienia. Akurat tak to się złożyło, że to był ranek, niedziela, 17 września. Nie wiedzieliśmy nic o tym, że bolszewicy ruszyli. Jakoś przypadkowo znalazłem się tego dnia na rynku. Pamiętam, w Słonimie – miasteczka zresztą nie znałem, niewielkie miasteczko było – podbiegł do nas jakiś jegomość w mundurze harcerskim, ale już w wieku koło trzydziestu lat (na oko) i mówi do nas: „Słuchajcie, chłopcy – bo byłem z dwoma kolegami – bolszewicy przeszli granicę”. Bardzo nas to zaskoczyło. Poszliśmy z powrotem do koszar. Jak uszliśmy kilkadziesiąt kroków, to między sobą: „Pewno to jakiś dywersant”, bo było przed wojną w Polsce dość sporo ludności niemieckiej. Myśmy nawet kolegów mieli w gimnazjum takich. Oni robili różne historie, dywersję różną. „To jakiś dywersant, trzeba go [zatrzymać].” Odwróciliśmy się, a już go nie było. Machnęliśmy więc ręką, poszliśmy do koszar. Jeszcze po południu mieliśmy ćwiczenia polowe, jeszcze nas ganiano po olbrzymim placu: „Padnij, powstań” – różne szyki polowe się formowało. A jak zmierzch zapadł, to rozkaz wymarszu. Pomaszerowaliśmy na zachód, w przekonaniu, że idziemy na front. Amunicji mieliśmy niewiele, marszówka nie miała karabinów maszynowych w ogóle, tylko dostaliśmy francuskie karabiny. Amunicji niewiele do tego było. Ale poszliśmy. W nocy przeprawiliśmy się przez Szczarę, w bród. Nie chciałem sobie moczyć eleganckich bucików, które miałem na nogach – oficerskie, angielskie buty, długie – brata mego zresztą, ale pasowały na mnie. On już był na froncie, ubrałem się w jego bryczesy i w jego buty, jak szedłem do wojska…
- W wojsku nie dostał pan umundurowania?
Nie, przyszedłem w swoim umundurowaniu. Byłem na prawach podchorążego, przyszedłem w swoim umundurowaniu. Nie w tych sukiennych, co oni nosili… Podłapałem więc gdzieś jakiegoś chłopskiego konia i na tym koniu, na oklep, przejechałem przez Szczarę. Nie mocząc się, bo inni po pas w wodę musieli maszerować, w nocy i we wrześniu – nie było przyjemnie. Przespaliśmy się w jakimś stogu czy gdzieś pod jakimś daszkiem i, pamiętam, rano pomaszerowaliśmy dalej. Natrafiliśmy na miasteczko, które się nazywało Dereczyn. Tam przyjęły nas na wstępie, od razu, czerwone flagi i brama powitalna, witająca Czerwoną Armię. I równocześnie strzały z tego miasteczka. Zrobiliśmy wtenczas tam porządek oczywiście należyty. Od razu wszystko w tyralierę poszło, bagnet na broń i jazda. Co tam? Jakieś niewielkie siły jaczejki komunistycznej były, tośmy się raz-dwa z tym uprawili. Podpalili bramę i kuźnię, która stała przy drodze. Pamiętam, że [stała] z lewej strony cała umajona, ubrana w czerwone flagi, no to podłożono ogień. Przeszliśmy przez miasteczko. Trwało to z godzinę, zanim żeśmy uporali się z nimi. Niektórzy dostali od razu przy tym lanie, ci, których połapano, a na rękach nie widać było, że strzelał, no to dostał lanie, no to wojna była. I poszliśmy dalej. Gdzieś chyba doba jeszcze była, może więcej maszerowaliśmy. Podłapywaliśmy jakieś furmanki po wsiach, jechaliśmy tymi furmankami. W każdym razie przeprawialiśmy się… W tej chwili dobrze nie pamiętam, wiem, że przeprawialiśmy się przez Niemen, pod miejscowością Mosty, na zachodni brzeg. Później jakoś żeśmy wrócili znów na wschodni brzeg i znów przez Niemen. Nocą przejeżdżaliśmy przez jakieś miejscowości, między innymi pamiętam Jeziory – taka miejscowość. Rano dojeżdżaliśmy do Grodna – o świcie, szaro już było, mogła to być godzina między piątą a szóstą rano – w Polsce nie był czas przestawiany, więc według zimowego czasu, powiedzmy. Dojeżdżaliśmy do Grodna, drzemałem na wozie, budzę się i słyszę łomot. Łomot armat obudził mnie, terkot karabinów maszynowych. A za kilkanaście minut, szosą żeśmy jechali, usłyszałem pierwszy raz w życiu: „Urra! Urra! Urra!”. Myślę sobie: bolszewicy idą do ataku, na sztyki, jak oni mówili, na bagnety. I strzelanina gęsta. Myśmy wzdłuż tej strzelaniny maszerowali. Kazali nam porzucić furmanki, wszystko. Zbiórka, marsz. Pokazywały się sowieckie samoloty, tośmy strzelali, bo szosy były obrośnięte drzewami. Stawało się po kilku i na komendę salwą do tych samolotów się waliło. To były kukuruźniki, zwiadowcze. Mgły były dość nisko, tak że rezultatów nie wiem, ale prawdopodobnie któryś tam coś może i oberwał. Przeszliśmy koło palących się jakichś samochodów, koło jakiegoś dworca. Do miasta żeśmy nie wchodzili, tylko później jakimś piaszczystym, szerokim gościńcem… Wiele wtenczas dróg było niebrukowanych. Zatrzymaliśmy się na jakichś wzgórzach. Kazano nam się tam okopywać – w dole widziałem miasto.
To było Grodno. Grodno cały czas huczało, terkotało, waliła artyleria, wszystko. Bronili się nasi w Grodnie. Nam się kazano na wzgórzach okopać, od miasta jakieś czterysta, pięćset metrów mniej więcej było, wyznaczyć sobie odległości ogniowe. Jak głupi zdjąłem z siebie płaszcz, bo mi za ciężko się robiło, i rzuciłem go na wóz taborowy, który szedł za nami. Więcej tego płaszcza nie zobaczyłem. A później gorzko żałowałem, bo zostałem w letnim mundurku, nawet bez swetra. Okopałem się jak należy, zrobiłem przedpiersie, położyłem karabin, kazali załadować karabiny, załadowałem. Ale słonko się schowało za chwilę i zaczęła się mżawka. Zaczęło się robić mokro na plecach, zaczęło się robić mokro pod brzuchem (we wnęce strzeleckiej), ale wstać nie można było, nic. Musieliśmy leżeć. Zacząłem tak dygotać z zimna, że aż karabin podskakiwał, jak trzymałem.
Może ze dwie godziny tak pod tym deszczem leżeliśmy. Coś tam zaczęło od miasta iść, więc podano celownik, wytrzymać – niech się zbliżą – i później była komenda: „Po pięć naboi, ognia”. No to się zamykało, ryp, ryp, ryp. Później, za chwilę artyleria idzie – słyszę [pocisk] artylerii z tyłu, daleko. Później przed nami. Aha, myślę sobie: macają, zaraz nas tu wymacają. Przeniosło, nie doniosło. Za chwilę trzeci bliżej wali – bdziummm – jakieś pięćdziesiąt metrów. Oho, już nas mają. Ale wtenczas przyszedł rozkaz: „Pojedynczo odskakiwać w tył”. Na brzuchach więc ciach, ciach, ciach, ciach – zsunęliśmy się stamtąd. Na dole, za wzgórzem, zbiórka i kolumienką dwójkową biegiem marsz. Przelecieliśmy może z jakiś kilometr, przebiegliśmy i znów wzgórza. Na wzgórzach kazali nam się znów okopać. Okopałem się i patrzę, znajomy widok. Oglądam się, z tyłu, za mną, stary, rosyjski, zrujnowany fort. Przede mną, w dole, szosa. Za szosą kilka budynków. Myślę sobie: kiedy ja [to widziałem]? Znajomy widok. Już zaczynał się zmierzch lekki, już popołudnie późne było. W pewnym momencie myślę sobie: toż to Grandzicze. Rok temu byłem tu na ćwiczeniach wojskowych z Przysposobienia Wojskowego i tu żeśmy na tych fortach ćwiczyli właśnie: kompania w odwrocie, kompania w natarciu, kompania w obronie i tak dalej. Tu żeśmy leżeli, na tym samym forcie. Myślę sobie: no i przyszło się… Teraz to już nie zabawa ani ślepa amunicja, tylko naprawdę. Ale znów puknęliśmy parę razy i znów biegiem. Biegiem przez las. Już widzę, gdzie jestem.
- Czyli znowu się wycofywaliście?
Tak. Myśmy osłaniali przeprawę. Otóż w Grandziczach był poligon, dawne forty rosyjskie, które osłaniały Grodno od strony Prus Wschodnich w pierwszej wojnie światowej – częściowo były zrujnowane. To był teren wojskowy i tam odbywały się różne szkolenia. Byłem tam dwa razy, raz na zlocie Białostockiego Hufca Harcerzy, jeszcze jako chłopiec, a drugi raz już cztery tygodnie na ćwiczeniach Przysposobienia Wojskowego. W rygorze wojskowym, w wojskowym mundurze. Nawet zdjęcia mam z tego, jak wyglądałem. Okazuje się, że my osłaniamy przeprawę promową pod wsią, tak zwaną Sola Bala. Otóż tam Niemen płynie w bardzo głębokim jarze, bardzo wartkim prądem. Myśmy do tego promu doszli, a tam (na promie) masa ludzi. Wszystko się pcha, bo to uciekali i cywile, i wojsko, i to… Prom trochę niewydolny był, powoli to szło. Niemen dość szeroki, prąd wartki, to na linie wszystko, na tym… Dość, że dostaliśmy rozkaz: „Bagnet na broń, torować sobie drogę i na prom”. Pakowaliśmy się na prom, popłynęliśmy i na promie nastąpiła awaria. To znaczy awaria – pokazała się sowiecka tankietka, która otworzyła ogień. Wpadłem do Niemna czym prędzej. Stałem przy barierce, że pod barierkę wpadłem po stronie prądu i momentalnie ze wszystkim – karabin na pasie, ładownice ciężkie, prawie setka amunicji, dziewięćdziesiąt na pasie, a jeszcze w chlebaku i całe oporządzenie. Zmarznięty, przemoczony, to nie czułem tej wody. Poszedłem pod prom. Odbiłem się od dna do góry i głową trafiłem w dno promu, bo on płynął razem ze mną. I panika. A jeszcze ciężki Mauser miałem na pasie (dziesięciostrzałowy), który też ciągnął. Udało mi się jakoś opanować chwilowo, myślę sobie: trzeba się przewrócić na plecy, [pozbyć] się karabinu, bo ciągnie głowę w dół. Ale jakoś przewróciłem się na plecy, prom odpłynął, wynurzyłem się, złapałem powietrze i już na plecach tak. Zakręt Niemna był zaraz. Prąd wyniósł mnie na drugą stronę jakoś. Poczułem, że plecami się oparłem o piach, więc na czworakach – szeroka droga była, ciemno się robiło – wypełzłem na drogę, przewróciłem się tam i leżę. A świszczy nad głową… Zobaczył mnie tam ktoś znajomy. Bo mój brat starszy, który był w tej samej brygadzie, w tym samym pułku, o czym nie wiedziałem – wiedziałem, że został zmobilizowany, widziałem go w momencie mobilizacji w koszarach, ale później nie wiedziałem, z jakim oddziałem on odszedł. Mój brat był, okazuje się, w tym samym pułku i tam się też wycofywał. W kierunku Litwy szliśmy, [przez] Sopoćkinie na Litwę, do granicy litewskiej. Otóż jak był już na Litwie, to ktoś mu powiedział, że widział mnie nad Niemnem poległego. To nie była prawda. Leżałem, jak się ściemniało, podniosłem się, poszedłem. Przy pierwszej chałupie jakiś oficer mnie złapał: „Masz karabin? Do szeregu!”.
- Pamięta pan, którego to było września?
To musiał być 22, może 23 września – trudno mi powiedzieć w tej chwili. Tak gdzieś około 20 września to było. Grodno jeszcze wtenczas się broniło, ale już się, widać, wycofywali wszyscy. Nie wszyscy zdołali się stamtąd wycofać, Sowieci później ich załatwili. Patrzę, że jestem w całej gromadzie żołnierzy. Ciemno już. „W lewo zwrot, marsz!”. Jak marsz, to już dobrze. Zębami szczękam, ani płaszcza, nic. Deszcz leje, błoto jest dosłownie do pół-łydek, grzęznę w tym. Buty mi rozmokły, oficerki tak zwane – bardzo ciężko tym iść na piechotę. Na koniu to się dobrze siedzi, ale na piechotę to się ciężko idzie. W tym tłumie, przepychając się do przodu, trafiłem na mego kolegę gimnazjalnego. Też maszeruje z karabinem na pasie. Mówi do mnie: „Co ci? Dlaczego ty bez płaszcza?”. – „Zgubiłem płaszcz, nie mam nic – mówię – zimno jak cholera, wykąpałem się w Niemnie. Deszcz mnie moczy”. – „Mam w plecaku – on w piechocie był – suchy sweter, to ci dam. Wojskowy sweter”. Wyciągnął z plecaka sweter. W marszu wszystko zdjąłem z siebie, on to trzymał (mundur) i naciągnąłem sweter wojskowy, ciepły, zielony sweter, na guziki zapinany. Mundur na to, ten mokry, i jakoś się poczułem lepiej. Doszliśmy do jakiejś wioski czy majątku. Kazali nam w stodołach, po chlewach, po oborach się rozłożyć. Tylko żeśmy się położyli, a mi się pić chce piekielnie, chociaż deszcz pada. Już oczy mi się zamykają, raptem: „Powstań! Maszerować!”. Okazuje się, Sowieci idą za nami. Znów po błocie. Doszliśmy, po jakiejś godzinie może, do jakiegoś miasteczka. Ktoś latarką poświecił, patrzę – tablica Sopoćkinie, przy drodze, przy trakcie. A równocześnie nad nami widzę jabłonie i nieduże jabłka. Mówię: „Chłopaki, jabłka nad nami”. Wszyscy się rzucili, bo myśmy mało co jedli. Chyba z półtorej doby nic nie jadłem, oprócz owoców, które nam ludność dawała. Dość, że rzucili się na to, za chwilę krzyczą: „Żeby cię szlag trafił! To kasztany, a nie jabłka!”. Doszliśmy nareszcie do pierwszych domów w miasteczku. Pamiętam, taka niska chałupka stała, jakby w ziemię wrośnięta – drzwi były niskie. Stukam, nikt nie odpowiada, to kolbą karabinu walę i krzyczę: „Wody dajcie!”. Nareszcie jakaś kobieta otworzyła drzwi i mówię: „Wody! Dajcie nam wody!”. Ona wyniosła wiadro wody. Zanim się napiłem, to mnie odepchnęli od tego, rzucili się do wody, wszyscy tak chcieli pić. Nie wiem, czy wody ktoś się napił, czy wylali wszyscy w tym ścisku, dość że był rozkaz: „Prędzej maszerować! Maszerować!”.
Doszliśmy do jakiegoś majątku. Nigdzie nie ma miejsca, stodoły wszędzie, tylko nogi wierzgają: „Won! Nie ma miejsca. Won! Nie ma miejsca”. W pewnej chwili sowieckie czołgi się pokazały. Strzelanina, huk granatów ręcznych. Wycofali się. Noc, ciemno. Zabłądziłem do dworskiej kuchni – nie wiem, co to za majątek był – no i jakaś kobiecina dała mi trochę gorącej zupy. Zjadłem zupę, no i gdzieś szukać noclegu? Wyszedłem więc z tego, idę, patrzę – ganek dworski jest i takie nikłe światełko pali się w głębi. Dwór jest na tym… Wszedłem na ganek, widzę drzwi otwarte do obszernej sieni i dalej drugie drzwi otwarte. Widzę oświetlony pokój, stół i widzę, jacyś wojskowi przy tym stole. Przeszedłem sień, wszedłem do pomieszczenia, do tego stołu (długi stół był) i na stole rozłożone były mapy i przy tym w płaszczu narzuconym na ramiona… Patrzę, dystynkcje, generał pochylony i paru oficerów. Uuuu… – myślę sobie – wpadłem tu jak śliwka w kompot. Ale stanąłem na baczność, karabin do nogi, melduję: „Panie generale, ułan z cenzusem – taki i taki – prosi posłusznie o pozwolenie przespania się”. Podniósł głowę, popatrzył na mnie. To był generał Olszyna-Wilczyński, którego nazajutrz albo dzień później, razem z adiutantem, bolszewicy rozstrzelali. Gdzieś wpadł im w ręce. Dowódca Okręgu Korpusu numer 3 w Grodnie. Obejrzałem się i stolik stał i na nim samowar. Tylko poprzeczek nie miał. Nie wiem, dlaczego okręciłem sobie pas od karabinu dookoła ręki, żeby mi nikt nie wyrwał, zdjąłem hełm z głowy i głową [pod] stolik się położyłem.
I usnąłem. Momentalnie usnąłem. Obudziłem się, był świt już, patrzę – światła nie ma, nikogo nie ma, w tym pokoju tylko ja leżę. Cisza wszędzie, nic nie słychać. Zerwałem się prędko, namacałem hełm, na głowę, wyleciałem przez ganek. Patrzę, wzdłuż gazonu pięknych jeszcze róż, stoi dwuszereg i kilku oficerów, jeden wskazał palcem: do szeregu. Stanąłem, znów: „W prawo zwrot! Marsz!”. No więc idę. Idę, ale czuję, że nogi coraz ciężej chodzą. Przede mną idzie, kilka kroków, może dziesięć kroków, jakich wóz chłopski, na którym stoi ciężki karabin maszynowy Maxima. Kapral jakiś i przy nim kilku żołnierzy koło tego wozu. Zdobyłem się na wysiłek, podbiegłem parę kroków, złapałem się za kłonicę. Ktoś jeszcze się trzymał, no i tak maszerowałem za tym wozem. Wszystko by szło dobrze, gdyby nie to, że wóz koło młyna… Był młyn, pamiętam, po lewej stronie. Jakaś rzeczka, no i mostek drewniany. Jak wtenczas w Polsce, w moście musiała być dziura oczywiście i tylne koło wozu wpadło w dziurę. Konik, też zmęczony, nie mógł tego wyszarpnąć. Dość, że kapral wrzasnął na nas, żeby się puścić wozu, z żołnierzami się podparł, wydobyli wózek. Chciałem znów podbiec i złapać się za kłonicę i nie mogłem. Nie mogłem w ogóle podbiec, taki już byłem osłabiony. Reszta tych żołnierzy też.
- Jak długo żeście jeszcze wędrowali i dokąd?
Jeszcze wędrowałem, już samotnie. Później napotkałem maruderów ze trzech chyba…
- Czyli zgubił pan swój oddział?
Zgubiłem, tak. Pod młynem usiadłem, nie miałem siły iść. Zupełnie głodny. Dopiero po jakiejś godzinie może się pozbierałem, poszedłem po śladach wydeptanych. Myślę sobie: może gdzieś dogonię, ale już tylko sam jeden. Ciągle z prawej strony strzelanina była. Wzdłuż tego szedłem. Słychać było warkot silników nad…
Doszedłem mniej więcej do majątku państwowego Sopoćkinie. Spotkałem tam trzech czy czterech, takich jak ja, maruderów którzy radzili się poddać, wbić karabiny bagnetami w ziemię, kolbą do góry – poddać się, jak nadejdą albo Niemcy, albo ruscy, wszystko jedno. Ale doszliśmy do majątku. Tam nas ludzie przyjęli bardzo gościnnie, nakarmili nas rybami gotowanymi. Znaleźliśmy jakieś konfitury, pokładliśmy się na trawniku, słonko zaczęło dogrzewać, osuszyło nas. Po paru godzinach jakiś tabor się pokazał, idących w naszym kierunku, do majątku. Ale, o dziwo, na czele tego taboru jedzie Niemiec. Byliśmy przekonani, że to Niemcy. Łomżyniak między nami był, który miał erkaem (ręczny karabin maszynowy), powiada: „Ja tu po nich pociągnę”. Podmurówka była w dworze, wysoka dosyć, z cegieł i żelazny płot. To państwowy majątek był. On oparł karabin o podmurówkę i: „Kładźcie się, chłopaki, zaraz im dosolimy”. My tam jak jeden, jak owce za nim, pokładliśmy się. Tabor jedzie, patrzę, do chłopaka mówię: „Słuchaj, to chyba Niemcy naszych jeńców prowadzą, bo to w polskich mundurach za nim wszystko”. On na koniu. Podjeżdża bliżej, staje w strzemionach kilkanaście kroków od nas i mówię: „Nie strzelać jeszcze. Zobaczymy, co będzie”. Pada: „Wy z jakiego pułku, chłopcy?”. Okazuje się, że on ma niemiecki hełm na głowie, ale polski mundur na sobie.
- Dołączyliście do tej grupy?
Dołączyliśmy do taboru, jakiejś dywizji. Tabor, olbrzymi tabor. Złapałem wózek z dwoma podchorążakami, na wózek się wepchnąłem, przyjęli mnie, i jechaliśmy do wieczora. Wieczorem, raptem, w taborze strajk. Nie chcą dalej jechać żołnierze. Jakiś oficer wyszedł – pamiętam, droga szła w głębokim jarze, na górze stała leśniczówka – pada: „Kto chce dalej walczyć, kto jest wierny przysiędze – na górę!”. Ja, ci dwaj podchorążacy, jeszcze może ze trzydziestu-czterdziestu się zebrało, na górę weszliśmy, karabin maszynowy na tym: „Rzucać broń do tych łazęgów tam i won! Zostawić wozy, konie, wszystko i won! Żebym was nie było!”. My też mamy karabiny – myślę sobie – to zaraz będzie strzelanina. Widzę tam trochę Białorusinów i innych.
W tym momencie właśnie, kiedy myśmy się gotowali do jakiejś strzelaniny, patrzę, nadjeżdża szwadron – 3. szwadron 110. pułku. Na czele porucznik Sarnecki, Jerzy Sarnecki, dobry mój znajomy. Zerwałem się, zbiegłem na dół, stanąłem na baczność i mówię: „Panie poruczniku, ułan z cenzusem, Wroczyński, melduje się posłusznie z prośbą o przyjęcie do szwadronu”. I za mną ci dwaj podchorążacy – jeden z Zawodowej Szkoły Podchorążych, z czerwonymi naramiennikami. Wcielono nas i wędrowałem z tym… To był ten słynny 110. pułk „Hubala”.
Ze szwadronem wędrowałem dalej i później nas Sowieci wepchnęli… Myśmy aż pod Białystok, do Katrynki doszli, dwanaście kilometrów. Później nas z Puszczy Knyszyńskiej wepchnęli w widły między Narwią a Biebrzą.
- Pamięta pan, jaki to był miesiąc?
To był wrzesień jeszcze. To było pod koniec września. Dwudziestego czwartego września, to była niedziela, przechodziliśmy przez [miasteczko] Janów. Wepchnęli nas w te widły i za Narwią byli Sowieci. W Tykocinie nasz patrol, który się przeprawił, bo mosty były spalone. Odbili nas Sowieci. Nie było mowy, żeby przez bagnistą dolinę wpław się przeprawiać, konie by pogrzęzły. Nas było stu kilkudziesięciu ułanów, tabor do tego jeszcze. A za Biebrzą byli Niemcy, też bagnista Dolina Biebrzy. Tu bagniste doliny są. Nie było mowy – bez łódek się nie można było w ogóle przeprawić.
Tak więc żeśmy się kręcili, aż już były albo ostatnie [dni] września, albo pierwsze dni października. Ciepło było. Wieczorem w zagajnikach żeśmy stali. Nie wolno było ognia palić, nic. Zebrał nas dowódca szwadronu w podkowę, konie za nami stały, parskały. Staliśmy i on powiada: „Chłopcy, robiliście, co mogliście. Chciałem was doprowadzić do Warszawy, która się jeszcze broni”. Myśleliśmy, że jeszcze Warszawa się broni. Pułk poszedł – myśmy nie mogli dołączyć do pułku – przeskoczył w Łomży. Niemcy wzięli ich za zbliżających się Sowietów, a oni przeskoczyli przez miasto cwałem i poszli z „Hubalem”, a myśmy już nie zdążyli. Szliśmy w straży tylnej, nie zdążyliśmy. Podał: „Zwalniam was wszystkich z przysięgi. Każdy niech bierze, co chce. Rozchodzimy się. Będziemy jeszcze ojczyźnie potrzebni” – w tym sensie była mowa, nie dosłownie, ale nie powtórzę tego.
Razem z drugim kolegą zaprzęgliśmy konia mojego do wozu taborowego i pojechaliśmy przed siebie, w nocy. Chłopak, był spod Szczuczyna, znał te okolice jakoś, powiada: „Mam tu kolegę” – ze szkoły średniej chłopak. To ochotnik był, jakiejś siedemnaście, osiemnaście lat miał. Zaprowadził mnie do wsi pod miejscowością Trzciane i znalazł tam kolegę. Przyjął nas kolega, żeśmy tam chyba dobę czasu byli. W Trzcianem byli już Sowieci, to jest jakieś dwa, trzy kilometry od nas. W końcu on przychodzi do nas wieczorem i powiada: „Słuchajcie, dłużej was trzymać nie możemy. Sowieci tu podobno mają przyjść. Jak was tu złapią, to was zabiją. Uciekajcie stąd”. Myśmy więc pożegnali gospodarzy, złapali swój wóz i jazda wozem. Na rano dojechaliśmy do jakiejś gajówki. Przejechaliśmy szosę, którą szły czołgi sowieckie od Białegostoku w stronę Grajewa, natrafiliśmy na gajówkę. Syn gajowego przyszedł z wojska z Pomorza i pyta się, dokąd my idziemy. Były pogłoski, że Francuzi wylądowali w Królewcu. Mówię do niego: „Wszyscy mówią, że Francuzi wylądowali w Królewcu. Maszerujemy na… Chcemy się bić dalej”. – „Żadnego Królewca nie ma, nikogo. Kto wam to naopowiadał? Wszystko się już zawaliło. Warszawa się nie broni. Jeszcze Hel się broni”.
Rozebraliśmy się, zostawiliśmy wszystko. Za 130 złotych, bo nie miał więcej, gajowemu sprzedaliśmy konia, wóz, umundurowanie, broń – wszystko, co było.
On nas podwiózł do mostu na Supraśli, pod Białymstokiem, pod miejscowością Fasty. Przyszliśmy piechotą do Białegostoku. W łachmanach. Później odszukałem rodzinę, już w lasach (głęboko) rodziców…
- Co się z panem działo do wybuchu Powstania? Jak znalazł się pan w Warszawie? Kiedy zetknął się pan z konspiracją?
Przebyłem sowiecką okupację w Białymstoku. Byłem przez dwa lata obywatelem radzieckiego państwa. Przeszedłem przeszkolenie wojskowe. Próbowałem studiować. Sowieci otworzyli taki instytut pedagogiczny, gdzie był między innymi wydział obcych języków. Wybrałem germanistykę i udało mi się zahaczyć. Po prostu nie miałem domu, nie miałem żadnego utrzymania, niczego. Zgłosiłem się tam i dostałem miejsce w „obszczeżycie”, jak oni nazywają po rosyjsku – jako tako potrafiłem już mówić, czytać i pisać.
- Uczęszczał pan tam przez dwa lata?
Niecałe dwa lata, bo to było na jesieni 1940 roku. Przedtem się tułałem tu, tam, trzecie, dziesiąte – różnych zajęć się chwytałem. Wszystko jako tak zwany
bezprizornyj, czyli nielegalny, bo nie stanąłem do tak zwanej paszportyzacji, nie przyjąłem obywatelstwa…
- Nie miał pan w ogóle dokumentów?
Na wiosnę 1940 roku była tak zwana paszportyzacja, każdy musiał podpisać przyjęcie obywatelstwa radzieckiego.
Nie. Nie zgłosiłem się. Rodzice, no starzy – musieli. A ja, wolny ptak, powiedziałem, że nie pójdę.
- Czyli pan się nie ujawnił?
Nie. Byłem
bezprizornyj. Ale głód mnie zmusił do tego instytutu. Przyjęli mnie więc dzięki temu, że nasza sekretarka z gimnazjum była tam sekretarką (tego instytutu), a dziekanem wydziału
zabieźnych moy – bo to był białoruski – był mój profesor z gimnazjum, nauczyciel języka niemieckiego.
- Takim sposobem pana przyjęto?
Tak. Ale przyszła później rewizja milicji, przyszli sprawdzać wszystkich, i okazuje się, że nie mam żadnych dokumentów. „Skąd się tu wziąłeś?”. – „Jestem ze wsi” – a na wsiach Sowieci nie wydawali paszportów. Podałem z jakiej wsi (Sokołda). Tam mój brat pracował w leśnictwie kiedyś, miał znajomych i był znajomy gospodarz Białorusin, Olchowik. Bardzo przyzwoity człowiek. On pomagał, jak mógł. Powoływałem się na niego. Dostałem nawet taką „sprawkę”, czyli zaświadczenie z
Komiteta Sielsawieta, czyli z Komitetu Wiejskiego, że jestem tam mieszkańcem i tak dalej, i tak dalej.
Na końcu, ponieważ oni nie mieli pieczęci, był taki napis:
Pieczaci niet, wieryt podpisu. Przedstawiłem to, jestem ze wsi. Zobowiązanie więc, w ciągu dwóch czy trzech tygodni, mam przedstawić paszport. Musiałem już do władz się zwrócić. Po pewnych perypetiach paszport mi dano. Owszem, dostałem paszport, byłem zalegalizowany, ale równocześnie musiałem stanąć na Komisję Poborową. Ponieważ w
Sowieckom Sojuzie od osiemnastego roku życia zaczynała się służba wojskowa. A ponieważ wtenczas miałem już dwadzieścia jeden prawie, to mnie dali do tak zwanego
pierwowo zapasa, pierwszej rezerwy. Musiałem powiedzieć, że służyłem w armii polskiej, bo w Białymstoku masa ludzi mnie znała, a oni mieli dobry wywiad – ludność była mieszana – wiedzieli o wszystkim. Bardzo śmieszna rzecz, bo jak stanąłem na komisję poborową, gdzie, muszę powiedzieć, człowiek nagi maszerował po wyznaczonych liniach, a i lekarze, i sanitariuszki – wszystko, prawie wszystko to kobiety były. Dopiero później stawało się nagim przed wielkim stołem, za którym siedziało kilkanaście osób (część umundurowanych, część po cywilnemu) i to była właściwa komisja, która badała prawomyślność. Jak wszedłem i stanąłem, to pytają się:
Familia, otczestwo – i tak dalej. Wszystko powiedziałem. Pierwsze pytanie:
W Biełoj Armi służył – czyli w Białej Armii, mówię:
Niet, nikak – nie służyłem.
Wrosz! A w polskoj slużył? – „W polskiej służyłem”. – „Więc to nie
biełaja armia? Gdzie służył?”. Podaję: „W kawalerii”. – „A gdzie
hoczesz służyt?”. – „W
tankowaj caszci”. Poszeptali coś między sobą, jeden uśmiechnięty, trochę drwiąco powiada:
Niet. K kwaleriju pajdziesz. Kazatkom budziesz…”. I śmieje się.
Aciec twoj, kto?”. Musiałem powiedzieć.
A w Biełoj Armii slużył?”. – „Służył…”. –
A cziem był?”. – „Podpułkownik”. – „Uuuu… A bracia twoi?”. –
W niemieckom plenu, kadrowyj oficer polskoj armi. – „A gdzie drugi?”. –
Ja nie znaju. Gdzie to prapał. „Gdzie oni są?”. – „W czasie wojny przepadli”.
Okupacja niemiecka zastała mnie w Białymstoku. Udało mi się uniknąć mobilizacji rosyjskiej. Ponieważ zagrożony byłem wyjazdem do Prus na roboty, tak jak się mówiło popularnie do Prus, czyli do Niemiec, więc dzięki moim dwóm braciom, którzy byli z zawodu leśnikami i Niemcy im oczywiście od razu kazali się zameldować w miejscach pracy, zgłosiłem się do Niemców – zaprotegowany już. W Czarnej Wsi, która dzisiaj się nazywa Czarna Białostocka, to jest miasteczko, wtenczas osada kolejowa. Tam było nadleśnictwo dawne, polskie, Czarna Wieś. Było już tam trzech Niemców, którzy tym kierowali, leśników niemieckich. Zgłosiłem się. Bardzo chętnie mnie tam przyjęli, ponieważ dość dobrze znałem język niemiecki – i w mowie, i w piśmie. Umiałem pisać na maszynie.
- Czyli przestał pan już studiować, czy kontynuował pan studia?
Nie. Znaczy te sowieckie studia nie traktowałem na serio.
- W którym roku przerwał pan studia?
W 1941, w [czerwcu]. We wrześniu zgłosiłem się w Czarnej Wsi i zostałem chętnie przez Niemców przyjęty jako pracownik biurowy. Stopniowo stałem się takim, jak gdyby, zastępcą Niemca, który kierował biurem, ze względu na znajomość języka niemieckiego. Bo przeze mnie mogli się porozumiewać z pozostałymi polskimi pracownikami.
Z konspiracją w międzyczasie się zetknąłem w początkach jeszcze okupacji sowieckiej, gdzieś w lutym, w marcu może w 1940 roku, w Białymstoku. Gdyż byłem harcerzem, drużynowym byłem przed wojną, drużynowym 11. Drużyny im. Kazimierza Pułaskiego w Białymstoku. Znałem się z członkiem hufca, Ryszardem Kaczorowskim. Zetknąłem się z nim w czasie okupacji. On mieszkał na ulicy Mazowieckiej, w niewielkim domku, na strychu. Mieszkał ze swoją matką. Jego starszy brat był kiedyś moim drużynowym, ale nie wiem, co się z nim w tym czasie działo, co się działo z jego ojcem. On z matką mieszkał. Zaczęły się już tu tworzyć „Szare Szeregi”. Ponieważ w czasie okupacji sowieckiej po wsiach się kręciłem, no to tutaj z nim miałem luźny kontakt. Dopiero w 1940 roku, jak zmuszony byłem schować się w Białymstoku, bo zaczęto nas „przygrzewać”, to kontakt był bliższy. Tak się złożyło, że w lipcu lub sierpniu 1940 roku – chyba to w lipcu było – jego aresztowali. Po prostu chyba dlatego, że był znany jako harcerz. Aresztowali też członka Komendy Chorągwi, Mariana Dakowicza, podharcmistrza, i cały szereg innych harcerzy. Stąd nasz ruch usiadł, myśmy przestali się spotykać. Ale jak aresztowali Kaczorowskiego, to z dwoma czy trzema innymi harcerzami, na drugi dzień rano, oczyściliśmy jego mieszkanie z różnych przedmiotów, które mogłyby go kompromitować, za zgodą zresztą jego matki. Zabrałem to czasowo, bo nie miałem innych możliwości. Zakopałem na ulicy Wasilkowskiej w prywatnej piekarni, w ogrodzie. Znałem piekarzy dobrze i tam zakopałem.
- Czy te dokumenty przetrwały?
Nie. Nie przetrwały. Szukaliśmy tego w dziewięćdziesiątych latach. Zgłaszali się do mnie harcerze, coś o tym słyszeli, ale tam stoją już dzisiaj bloki – w tamtym czasie, za PRL-u, pobudowano bloki. Albo to wykopano i było już do niczego, albo koparka pod fundamenty to, zmieszała z ziemią i koniec, przepadło. Dość, że zaginęło. To było moje pierwsze takie… Przyszli Niemcy, to już w Czarnej Wsi byłem. Nikogo tam nie znałem bliżej. Trudno było nawiązywać kontakty z nieznajomymi – część znałem tylko, początkowo. Później musiałem zabrać do siebie rodziców z Białegostoku, jak dostałem mieszkanie – Niemcy mi przydzielili. Zabrałem rodziców, ale…
- Jak długo pan tam mieszkał?
Do 1944 roku, do lipca. Tak. Nie byłem tam formalnym członkiem AK, tylko poprzez swego kolegę, nieżyjącego już obecnie Józefa Szaciłowskiego – też maturzystę z tej samej klasy, co ja – dostarczałem różne materiały akowcom. Nawiązaliśmy kontakt z pewną firmą niemiecką, która nie żądała dokumentów, a przysyłała (oczywiście za pieniądze) materiały fotograficzne, które później wędrowały tam, gdzie trzeba. Poza tym miałem klucz do kasetki niemieckiej, do Niemców, gdzie przechowywali tajne dokumenty. Tak się złożyło, że wszedłem w posiadanie klucza od dawnego pracownika tego nadleśnictwa. Była w biurze duża kaseta stalowa, na stalowych nogach, przyśrubowanych do podłogi.
- Czy Niemcy wiedzieli, że jest pan w posiadaniu klucza?
Nie. Niemcy kazali dorobić klucz do tego i chowali tajne dokumenty. A dawny sekretarz nadleśnictwa przychodzi do mnie, pan Wolak się nazywał (Tatar zresztą), przynosi mi klucz i powiada: „Panie Mirosławie – bo wtenczas Mirosław byłem – ma pan tu klucz i zobaczy pan, co tam Niemcy mają”. Wykorzystywałem tak zwane dyżury – Niemcy szli na obiad, szli spać, to myśmy musieli dyżurować kolejno, każdy. Przerwa obiadowa była ze dwie godziny, to była taka instrukcja: zamknąć od wewnątrz, nikogo nie wpuszczać. Jak trzeba, to zadzwonię, że idę, Niemiec powie… A tak, nikogo nie wolno wpuścić.
Tak. Ryglowałem sobie spokojnie, rękawiczki, otwierałem, patrzyłem, czy nie ma jakiejś pułapki – tak mnie też szkolono – jak to poukładane.
- Przeszedł pan szkolenie w AK?
To sowieckie, muszę powiedzieć. Oni nas uczyli w ramach szkolenia wojskowego, w instytucie. Jak otworzyłem, to było chyba pod jesień już trochę, znalazłem ciekawy dokument, mianowicie opis w języku niemieckim oczywiście, patrzę, na górze jest napisane:
streng geheim (ściśle tajne) i:
Fahndung Zone eins, czyli obszar poszukiwań [numer] jeden. To oznaczało, że poszukiwania na całym obszarze zajętym przez armię niemiecką. Wszędzie szukać. I opis napadu na Bank Gospodarstwa Krajowego, z opisem całym, jak to się odbyło, jakie walory zostały zabrane. Były tam złotówki i ukraińskie karbowańce, i marki, i inne rzeczy.
- Gdzie ten polski bank się znajdował?
W Warszawie. Później w niewoli też miałem ten opis, zresztą zgodny z tym, co koledzy, którzy brali w tym udział, opowiadali. Jak w niewoli byliśmy, nocami sobie [opowiadaliśmy]. Opis ten ładnie sfotografowałem, jak należy, aparatem [marki] Weltini, małoobrazkowym takim, który miałem pożyczony. Złożyłem wszystko i przekazałem koledze. Takimi rzeczami się zajmowałem. Podkradałem amunicję z niemieckiego magazynu uzbrojenia, bo leśnicy byli uzbrojeni, Niemcy wydali wojskową broń naszym leśnikom. Niemcy nie uznawali leśnika bez broni.
- Co jeszcze pan dostarczał, oprócz tajnych dokumentów?
Amunicję podrzucałem za ustępem, aż Niemiec nakrył to i dziwił się, skąd to się wzięło. Mówię: „Ktoś w czasie wojny zgubił”. Mało tu było? I Sowieci, i Niemcy, i wszyscy. Mówi: „Nie, to jest takie czyste, to niedawno tam leżało”. Musiałem przerwać.
- Przyszło komuś do głowy, że to pan?
Nie, nie przyszło im do głowy. Niemcy mieli duże zaufanie do swoich pracowników. Zresztą, muszę powiedzieć, że miałem szefa, który dwukrotnie Polakowi uratował życie.
- Pamięta pan, jak on się nazywał?
Nazwisko Georgi, imienia nie pamiętam. On był z Nadrenii. Dwukrotnie – i to za moim pośrednictwem. Otóż pewnego razu… Bo miałem miejsce służbowe w pokoiku obok gabinetu
Forstmeistra, czyli kierownika urzędu leśnego. On był trochę szajbnięty, jak myśmy mówili. To było po południu jakoś, bo myśmy do godziny w pół do siódmej czy siódmej wieczorem pracowali, od siódmej rano chyba, woła: „Panie Wroczyński!”. Zapiąłem się, wszedłem, zameldowałem się, jak należy – u nich wszystko było wojsko – i on powiada: „Wie pan, dostałem tutaj dziwny list, pisany po niemiecku, ale takim językiem, że nie bardzo rozumiem, o co tu chodzi. To pisał Polak. Jako Polak to pan pewnie lepiej to zrozumie, bo to jest żywcem tłumaczone na język niemiecki, z polskiego. Proszę to napisać poprawnym językiem niemieckim i przynieść mi”. Wziąłem to i myślę sobie: co to może być, że Niemiec nie rozumie nawet przekręcanych niemieckich słów? Czytam i robi mi się zimno. Patrzę, że to jest donos pewnego człowieka (to był leśnik zresztą, nie żyje już), że niejaki pan Koziołek – nazwisko pamiętam, imienia nie – był powstańcem śląskim. Czyli kula w łeb za to, momentalnie.
- Jak pan to przetłumaczył?
Przetłumaczyłem na język niemiecki poprawnie, bo był [napisany] niepoprawnym językiem niemieckim.
- Rozumiem, ale napisał pan rzeczywiście, że był powstańcem?
Tak. Przecież on doskonale to przeczytał, on to musiał zrozumieć.
Właśnie. Myślę sobie, co to jest? Czy on mnie prowokuje, czy co? Co mam z tym zrobić? Ale na razie będę robił to, co on każe. Przyniosę mu. Przeczytał to, powiada: „Proszę siadać”. Znałem stenografię niemiecką, kazali mi się nauczyć. On mi dyktował wszystkie pisma, ja stenografowałem. Do dzisiaj jeszcze, część zapomniałem, ale jeszcze… Dyktuje mi: „Do Tajnej Policji w Białymstoku. W załączeniu przesyłam meldunek – takiego, a takiego faceta – do dalszego załatwienia”. Wiadomo, jakiego załatwienia. Powiada do mnie tak: „Niech pan to napisze na maszynie, przyniesie mi do podpisu. Później pan weźmie kopertę, zamknie, zalepi – tam taki znaczek był – napisze „Geheimn” (Tajne), włoży w drugą kopertę, zaadresuje i zaniesie na pocztę jako polecony list i przyniesie potwierdzenie”. Myślę: Oni wszystkie tajne sprawy załatwiali [sami]. Co mam robić? Nas nie dopuszczali do tajnych spraw przecież. Zrobiłem, co kazał. Zaniosłem na pocztę i wracam. W biurze pracował ze mną pan, taki trochę ułomny, garbaty, nazywał się Bolesław Tołkacz – też pracownik biurowy u nas. On był tu komendantem miejscowej placówki AK. Wiedziałem o tym, żeśmy się znali ze dwa czy trzy lata. Poszedłem do niego, mówię: „Panie Bolesławie – on ode mnie starszy parę lat był – co mam robić?”. On powiada: „Musimy tego gościa ostrzec, bo go rozstrzelają przecież. To nie ulega wątpliwości”. – „Ostrzec. To muszę pakować manatki i wiać”. A zostawię tutaj brata z jego rodziną i moich rodziców, i narzeczoną. Bo Niemcy o tym wiedzą, że mam narzeczoną. Tu żandarmeria, wszystko, to się nic nie da ukryć w małej miejscowości. Co mam robić? Ucieknę, a tu co?
On powiada: „Musimy jednak go ostrzec”. Posłał kogoś na rowerze i ostrzegli. On uciekł. Ze dwa tygodnie chodziłem, myślę sobie tak: „Oni mnie pewnie obserwują, jednego dnia zjawią się i mnie aresztują”. No i rzeczywiście. Jednego dnia Niemców nie ma, pojechali gdzieś. Jest dosyć gorąco, okna pootwierane, rozmawiam z kolegą. Akurat przyjechał Estończyk, który handlował drewnem. Usiadł przy szczycie biurka, rozmawia z nami. On mówił po rosyjsku, po niemiecku – pewnie obywatelstwo niemieckie miał. W pewnej chwili kolega do mnie powiada: „Popatrz w lewo”. Odwracam głowę do okna, patrzę, zatrzymuje się bryczka, na tylnym siedzeniu siedzi dwóch żandarmów z karabinami, w hełmach. Złażą z bryczki i idą do wejścia. Myślę sobie: no! To po mnie. Do drugiego pokoju były zamknięte drzwi, a jak się te drzwi otworzyło, to było otwarte okno i sad. Momentalnie się więc zerwałem. Bach! Zatrzasnąłem drzwi za sobą, przez okno do sadu, do płotu, przez płot. Była kolejka wąskotorowa i olbrzymia składnica zawalona drewnem, między sztable. Poszedłem, uciekłem. Ale obiegłem miejscowość prawie dookoła, swoją [obecną] małżonkę spotkałem, deszcz zaczął padać: „Czego tak biegniesz?”. – „Uciekam!”. Trafiłem na strażnika leśnego, niemieckiego: „Dokąd pan tak pędzi?”. – „Deszcz przecież pada”. I dalej, do lasu. Wpadłem do lasu i myślę sobie: tu to mnie możecie szukać już. Znajdzie się, to jest z [czego] pociągnąć po was. Ale posiedziałem tam z godzinę, zaszedłem tyłem do leśniczego i mówię do niego: „Niech pan pójdzie do biura i zobaczy, co tam się dzieje, bo żandarmi przyjechali”. Poszedł. Za jakiś czas wraca, powiada: „Nie, oni czegoś innego chcieli. Wcale o pana nie pytali”. Wróciłem, jak gdyby nigdy nic. I cisza. Po jakichś dwóch tygodniach myślę sobie: sprawa musiała tak wyglądać – Niemiec chciał uprzedzić, pomimo że manifestował dość wrogie stanowisko względem Polaków. Widocznie porządny człowiek, nie chciał brać na sumienie czyjegoś życia. W ten sposób chciał mnie uprzedzić. Prawdopodobnie do niego gestapo zadzwoniło, że ten uciekł, co to się stało, czy ktoś oprócz pana o tym wiedział? On powiedział: ja i ten, który list napisał. A ja sam to wszystko załatwiłem, tak jak tajną rzecz, przecież nikomu nie wolno o tym wiedzieć. To czysty przypadek. Ocalałem. Drugi przypadek z nim. Kazali już nam Niemcy pakować wszystkie akta, wszystko – ewakuacja. Przymusowo mamy jechać, nie ma mowy, pod eskortą.
1944 rok, lipiec. Działa już słychać było spod Grodna, już frontowe oddziały się cofały, pozawijane rękawy i granaty za cholewami butów. Frontowe oddziały już idą, cofające się. Niemcy spokojnie, pakować to wszystko: akta, różne księgi, operaty różne – to, co miało w gospodarstwie leśnym znaczenie, zabierali. Zaczęli ściągać broń od leśników, pakować. Wozy były przygotowane. Woła mnie
Forstmeister do siebie, znów przychodzę, a on powiada: „Dla panów, którzy jedziecie z nami, tu są dokumenty” – rozkaz wyjazdu i cel, dokąd, miejscowość. Forstant Schnecken, po polsku Ślimaki, urząd leśny Ślimaki koło Königsbergu, koło Królewca. „Tam się macie zameldować. Będziecie jechali zwartą kolumną wozów. Będzie Radusz – to był Mazur, który był komendantem straży leśnej – on was będzie prowadził. Macie go słuchać. Ale – powiada – dla was wszystkich są, ale pana Tołkacza niestety nie weźmiemy ze sobą. Nie ma dla niego dokumentów. On jest członkiem ruchu oporu – powiada – i już dawno mamy go na oku. Liczyłem się z jego aresztowaniem” – i koniec. Wyszedłem i do jednego z kolegów mówię: „Ganiaj, chłopie, do Tołkacza i uprzedź go, żeby on się tu więcej nie zjawiał. Niech się schowa, bo go aresztują – mówię – ten nasz szajbnięty
Forstmeister uprzedza go po prostu” – no bo po co to miał mówić? I tamten ocalał. To był więc przyzwoity człowiek, widać.
- W momencie, jak dostaliście nakaz ewakuacji…
Rano nas wszystkich zapakowali na furmanki i pod eskortą Niemca (Mazura) powieźli. To był dosyć przyzwoity człowiek.
Tak. Tylko nas… Oni nas wzięli do roboty: do rąbania lasu, do trzeciego, dziesiątego. Zabrali nas więc na wozy i jazda. Był lipiec. Dojechaliśmy z Czarnej Wsi (odległość jakiegoś kilometra-półtora) do szosy Grodno–Białystok, która była zatłoczona uciekinierami ze wschodu. To już gromadnie się cofano. Bydło gonili, konie i jakieś półumundurowane oddziały Białorusinów, licho wie kogo, Rosjan uzbrojonych. To płynęło rzeką, jak w 1939 roku. Myśmy w to musieli wjechać. Było nas kilka wozów, przy czym pierwszy szedł wielki, ciężki wóz parą koni zaprzężony, wyładowany bronią, którą ściągnięto od leśników. To było kilkadziesiąt karabinów austriackich, amunicja – przykryte słomą. A Radusz jeździł na koniu wierzchem, wzdłuż naszej kolumny, i pilnował nas. A myśmy ze sobą przezornie… Bo nas było na jednym wozie czterech młodych chłopaków (dwóch braci, szwagier i ja), mieliśmy zamiar prysnąć, tylko nie blisko tu, tylko jak odjedziemy kilkadziesiąt kilometrów, to „cześć” i koniec. Bo tutaj może ktoś nas znać, tam wojsko jest, to zgarną nam rodziny. U Niemców nie było żartów przecież, to był terror. A dalej, to już nie dojdą, kto, co i jak. Jak żeśmy więc odjechali parę kilometrów, tośmy rozłożyli swoje zapasy. Co tam było? To przeważnie był boczek albo słonina i do tego… W Warszawie nazywano… U nas samogon, a tam się nazywało bimber. Trochę to mętnawe było, mocne. Nalaliśmy sobie po trochu, wypili. Radusz nadjeżdża, mówię do niego: „Panie Radusz – on po polsku rozmawiał, mazurską gwarą – może pan tu się przysiądzie, coś zje?”. – „O nie, ja nie głodny”. – „Ale wypić to pan może trochę na dobry humor” – a on lubił sobie pociągnąć. [Powiada]: „Nalej jednego”. To myśmy naleli mu szklankę mocnego samogonu. On na siodle: gul-gul-gul-gul – wypił, pojechał. Za dziesięć, piętnaście minut wraca. Mówię: „Panie Radusz, no to na drugą nogę”. – „To daj” – drugą, chlup. Upał, lipiec był. Grzeje słonko, pogodny, piękny dzień. Myślę sobie: jak tu samoloty nadlecą, to będzie kasza. Tylko kto ma dłuższe nogi, to może jakoś uniknie. Ale widzę, już Radusz zaczyna się kiwać na siodle. Jeszcze kilkanaście minut, [powiada]; „Chłopaki, zróbta no miejsce”. No to my się posuwamy, a on: „Nie, tu ciasno u was. Pójdę na pierwszy wóz, na słomę”. Poszedł, tam się położył i usnął.
- Uciekliście w tym czasie?
Nie, skąd. Za blisko było. Dojechaliśmy do Białegostoku. To godziny trwało, bo takim się żółwim krokiem jechało. Schodzą się tam na przedmieściu dwie szosy, jak się do Białegostoku wtenczas dojeżdżało: od Supraśla i od Grodna, pod ostrym kątem. Były to szutrowe szosy, po bokach były tak zwane kamienie milowe, na których były adnotacje drogowe. Z góry zjeżdżamy. Na połączeniu szos posterunek żandarmerii, kilku żandarmów zatrzymuje, legitymuje wszystkich. Jak myśmy dojechali, bo to powoli pełzło, to ten krzyczy: „Dowódca kolumny!”. No to my go dawaj, budzić. Aż ja go z wozu: „Panie Radusz, panie Radusz. Żandarmi dokumenty chcą – a on wszystkie nasze dokumenty wziął do siebie, do torby – niech pan wstaje”. On się obudził, jak troszkę złapał orientację – po co to zrobił, nie wiem – spuścił nogi przez drabinę tego ciężkiego wozu, wziął od woźnicy lejce, bat (to nasz chłopak jechał), wjechał wozem na lewą stronę szosy, zaciął konie batem, to para solidnych, pięknych koni była, i konie po bacie ruszyły cwałem z góry. Nie wiem, po co on to zrobił – podpity. Tak nieszczęśliwie końmi kierował, że przejechał może z dziesięć kroków i przednie koło trafiło na „milowy kamień”. Wóz podskoczył wysoko, on się gibnął, wpadł pod wóz i tylne koło przeszło przez golenie. Tak że tylko kości przechodziły przez cholewy butów. On nieprzytomny. Żandarmi konie złapali kilkadziesiąt metrów dalej. Myśmy we dwóch z kolegą podskoczyli do niego, on nieprzytomny. Co robić? Żandarm jeden przyleciał, powiada: „Zabierajcie go na wóz i do szpitala, do Białegostoku”. Rozkaz! Akurat bryczka szła z nami też, powoził ktoś na bryczce – nie pamiętam. Władowali żeśmy go z żandarmem na bryczkę, na tylnym siedzeniu siedział, kolega podtrzymywał Niemca (Paweł Meisner, pseudonim „Dąb”, później poległ w Powstaniu, już we wrześniu). Powoziłem. Jadę, myślę sobie: gdzie ten szpital wojskowy na Mickiewicza odszukam, żeby go przekazać? Ale po drodze wjechałem na ulicę Warszawską, myślę sobie: aha, tu jest Szpital Czerwonego Krzyża (dzisiaj to położniczy). Tam mój kolega starszy z gimnazjum jest lekarzem (młody), porozmawiam z nim, może go wezmą. Gdzie, po całym mieście się szwendać z tym, opowiadać wszystkim Niemcom. Podjechałem tam, poszedłem. Zastałem go akurat na dyżurze, mówię: „Słuchaj, mamy taki kłopot, Niemca nieprzytomnego”. – „Dawać go tutaj”. Złapali nosze, zaraz sanitariusze przynieśli go na stół. Mówię: „Dokumenty jego, zaraz zabiorę dokumenty nasze z torby”. Wyciągnąłem wszystkie i pistolet. Lekarz powiada: „Pistoletem to już my się zaopiekujemy, a później przekażemy”. Wzięli na stół go, chyba nogi złożyli. Nie wiem, co się z Niemcem stało. Myśmy wrócili z powrotem, cała nasza kolumna czekała na nas. Rozdałem dokumenty i mówię: „Jak chcecie, to jedźcie do Prus – bo to na ełcką szosę skręcało, Ełk już w Prusach leżał, przez Grajewo i do Ełku – a my tu zostajemy w Białymstoku”. Dwoma wozami żeśmy skręcili i… Przedtem to były przedmieścia, teraz to już miasto rozbudowane. Wtedy to była wieś właściwie, na przedmieściu. Gospodarze ziemię uprawiali, gospodarstwa rolne były. Tymi uliczkami przyjechaliśmy na ulicę Mickiewicza. Tu mieliśmy znajomych.
- Zbliżamy się teraz do Powstania.
Tak. Żeśmy się tu zakwaterowali. Jakieś dwa dni byliśmy, przyszła jakaś pani, powiada: „Wzięli was na oko. Niemiec wziął z organizacji Todta. Co to za młodzi ludzie, konie i tak dalej. Skąd się tu wzięli”. No, jak nas wziął na oko, to zaraz weźmie i policja niemiecka. Zaprzęgliśmy więc nasze konie o trzeciej rano, następnego dnia. W mieście wojska jakoś nie było widać. A przedtem, poprzedniego dnia, przyjechał jakiś facet, którego myśmy nazywali inżynierem, z Warszawy. Powiada: „Dlaczego wy tu, chłopaki, siedzicie? Jedźcie do Warszawy, tam będzie Powstanie”. Myśmy z początku tego nie wzięli tak na serio, różne pogłoski, ale później myślimy: no to do Warszawy, jazda. Duże miasto, najłatwiej się schować.
- Ilu was pojechało do Warszawy?
Pojechało nas czterech gotowych do tego, żeby coś robić. Oprócz tego jeden starszy pan, starsza pani, młody chłopak z narzeczoną. Ale to było osobne towarzystwo. Nas czterech, to…
Wozami. Tymi wozami, które Niemcy zabrali gospodarzom. Myśmy tymi wozami pojechali. Po wielu perypetiach, po tygodniu czasu, dobiliśmy się do Warszawy. To było już po dwudziestym lipca. Akurat po zamachu na Hitlera. W Warszawie dowiedzieliśmy się o zamachu na Hitlera. Przez przypadek przed Warszawą spotkaliśmy jakiegoś faceta, który przyjechał ciężarówką. Jakiś sklep po drodze był, kupowaliśmy coś do jedzenia i on się nami zainteresował, bo to konie w
dugach – tak po białorusku. „Dokąd, skąd, jak wy jedziecie”. Powiada: „Co z końmi chcecie robić w Warszawie?”. – „Sprzedać je”. – „No to kupię i konie, i wozy”. Dał nam adres swój na Jelonkach. Musieliśmy całą Warszawę przejechać, przez Wolę, wszystko, ale dojechaliśmy tam. Rzeczywiście, dał nam kwaterę w jeszcze niewykończonym domu. Jeden pokój był wykończony tylko. Zapłacił nam za konie – już nie pamiętam ile – zabrał je. To jakiś handlarz, spryciarz był. Żeśmy tam pobyli może dwa, może trzy dni. Ja z dwoma kolegami (oni bracia byli, Paweł i Waldemar Meisner) zostawiliśmy to towarzystwo i pojechaliśmy na Grochów. Tam moja bratowa… Brat był w tym czasie… Sowieci go „szkolili” w swoich gułagach, na Kołymie. To daleko, daleko na północnym-wschodzie, na Kołymie siedział, ale później do Andersa się dostał. W tym czasie nie wiedziałem, co się z nim dzieje w ogóle. Wiedziałem, że jest w sowieckim obozie, bo wiadomość przyszła pantoflową pocztą od niego. U bratowej na Grochowie… To było w okolicach placu Szembeka, to była ulica, która miała tylko jedną stronę, jedną pierzeję, a przed nami był wał Miedzeszyński. Dzisiaj nie pamiętam nazwy tej ulicy i nie mogę się jej doszukać. Prawdopodobnie to zabudowano jakoś inaczej i zmieniono nazwę. Nie pamiętam nazwy ulicy. Tam moja bratowa mieszkała, żona mojego trzeciego brata, z dwojgiem chłopców – jeden miał dziesięć lat, a drugi jakieś cztery, pięć. U niej chwilowo żeśmy się zakwaterowali, ale nawiązaliśmy szybko kontakt z akowcami.
Brat mojej bratowej był oficerem rezerwy i był komendantem, dowódcą jakiegoś oddziału. Nazywał się Adam Maroszek, pseudonimu nie pamiętam. Kiedyś przyszedł po południu do swojej siostry – znałem go jeszcze z okresu… W czasie wojny spotykałem się z nim, no i dogadaliśmy się. Powiada: „To was ze sobą zabiorę”. Zostawił nam polecenie. To było 31 lipca. Zjawił się ponownie i powiada do mnie i do kolegów: „To bądźcie jutro rano – nie pamiętam godziny – koło godziny jedenastej czy dwunastej na Orlej 8. Będę tam czekał”. Na drugi dzień więc zebraliśmy się, ale tylko ja z kolegą Pawłem, bo młodszy brat (Waldemar) zachorował na krwawą biegunkę i nie mógł iść. Został u mojej bratowej, na jej opiece – nie ma co go wlec w takim stanie. Pomaszerowaliśmy. Zabraliśmy ze sobą wszystko, co nam trzeba, cały rynsztunek.
Tak. Na wariata poszliśmy piechotą (tramwaje nie kursowały) przez cały Grochów i Pragę. Po drodze spotkał nas niemiecki nalot. Siedzieliśmy w leju po bombie razem z żandarmem niemieckim. Prowadziłem z nim konferencję po niemiecku – on nas chyba miał za folksdojczów. Dość dobrze mówiłem po niemiecku i na temat bolszewików krakałem, a on się [wyrażał]:
Schweine Russische, Schweine. Jak się nalot skończył, to myśmy pożegnali go:
Gluckauf… I poszliśmy. Na Targowej, patrzę, niesamowity widok. Przy prawym trotuarze, tak jak żeśmy szli, frontem na wschód, stoi olbrzymia kolumna czołgów i wozów pancernych. Na pancerzach siedzą esesmani. Okazuje się, dywizja „Hermann Goering” szła na wschód. Jej część, o czym wtenczas nie wiedziałem. Przeszła już część frontowych oddziałów na Pragę, a część została na zachodzie, za Warszawą, głównie te oddziały pomocnicze, zaopatrzeniowe. Ale chyba część jeszcze oddziałów bojowych została. To duża dywizja była. Jest taki obrazek: my idziemy. Miałem na siebie jesionkę zarzuconą na ramiona, kolega też – idziemy na wojnę. Razem z nami, też w kierunku Warszawy, płyną po chodniku dziesiątki (grupami), może setki, młodych chłopców i dziewcząt. Konspiracją to śmierdzi, że tak powiem, na kilometr. W długich butach, płaszczach, licho wie z czym. Jakieś pakunki niosą, plecaki. Niemcy patrzą na to i nie reagują. Myślę sobie: co tu się dzieje? Toż to wyraźna mobilizacja jest. Coś się tu dzieje. Dlaczego? Później myślę sobie: aha, wiem. Parę dni przedtem Niemcy rozlepili plakaty, nakazujące ludności (mężczyznom i kobietom) w jakimś tam wieku – mężczyznom chyba do pięćdziesiątego piątego roku życia, kobietom trochę mniej – stawić się z narzędziami do pracy, z żywnością na ileś dni i tak dalej, do prac fortyfikacyjnych. Oczywiście nieliczni tylko ruszyli. Warszawa zignorowała to. Ale tego dnia szła kupa młodzieży i Niemcy przypuszczalnie myśleli, że to wszystko posłusznie idzie kopać okopy, sypać rowy przeciwczołgowe i tak dalej. Myśmy tak właśnie szli do mostu Kierbedzia. Tam działa przeciwlotnicze, karabiny maszynowe – saperzy, widzę, minują. Porobione z worków z piaskiem szańce. Myślę sobie: tu nas zatrzymają i jeszcze mogą zrewidować. Dopiero będzie chryja. No, trudno. Było, niebyło, padniem tutaj. Ale nikt nas nie zaczepił. Przeszliśmy most, nikt o nic nie pytał.
Nie pamiętam już, jaką myśmy drogą szli, dość że na jakiejś ulicy raptem słyszymy „szczekaczkę” – jak nazywali wtenczas – która zaczyna ogłaszać (po polsku mówi), że w dniu wczorajszym Armia Czerwona zajęła takie i takie miejscowości, tu, tu, tu, tam, tam. Nareszcie to się urwało (głos) i od razu włącza się muzyka: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Patrzę, stają ludzie na baczność, czapki zdejmują. My też. Nikogo nie ma, żadnych Niemców, nigdzie, nic. Odegrali hymn, żeśmy poszli dalej. Zaszliśmy na Orlą 8, stoi nasz Adam. Zameldowaliśmy się, to na chodniku, on powiada: „Wracajcie na kwaterę, wszystko jest odwołane. Nic nie będzie”. To było około godziny jedenastej chyba, dobrze nie pamiętam, przed południem. Żal, ale co robić? Rozkaz, to rozkaz. Wracamy. Zabraliśmy się z powrotem, ale w drodze mówię do Pawła: „Słuchaj, tramwaje nie chodzą, na piechotę walić tyle kilometrów, to bliżej mamy na Jelonki. Zajdźmy na Jelonki, zobaczymy, co jest. A przed godziną policyjną wrócimy na Grochów”. – „No dobrze”. Poszliśmy kawałek piechotą, to doszliśmy gdzieś do Chłodnej, skrzyżowanie z Żelazną. Tramwaje ruszyły. To my w tramwaj i dojechaliśmy, aż do pętli. To był kościółek zrujnowany, stał na końcu. Forty Bema później były, to nazywali Jelonki – tak osada niewielka była.
Zajechaliśmy tam, zjedliśmy skromny obiadek z tymi, cośmy przyjechali z Białegostoku. Godzina była… Może koło godziny w pół do piątej po południu, zabraliśmy się i poszli nazad. Towarzyszył nam szwagier moich kolegów. Myśmy go nazywali między sobą szwagier, a on się nazywał
de facto Ireneusz Grochowski. Też był członkiem AK w Białymstoku, ale stamtąd przeszedł z nami do Warszawy. On nam towarzyszył kawałek. Doszliśmy do torów tramwajowych, tramwaju nie ma, więc poszliśmy kawałek dalej. W pewnym momencie dogania go jakiś młody człowiek, odwołał go na bok, coś z nim poszeptał i pobiegł. On wrócił do nas, podał nam rękę: „No, cześć chłopaki – powiada – zaczyna się”. I pognał. „A, zaczyna się” – znaczy się Powstanie. Tośmy kroku przyspieszyli. Doszliśmy na wysokość mniej więcej… może ze dwieście metrów przed kościółkiem, który po lewej stronie stał wysoko na wzgórzu. (Z powstania listopadowego generał Sowiński się bronił, poległ tam, tam groby żołnierzy są przy kościółku). A przed tym był, pamiętam, jakiś duży plac, jakby zakład kamieniarski i od ulicy był odgrodzony bardzo wysokim płotem z desek, na głucho zbitych – wysokości może jakichś trzech metrów. Podwójne tory tramwajowe były, ulica, a dalej pojedyncze chałupki stały, drewniane (po prawej stronie) i za tym pola. To był właściwie już koniec Warszawy. Myśmy doszli na wysokość parkanu i patrzymy, naprzeciwko nas jedzie cała kolumna niemiecka, cała kupa wozów. Ale widzę, że to nie są frontowe oddziały, tylko jakieś oddziały gospodarcze – i ciężarówki, i osobowe, i jacyś żołnierze, i oficerowie w tym, różnych rang siedzą. Raptem, zza płotu, strzelanina z broni automatycznej, z karabinów. Słyszę pistoletowe strzały. Gwiżdże to wszystko na kolumnę. Niemcy – od razu wozy się nie zatrzymały – zaczęli walić, z czego kto może. Przed nami szła jakaś para młodych ludzi, mężczyzna i kobieta – w naszym mniej więcej wieku, może trochę starszym. Oni przewrócili się na tramwajowe tory i my też. Jeszcze ten mężczyzna do mnie mówi: „Wyciągnijcie ręce do przodu, bo was zastrzelą”. Myśmy wyciągnęli, myślę sobie: No, jak oni się tu zatrzymają, strzelanina się skończy, jak oni nas zrewidują, to pod płot nas postawią i koniec. Nie ma gadki. Na domiar złego od Warszawy nadjeżdża raptem tramwaj. Zatrzymuje się. Z tramwaju wysuwa się kupa Niemców – może dziesięciu, może więcej – w różnych mundurach. To jacyś kolejarze, jacyś pocztowcy, licho wie, co, jacyś wojskowi. Pokładli się na ziemi. Widzę, już i karabiny sterczą, lufy od pistoletów – od nas może piętnaście kroków, dwadzieścia najwyżej. Z tej strony ogień, z tej strony ogień, leżymy tak. Myślę sobie po rosyjsku:
”Położenje huże gubiernatorsowo”, czyli położenie gorsze niż gubernatora. Koniec. Czapa. Nie ma co gadać. Ale raptem strzelanina ucichła, przestali Niemcy strzelać. Jak tylko ucichło, to myślę sobie: „Gdzie jest najciemniej? Pod latarnią”. Mówię: „Paweł, do przodu. My do Niemców”. Zerwałem się, ręce podniosłem, krzyczę:
Nicht schießen! Deutche! – Nie strzelać! Niemcy! I biegiem. Już jeden lufę zwrócił, ale opuścił. Słyszy, że po niemiecku wołam. Przelecieliśmy między nimi i do tramwaju. Siadamy, nie z tyłu, a tam gdzie dla Niemców. Tabliczka:
Nur für Deutsche, pierwszy pomost i pierwsza połowa tramwaju i tam bezczelnie siadamy. Niemcy powskakiwali, motorniczy wajchę pociągnął i szybko, widzę, tramwaj tańczy na torach. Poleciał na pętlę i na tej pętli nawet nie stanął, tylko zmniejszył szybkość i Niemcy w biegu wyskakiwali. Myślę: coś tu śmierdzi, coś się dzieje. Zawrócił. Paweł podszedł do motorniczego (konduktor z przodu był) i powiada: „Panie mechanik, jedź pan”. – „Dobrze”. W tym czasie był taki nastrój, że jak młody człowiek w ten sposób się odzywał, to się nie dyskutuje, tylko się jedzie. No to ten wajchę pociągnął, tramwaj znów tańczy na szynach. Przelecieliśmy obok ludzi, którzy rękoma machali. Jedziemy szybko do Śródmieścia. Dojechaliśmy do skrzyżowania z Żelazną, ten zahamował, zdjął korbę i powiada: „Dalej nie jadę”. Nazajutrz ten tramwaj przewróciliśmy na tym skrzyżowaniu na barykadę. Zrobiliśmy barykadę z tych dwóch tramwajów.
- Gdzie się zgłosiliście w momencie, jak wysiedliście z tramwaju?
Nigdzie. Nigdzie, bośmy jeszcze nie wiedzieli… W Śródmieściu było zupełnie spokojnie. Jeszcze do Pawła mówię: „Mam parę groszy. Chodźmy, tu są Hale Mirowskie, kupimy coś do jedzenia”. Weszliśmy w Chłodną. Patrzę, na Chłodnej kościółek przed nami był Karola Boromeusza, o ile pamiętam, i pod nim stały samochody, na których siedzieli, jak to się mówi, „kalimali” – Azerbejdżanie, w niemieckich mundurach. Może cztery, pięć tych samochodów było. Dochodzimy do samochodów, jak raptem jakaś kobieta biegiem na nas wpada, za nią jeszcze kilkanaście osób biegnących w naszą stronę. Tą kobietę Paweł złapał i powiada: „Czego pani ucieka? Co się dzieje?”. – „Jacyś ludzie z opaskami, z karabinami każą się chować”. Myślę: co to jest? Co się dzieje? Wszystko odwołane. Raptem, w tym momencie, zaczyna się strzelanina. Tłum ludzi na nas gna, porywa nas dosłownie ze sobą. Ci pseudo-niemieccy żołnierze zaczynają strzelać. Myśmy się na chwilę zatrzymali z Pawłem i pod pierwszy samochód żeśmy się schowali, pod skrzynię, między koła. Nad nami ci strzelają. Jak przestali na chwilę strzelać, to myśmy wyskoczyli, przebiegliśmy wzdłuż kościółka i na lewo, pamiętam, była uliczka. Później odczytałem, że to Biała. Wtenczas nie miałem żadnej na ten temat świadomości. Wskoczyliśmy w ulicę Białą, patrzę, a tam jakiś gmach naprzeciwko w odległości kilkudziesięciu kroków dosłownie, i hiszpańskie kozły, czyli stojaki i na tym nakręcony drut kolczasty – zamknięte przejście. Myślę sobie: wojskowy obiekt przed nami. Co więc robić? Trzeba ochłonąć trochę. Na Chłodnej strzelanina, aż się trzęsie wszystko. W bramę więc. Weszliśmy w bramę, a kupa ludzi w tej bramie. Za parę minut podchodzi do nas jakiś człowiek i powiada: „Panowie, zlitujcie się. Idźcie stąd, bo jak tu Niemcy wejdą, to nie tylko was, ale i nas powystrzelają”. To co na takie
dictum? Wyszliśmy i doszliśmy znów do rogu Chłodnej, bo tamte druty (kozły) zagradzały drogę. W tą strzelaninę. Patrzę, leżą już ludzie na ulicy, trupy, ranni. Ale my biegiem się puściliśmy w kierunku Wolskiej. Biegiem. Po drodze strzelają. Przede mną jakaś kobieta biegła, patrzę – już leży. Przeskoczyłem przez nią i dopadliśmy wnęki bramy, to chyba był numer 12, na Chłodnej – o ile mnie pamięć nie myli. Brama sama była dość głęboko, wnęka była, stała kamienica.
Myśmy we wnękę wpadli. Zaczęliśmy łomotać w bramę, bo furtka była zamknięta. Tak zwany cieć, jak wtenczas nazywali stróżów, otworzył nam i weszliśmy. To była wielka kamienica, która miała dwie oficyny i oficynę z tyłu – taka studnia, tylko że duża była, zamknięta. Chyba to miało ze cztery piętra – kamienica, front. Weszliśmy tam, a tam pełne podwórko ludzi, w bramie i na podwórzu. Mówię do Pawła: „Słuchaj, walmy na którąś klatkę schodową, na sam wierzch, bo jak Niemcy wejdą, to będziemy mieli czas zobaczyć, co będą robić. Jeśli będą ludzi wyganiać i strzelać, to będziemy się bronić, jak przyjdą. A jak nie, rzucimy broń gdzieś i wyjdziemy razem z ludźmi”. Co było, to było. Weszliśmy aż pod strych. Strych był zamknięty, tylko na galeryjkę. Na samym wierzchu siedzimy tam godzina, dwie. Strzelanina, wszędzie słychać. Znudziło nam się w końcu. Trzeba zejść, zobaczyć, co na dole. Na dole nic. Ktoś tam wyglądał, powiada: „Niemcy ludzi wyganiają na ulicę. Strzały słychać”. Ale do nas się nikt nie dobijał. Usiedliśmy sobie. Jakaś ławeczka, pamiętam, była pod ścianą, usiedliśmy na podwórku. Za chwilę podchodzi do nas jakaś młoda dziewczyna, pyta się: „A koledzy to z jakiego oddziału?”. Podałem pseudonim Adama, dzisiaj go nie pamiętam. Odpowiada: „To chodźcie ze mną”. Poszliśmy. Okazuje się, że to mało, że tylna oficyna zamykała posesję, w niej była jeszcze brama i za tym druga oficyna. Druga oficyna, tylko że ona była zestawiona ścianą, tak jak widziałem to na drugi dzień, z kamienicą na ulicy Ogrodowej i nie było żadnego przejścia. Studnia, po prawej stronie był drewniany ustęp duży i trzepak na dywany, i śmietnik. Ona nas prowadzi za trzepak. Jakiś starszy facet tam, szpakowaty już, powiada: „Jestem oficerem rezerwy armii polskiej. Do szeregu!”. Zaraz nam opaski ta dziewczyna dała. Nas tam z piętnastu się zebrało, chłopców i dziewcząt. Już jest wojsko – myślę sobie – no to dobrze, że ktoś dowodzi, to człowiek przestaje sobie łamać głowę. Nie moja głowa.
- Wie pan, jak się nazywał ten pan?
Nie wiem, nie wiem. Nie wiem nic. Ale to tak godzina za godziną, nareszcie słyszymy, że na Ogrodowej strzelanina się urwała i ktoś bije brawo, jakieś okrzyki. Pytam się więc kogoś, jak to tam się dostać na Ogrodową? „Tam chłopcy przebijają przejście w piwnicach”. Przejście w piwnicach, te stare mury, to była jedna kamienica i drugi taki mur. Kuli całą noc, ale przebili, na rano. Rano przebili. Myśmy w międzyczasie poszli spać na węgiel do jakiejś piwnicy. Od strony Chłodnej. Nasze płaszcze rzuciliśmy na podłogę, coś pod głowę. Mój płaszcz już tam został, już go więcej stamtąd nie brałem. Rano wyszliśmy przez przełaz w piwnicach na Ogrodową. A tam już Polska, polskie flagi, idzie chłopak w pełnym polskim mundurze przedwojennym. Skąd go wziął, to nie wiem. Ludzie napychają papierosy. Mówię: „To maszerujemy teraz ulicą Ogrodową – wyszliśmy na Leszno – Lesznem pójdziemy w kierunku Starego Miasta. Może tam natrafimy na tego naszego Adama”.
Tylko nas dwóch. Pożegnaliśmy ich, bo co tam było? Ale po drodze, zanim żeśmy kawałek uszli, to miałem pełne kieszenie marynarki papierosów, jakichś cukierków.
Tak. Straszny entuzjazm był. To było wprost niewiarygodne, jaki był entuzjazm. Dość, że myśmy doszli do jakiegoś kościoła, który stał po lewej stronie ulicy, przy samym chodniku. Dalej nie można było, bo już był ogień niemiecki, no więc już żeśmy nie ryzykowali, bo mogliśmy wleźć na Niemców. Cofnęliśmy się z powrotem. Wróciliśmy na Ogrodową. Tam jeszcze ktoś nas zatrzymał, zaprosił nas na śniadanie – myśmy głodni byli, no to chętnie.
To było 2 sierpnia, rano. Zjedliśmy śniadanie, podziękowaliśmy, poszli. Po drodze, patrzę, jakiś oddział jest, część ludzi uzbrojonych. Pytam się jakiegoś chłopaka: „Co wy za jedni? Jaki to oddział?”. – „Batalion »Gustaw«. Harcerski Batalion »Gustaw«”. – tak nam powiedział. Tutaj zaczęły się ataki niemieckie z czołgów. Myśmy najpierw poszli budować barykadę.
- Czyli dołączyliście do innych?
Tak. Myśmy dołączyli tak nieformalnie, opowiadając się temu dowódcy. On machnął ręką. Bo ludzi tam się dużo garnęło, ale broni nie było. Spotkaliśmy jakiś oddział, to widzę, jeden ma i karabin, i pistolet. Mówię: „To może nam dasz albo karabin, albo pistolet? Czy tam inni też”. – „Nie!”. No to nie, licho cię bierz! Wyszliśmy na ulicę Żelazną, a Żelazna była pod ogniem, bo na rogu Leszna i Żelaznej była jakaś szkoła, w której siedzieli „ukraińcy” i Niemcy. I oni zamknęli ogniem cała ulicę Żelazną. W poprzek nie można było… To znaczy można było przeskoczyć, ryzykując oczywiście. Myśmy jakoś pod murami się przesunęli i wyszliśmy na skrzyżowaniu na ulicę Chłodną. W międzyczasie nasi zdobyli tak zwane „Nordwache”, które było na rogu Wolskiej i Żelaznej – taki półokrągły budynek, wysoki. Zdobyli „Nordwache”, wzięli jeńców, sporo broni, no i tutaj od razu zaczęliśmy zamykać ulicę Wolską barykadą. Dwa tramwaje, wóz z motorem i bez motoru przewróciliśmy, tam jeszcze coś, jakieś płyty chodnikowe rwano. Ruszyły tu już niemieckie czołgi do natarcia. Myśmy dostali butelki z benzyną okręcone szmatami, to trzeba było szmatę podpalić i cisnąć. Jakiś granat ręczny, coś, no i zaczęliśmy wojować z czołgami. Robi to wrażenie, bo jak masa żelastwa się na człowieka toczy, to muszę powiedzieć, trochę się pod kolanami słabo robi. To robi wrażenie. Nie wierzę w bohaterstwo, chyba że ktoś jest szajbnięty i nie wie, czym to grozi. Tak że wojowaliśmy całe pół dnia z czołgami.
- Zatrzymaliście te czołgi?
Czołgi albo zawracały, bo jak dostał który butelką i zaczął się palić, no to zawracał. Jakieś kilkaset metrów stamtąd była boczna ulica, nie wiem, co to jest – w lewo i w prawo była. Oni tam skręcali w boczną ulicę. Widocznie uruchamiali gaśnice, gasili to i wracali z powrotem. Całe szczęście, że za tym nie szła piechota od razu, bo by nas tam rozpirzyli. Jeden z czołgów doszedł aż do rogu uliczki Białej, wjechał w nią i wjechał w Ogrodową – zawrócił w Ogrodową. Ale takie miał jakieś ten kierowca złe wyczucie czy źle widział, że lewą gąsienicą zarył się w narożnik domu i nie mógł tego wyszarpnąć. Widziałem, bośmy prawie równolegle do czołgów biegli. Na Ogrodowej widziałem, jak chłopak (może ze trzynaście, czternaście lat)… O ile dobrze pamiętam, to był jakiś klasztorek żeński na Ogrodowej. Miał mur od strony Ogrodowej – na wysokości może ze dwa metry – ze spadzistym daszkiem, pamiętam, dachówkami kryty. Po tym murku, widzę, chłopak biegnie, taki malec. Ma w ręku butelkę z benzyną, z tym palącym się kłakiem, i nad czołgiem (dosłownie) wali butelką i [ten] się zapala. Był kapitalny widok, tylko mieć aparat fotograficzny. Czołg ten powoli się wyszarpuje, wyszarpuje, nareszcie wyszarpnął się do tyłu, odwrócił się i zaczął uciekać z powrotem. Oni chcieli się dobić poprzez Elektoralną na plac Saski, tam gdzieś była komenda miejska Wermachtu, która była izolowana i zamknięta przez nas. Oni próbowali się do nich dobić, ale im się nie udawało – przynajmniej wtenczas. Później to na pewno się udało. Myśmy, o, tak tam wojowali. W pewnym momencie za tymi czołgami poszła niemiecka piechota, grenadierzy pancerni, w otwartych od góry skrzyniach. Pancerne wozy były, na gąsienicach przód koła i kilkunastu żołnierzy siedziało. A skrzynia była otwarta, ale wysoko opancerzona. To była cała uciecha, wrzucić granat do skrzyni, ale to nie tak łatwo było.
Trwało to może ze dwa dni – trudno mi dzisiaj to określić. Aż napotkaliśmy jakiegoś młodego człowieka, który – później się dowiedziałem, jak żeśmy przeżyli, jak się nazywa – nazywał się Henryk Bartosiak. Jego ojciec był przed wojną woźnym w sejmie. Gdzieś mniej więcej dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata może miał, z zawodu był elektrykiem, pracował w jakiejś firmie elektrycznej w Warszawie. Jak mi powiedział, był w AK plutonowym, ale tu nie podawał tego stopnia w ogóle. Nie wiem dlaczego. On się jakoś z nami zeszedł, nie pamiętam, w jakich okolicznościach, i powiada: „Co my się tu będziemy pałętać. Idziemy do Śródmieścia – tak mówi – tam może coś się…”. Poszliśmy.
Pamiętam, że to już był jakoś czas, kiedy Niemcy chyba opanowali kościół Karola Boromeusza. Dość, że myśmy wycofywali się pod niemieckim ogniem. W tej chwili dobrze nie pamiętam. Żeśmy przeskakiwali ulicę Chłodną, później jakoś na Waliców żeśmy się dostali – on nas prowadził. W jakiejś bramie… Tam się Niemcy na Waliców… Szkoła była – wysadzili ten budynek, Niemcy i „ukraińcy”, jakoś się stamtąd wycofali. Myśmy dostali się później pod obstrzałem niemieckim w jakąś bramę i spotkaliśmy tam jakiegoś człowieka, cywila, który powiada: „Panowie, co wy tutaj głowy nastawiacie? Zdejmijcie opaski, bo Niemcy was złapią, to was zastrzelą”. – „Tak i tak nas zastrzelą”. Poszliśmy dalej z naszym kolegą, który później miał pseudonim „Bart”. Poszliśmy za nim, on nas prowadził. Trafiliśmy gdzieś chyba na ulicę Ciepłą… Ciepła, to była komenda policji granatowej czy jakieś koszary policji granatowej tam były. Przeskoczyliśmy tę uliczkę. Pamiętam, że tam było obniżenie terenu i ogrody jakby działkowe, warzywa jakieś rosły, pomidory, coś. Obok garażu myśmy przebiegli, odwracam się tak, jak żeśmy minęli garaż, patrzę – za mną, przez szerokość podwórka jakieś dwadzieścia kroków, okna pełne Niemców i lufy. Jak żeśmy wpadli w jarzyny, to krzyczę do kolegów: „Padnij!”. I w tym momencie za nami ogień świszczy. My na czworakach. Jakoś żeśmy się z ogrodów wykaraskali i już nie pamiętam jak, bo biegłem po prostu za naszym nowym kolegą
. Tak żeśmy dostali się na ulicę Twardą. On nas prowadził przez jakieś przejścia, podwórkami na Twardą żeśmy doszli. Dzisiaj nie mogę sobie zdać sprawy, bo Warszawę słabo znałem, gdzieśmy byli – w ogóle nie wiedziałem. W końcu padło: „Jesteśmy na Twardej”. Zaszliśmy na Twardą 40 chyba, tam stał posterunek przed bramą. Pytamy się: „Co tu jest?”. – „A to wejdźcie tutaj”. Weszliśmy. Okazuje się, że punkt werbunkowy jest na pierwszym piętrze oficyny. Wszedłem na pierwsze piętro, patrzę, na wprost są drzwi. Niewielki pokój, stoi tam łóżko, jakiś stolik, jakieś krzesła – jedno i drugie. Za stolikiem siedzi plutonowy. Wszedłem więc, zameldowałem się, mówię, że: „My chcemy do wojska”. – „No dobrze – powiada”. Pyta o stopień, mówię: „Ułan z cenzusem”. – „A, czyli podchorąży bez stopnia”. Zapisuje moje dane, pseudonim, nazwiska już nie. Z początku nie podawało się nazwisk. Spisał moich kolegów. Jakiś chorąży raptem się zjawia i mówi do mnie: „A, to panie podchorąży, pan będzie spał ze mną”. Myślę sobie: co to, mam kolegów, a będę się separował od nich? Tyle czasu jestem z tym kolegą. Mówię: „Dziękuję, panie chorąży, ale wolę z kolegami. Nie chcę się rozłączać”. W drugim pokoju była sypialnia. W sypialni (pusty pokój) pokotem żeśmy na podłodze spali, na czym kto tam miał.
Okazuje się, że trafiliśmy na punkt werbunkowy, gdzie nas przydzielono do kompanii łączności. Właściwie to kompanie łączności w Wojsku Polskim były wyjątkowo przy dywizjach. To był pluton łączności, ale nie prostowałem tego. Chorąży ten na razie był coś jakby szefem, nie dowódcą, ale tak zwanym szefem, czyli gospodarczą częścią się zajmował. Mówię: „To mogę być w tej łączności. Bo skończyłem kurs łączności przewodowej w Przysposobieniu Wojskowym, trochę mam pojęcie, to niech będzie”. Wszędzie jest dobrze. Zaczęliśmy zbierać sprzęt, jaki się nam dało: kable, nie-kable, aparaty – szukaliśmy – telefoniczne, różne. Prawie po całej Warszawie myszkowaliśmy. Szczególnie kolega „Bart” znał Warszawę na wylot i myśmy się jego trzymali. On nas prowadził, to tu, to tu zajdziemy. Tośmy rekwirowali różne baterie, nie-baterie, różny sprzęt. Później kazano nam linie przewodowe budować, to budowaliśmy, pamiętam, na Jasną do gmachu PKO.
Trwało to kilka dni. Naloty między tym były silne, niemieckie. Bombardowano siedzibę naszą kruszącymi bombami. Później bombami zapalającymi. Heinkle nadleciały i to leciały z góry jak cygara – to wyglądało na bombę, ale otwierało się w powietrzu. Może ze sto małych bombek leciało, które jak uderzyły o ziemię, to tak jakby ktoś z dubeltówki strzelał – taki odgłos był – i rozpryskiwał się fosfor, palił się. Jak przebijały strychy wszędzie, to tylko piachem można było gasić, niczym innym. To więc się wszystko paliło. Widziałem, za naszą kamienicą było duże podwórko, przegrodzone szopą jakąś drewnianą i za tym był jakiś skład drewna – może stolarnia czy coś. To się zaczęło palić i ciekawy widok widziałem, bo gorące powietrze unosiło wielkie płaty sklejki wysoko do góry, może na wysokość stu czy więcej metrów. Na słupie dymu one się wahały w powietrzu i później, raptem, na tej wysokości zapalały się jasnym płomieniem. To był dość niesamowity widok, wszystko dookoła się paliło. I bomby kruszące szły. Później silny nalot był, pamiętam, któregoś dnia. Z linii, z budowy linii wróciłem, patrzę, a tu się wszystko pali. Naszych chłopaków nie ma ani dziewcząt, bo tam sporo dziewcząt było, okazuje się, że kompleks kamienic – bo wtenczas nie używano słowa „blok”, tylko „kamienica” – pali się na ulicy Twardej. Pobiegliśmy w tamtą stronę. Okazuje się, że nasi są, jakiś oficer zagnał nas do ratowania ludzi z pożaru. Okazuje się, że jest paskudna sytuacja, bo na dole (w suterenie) była mydlarnia, było tam kupę materiałów łatwopalnych, między innymi benzyna. Zapaliło się to wszystko od dołu, piętro któreś już też się paliło, a w środku byli ludzie, którzy wyjść nie mogli, bo klatka schodowa była cała w ogniu. Wygnano więc nas do sąsiedniej kamienicy i przez potężne mury trzeba było przebić przejście – nie pamiętam, na drugim chyba piętrze czy trzecim. Myśmy się zmieniali łomami, kilofami walili. A tu, nad nami, bombowce łupiły bomby. Tylko gwiżdżą. Całe szczęście, że kłęby dymu szły, to już sztukasy nie waliły tam, gdzie dym, tylko w te niepalące się jeszcze budynki. W każdym razie to piekło było.
- Udało wam się tych ludzi uratować?
Udało się przebić, tych ludzi wyprowadzić, ale ci, co byli niżej, to się musieli popalić. Nie ma gadki, bo płomienie od dołu biły. Dantejskie sceny się tam rozgrywały.
- Pamięta pan, kiedy się to działo?
To było przed 10 sierpnia, ale dokładnie nie pamiętam. Bo przed 10 sierpnia… Było tam tyle zamieszania, że dzień i noc myśmy na nogach byli prawie. W nocy, pamiętam, zerwali nas z podłogi i przemieszali z jakimś innym oddziałem. Upchnęli nas na ulicę Żelazną, żeby zamknąć wszystkie wyloty innych ulic do Żelaznej, idące od strony Woli. Między innymi trafiłem z jakimś innym chłopakiem – mieliśmy karabin, piętnaście sztuk amunicji, ja pistolet z dwoma magazynkami, granat ręczny i to było wszystko. Była barykada, która zamykała ulicę Łucką, za nami były ruiny małego getta, a myśmy na tej barykadzie we dwóch w nocy zostali. Mieliśmy rozkaz bronić barykady do godziny chyba trzeciej rano czy coś. Myślę sobie tak: piętnaście sztuk amunicji do karabinu, do pistoletu dziesięć sztuk amunicji dam, to my się nabronimy – szczególnie, jak czołg przyjdzie. Ale rozkaz rozkazem. Jeden granat na… Przecież to granat zaczepny, to więcej huku niż skutku, ale trudno. Było, nie było. Tkwiliśmy więc na tej barykadzie. Od strony Alei Jerozolimskiej nad nami szły świetlne pociski. Niemcy strzelali wzdłuż Żelaznej, to nad nami gdzieś szło – nie nisko, tylko… Siedzieliśmy za barykadą, pamiętam, że ten chłopak był w maciejówce legionowej. W pewnym momencie powiada do mnie: „Słuchaj, pójdę na przód Łucką, zobaczyć, co się tam dzieje – bo nic się nie działo – daj mi ten twój pistolet, a weź karabin. Pójdę, przejdę się, zobaczę”. Dał mi karabin. Tkwię za barykadą, on poszedł. Słyszę, jak idzie: puk, puk, puk – po chodniku. Cicha, głucha noc. Ciemno. Widzę tylko na tle nieba jego sylwetkę, głowę. Poszedł, przepadł. Nie ma. Ktoś szepcze, zdaje mi się, ktoś idzie. Odbezpieczyłem więc karabin i czekam. Upłynęło może z pół godziny, nareszcie idzie ktoś. Słyszę: łup, łup, łup – ciężki chód. Przykucnąłem. Patrzę, na tle nieba, bo tak nie było nic widać, idzie jakiś chłop, ma narzuconą pelerynę na siebie. Myślę sobie: cholera, Niemiec. Motocyklista niemiecki, pancerniak. Wyraźnie słyszę podkute buty po rozsypanym gruzie na chodniku. Karabin odbezpieczony, położyłem się, podniosłem. Myślę sobie: podejdzie bliżej, to dmuchnę i koniec. Tamtego chłopaka widocznie capnęli i szlus. Ale mam go może jakieś dziesięć-piętnaście kroków, widzę już wyraźnie sylwetkę. Podniosłem się i karabin do góry poderwałem, a on krzyczy: „Stój! Nie strzelaj!”. Mnie ten karabin z ręki poleciał, dosłownie na wysokości kolan go chwyciłem dopiero. Zrobiło mi się… Byłbym chłopaka zastrzelił. Z tej odległości to nie chybiłbym. Mówię: „Ty idioto!”. – „Płaszcz sobie narzuciłem – powiada – poszedłem się załatwić, a później płaszcz sobie narzuciłem na ramiona”. Strasznie to myli, sylwetka inna całkiem. Żeśmy tam siedzieli. Przyleciał mój kolega, Paweł „Dąb”, z sąsiedniej barykady i granatem wymachiwał, coś mi opowiadał. Poleciał później do następnego narożnika, ale (gdzieś na rozświtaniu tak) idą, cała gromada ludzi. „Stój! Strzelać będę!”. Okazuje się, uciekinierzy z Woli – Niemcy mordowali ludność po prostu. Uciekali do nas, za Żelazną. Tośmy legitymowali wszystkich, oglądali, bo licho wie, czy dywersantów w takim tłumie nie ma. Trzeba było każdego przesiać. Widno już było, jak nas ściągnęli stamtąd.
Następnego dnia jeszcze posłali mnie gdzieś na budowę którejś linii – nie pamiętam. Właściwie budowę czy naprawę, bo ciągle rwały pociski, bomby, trzeba było ustawicznie naprawiać. Zaraz powiem, jak to wyglądało, to koszmarna rzecz była. Wróciłem z powrotem, patrzę, naszych kwater nie ma. Wszystko się pali, wszystko jeden wielki gruz. W międzyczasie Niemcy (lotnictwo) zrypało zupełnie te… Widocznie ktoś doniósł, co się tam mieści. Nas zaraz po tym pozbierali i na Sienną. Umieścili nas tak, pamiętam, dziewczęta na Siennej 43a po prawej stronie ulicy, a my po przeciwnej, na pierwszym piętrze – chłopcy. Kilka godzin tam żeśmy byli i później przerzucono nas na Sienną 43a, do oficyny prawej, na pierwszym piętrze przypadła nam kwatera – mnie i moim chłopcom, bo już byłem dowódcą tak zwanego patrolu łączności. To kilku chłopców, kilka dziewcząt. Na pierwszym piętrze. Pamiętam komiczną rzecz, otóż jakaś starsza pani była gospodynią tego mieszkania. Bardzo ładnie urządzony stołowy pokój był, pięknymi meblami. Myśmy sobie na podłodze posłali (chłopcy), co tam kto mógł podłożyć, a ona przyszła do nas i powiada: „Chłopcy, tylko to wszystko pięknie, róbcie co chcecie – tylko taki kredens ładny miała, politurowany – ale nie stawiajcie nic gorącego na tym kredensie, bo będą plamy”. Wtenczas pamiętam, że się odwróciłem, śmiałem się, bo mnie to strasznie ubawiło, że tu wszystko wali się i pali, a jej chodzi o jakąś plamę na kredensie. „Ale nie stawiajcie, chłopcy. Proszę, nie stawiajcie”. Po przeciwnej stronie płotek dzielił podwórko na dwie części. Po przeciwnej stronie była siedziba dowództwa „Chrobry II”. A obok nas, w kierunku ulicy Żelaznej 45, mieściła się żandarmeria. Byłem tam może dwa, może trzy dni wszystkiego.
Na Siennej, tak. Stamtąd kazano z moim patrolem maszerować na ulicę Chmielną, róg Chmielnej i Żelaznej, do tak zwanej kolejówki. To była 1. kompania, kryptonim miała „Warszawianka”. Oni trzymali szkołę kolejową. Dzisiaj ten gmach jest od strony Alei Jerozolimskich obudowany innym jeszcze gmachem, a przedtem to było otwarte wszystko – korytarz się ciągnął w kierunku Alei. Korytarze się ciągnęły, po bokach były pokoje (po jednej, po prawej stronie). Kilka klatek schodowych było, to chyba miało pięć czy sześć pięter, ta kamienica. To była szkoła kolejowa. Weszliśmy tam. W piwnicy było dowództwo kompanii. Aha, najpierw poszedłem do dowództwa batalionu, bo byłem przydzielony do batalionu. Był tam wtenczas kapitan „Lech Żelazny”, nie pamiętam jego nazwiska, nazwiska później ujawniono. Zameldowałem się tam, to było na ulicy Chmielnej, naprzeciwko „kolejówki”, w prawej oficynie, jak się z Chmielnej wchodziło, na pierwszym piętrze. Pod nią był dach, garaż między kamienicami. Pamiętam dobrze, pod oknem garaż stał, z góry się patrzyło, to na dach garażu akurat – było tam dowództwo batalionu. Zameldowałem się tam, on powiada: „To meldujcie się dowódcy 1. kompanii, tam na ich garnuszek pójdziecie – bo batalion nic nie miał, kompania miała swoje gospodarstwo – rozkazy będziecie otrzymywać przez dowódcę 1. kompanii” – przez dowódcę „Warszawianki”. Zameldowałem się tam. To był kapitan „Zawadzki”, pseudonim, a jego nazwisko było [Konstanty Zacharewicz] (w tej chwili nie pamiętam). Zameldowałem się przepisowo i on powiada: „No to marsz na wysoki parter – tak to określił – tam sobie wyszukacie lokum i zameldujecie się znów u mnie”. Poszło tam czterech chłopców, jedna z dziewcząt została w centralce, bo w kompanii była centralka, a myśmy na wysokim parterze. Było jedno okno, wychodziło na Żelazną. Po drugiej stronie Żelaznej był tak zwany Dworzec Pocztowy, obsadzony przez 2. kompanię porucznika „Zdunina”. Były to potężne gmachy. Naprzeciwko były tory kolei w wykopie i po drugiej stronie mieliśmy plac Starynkiewicza, wylot właściwie tej ulicy czy placu Starynkiewicza. Na rogu (z jednej strony) był tak zwany Dom Turystyczny – później była tam „Trybuna Ludu”, pamiętam, za PRL-u. A po lewej stronie, naprzeciwko, były dwa gmachy potężne: Wojskowy Instytut Geograficzny i Starostwo Powiatowe. Tam było obsadzone przez Niemców. Myśmy przyglądali się sobie przez strzelnice tylko – to była odległość około stu metrów. Z Dworca Pocztowego to było może pięćdziesiąt kroków, może i tego nie nawet. Wykop nas dzielił najbardziej, tam tory szły. Zrobiliśmy tam sobie kwaterę, były jakieś łóżka i tak żeśmy się podzielili, że moi koledzy (trzej) spali głowami w kierunku Alei Jerozolimskich – jeden obok drugiego – a na moje łóżko nie było miejsca, to sobie obok okna postawiłem. Tylko żeśmy workami z piaskiem sobie zastawili. Niemcy się wstrzeliwali z Domu Turystycznego – z broni maszynowej ręcznej i z granatników. Tak że liczyłem, że jak dobrze w okno trafią, to mnie najwyżej mogą gdzieś do połowy ud pokaleczyć, a dalej to już nie. Ale myślę sobie: chłopakom gorzej, bo jak dobrze trafią, na przykład z haubicy czy coś, w nasz parapet, to ich zmiecie. Teraz byłem w lepszym położeniu. Pod nami, w suterenach, kwaterowała reszta kompanii. A na wierzchu tylko myśmy kwaterowali, nasza dziewczynka z centrali – obok nas, bliżej w stronę Alei Jerozolimskich – a później już, przy samej prawie ścianie szczytowej, kwaterował koń dorożkarski, którego myśmy trzymali do kotła, w razie czego. Karmiono go. Wszyscy się śmieli, że jak zwyciężymy, to kapitan pojedzie na pierwszą defiladę na tym koniu. Koń później zginął i zjedliśmy go. Na korytarz, na który żeśmy wychodzili (on biegł w stronę Niemców), na drugim piętrze było zamaskowane stanowisko erkaemu. A u nas to był po prostu otwarte tak jakby drzwi balkonowe (o ile dobrze pamiętam) i wychodząc z naszego pokoju, trzeba było przeczekać, aż niemiecka seria przeleci przez korytarz, wtenczas [trzeba] szybko na skos wskoczyć do schodów, prowadzących do sutereny, bo inaczej, to można być skoszonym na tym korytarzu. Ale później przyzwyczailiśmy się, to na wariata się nieraz chodziło. Jakoś się udawało.
Tam byliśmy do końca Powstania. Stamtąd żeśmy zbudowali linię z dowództwem batalionu, z Chmielnej na Sienną do dowództwa pułku, czyli dowództwa zgrupowania – jedną. Następnie zbudowaliśmy na plac Kazimierza do młyna na Kurzą Stopkę, do porucznika Bryma, czyli „Zdunina” na Dworzec Pocztowy. Na Towarową, [Plac Kazimierza Wielkiego]. Połączyliśmy się całą siecią telefoniczną i dowództwo naszej kompanii ze wszystkimi stanowiskami ogniowymi. Była cała historia, jak żeśmy to zbudowali. Centralka była w dowództwie batalionu, centralka była w naszej kompanii, centralka w „Chrobrym” była na ulicy Siennej 43a – tam był starszy sierżant „Świerk”, Jerzy Zgorzelski. On już nie żyje, był szefem centralki. A myśmy musieli ciągle ganiać po liniach, bo co raz mieliśmy telefon u siebie na kwaterze. Toaletka ładna była i na tym radio – Bartek skombinował gdzieś, on był od tego specjalista pierwszorzędny. Uruchomił, słuchaliśmy Londynu, niemieckich stacji, rosyjskich i tak dalej. Mieliśmy wiadomości z pierwszej ręki. Ciągle myśmy, dzień i noc, prawie nie spali, bo co raz to był telefon i dzwoni albo ta dziewczynka z centralki, albo dowódca kompanii czy jego zastępca. „Druciki – bo nas tak nazywali – na linii nie ma łączności z tym, nie ma łączności z tym” – no to gnaliśmy. Jak to wyglądało? Przede wszystkim Niemcy mieli strzelców wyborowych wysoko poumieszczanych, na dużych budynkach, z lunetkami i on strzelał, tak jak [do tarczy]. Tak jak na przykład wzdłuż Złotej, to pod drewnianymi szopami biegł nasz kabel – na ziemi już żeśmy kładli wszystkie kable, bo najmniej wtenczas rwało. Bo jak w górze, to szły w strzępy. Było takie miejsce, gdzie nas widział stamtąd. Nieraz więc, jak wiązałem linię, bo trzeba było (akurat w tym miejscu porwało), to tak myślę sobie: teraz mnie zauważył. Leżę na brzuchu, nosem w kablach i myślę sobie tak. Bo musiałem i ja chodzić, i inni. Bo to na tej linii, na tej linii, na tej linii – nas było czterech, dziewcząt nie posyłaliśmy, tylko [chłopcy].
- Tylko we czterech obsługiwaliście cały batalion?
Cały batalion żeśmy obsługiwali. Do tego stopnia, że w jednej nawale ogniowej, w nocy, Bartek… Myślałem, że go zabiło na garażu, gdzie było dowództwo batalionu. Nie odzywa się, wlazł na dach, żeby znaleźć przerwę, połączyć. Wołam: „Bartek! Bartek! Bartek!”. Nic. Pociski się rwą z granatników, myślę sobie: dostał chłopak, amen. Leży tam. Po drabince włażę z duszą na ramieniu, patrzę – on siedzi w kucki, dwa końce kabla trzyma w rękach i śpi. Usnął w tym ogniu. Myśmy byli tak zmęczeni, że gdzie człowiek przysiadł, to spał. Tak nasza wojna wyglądała. Abstrahując od tego, leżę, kable wiążę i myślę sobie: no, teraz mnie zauważy. Szuka mnie lunetką w karabinie. Aha, już ma. Odbezpieczył karabin, bierze pierwszy…
- Pan to słyszy, czy pan sobie tak wyobraża?
Wyobrażam sobie. Czuję to na karku, na plecach. Myślę sobie: gdzie on mierzy? W kark, w plecy. Za chwilę dostanę. Ale nic. No to teraz dopiero mnie zauważył. Człowiek rozpłaszczony leży, w ziemię by się wkopał.
- Ale w międzyczasie łączył pan kable?
Tak. To była pierwsza rzecz, bo bez łączności… Później stanąłem do raportu, żeby mnie przenieśli do kompanii strzeleckiej – miałem dosyć. A mnie dowódca kompanii „Warszawianka” powiada: „Takich, co pięć razy strzeli, a sześć dziur w niebie zrobi przy tym, to mam dosyć. Jazda do swojej roboty” – no i już.
- Czyli do końca pan był w łączności?
Tak. Do końca byłem. Teraz znaleźć przerwę? Myśmy mieli nie to, że kable żyłkowe, specjalne do telefonów polowych, tylko co popadło. Na przykład kable elektryczne, aluminiowe. One miały to do siebie, że nawet jak nieprzerwany, to wybuch wyginał i pękały. I znajdź teraz. Jak to żeśmy robili? Nabraliśmy praktyki. To się polowy aparat telefoniczny niosło, przetykało się otwartą agrafką, tak żeby się stykała z drutem gołym – jeden i drugi, bo dwa kable. Teraz szukało się: co kilka kroków przebijało się kabel telefoniczny i kręciło się korbą, kto odezwie się, bo się na korbkę. Aha, odezwał się „Grom” – tak zwany, bo kryptonimy miały. Odezwał się „Grom”. A odezwał się „Grom”, to znaczy przerwa musi być tu gdzieś, na tym odcinku – tu się nikt nie odzywał. No to tu jeszcze zobaczymy, o tu. Czasem parę centymetrów na… Odzywa się „Góra” albo „Granat”. „Granat” to 1. kompania. Odzywa się „Góra”, to batalion. Odzywa się… Aha, no to w tym miejscu, trzeba nożem zeskrobać, połączyć, zaizolować i porozmawiać tu, porozmawiać z tym – jest łączność, wszystko w porządku, idziemy dalej.
- Czyli cały czas pan robił linie, do końca Powstania…
To znaczy były takie rzeczy, że wyznaczano nas na jakiś posterunek czasem, trzeba było poleżeć tam, coś – jakieś inne roboty, które do nas nie należały. Parę razy się wystrzeliło, tu to, to tamto.
- Jak wyglądało zakończenie Powstania?
Jeszcze wspomnę – myśmy łapali też zrzutki, po dachach żeśmy ganiali. Mało na Siennej z dachu nie spadłem. Nad nami latająca forteca przeleciała na wysokości może dziesięciu, może piętnastu metrów. Widziałem łopaty śmigieł w nocy, już oświetlona cała, bo Niemcy… Jak się zaczął nalot aliancki i zrzuty broni, to Niemcy bili do tego ze wszystkich broni, jakie tylko mieli. Na niebie była siatka świecących pocisków. Oni latali, zapalali światła wszystkie, żeby się nawzajem nie zderzać. Latali tuż prawie nad dachami, tak że spadochrony nawet nie zdążyły się zupełnie rozwinąć, jak rzucali. Nad nimi więc była siatka pocisków. Niemcy z dołu strzelali, z różnej broni, z jakiej tylko mieli, więc od dołu szły stożki świecących pocisków. Nas pchano na dachy, żebyśmy obserwowali, gdzie lecą rzutki, bo się zawieszały na dachach, na różnych ruinach. Trzeba było wyszukiwać dopiero. Mnie z Pawłem posłano na Sienną którejś nocy, na dach, na najwyższe piętro żeśmy wleźli. Dachy były nie bardzo strome, blachą kryte. A nad wejściem, nad bramą, był wykusz, murek szeroki jak brama. Nie wiem, po co to było, ale z tej kamienicy widać było. Na dachu myśmy we dwóch siedzieli. Jeden w jedną stronę patrzy, szum, odwracam się, patrzę, nadlatuje na nas – takie cztery łopaty śmigieł srebrnych się kręcą. Widzę oświetloną kabinę, tylko ludzi nie widzę. On z taką szybkością wielką nad nami „szuu” i pęd powietrza… Jakoś mnie to skręciło i po tym dachu, to po deszczyku było (mokry dach był), pojechałem. Raptem w ciemności oparłem się o coś. Trafiłem właśnie na ten murek, bo tak to bym poleciał na koniec. Przerażające. W ogóle się wysokości bałem kiedyś, a później, po Powstaniu, to już przestałem się bać. To wyglądało więc tak. Trwało do samego końca Powstania.
Pamiętam, chyba trzydziestego albo dwudziestego któregoś września był wielki nalot aliancki na Warszawę, w samo południe. Znaczy się wyprawa taka z zaopatrzeniem. Oni tam zrzucali w „cygarach” wielkich (na spadochronach) broń, lekarstwa, amunicję, listy do nas różne, papierosy i podarunki. To od różnych narodowości, różnych tych… Różni latali: i Polacy, i Anglicy, i Nowozelandczycy, i Południowoafrykańczycy, latali i Kanadyjczycy – cała Europa prawie latała. Amerykanie wtenczas… Ten wielki, to był amerykański nalot. W samo południe, pogodny dzień był, słyszę łomot nad nami. Na dużej bardzo wysokości kluczami lecieli. Klucz nadlatywał i raptem cała masa spadochronów leciała w dół. Myślę sobie: desant na Warszawę, naszą dywizję spadochronową z Anglii zrzucają. Bo to wyglądało jakby ludzie na spadochronach, bo to leciało w pionowej pozycji. Leci masa tego – kolorowe, różne spadochrony. Zależnie od koloru, to była zawartość – tak sygnalizowano, co tam było. Trwało to z pół godziny, bo to fala za falą nadlatywała i odlatywała. Masę lotników zginęło, ponieważ nie starczało paliwa, a Sowieci nie zezwalali na lądowanie. Ostatni nalot to już Stalin się zgodził, żeby lądowali na sowieckich lotniskach. Dlatego pewno Amerykanie lecieli, bo Anglikom i innym nie pozwalali. Oni lecieli nad Warszawę, pod ogniem dział przeciwlotniczych, i myśliwce nocne na nich polowały. To były bombowce, a więc one bez myśliwców to się słabo broniły – przed atakami myśliwców. Lecieli nad Jugosławię i nad Jugosławią wyskakiwali, bo już dalej paliwa nie było. Wyskakiwali nad partyzanckimi terenami w Jugosławii. Rzadko który z powrotem docierał do [Brindisi], bo oni z [Brindisi] latali, o ile pamiętam. Zawsze było sygnalizowane hymnem „Z dymem pożarów z kurzem krwi bratniej”. To jak to w radio było słychać, to wiadomo, że będą w nocy zrzuty. Rozpalało się ogniska, wyznaczało miejsca sygnałowe, miejsca zrzutu i tak dalej. Obstawiało się to, żeby w nasze ręce trafiało, ale większość zawsze szła w ręce niemieckie.
Dość, że po tym nalocie wielkim w południe, następnego dnia chyba to było… To musiał być chyba 30 września. To było chyba wczesnym popołudniem. Na chwilę się przyłożyłem na łóżku u nas, sam jeden byłem tylko w kwaterze, chłopcy (reszta) polecieli. Taki już byłem, że się na nogach ledwo trzymałem, bo w międzyczasie dostałem żółtaczki. Nie miałem żadnego zwolnienia ze służby, dostałem jakiś zastrzyk od lekarza w kompanii, pokręcił głową i powiada: „Co tobie za różnica, czy umrzesz z żółtaczki, czy dostaniesz w czapę” – no i już. Pamiętam, że byłem wtenczas taki po żółtaczce, bo nie mogłem nic jeść, tylko wódką mnie koledzy karmili i gdzieś ogórki w wiadrze (Pudliszki) przynieśli kiszone. Na żółtaczkę to jadłem, wódką popijałem. Jakoś się wykurowałem, do dzisiaj nie mam kłopotów z wątrobą. Jakaś to dziwna żółtaczka była, może ze strachu, kto to wie. Z nerwów może, w ciągłym napięciu człowiek żył. Ile razy wychodziłem, myślałem: „Wrócę, nie wrócę”. Nie ma takich bohaterów. Im dalej, tym żołnierz się więcej boi, ponieważ sobie zdaje sprawę z niebezpieczeństwa. Pamiętam, że raptem słyszę warkot urywany. Myślę sobie: „Ooo, to walą z »grubej Berty«”. Oni mieli moździerz na Dworcu Zachodnim – 620 milimetrów. To jest działo, które strzela torem, stromym. Idzie pocisk tak, później się załamuje i idzie w dół. To pocisk tej wysokości, sześćdziesiąt dwa centymetry w przekroju, wagi koło tony. Taki więc jak uderzył kiedyś w ulicę Złotą, to wybił lej głębszy niż do sufitu, na całą szerokość jezdni. Na dole woda się pokazała i ludzie stamtąd czerpali wodę, bo były przecież i wody w Powstaniu. Szło się do szpitala, to trzeba było menażkę wody przynieść, żeby wpuścili, żeby wlać tam przy dyżurnym. Czuję raptem, jak łóżko ze mną podnosi się do góry i idzie w dół. Myślę sobie: „Z »Berty« kropnęli”. Obserwowałem, jak pociski lecą, to dziwna rzecz, bo jak dolatuje do zenitu, to go widać. Później zatrzymuje się w zenicie chwilę (to trwa ułamki sekund), przechyla się i znika z oczu. W zenicie jest nieruchomy, po prostu jakby zatrzymał się na chwilę. Można go gołym okiem zobaczyć, mniej więcej wiadomo (po dźwięku), gdzie potem padnie. Ale fala uderzenia jest taka, że na potężnym gmachu czułem, jak łóżko się podniosło ze mną i poszło w dół. Tak, jakbym na łódce siedział. Po tym jakiś czas słyszę trąbkę, ktoś trąbi – wojskowa trąbka sygnałowa. Zerwałem się więc i myślę sobie: coś się dzieje. Może się Niemcy chcą poddać, bo to już pod Studziankami im lanie sprawili, już Praga była zajęta. Sowieci nam zrzucali broń i amunicję, ale prawie wszystko szło w szmelc, bo zrzucali bez spadochronów, to amunicja pospłaszczana. Poza tym rosyjska amunicja, a my rosyjskich karabinów niewiele mieliśmy. Przeważnie mauzery były. A do pepeszy też żeśmy nie mieli przecież, pepesz mało było. Amunicja do pepeszy, ona się do niczego nie nadawała, nawet do zwykłych pistoletów. Bo i kaliber do mausera był inny – do pistoletu mauser. Słyszę trąbkę, więc pognałem na drugie piętro, na stanowisko erkaemu, skąd był widok na Niemców, na Dom Turystyczny, Starostwo i Instytut Geograficzny. Widzę, że z balkonu w Domu Turystycznym flaga biała, na kiju ktoś macha. Aha, chcą rozmawiać. To ja przez telefon, bo telefon był na tym stanowisku, do dowództwa kompanii melduję, że Niemcy machają białą flagą, meldujcie dalej. Zaraz przybiegł zastępca dowódcy kompanii, bo kapitan „Zawadzki” nie bardzo mógł biegać, ponieważ miał nogę w gipsie całą i był w żelaznej szynie. Tylko o lasce z trudem chodził, po schodach na drugie piętro wdrapać mu się było trudno, ale dowodził kompanią. Przybiegł zastępca dowódcy kompanii. Machają dalej. Od nas więc też zaczęli machać białą flagą.
Skończyło się tym, że za chwilę wyszedł Niemiec na balkon, żołnierz niemiecki, karabin, pamiętam, lufę trzymał do buta, a stopka do góry. Kolbę przyciskał i spacerował pod naszymi lufami. To myśmy też stanęli w oknach, tak żeby nas widział. Za jakiś czas przybiegł jakiś oficer z Komendy Głównej, popatrzył tam przez lornetę, zbiegł na dół. Upłynęło może z pół godziny, patrzę, maszeruje trzech ludzi ulicą Żelazną do skrzyżowania z Alejami – czterech właściwie: jeden z białą chorągwią przodem i trzech za nim oficerów naszych. Przedtem był most, wiadukt nad torami. Na wiadukcie leżał trup Niemca, już gruby, rozdęło go, ubranie tylko trzymało. Naprzeciwko wyszło też dwóch, zdaje się, o ile pamiętam, oficerów niemieckich. Oni oddali sobie honory. Za chwilę zajechały dwa samochody, wsiedli do tych samochodów wszyscy i pojechali. Okazuje się, to się zaczęły pierwsze rozmowy. To chyba pojechał generał „Monter” czy któryś dowódca Powstania – trudno mi powiedzieć, kto tam był. Pojechali do von dem Bacha. Od nas z kompanii pojechał jeden z żołnierzy, starszy strzelec, który był germanistą i był wykładowcą języka niemieckiego na Uniwersytecie Warszawskim przed wojną.
Nie. Pojechał jako tłumacz. To znaczy, mnie powtórzono to, nie rozmawiałem z nim osobiście, ale mówiono mi, że on pojechał tam. Nie wiem, czy to jest ścisłe, bo różne pogłoski są zawsze, ale… Wieczorem, tego dnia, ktoś mi powiedział z kolegów, że on wrócił i jak go pytali, jak tam jest, to powiedział krótko: „Już po Warszawie”. Miało to tak wyglądać, według pogłoski, że naszych oficerów wsadzono w samochód i obwieziono dookoła Warszawy, po wszystkich stanowiskach niemieckich, żeby się przyjrzeli. Obwieźli ich po niemieckich stanowiskach i przywieźli do kwatery von dem Bacha. Ten z nimi rozmawiał, czy widzieli wszystko i tak dalej, i pyta: „I co panowie sądzicie? Jak się długo utrzymacie? Bo sądzę, że najwyżej dwa tygodnie”.
Niemcom miała być taka odpowiedź naszych: „Ma pan rację, panie generale, dwa tygodnie. Ale czy pan policzył, ilu niemieckich żołnierzy nie zobaczy już swoich stron rodzinnych?”. – „Tak, wiem, około tysiąca”.
To było chyba 30 września. Pierwszego października myśmy zaczęli wzmacniać barykady, zaczęły chodzić pogłoski o tym, że będzie kapitulacja, inni – że się będziemy bronić. Parę dni wcześniej pozwolono ludności wychodzić z Warszawy, ale przez nasze stanowiska też szli. Ale bardzo niewielu ludzi wyszło, reszta nie chciała wychodzić, nie ufano Niemcom. [Sądziliśmy], że ludność wyjdzie, my się będziemy bronić do ostatka. Zaczęliśmy więc wzmacniać barykady, zakładaliśmy podwójne linie łącznościowe, żeby to już mieć na [zapas]. To trwało do 2 października. O ile dobrze pamiętam, 2 października na murach ukazały się afisze, nam w kompanii też oficjalnie zakomunikowano, że jest kapitulacja. Od rana do godziny dziewiętnastej wieczór jest zawieszenie broni, a później można już strzelać, po dziewiętnastej. I rzeczywiście tak było. Jeszcze tego dnia po dziewiętnastej mało nie zginąłem. Były tam więc warunki kapitulacji, jakie są i tak dalej. Mamy wychodzić z bronią, bez amunicji i tak dalej – cały szereg umowy kapitulacyjnej był podany. To było 2 października.
Trzeciego października, od rana, wynosiliśmy rannych do sanitarek niemieckich, zajeżdżały na wiadukt z Alei Jerozolimskich nad torami – tam stawały. Myśmy na noszach wynosili, więc musieliśmy wynosić, tylko broni przy sobie nie wolno było mieć żadnej u Niemców. Sanitariusze niemieccy też nie mieli żadnej broni. Wynosiliśmy rannych, ale większość nie chciała, żeby ich tam… Chyba ci, którzy już leżeli tylko i nie było mowy, żeby mogli o własnych siłach iść. A ci, co jeszcze chodzili, jak nasz kolega jeden, który nie miał prawej ręki – powyżej łokcia mu ścięło – to poszedł z kompanią, nie chciał iść [do Niemców]. Jeszcze nawet niewygojony był. To było trzeciego dnia. Czwartego już były przygotowania do wyjścia. Pamiętam, już sobie żeśmy kompletowali umundurowanie, to, tamto, całe wyposażenie, plecaki, różne rzeczy. Poszedłem z kolegą „Bartem” i z łączniczką… W międzyczasie poległ nasz kolega Paweł, pod Ogrodem Saskim. Poszliśmy po żołd na Sienną. Dostaliśmy tam po dziesięć dolarów chyba na dwóch i po ileś tam tysięcy „młynarek”, jak to nazywano wtenczas, złotych, które w Generalnej Guberni kursowały – na głowę. Pakiecik spory tego. Przy tej okazji mało nie zginąłem na ulicy Złotej. Tam artyleria nas dorwała w rowie dobiegowym. Wtenczas pierwszy raz w życiu tak się przestraszyłem, że straciłem głowę. Myślę sobie: koniec Powstania, a ja tu padnę. Całe Powstanie wytrzymałem. To zmusiło mnie do ucieczki i to sromotnej, do tyłu. Ale się opamiętałem w bramie i wróciłem. Tak to bywa, niestety. Człowiek różnie reaguje.
- Po otrzymaniu żołdu wrócił pan do siebie?
Rano, następnego dnia, była zbiórka kompanii na ulicy Żelaznej. Z kompanią szedłem do niewoli, nie chciałem się od niej odłączać, tak żeśmy w to wrośli. Przed tym w nocy z czwartego na piątego tośmy większą część broni schowali. Później Polska Ludowa trafiła na tą broń, a to miało być na następną wojnę. Też, co miałem, to wrzuciłem. Tak że większość z nas wychodziła bez broni. Dla oka się nosiło. Zbiórka była. Nasz wódz, kapitan „Zawadzki”, wyszedł, palnął mowę, tak jak niegdyś mój dowódca szwadronu w 1939 roku, tej samej mniej więcej treści, tylko konie nie parskały i nie tupały. To, że jeszcze ojczyźnie będziemy potrzebni i tak dalej. Zajechał podchorąży „Jumbo”, jak myśmy go nazywali – to się chyba po angielsku inaczej wymawia – taki pseudonim miał. Zajechał rikszą, kapitan usiadł na tej rikszy, bo chodzić nie mógł, i na czele kompanii [pojechał]. Nasz cały batalion później dołączył. Na końcu, za naszą kompanią szły nasze sanitariuszki. Pomaszerowaliśmy ulicą Żelazną… Doszliśmy w marszu do Ożarowa. W międzyczasie była próba ucieczki. Jedna nieudana, druga – sanitariuszka z naszej kompani, udało się jej uciec. Po tej stronie, na wysokości mniej więcej Włoch, było widać Włochy. Tam stali ludzie i rzucali nam zaopatrzenie. Niemcy nie [zabraniali], nic. Różne rzeczy: kiełbasę, bułki, owoce – różne historie.
- Czyli ludzie dawali wam jedzenie?
Tak. Dużo ludzi. Wykorzystała to sanitariuszka, która skoczyła między nich. Ona z Włoch była, właśnie dzieci miała we Włochach. Doszliśmy do Ożarowa i tam nas wsadzono do fabryki kabli, która była zdemontowana. Zostały tylko hale. Wszystkich nas wegnano w to. Na drugi dzień rano załadowano nas do wagonów na bocznicy, po sześćdziesięciu do każdego wagonu, w niesamowitej ciasnocie. Powieziono nas w niewiadomym początkowo kierunku. Wiedzieliśmy, że na zachód. Pierwszym etapem, gdzie się zatrzymał pociąg, były Skierniewice. W Skierniewicach ludność się zebrała, a myśmy powywieszali w oknach opaski, nie-opaski, śpiewali wojskowe piosenki. Niemcy początkowo tłukli kolbami w wagony, ale jak to nie pomogło, to dali serię po wagonie – kilku naszych kolegów rannych zostało. Ludzi rozpędzili, przestaliśmy oczywiście, żeby ludzi nie narażać, pojechaliśmy dalej. W nocy mieliśmy próbę ucieczki, ale nam się to nie powiodło. Zresztą to było olbrzymie ryzyko, bo pociąg pędził tak, jakby był ekspresem. Jechali specjalnie lewym torem, a nie prawym, więc kto chciał wyskakiwać na prawo, to by trafił na drugi tor. Jechaliśmy w kierunku Częstochowy, pamiętam, przez stacje Kłomnice, bo tam miałem krewnych. Wyrzuciłem tam nawet wiadomość do nich – nie wiem, czy ona dotarła, nigdy się nie dowiedziałem. Rano zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji. To był bardzo ciekawy epizod. Pytaliśmy się kolejarza, który bił młotkiem po kołach, gdzie my jesteśmy, a on się odzywa po polsku: „Wy już w Opolu”. Był tam epizod bardzo śmieszny, bo załatwialiśmy się do jednej, ofiarowanej, dużej menażki, a kto był przy oknie, to musiał to wylać. W pewnym momencie, to już było rano, śmiech w wagonie. Jedni do drugich z wagonów: „Co się stało?”. A ktoś mówi: „Co to jest?”. Szkopowi na melonik wyleli, bo żołnierze ich chodzili, patrolowali wzdłuż pociągu. Ten wrzeszczał:
Verfluchte Schweine – ale wagony zamknięte, nie otworzy przecież. Następny, drugi przystanek. Byłem przy oknie, rozchyliłem trochę druty, bo to zadrutowane było. Patrzę, daleko stacja, ale udało mi się na skos odczytać szyld na stacji. Widzę, że tartak jest, komin blaszany i napisane: Lamsdorf, dzisiejsze Łambinowice. Wysadzono nas tam. Była krótka szarpanina z Niemcami i później sformowaliśmy się w czwórki, tak jak normalnie bataliony, kompanie i pod eskortą poprowadzono nas gdzieś przed siebie, przez pola. Najpierw budynki jakieś koszarowe, a później pola normalne. Parę kilometrów szliśmy. Obok mnie szedł żołnierz niemiecki, myśmy rozmawiali cały czas. W pewnej chwili pyta mnie się: „Co wyśta za jedni?” – po polsku. Mówię: „Polacy, z Powstania Warszawskiego”. – „A nam powiedzieli, że my idziemy po ruskich bandytów”. – „A ty kto jesteś?”. – „A Ślązak” – śląską gwarą mówił. Mówię: „Gdzie my jesteśmy?”. – „Wy już sto kilometrów w Niemcach – tak jak dzisiaj pamiętam tą rozmowę – ale tu, do Hitlera, wszystko było po polsku, po śląsku”. Pytam się: „Dużo was tu jest?”. – „Tu o wszystkie żołnierze to Ślązaki. Ino podoficery to Prusaki”. Powiada jeszcze do mnie: „Za wcześnieś to zaczęli. Niemiec jeszcze mocny”. Okazuje się, że prawie cała załoga obozowa, to Ślązacy.
- Jaki to był obóz? Jak on się nazywał?
Nazywał się Lamsdorf. To był cały kompleks obozów. Myśmy trafili, prawdopodobnie bo nie jestem pewien, do Stalagu VIII F, ale on miał podobóz tak zwany 318. Oni mieli tam takie masy jeńców, że już nie mieściło się chyba po prostu. To był obóz, który jeszcze był z francusko-pruskiej wojny z 1870 roku. Był po drodze incydent. Mianowicie jeden z naszych kolegów miał na sobie niemiecki płaszcz niemieckiego czołgowca – wyglądało to jak cerata, taki nieprzemakalny. Raptem, na rowerze dogania nas niemiecki kapral, wali się w naszą kolumnę, uderza któregoś kołem, robi się chwilowe zamieszanie. On zdziera z niego ten płaszcz, ale nic nie mówi. Wycofuje się z rowerem i jedzie dalej. Myśmy się znów uszykowali, idziemy, a ten Ślązak powiada głośno po polsku: „To Prusak”. Tak doszliśmy do bramy. Przed nami maszerowała kompania chłopców nieletnich, po trzynaście, czternaście lat, piętnaście. A za nimi dziewczęta nasze – cała może kompania, może więcej jak kompania, może kilkaset dziewcząt.
- Wszyscy szli do Lamsdorfu?
Tak, wszystko szło do Lamsdorfu. Skręciliśmy w bok, w główną bramę. To taka szeroka, długa ulica była – po lewej i po prawej baraki widzę, jeńców różnych: byli i Anglicy, i Jugosłowianie, i jeszcze cała kupa innych. Jak ci chłopcy i dziewczęta naszły, to tam straszne brawa zza drutów. A to wszystko maszerowało twardo, jak należy, w nogę. Później poszczególne kompanie skręcały, my najpierw w lewo, później nas przerzucono na prawo, do baraków. Paskudny teren, podmokły – baraki na palach, okna bez szyb, powybijane. Przed nami rosyjscy jeńcy byli, podobno wymierali masowo w tym obozie. Byłem tam miesiąc czasu, dokładnie do 7 listopada. Siódmego listopada mnie i chyba pięciuset przeszło jeńców, wyprowadzono znów do wagonów na stacji. Przechodziliśmy dookoła obozu. Przed nami najpierw oficerów odłączono. Przechodziliśmy dookoła obozu, szliśmy inną drogą, niż żeśmy przyszli ze stacji kolejowej. Obok mnie znów szedł żołnierz niemiecki, też Ślązak. Po prawej stronie, pamiętam, był młody lasek – sosenki były. On pokazuje mi to, pada: „Widzisz? To ruskie leżą. Posadzono na nich. Uwalcowano drogę. Uwalcowano ziemię, posadzono las”.
- Czyli to byli jeńcy rosyjscy z tego obozu?
Tak, jeńcy. Umarli pewnie z głodu, chorób, zimna i tak dalej. A może im też dopomogli trochę do tego, kto tam wie? On mówił: „Tu ruskie leżą”. Wsadzili nas do pociągu i zaczęła się teraz moja turystyka, wraz z innymi kolegami, po obozach.
- Gdzie pan pojechał najpierw?
Pojechaliśmy najpierw do Stalagu III A Luckenwalde, pod Berlinem. Po miesiącu, stamtąd – już w grupie… Chyba około stu nas było, już na mniejsze grupy dzielili – pojechaliśmy do Stalagu III B Fürstenberg, ale to nie było do samego stalagu, tylko do tak zwanego
Arbeitskommando czyli kolumna pracy Pol. 1 – takie miała [oznaczenie], czyli
Polen eins (polski pierwszy).
To był obóz pracy. Byłem w nim do chyba 30 grudnia 1944 roku. Sformowano z nas dziewiętnastu brygadę – tak jak drużyna polskiej piechoty, dziewiętnastu – i powieziono nas do Sonnenburga. Umieszczono nas tam w chłopskiej zagrodzie. Całe były perypetie w chłopskiej zagrodzie – ciekawe rzeczy się tam działy. Jak myśmy kradli, kombinowali, żeby przeżyć. Posłano nas do pracy w fabryce amunicji, w podziemnej fabryce amunicji. Ale myśmy pracowali na powierzchni przy usuwaniu skutków bombardowań. Znaczy się, głównie las żeśmy rąbali i takie rzeczy. Miałem tego dosyć i zameldowałem się jako chory. Dobrze się złożyło, bo najpierw mnie zawieźli do stalagu Fürstenberg III, do szpitala. To był włoski szpital. Tam zbadał mnie niemiecki lekarz i wszystko było OK. Stwierdził, że mam wadę serca. Tak że wszystko było OK., tylko tyle że zapytał… Bardzo grzecznie mnie traktował, to oficer niemiecki był, starszy. „Panie podchorąży” do mnie mówił, ładnie wszystko, bo się zapytał, kim jestem. A w końcu zapytał mnie się, gdzie jestem wzięty do niewoli. Tośmy sobie po niemiecku ładną gawędkę ucięli, był zadowolony, że znam język niemiecki. Mówię:
In Warschau – w Warszawie. „A!”. Jak on skoczył: „To pan jest jednym z tych bandytów, którzy wbili nam nóż w plecy!”. Jak on się wykrzyczał, to mówię do niego: „Panie Oberarzt – to mniej więcej jak porucznik, tylko… starszy lekarz wojskowy – proszę powtórzyć wszystko, bo pan tak szybko mówił, że nie wszystko zrozumiałem”. Myślałem, że go krew zaleje, ale tylko wykrztusił:
Raus! – marsz, won! Zasalutowałem, odwróciłem się, wyszedłem. Patrzę, a mój konwojent, który mnie przyprowadził, stoi na baczność za drzwiami.
- Jak długo był pan w Sonnenburgu?
W Sonnenburgu byłem… Drugi raz się urwałem, bo mnie francuski lekarz w końcu skierował do tego samego szpitala. To było w styczniu, już po Trzech Królach, to gdzieś w połowie stycznia mnie skierował tam. Ale tam, jak czekałem na wizytę u lekarza, trafiłem na polskiego kapitana – kapitan Tijan, jeniec z 1939 roku – któremu się zameldowałem. On jak wysłuchał mojej historii, że jestem zwykły markierant, czyli udający chorobę, to powiada: „Zaraz tu z doktorem Cuneo porozmawiam”. Zastępcą komendanta szpitala był
sottotenente Cuneo, włoski porucznik Cuneo z Mediolanu. On był bardzo do Polaków przychylnie ustosunkowany, bo będąc na wschodnim froncie, mieszkał w Radzyminie, w polskiej rodzinie kwaterował. Tam go bardzo serdecznie przyjmowano, bardzo przyjaźnie i on nabrał wielkiej sympatii do Polaków, bo myśmy Włochów nie uważali za swoich nieprzyjaciół. On mnie zatrzymał. Dał żołnierzowi, który mnie przywiózł, zaświadczenie że mnie zatrzymuje jako chorego i umieścił mnie w szpitalu. Byłem tam do początków lutego, kiedy Rosjanie sforsowali już Odrę, doszli do kanału Odra–Szprewa, doszli do obozu. Obóz ewakuowano, szpitala nie zdążyli Niemcy ewakuować. Sowiecka czołówka pancerna cofnęła się. Myśmy zostali między frontem niemieckim a rosyjskim. Nad nami odbywały się walki lotnicze, waliła artyleria. W końcu przyszli Niemcy, bo się okopali za szpitalem. Przyszedł oficer niemiecki, powiada: „Proszę się przenieść na kuchnię obozową, ona murowana. Zawiesić odznaki Czerwonego Krzyża. My tam nie będziemy strzelać, ale żeby ruscy widzieli, bo tutaj możecie zginąć”. Byliśmy tu pięćdziesiąt metrów od pierwszej linii niemieckiej, w stronę Rosjan, przed lufami. Żeśmy tam więc poszli. Byli tam i Włosi, i Kanadyjczycy, i Francuzi…
Tak. Bo to była grupa Polaków, ale nieduża. [Włoski] kapelan z nami był. Doktor
sottotenente Cuneo uciekł razem z Niemcami, zostawił nas. Tak samo naczelny lekarz niemiecki. Myśmy tam siedzieli między frontami jakieś, bo ja wiem, trzy, cztery dni, może więcej. W tej kuchni. Dorwaliśmy się do magazynów Czerwonego Krzyża, Niemieccy żołnierze nam pokazali, bo samym nie wolni im było brać. Papierosów żeśmy nanieśli – miałem dwie walizy papierosów nabite, dwa chlebaki francuskie papierosami nabite i plecak papierosami nabity. Z wszystkich zapasów Czerwonego Krzyża „pożyczone” było. Dziurę żeśmy zrobili, przed sowieckimi stanowiskami włazili. Polacy pierwsi do tego byli.
- Jak długo pan tam przebywał?
Kilka dni. W nocy przyszło trzech żołnierzy niemieckich i feldfebel, czyli plutonowy, zebrali nas w pustym baraku i powiedzieli tak: „Kto chce, to sobie może zostać na własną odpowiedzialność, ale radzimy wam udać się dobrowolnie z nami, bo tu walki będą i tu, w razie czego, możecie oberwać. My nie gwarantujemy wam bezpieczeństwa”. A ja z kolegami mówię tak: „Może żywności tu będzie dosyć, w opuszczonych barakach. Możemy zostać, czekać na ruskich, ale ja tam do ruskich specjalnie nabożeństwa nie mam”. Bo byłem ich obywatelem, wiem, co to jest. Jak oni traktują jeńców, a Polaków, to jest w ogóle jedna rzecz, a drugie, mówię: „To dobrze, jak tu jest Wermacht, jak przyjdzie SS, to nas jako szpiegów powieszą i koniec”.
- Jaką decyzję podjęliście?
Nocą więc wyprowadzono nas do kanału Odra–Szprewa. Nie wolno było palić, mówić, nic odzywać się, bo myśmy szli prosto pod lufy sowieckie. Ich artyleria waliła. Załadowali nas na „berlinkę”, która była przycumowana w takim węglowym porcie. Wszedłem na „berlinkę”, tam pokład był dwuspadowy. Ze mną był też chory Powstaniec, nazywałem go marynarzem, nie pamiętam, jak miał na imię, jaki miał pseudonim. Myśmy się razem w szpitalu trzymali. Był kiedyś marynarzem na „Batorym”, przed wojną. Luki takie były do zejścia, tam głęboko jest. Zajrzałem tam, świeczki się paliły, kupa jeńców siedziała i mówię do niego: „Słuchaj, ty jak sobie chcesz, ja tam nie pójdę”. To był luty, już śnieg stopniał wtenczas, odwilż była. Mówię: „Wolę tu zostać, bo jak jakiś pocisk rąbnie, my jesteśmy pod sowieckim ogniem, pod ich artylerią, jak oni coś usłyszą, jak dadzą… Muszą mieć wystrzelane armaty, bo na ślepo będą strzelać, to trafić mogą. Jak trafią, to nikt z tego nie wyjdzie”. Zostałem na pokładzie. Myśmy płynęli całą noc. Na rano podczepił nas holownik na kanale i doholował nas do Odry. Już o zmierzchu kazali nam się wyładować na brzeg i już bez eskorty pomaszerowaliśmy. Tysiące jeńców się skądś pozbierało, pomaszerowaliśmy w nieznane. W nocy był olbrzymi nalot. Nie wiem, sowieckie czy [alianckie] flary się paliły, deszcz lał jak z cebra. Myśmy maszerowali po błocie…
- Sami maszerowaliście? Bez żadnej eskorty?
Nie widać było Niemców. Niemcy znaleźli się znów, kilku żołnierzy, na rano. Rano żeśmy pomaszerowali dalej. Doszliśmy do miasteczka Beeskow, to na Śląsku. Okazuje się, że właściwie to my nie jesteśmy przez nikogo nadzorowani. Umieszczono nas w jakimś kompleksie budynków, w którym w wyjściu (w bramie) stał jeden żołnierz niemiecki. Nikomu nie zabraniał ani wchodzić, ani wychodzić. Myśmy się rozleźli po całym miasteczku, handlowali, rozmawiali z Niemcami – nikt na nas nie zwracał uwagi, kompletnie.
Ze dwa, trzy dni chyba. Później zaprowadzono nas znów, jak turystów, na stację kolejową. Było kompletne rozprzężenie, front było słychać. Zaprowadzono nas na stację kolejową, załadowano do wagonów, ale już nie ryglowano drzwi, nie drutowano okien, niczego – do towarowych wagonów. I ruszono. Zanim ruszono, to przyszedł taki dziadek – teraz to ja jestem dziadek, a on młodzieniec wobec mnie mógłby być – sześćdziesiąt parę lat, „landszturmista”, z angielskim, pamiętam, karabinem. Stanął nisko, bo bez rampy nas ładowano i powiada po niemiecku: „Chłopcy, weźcie moją grzechotkę”. Podał nam karabin najpierw, później wyciągnął ręce i wciągnęliśmy go. Usiadłem sobie, nogi spuściłem w wejściu do wagonu, miałem kupę papierosów (angielskich, amerykańskich) i palę sobie. On też usiadł obok mnie. Powiada: „Masz [coś] do palenia?”. – „Mam”. Poczęstowałem go, no i gadkę żeśmy… Mówię: „Skąd ty jesteś?”. Okazuje się, on jest z Opolszczyzny. Ale powiada: „Mam dużo Polaków sąsiadów, żyjemy w zgodzie”. – „Ty wiesz, [tam] Polska [będzie] teraz? Bo Niemcy już
kaput”. – „Będę lojalnym obywatelem polskim”.
Ale ciekawsze, bo na noc poszedł nocować do wagonu straży, a karabin, ładownice i wszystko zostawił u nas. Dopiero rano przyszedł i dopominał się o swój karabin, bo będzie przegląd. Zawieźli nas z powrotem do Luckenwalde, do III A. W Luckenwalde umieścili nas w baraku więziennym – dostałem się do więziennego baraku za samowolne oddalenie się od kompanii.
- Kiedy to było? Jaki to był miesiąc?
To był koniec lutego. Cały czas było ciepło, luty był ciepły, marzec był ciepły.
- Jak długo był pan w tym obozie?
W Luckenwalde może tydzień. I nastąpiła ewakuacja. Tam już tak luźno było, że się łaziło jak muchy, gdzie kto chciał. Spotkałem tam kolegów z Lamsdorfu jeszcze, którzy zostali w Lamsdorfie. Załadowali nas później… Nie, poszliśmy marszem pieszym. Poszliśmy stamtąd, już początek marca był, pod eskortą kilku zaledwie żołnierzy i feldfebla, poszliśmy na zachód. Etapami. W drodze dogoniła nas ciężarówka niemiecka, lojalnie przekazali nam paczki Czerwonego Krzyża, które nam się należały.
Doszliśmy do ostatniego obozu Altengrabow XI A. Ciekawe zresztą, bo zmieniono nazwę za czasów hitlerowskich, bo to się nazywało Gnoine – to leżało jeszcze na słowiańskich terenach, nazywało się Gnoine. Było Gnoine niemieckie i Gnoine Słowian, nawiązywano do pierwotnych mieszkańców, tylko pisane po niemiecku: Gnoine. Był tam ciekawy epizod, bo za łapówkę przeszedłem przez rewizję, mając walizy papierosów, plecak nabity papierosami. Jeniec mógł mieć maksimum sto papierosów i to w rozpieczętowanych paczkach, bo taki był przydział w paczce Czerwonego Krzyża. A więcej konfiskowano. Miałem tysiące papierosów, fajkowy tytoń i inne rzeczy i kilka paczek odpaliłem niemieckiemu żołnierzowi i ten kazał mi: „Prędko, zwijaj się! Uciekaj!”. Pyta się: „Co masz w tej walizie?”. – „Papierosy”. – „A w tej?”. – „Papierosy”. – „A w plecaku?”. – „Papierosy”. On prawie ręce załamał.
- Kiedy pan wrócił do Polski?
W tym obozie byłem już aż do samej kapitulacji. Wychodziłem sobie z niego, sam, jak chciałem – bez przepustki, szukać żywności i tak dalej. Byłem konkretnie do 8 maja. Trzeciego maja weszli do obozu Amerykanie, byli kilka dni u nas. Zamknęli nam obóz. Od razu litery „MP Police” stanęły na bramach i kręcił tylko Murzyn głową: „No” – jak ktoś chciał wyjść, a pałę w garści trzymał. Ale później oni, jednego ranka (po kilku dniach) władowali się na swoje samochodziki i zniknęli. Kto chciał, to z nimi uciekał. Miałem przyjaciela, Bark ben Brek z Casablanki, Sophie rue , inteligentny facet, po Cambridge, tak.
On chciał mnie zabrać ze sobą do francuskiej armii, chciał mnie zabrać ze sobą. „Ale co ty będziesz do tej komuny lazł, ja ją dobrze znam”. W każdym razie nie pojechałem z nim, zostałem. Po kilku dniach… Tego dnia rano Amerykanie odjechali, a po południu, przed wieczorem, dwóch kozaków na koniach myszatych, małych: patatatata, zatrzymali się: „Daleko Niemcy?!”. Mówię: „Uszli już tak, że ślady po nich znikły”. Polecieli dalej. Za jakiś czas zajechały ciężarówki, więcej… Swoich jeńców zaraz zamknęli ładnie, a nam nic nie mówili. Myśmy tam przy nich jeszcze byli chyba ze trzy, cztery dni. Dokładnie nie pamiętam, to chyba było 8 albo 9 maja… Aha, 2 maja Niemcy spuścili chorągwie do połowy, pytaliśmy się, co to jest. „Hitler nie żyje” – 2 maja. Koło 8 czy 9 maja wymaszerowaliśmy stamtąd, kolumną, do Polski żeśmy szli. Wiele przygód miałem, nim do Warszawy dotarłem, bo porzuciłem kolumnę z kolegami – trzech czy czterech nas było.
- Kiedy pan dotarł do Warszawy?
Do Warszawy dotarłem około chyba 20 maja. Zameldowałem się w Czerwonym Krzyżu na ulicy Piusa XI. Dostałem tam zaświadczenie, że jestem jeńcem wracającym z niewoli. Do dzisiaj zresztą to zaświadczenie mam chyba gdzieś schowane, o ile dobrze pamiętam. Nie, Czerwony Krzyż mnie później znów powtórzył, tej samej treści, bo mieli w swoich aktach. Dostałem chyba dwieście złotych i dostałem zezwolenie na przejazd wszystkimi środkami lokomocji do miejsca zamieszkania, czyli do Białegostoku. Znalazłem bratową, byłem kilka dni u bratowej. Później bardzo mnie gościnnie przyjęli na bazarze Różyckiego, mnie i kolegów. Jakaś pani, która tam handlowała, zaciągnęła nas do domu, uraczyła flakami, wódką i tak dalej.
- Czyli powrót był przyjemny?
Tak, tak, przyjemnie. Ludzie się ustosunkowali… Oni dobrze, natomiast władze patrzyły tak… Wróciłem do Białegostoku, musiałem się zameldować w tak zwanym WKR [Wojskowa Komenda Rejonowa], czyli w Wojskowym Komisariacie Uzupełnień na ulicy Warszawskiej. Miałem szczęście, bo chciałem się przyznać, kto jestem. Ale jak wchodziłem, to patrzę, wychodzi jakiś oficer, spojrzał na mnie i pada: „Ty, co tu robisz?”. Okazuje się, to dawny wachmistrz 10. pułku ułanów, który mnie jako chłopca znał. Mówię mu, co, jak i tak dalej. On powiada do mnie: „Jestem tu komendantem, ale mówię ci, nic nie miałeś wspólnego z żadnym Powstaniem, z żadnym wojskiem, z żadnym nic. Wracasz z Niemiec, z robót. Koniec. Tak mów, bo może być źle”. To tak im powiedziałem. Parę tygodni później pojechałem na Dolny Śląsk, najpierw do Wrocławia, później do Jeleniej Góry. Zaczepiłem się tam jako pracownik biurowy w Lasach Państwowych. Urządziłem się dość dobrze. Karkonosze były taką oazą w Europie, w której ani jedna szyba nie pękła, nic się nie spaliło, ani jedna bomba nie spadła. Przy samej czeskiej granicy to było. Jak się wjeżdżało, to był raj. Jelenia Góra to była mała Warszawa. Właściwie Warszawa, bo Warszawa leżała w gruzach. Tysiące warszawiaków zjechało się do Jeleniej Góry. W miasteczku Kowary, to jakieś trzynaście kilometrów mniej więcej od Jeleniej Góry, w pięknej dolinie u stóp Śnieżki. Tam [byłem] sześć lat. Żonę tam sprowadziłem, ożeniłem się tu [w Białymstoku].
- W związku z tym, że się pan nie ujawnił, nie był pan represjonowany?
Mnie oni ujawnili, ja nie podawałem Powstania.
Do 1948 roku nie podawałem Powstania w ogóle, ale w 1948 roku niespodziewanie mnie aresztowano.
W Kowarach, w leśniczówce. W kajdankach zawieziono do Wrocławia, później z Wrocławia do Częstochowy. Z Częstochowy do Warszawy na Wilczą numer 8 (zawsze do numerów 8 jakieś mam dziwne szczęście). A stamtąd do Białegostoku, pod eskortą. W Białymstoku najpierw zamknięto mnie na milicji, taki oddział do walki z bandytyzmem, a później przekazali mnie w ręce UB. Ale tak się szczęśliwie złożyło, że oskarżali mnie o, między innymi, nielegalne posiadanie broni, którą znaleźli. To był dosłownie jeden granat. Zaawanturowałem się trochę w 1945 roku, ale później dałem sobie spokój, pojechałem na Śląsk. Miałem się zamiar żenić, ale widzę, że nie bardzo się to wszystko uda. To było główne oskarżenie – nielegalne posiadanie broni. Poza tym należenie do nielegalnej organizacji wojskowej, napad z bronią w ręku, co odpowiadało prawdzie i tak dalej. Po iluś tam… Siedziałem na ulicy Mickiewicza w piwnicy. Po iluś-tam dniach wyciągnęli mnie, bo to w sumie parę tygodni trwało. Na jesieni to było, w październiku mnie aresztowali, to wróciłem dopiero na Boże Narodzenie 1948 roku. Wywołali mnie na górę, na śledztwo, no i słyszę, jak jeden do drugiego mówi: „Pisz sankcję do prokuratora”. To znaczy, sankcja do prokuratora to był wniosek o aresztowanie mnie i umieszczenie w więzieniu – że będzie rozprawa i prawdopodobnie dostanę karę śmierci. Będę musiał pisać o ułaskawienie najwyżej, bo to było z jakiegoś dekretu o szczególnie niebezpiecznych czynach w okresie odbudowy państwa. Jakby sąd wojenny, to sądy wojskowe sądziły. Myślę sobie: będzie źle, no trudno. Ale w międzyczasie zjawił się jakiś kapitan, młody chłopak, który powiedział, że nie jest stąd, że jest z Łodzi, jakieś inne stosunki – coś mu się tu nie podobało. Słuchał rozmowy tych dwóch ubowców i w końcu powiada do nich: „Zaraz, zaraz, coś tutaj nie w porządku. Przecież w międzyczasie była amnestia „Radosława”, patrzcie na daty – nie ujawniłem się wtedy – on się nie ujawniał, bo się nie musiał ujawniać”. Bo w międzyczasie była, w 1945 roku, w sierpniu tak zwana amnestia „Radosława”. Też generał „Radosław”, też Powstaniec. W jakąś tam ugodę sobie wszedł, że ten, kto zaprzestanie działalności, ten będzie wolny odpowiedzialności. „Co – powiada – to wy dacie do prokuratora, a prokurator – powiada – albo go od razu zwolni, albo sprawa pójdzie do sądu i sąd powie, że to nie pasuje”. Bo sądzili w wielu wypadkach nasi sędziowie sprzed wojny. Mówi: „On nie podpada. On podpada pod amnestię”. Oni na to kazali mi [iść] won. To [byłem] razem z kolegą, szwagrem który do nas, do Powstania pojechał, do Warszawy (Ireneusz Grochowski). Sprowadzili mnie na dół, do celi. Czekałem parę godzin. Wywołują mnie znów, do kancelarii. W kancelarii oddają mi pasek od spodni, sznurowadła, tam jeszcze coś, co miałem – to zegarek, to wszystko, wszystko oddają mi. Myślę sobie: przewożą mnie do więzienia przypuszczalnie, tam mi znów odbiorą. Ale prowadzi mnie konwojent na górę do jakiegoś pokoju, patrzę – szwagier stoi też. Siedzi jakiś mówiący słabo po polsku, Białorusin był jakiś. Podsuwa, barierka taka była, na barierkę kładzie papier: „Podpiszcie to!”. Mówię: „Muszę to przeczytać najpierw”. – „To czytajcie!”. To czytam, że zobowiązuję się pod karą, z takiego to artykułu, pięciu lat więzienia, jeśli ujawnię komukolwiek, o czym tu pytali, rozmawiali, co się na śledztwie działo. Dalej, że zobowiązuję się równocześnie, gdyby ktoś z organizacji się ze mną skontaktował, natychmiast powiadomić organa bezpieczeństwa. Pytam się: „Jak tego nie podpiszę?”. – „No to wrócicie nazad”. Chwila, myślę sobie, przecież nie musze się przyznawać, jak ktoś przyjdzie. Wyczuję, bo już mam nosa, jeśli to prowokator, bo jeśli nieznajomy, no to będzie prowokator. Po prostu
paszoł won. Nikomu donosić na nic nie muszę, to niech to będzie tak – trudno. Mówić o tym nie będę, nie będę się przecież chwalił. Podpisałem to, kolega też, wypuścili na ulicy Mickiewicza. Wyszliśmy.
Poszedłem kilkadziesiąt kroków i mówię: „Czekaj, zawiążę sobie but”. Przyklęknąłem i udaję, że zawiązuję but (miałem zawiązany), ale oglądam się do tyłu, czy ktoś nie idzie. Widzę, nikogo nie widzę, żadnego. Akurat tą stroną ulicy ludzie niechętnie chodzili, tam posterunek stał, i omijali – drugą stroną. Po tamtej stronie nie ma, a tutaj też nikogo nie ma, pusto. Z kolegą poszliśmy na dworzec kolejowy, pojechaliśmy do Czarnej Wsi – to jest dwadzieścia parę kilometrów od Białegostoku. Tam moi teściowie mieszkali, rodzice żony. Nie miałem ani grosza, upomniałem się o pieniądze na powrót, to mi powiedzieli: „Jak żeście tu przyjechali, tak i wracajcie”. Mówię: „Wyście mnie przywieźli, to odwieźcie”. – „My ciebie możemy odwieźć, ale wiesz gdzie”. Teściowie nas zaopatrzyli w pieniądze, w co trzeba i wróciłem na Śląsk.
- Na tym się skończyły pana przygody, jeśli chodzi o podróżowanie?
Nie skończyły się, bo czułem, że jestem stale pod lupą. Aż do 1956 roku, właściwie do 1957 roku, byłem pod lupą. Czułem wyraźnie. Lubiłem się pobawić, lubiłem wypić sobie, wtenczas młody byłem, z tym, z tamtym – z różnymi ludźmi. A przy wódce jeden czy drugi puszczał farbę: „Ale ja, na przykład, wiem o tobie wszystko”. Mówię: „To bardzo dobrze więc, przynajmniej jestem ci znany”.
- To byli „aniołowie stróże”?
Tak, tak. Później skończyłem studia, skończyłem Politechnikę Gdańską, Wydział Budowy Maszyn. A później już, w sześćdziesiątych latach już, dostałem niezłe stanowisko samodzielne. Miałem wtenczas… Pracowałem dalej w Lasach, tam nastąpił okres tak zwanej mechanizacji, transportu mechanicznego, różne warsztaty – byłem specjalistą od budowy warsztatów, budowy maszyn i różnych technologii w ogóle. Dostałem już niezłe stanowisko. Miałem przyjaciół możnych, bo tu razem za sowieckich czasów w instytucie byłem z pierwszym sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego. Jak dowiedzieli się więc, że to jest mój kolega – on tego nie ukrywał, więc spotykaliśmy się z okazji różnych uroczystości, to mnie przedstawiał różnym facetom – to tak zaczęli koło mnie… Czułem, że przestają się mną interesować. Kilka razy już później za granicą byłem, wysyłali mnie służbowo. Oczywiście nadzór był. Ale do Rosji chcieli mnie wysłać na bardzo korzystnych warunkach, mieliśmy tajgę rąbać, produkować meble, tarcice i inne. Mnie na szefa transportu, całej mechanizacji i tak dalej, z bardzo korzystnymi warunkami, bo tu pełna moja pensja, tam osiemset rubli miesięcznie z możnością zamiany na dolary po osiemdziesiąt kopiejek za dolar. Tu dolar kosztował wtenczas sto złotych. Ale powiedziałem memu zwierzchnikowi, że: „Panie szefie, tam to zajechać do Rosji to może nie tak trudno, ale wyjechać to jest bardzo trudno. Nie reflektuję”.
Białystok, 31 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna