Bohdan Jaroszewicz
Nazywam się Bohdan Jaroszewicz. Urodziłem się w Warszawie w 1933 roku, na ulicy Stalowej.
- Czy pamięta pan okres przedwojenny?
Okres przedwojenny wspominam dobrze ze względu na to, że moi rodzice byli lekarzami. Mieszkaliśmy na ulicy Koszykowej 28. Mój ojciec był adiunktem na Uniwersytecie Warszawskim, na oddziale interny. W czasie okupacji, po zamachu na Kutscherę, został aresztowany ze względu na to, że przed wojną był lekarzem Sztabu Generalnego II Oddziału, a jego najbliższy przyjaciel, kapitan Bolesław Ziemiański, mój ojciec chrzestny, był komendantem ochrony marszałka Piłsudskiego.
Mój ojciec miał na imię Władysław. Jego imię i nazwisko jest umieszczone na tablicy pamiątkowej na terenie Uniwersytetu Warszawskiego, ze względu na fakt, że po aresztowaniu był uwięziony na Pawiaku i najprawdopodobniej został rozstrzelany. Moja babka, matka ojca, wraz z moją matką próbowały wydostać go z więzienia na Pawiaku, kontaktując się z gestapo. Nie był umieszczony na żadnej liście, które, jak to było w ówczesnym zwyczaju, Niemcy umieszczali ze swoją niemiecką dokładnością na ścianach. W związku z tym były te próby. Niestety całkowicie się nie powiodły. Natomiast w jakiś czas po wojnie do mojej rodziny zgłosił się szofer taksówki przedwojennej, który woził mojego ojca do pracy, i stwierdził, że był z ojcem w tej samej celi, że ojciec odznaczał się bardzo szlachetnym zachowaniem, podnosząc współwięźniów na duchu. Między innymi zrobił karty do gry z przemyconego małego kalendarzyka. Te karty mam do dziś w swoim portfelu.
Moja matka (w przeciwieństwie do ojca, który miał dużą prywatną praktykę wraz z laboratorium w domu na ulicy Koszykowej) zaczęła pracować natychmiast po studiach w przychodni przeciwgruźliczej na ulicy Natolińskiej i poświęciła się całkowicie walce z gruźlicą. Następnie, po jakimś czasie, przeniosła się do Szpitala Wolskiego, który już wtedy zaczął mieć profil szpitala walczącego z gruźlicą. Tam została uczennicą znanej bardzo ówcześnie lekarki, doktor Janiny Misiewicz. Pracę tę kontynuowała przez całe życie. Szpital po wojnie został przekształcony w Instytut Gruźlicy. Matka została po jakimś czasie dyrektorem tego instytutu, jak również profesorem ówczesnej Akademii Medycznej obecnego Uniwersytetu Warszawskiego.
- Miał pan sześć lat, kiedy zaczęła się wojna. Czy pamięta pan wybuch wojny?
[Przeżycia] z rozpoczęcia wojny w 1939, w porównaniu z moimi przeżyciami podczas Powstania, są niewielkie. Cała rodzina zebrała się w mieszkaniu na ulicy Koszykowej. Nie ukrywaliśmy się nigdy w piwnicach. Oczywiście było bombardowanie, ale nie było ono w tej dzielnicy tak intensywne, jak w czasie Powstania Warszawskiego. Moje wspomnienia z tego okresu są nikłe. Po prostu siedzieliśmy na wewnętrznych schodach i przetrwaliśmy w jakiś sposób.
- Cała rodzina, czyli mama, tato?
Nie, mój ojciec… Nie wiem, co się z nim [działo], ale jego tam wtedy nie było.
Nie, jestem jedynakiem.
- Czy w czasie okupacji rodzice pracowali?
