Janina Jaworska-Maletka
Nazywam się Janina Jaworska z domu, urodziłam się 3 stycznia 1930 roku. Mieszkałam całą okupację i Powstanie Warszawskie na Freta 43.
- Chciałabym zapytać o pani rodzinę, wychowanie, szkołę przed wybuchem wojny.
Przed wybuchem wojny byłam małą dziewczynką, chodziłam do szkoły, do sióstr przy kościele Świętego Augustyna, potem szkoła powszechna, średnia. Cały czas była okupacja. Powszechną skończyłam na Miodowej i również na Miodowej chodziłam do gimnazjum (obecny Dom Rzemieślnika). Pod przykrywką szkoły zawodowej miałyśmy zajęcia z wszystkich przedmiotów. Nawet miałam taką przygodę, że ktoś zadzwonił do drzwi (bo ta szkoła była tajna) i pobiegłam otworzyć, a w drzwiach stanął pan Koch. Myśmy miały książki pochowane pod koszulami niemieckimi, pod mundurami, bo niby szyłyśmy. Ta wizytacja przeszła w bardzo dużych nerwach, dzieciom bardzo się to udzieliło, młodzieży i kierownictwu szczególnie. Kierowniczkę zabrali, ale wróciła na drugi dzień.
- A jeśli chodzi o rodzinę?
Byłam jedynaczką, mój ojciec Stanisław, mama Stefania, oboje już nie żyją.
- Czym się zajmowali rodzice?
Ojciec był introligatorem w Banku Emisyjnym, a mama [zajmowała się] gospodarstwem domowym i mną. Dom był dawny, stary, tak że kobieta miała takie obowiązki. Poza tym była wspaniałą gospodynią, robiła pyszności i uczyła mnie. Ja z kolei byłam zawsze bliska sztuce, od dziecka byłam recytatorką, od pierwszej klasy. Kierownik szkoły, jak się wgrajdoliłam w spódnicy z krepiny na scenę (on był inwalidą, siedział), tak mnie przedstawił: „Nasza pierwsza artystka z klasy pierwszej A”. Całe życie marzyłam, by pójść do szkoły teatralnej, miałam ogromną ochotę, ale mój ojciec nie chciał o tym słyszeć, dlatego że jedyna córka, a opinia o aktorach nie była taka jak dzisiaj. Dziś, jak się aktor pokaże, to wszyscy są szczęśliwi, a wtedy była najgorsza opinia. Ojciec był konserwatystą – koniec dyskusji.
Pani Przybora, z którą bardzo się przyjaźniłam, pierwsza żona pana Jeremiego, wciągnęła mnie w pracę do Koła Poetek, tam pracowałam jako wiceprzewodnicząca i tam właściwie zaczęłam się rozwijać po tej linii. Zainteresowało się Ministerstwo Kultury, mam zresztą szereg dyplomów, jestem w polskiej literaturze pięknej, moje małe tomiczki są już w wielu bibliotekach narodowych, dzięki naszej bibliotece. Dalej mam zapał straszny, jak wyjeżdżam czy do sanatorium, czy gdzieś, to robię wieczory poezji. W tej chwili nie mam książek, mam po jednym egzemplarzu i nie ma pieniędzy na wydanie, chociaż mam trzy składy. Tak to się układa. Nawet mi radzono, żebym jednego „harlequina” napisała, będę miała pieniądze na poezję, ale tego nie potrafię. Tak więc nie zostałam aktorką.
- Już w dzieciństwie zaczęła się pani przygoda?
Już od dzieciństwa. Pisanie też się zaczęło. Pod kołdrą z latarką pisałam wiersze, które zginęły w Powstaniu Warszawskim. Wszystko tam zostało, bardzo szkoda. Z wrażenia tylko suchary mama zabrała w walizce, z których nic nie było. Potem żeśmy jakoś przekoczowali w obozie pruszkowskim. Ojciec zrobił kuchenkę z cegieł i zaraz zaczął gotować, ukradł wiadro kobietom zagadanym w kolejce po zupę i nagotował zupy dla całej naszej kamienicy. Takie były wtedy czasy. Ze wszystkiego się cieszyliśmy.
- Czy zapamiętała pani wybuch wojny?
Tak. Ojciec był zabrany na wojnę (w taborze sanitarnym pracował) ze Szpitala Ujazdowskiego. Byłyśmy z mamą same. Najpierw mieszkaliśmy na Pawiej, to było nasze mieszkanie, ale ponieważ było straszne bombardowanie, przeniosłyśmy się do cioci na Chłodną i tam byłyśmy aż do wejścia Niemców. Z żołnierzami naszymi, z rannymi, w strasznych warunkach, byliśmy przed kościołem na Chłodnej. Nigdy nie zapomnę wejścia Niemców, ulicą Chłodną weszli w szeregach, śpiewali piosenkę
Heili, Heilo. Poruszenie było i wzruszenie straszne i rozpacz. Wtedy jeszcze byłam młodsza niż w Powstanie.
- Jak sobie radzono z jedzeniem?
Po prostu jeden drugiemu pomagał. Naprawdę nie wiem, skąd się to brało, że nikt nie zjadł sam, wszyscy się dzielili. Jeszcze z obozu w Pruszkowie: miałam jakiś spryt, którego dzisiaj nie mam. Niemcy dawali chleb w ćwiartkach, więc ciągle stałam w kolejce i za każdym razem:
Komm, komm kleine. Dawał mi ćwiartkę i odnosiłam szybko do rodziców. Potem się zorientował i wypędził mnie. Ojciec zupą się dzielił, sąsiedzi też, co mieli. Wszystko razem jedliśmy. Potem było