W czasie okupacji doszło do separacji między nimi. Z matką przenieśliśmy się do mieszkania na Saskiej Kępie, które matka posiadała (składała powoli pieniądze) w domu wybudowanym przez mojego wuja. Okres okupacji nie był dla mnie ciężki. Na Saskiej Kępie nic specjalnego się nie działo, nawet można było pływać żaglówką czy kajakiem, co robiliśmy dość często. W pewnym momencie, kontynuując swoją pracę w Szpitalu Wolskim, moja matka została ordynatorem jednego z oddziałów. Miała asystentkę, panią Janinę Pecyniankę, której brat był bardzo silnie, głęboko zaangażowany w AK. Ten brat skontaktował się ze swoim kolegą, który przyjeżdżał do nas na Saską Kępę, zebrał zastęp „Szarych Szeregów” i na polach, które w tej chwili są pomiędzy Saską Kępą a Grochowem, rozkładaliśmy broń. Uczył nas podstaw taktyki i przygotowywał nas do akcji sabotażowych, głównie z myślą o Powstaniu Warszawskim.
- Brał pan udział w jakichś akcjach sabotażowych?
Nie, w czasie okupacji nie. Natomiast w czasie Powstania polecono chłopcom z okolic… W czasie Powstania powróciliśmy na Koszykową. Moja matka tego dnia jak zwykle wyszła do pracy na Wolską, ja natomiast pozostałem na Koszykowej z całą rodziną. Zebrano chłopców z okolic i przez całe Powstanie zajmowaliśmy się kolportażem listów i gazetek. To wymagało dużej odwagi, ale muszę powiedzieć, że nie zało jej ani moim kolegom, ani mnie. Pamiętam doskonale budowę bardzo dużej barykady tuż przed naszym domem, znanej bardzo wszystkim niskiej barykady wzdłuż ulicy Pięknej, w poprzek Kruczej. Listy i gazety musieliśmy przenosić pod kulami, które dochodziły do nas z ambasady czeskiej na Koszykowej, w miejsca polecone przez dowództwo. Nie pamiętam, gdzie się znajdowało, ale wydaje mi się, że to było na Kruczej. Jednym z członków rodziny, który także znalazł się na Koszykowej, była najstarsza siostra mojej matki, Alicja Geizmer, która codziennie rano (pamiętam to świetnie) wychodziła do komendy, która też, wydaje mi się, była na Kruczej, ale nie jestem tego pewny. Tutaj jeszcze raz nie jestem pewny, ale wydaje mi się, że była mowa często o tym, że to jest przejściowa kwatera „Montera”.
Przetrwaliśmy, jeżeli chodzi na przykład o żywność, dzięki temu, że mój stryj dwa dni przed godziną „W” wpadł do nas do domu, przynosząc dwa olbrzymie worki, z których jeden zawierał fasolę, a drugi kaszę. Wiadomo było, że stryj jest także zaangażowany, ale nie jestem pewny, czy w AK, w AL, czy też Gwardii Ludowej.
Najważniejsze fakty dotyczące mnie osobiście zaistniały pod koniec Powstania. Moja matka w czasie Powstania ciągle pracowała w Szpitalu Wolskim. Pod koniec jego tragicznych chwil, po wymordowaniu w gabinecie dyrektora szpitala doktora Piaseckiego, światowej sławy profesora pediatrii Zeylanda i kapelana szpitala, Niemcy zdecydowali o rozstrzelaniu wszystkich mężczyzn ze Szpitala Wolskiego, włączając w to personel pomocniczy, chorych na gruźlicę. Z tej egzekucji uratowało się pięciu lekarzy: światowej sławy urolog profesor Stefan Wesołowski, twórca torakochirurgii polskiej profesor Manteuffel, profesor Hartwig, doktór Woźniewski, który jest jednym z głównych autorów książki pod tytułem „Szpital Dobrej Woli”, mówiącej o historii Szpitala Wolskiego, który przechował się pod koksem w kotłowni szpitala. Najbardziej bohaterskim z nich był doktor Napiórkowski, który w momencie samej egzekucji, kiedy żołnierze niemieccy podnieśli karabiny do strzału, zaczął uciekać w kierunku pól. Egzekucja
notabene odbywała się na Moczydle.
Moje losy pod koniec Powstania były następujące. Matka usiłowała dwu- czy trzykrotnie dostać się na Koszykową, by wydobyć mnie z domu i przenieść do szpitala na Płockiej, bo wydawało się, że tam może się okazać bezpieczniej. Udało jej się przekonać Niemców, że w mieszkaniu na Koszykowej znajdują się leki, preparaty laboratoryjne i bardzo cenne książki lekarskie. Matce udało się dostać do Politechniki, a dalej stało się to niemożliwe. Nadszedł dzień pierwszego zawieszenia broni. Matka nie mogła opuścić szpitala i poprosiła jedną z lekarek, swoją asystentkę (jak również przyjaciółkę) doktor Berke, która w białym fartuchu przeszła z Woli do Śródmieścia i znalazła się w naszym mieszkaniu na Koszykowej, proponując mi przejście na ulicę Płocką. Fakt opuszczenia Warszawy w dzień zawieszenia broni przez nas chłopców z „Szarych Szeregów” uważany był za hańbę. Z największą trudnością cała rodzina usiłowała mnie zmobilizować do tego, żeby dokonać tego faktu i udać się z doktor Berke na Płocką. Doszło do incydentu, z czego w tej chwili oczywiście nie jestem za bardzo dumny. Członkiem rodziny był pan nazwiskiem Adam Rychtarski, który był znanym malarzem i był jedynym mężczyzną. Ze względu na to, że był lekko utykającym starszym mężczyzną, nie brał udziału w walce czy też nie był w ogóle zaangażowany. Stoczyłem z nim małą walkę, usiłując pozostać na Koszykowej, ale rezultat był taki, że jednak zmobilizowano mnie do tego, żeby przejść na Płocką. Tutaj moje wspomnienia są bardzo ciekawe, bo widziałem Warszawę do połowy zrujnowaną, ulicę Marszałkowską w całkowitej ruinie. Potem przechodziliśmy przez poszczególne posterunki. Zwracało uwagę bardzo wyraźną, że kolosalna większość tych posterunków była AK, a bardzo znikoma – innych zgrupowań, takich jak AL, Gwardia Ludowa czy inne. Po dostaniu się na Płocką największym moim zdumieniem było to, że można zjeść świeże kartofle i pomidory. Po krótkim pobycie w szpitalu przenieśliśmy się do Podkowy Leśnej.
Chciałbym jeszcze wrócić do faktu egzekucji. Chciałbym powiedzieć, dlaczego uratowali się trzej profesorowie. W pewnym momencie do kolumny, która była prowadzona na egzekucję podszedł oficer niemiecki i poprosił o lekarzy chirurgów, którzy mówią językiem niemieckim – to profesor Wesołowski i Manteuffel. Natomiast profesor Hartwig, internista znający bardzo dobrze niemiecki, też w jakiś sposób się uratował.
W Podkowie Leśnej moja matka dokonała kilku bardzo ważnych czynności związanych z Powstaniem. Po pierwsze opiekowała się rannymi. Przypominam, że Niemcy jeszcze ciągle byli, trzeba było chronić uchodźców należących do AK, którzy między innymi znajdowali schronienie w oddziale Szpitala Wolskiego w Podkowie Leśnej, umieszczonym w tak zwanym kasynie w pałacyku. Następnie doszło też do takiego zdarzenia, że któregoś dnia na stację Podkowa Leśna Główna przyszedł cały transport chorych na gruźlicę. Matka musiała wyjść naprzeciw tego transportu. To było około stu chorych ze Szpitala Wolskiego. Niemcy otoczyli stację i zdecydowali o rozstrzelaniu tych chorych. Matka podeszła (unikała przez cały czas, jeżeli to tylko było możliwe, języka niemieckiego) do oficera i powiedziała, że to są chorzy na gruźlicę. Niemcy, jak wiemy o tym z literatury i z doświadczenia, bali się chorób zakaźnych i psychicznych. Postanowili zrezygnować z tej akcji egzekucji. W ten sposób uratowała życie prawdopodobnie około stu osób z transportu kolejki EKD.
- Czy pojechał pan z mamą do Podkowy Leśnej po Powstaniu?
W momencie kiedy przyszedłem na Płocką, matka była już w Podkowie Leśnej i ktoś mnie przewiózł kolejką EKD do Podkowy Leśnej.
- Z kim tam państwo mieszkali? Mieszkał pan z mamą u jakiejś rodziny?
Najpierw mieszkaliśmy u państwa Łyżwańskich, znajomych mojej matki, którzy w swojej willi, jak zresztą bardzo duża ilość mieszkańców Podkowy Leśnej, przechowywali uchodźców z Warszawy. W pewnym momencie willa była tak zatłoczona, że matka zdecydowała się przenieść z pomocą szarytek do szpitala i mieszkaliśmy z matką w szpitalu, w bardzo dziwnym miejscu, bo w wieżyczce bardzo znanego budynku, kasyna w pałacyku.
- Czy pamięta pan wejście wojsk rosyjskich?
Pamiętam bardzo dokładnie wejście wojsk rosyjskich do Podkowy Leśnej. Chłopcy w tym wieku oczywiście są bardzo zainteresowani takimi sprawami. Biegaliśmy między czołgami i ciężarówkami. Na prawie wszystkich był napis: Studebaker. Poza tym po wejściu wojsk rosyjskich weszły także wojska polskie. Budynek, który potem był naszą szkołą (trochę większa willa niż inne)… Pamiętam to dokładnie, rozeszła się wieść po całej Podkowie, że ten budynek został zarekwirowany przez NKWD. Po jakimś czasie do mojej matki przyszedł kapitan albo major, tego nie pamiętam, w polskim mundurze. Przedstawił się imieniem i nazwiskiem: Piotr Jaroszewicz i zapytał, czy moja matka nie jest przypadkiem jego krewną. Chciałbym bardzo mocno podkreślić, że moja matka była człowiekiem całkowicie apolitycznym. Natomiast tutaj odezwały się w niej prawicowe poglądy i powiedziała, że na pewno nie jest krewną, że nazwisko jest to samo, ale jest to nazwisko męża mojej matki i że matka nie chciałaby mieć kontaktu z kimkolwiek przychodzącym ze Wschodu.
- Chciałbym wrócić do okresu Powstania i działalności w „Szarych Szeregach”. Roznosił pan listy?
Listy, gazetki.
- Czy roznosił pan listy z poczty polowej? Czy to były listy do Komendy Głównej czy do żołnierzy?
To były najróżniejsze listy. Prawdopodobnie niektóre były służbowe, a niektóre prywatne.
W różne miejsca. Przechodziliśmy albo przez barykady, albo przez otwory w murach piwnicznych. Nasz zasięg był wzdłuż ulicy Mokotowskiej do placu Zbawiciela w jedną stronę, w kierunku Marszałkowskiej Koszykową, w Mokotowską do Kruczej i Kruczą tam, gdzie można było przejść powstańczymi przejściami.
- Przenosił pan to z kolegami?
To był stworzony zastęp kolegów i koleżanek.
- Pamięta pan nazwiska, imiona?
Niestety nie.
- Pamięta pan reakcję ludzi, którzy czytali listy? Czy to były dobre wiadomości, czy złe?
Chciałbym powiedzieć w ten sposób: jak wiemy, są ludzie, którzy uważają Powstanie Warszawskie za niekonieczne. Jestem wielbicielem Normana Daviesa i przeczytałem prawie wszystkie jego książki. W jednej z nich jest około dwudziestu stron poświęconych Powstaniu Warszawskiemu, gdzie on w sposób naukowy, historyczny (jak wiemy jest jednym z największych historyków, a chyba najlepszym historykiem współczesnej Polski) twierdzi, że Powstanie było absolutnie konieczne i konkluduje, że gdyby nie było Powstania, to kto wie, czy byłaby „Solidarność”. W rozmowach z młodymi ludźmi zdarza mi się czasem sytuacja, w której młodzi ludzie mówią, że moje przeżycia z czasów Powstania musiały być okropne i tragiczne. Moja odpowiedź brzmi, że był to jeden z najszczęśliwszych okresów w całym moim długim życiu. Na poczucie wolności może też wpływać fakt, że znalazłem się w dłuższym czasie Powstania w Śródmieściu, w okolicy, która przez cały czas była opanowana przez Polaków. Jeżeli chodzi o Niemców, to stykałem się z tymi, którzy do nas strzelali i z więźniami. Może dlatego wydaje mi się ten okres tak optymistyczny. Oczywiście, realistycznie rzecz biorąc, trzeba powiedzieć, że zginęło dwieście tysięcy inteligencji polskiej, i ubolewać nad tym.
- Czy miał pan kontakt z bronią, oprócz tego, że się uczył?
Niestety, w czasie Powstania nie miałem kontaktu z bronią.
Bardzo bym chciał.
- Jakie było pana pierwsze spotkanie z żołnierzem niemieckim?
Żołnierze niemieccy byli uwięzieni na Kruczej, na podwórku, w przedwojennej obudowie śmietników. Któregoś dnia powiadomiono nas o tym, że taki incydent zaistniał. Poszliśmy obejrzeć żołnierzy. To jest wszystko, co mogę powiedzieć.
- Czy widział pan łapanki na ulicach, rozstrzelania?
W czasie okupacji nie zetknąłem się z tym nigdy.
- Kiedy zobaczył pan pierwszy raz śmierć?
Pierwszy raz śmierć zobaczyłem, mieszkając na Saskiej Kępie. Idąc do szkoły ulicą Walecznych, bardzo wcześnie w zimie, ktoś zwrócił uwagę, że leżą zwłoki przy żywopłocie. Podeszliśmy bliżej z kolegą i zobaczyliśmy, że rzeczywiście leżą zwłoki. Potem rozeszła się wieść, że ulicą Francuską jechał rowerzysta, który zabił kolaboranta niemieckiego. W czasie Powstania w którymś z momentów wyjścia… Muszę dodać, że musiałem właściwie uciekać z domu, ponieważ moja rodzina, a głównie babka i oddana rodzinie od trzech pokoleń gosposia, usiłowały utrzymać mnie na terenie mieszkania, co nie dawało żadnego skutku, bo zawsze udało mi się w jakiś sposób uciec, żeby spełniać swoje obowiązki w harcerstwie. Któregoś razu zbiegłem na dół i zobaczyłem zwłoki kobiety. Oczywiście to zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie. Przypominam, że miałem wtedy dwanaście lat.
- Czy widział pan zrzuty, samoloty?
Któregoś dnia rozeszła się wieść wśród chłopców, że można zobaczyć samoloty. Nie zrzucające, bo to przecież odbywało się w nocy. W ciągu dnia można zobaczyć samoloty z dachu. Udaliśmy się na dach naszego domu. Nie mogę sobie przypomnieć, jak to było, ale w każdym razie znaleźliśmy się na dachu. Pogoda była ładna. Musiały to być rosyjskie samoloty, kukuruźniki. Obserwowaliśmy z wielkim zainteresowaniem, a potem wróciliśmy do obowiązków.
- W okresie okupacji był pan młodym chłopakiem. Czy pan pamięta swoje zabawy chłopięce, czy grał pan w piłkę nożną?
Pytanie jest bardzo ciekawe, dlatego przez całe życie uprawiałem sporty i miałem nawet spore osiągnięcia. Przez trzy lata, poczynając od dziesiątej klasy szkoły ogólnokształcącej, doszedłem do gry w drużynie ligowej AZS-u w koszykówce. W siatkówkę grałem już w Leśnej Podkowie, a potem w „Atlasie” warszawskim. Natomiast w piłkę nożną w czasie okupacji nie grałem.
Mieszkając na Saskiej Kępie, pływałem [wpław] w Wiśle, która była czysta, i kajakiem z matką i doktor Pecynianką.
- Proszę opowiedzieć jeszcze o okupacji. Jaki był dzień największego wzruszenia? Czy to mógł być wybuch Powstania?
Myślę, że chyba największym wzruszeniem był dzień „W”. Szliśmy z gosposią ulicą Mokotowską, czuło się atmosferę rozpoczęcia się Powstania. W pewnym momencie z jakiejś bramy na ulicy Mokotowskiej wyszło dwóch młodych ludzi w oficerkach i w prochowcach, w czapkach. W pewnym momencie jednemu z nich odsłoniła się poła prochowca, a pod połą był automat. Myślę, że to jest jedno z największych wspomnień z tego okresu.
- Co się działo z panem i z pana mamą po wojnie? Kiedy państwo wrócili do Warszawy?
Wróciliśmy po roku bytności w Podkowie Leśnej. Utrzymało się ciągle mieszkanie mojej matki (skromne, ale możliwe do zamieszkania) w nowym domu na ulicy Angorskiej, który wybudował mój wuj, który był architektem. Mieliśmy możność powrotu do tego mieszkania.
Tak, zacząłem chodzić do szkoły na Saskiej Kępie. Zrobiłem maturę. Potem tego samego dnia, co Jan Kobuszewski, zdawałem do szkoły teatralnej i nie dostałem się. Zresztą Jan Kobuszewski nie dostał się także. Byliśmy z tej samej szkoły. Potem spotykaliśmy się kilkakrotnie. Nawet spotkaliśmy się na lotnisku w Johannesburgu, kiedy Jan tam przyleciał, a potem w Kapsztadzie.
- Pana mama była w konspiracji?
Wydaje mi się, że tak, ale nie jestem tego w stu procentach pewny. Natomiast na pewno oddawała bardzo duże usługi państwu podziemnemu.
- Czy po wojnie mama była represjonowana?
Po wojnie (głównie ze względu na to, że mój stryj był bardzo zaangażowany i wraz z Włodzimierzem Lechowiczem został aresztowany na siedem lat) moja matka także została aresztowana przez UB na dwa lata i wypuszczona potem. Stryj także był rehabilitowany za czasów Gomułki.
- Jak się pan nie dostał do szkoły aktorskiej, poszedł pan do innej szkoły?
Po roku zastanawiania się i trzymiesięcznej pracy w „Czytelniku” jako urzędnik, poza tym po skończeniu zawodowej szkoły kierowców Prylińskiego i roku studiów w szkole języka angielskiego u metodystów, zdecydowałem się na studia medyczne. Musiałem się do tego bardzo usilnie przygotowywać, przez około sześć miesięcy douczyć się chemii i fizyki, które szwankowały. Zdałem egzamin wstępny do Akademii Medycznej, którą ukończyłem po sześciu latach.
- Został pan lekarzem specjalistą?
Potem przez następnych sześć lat (z przerwą na dwa lata pracy w Ghanie w Afryce) pracowałem najpierw w pogotowiu ratunkowym i dwa lata w Szpitalu Wolskim na Płockiej. Po likwidacji oddziału położniczo-ginekologicznego w Szpitalu Wolskim i przeniesieniu się tego szpitala (wraz z oddziałem ówczesnego Studium Doskonalenia Kadr Lekarskich) do Szpitala Bielańskiego, przeniosłem się z profesor Serini-Bulską do Szpitala Bielańskiego, w którym pracowałem przez osiem lat (jak już powiedziałem – z przerwą dwuletnią pracy w Ghanie). W czasie tych ośmiu lat zdałem egzamin na pierwszy stopień położnictwa i ginekologii, potem drugi stopień i uzyskałem doktorat nauk medycznych.
- Jak chciałby pan podsumować okres okupacji, Powstania?
Chciałbym powiedzieć, że ten okres był tragiczny. Niemniej tak mi się złożyło, że sam nie przeżyłem tego w tragiczny sposób. Oczywiście śmierć ojca na Pawiaku była dla mnie tragiczna, ale nie wspominam tego w dramatyczny sposób.
Warszawa, 20 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda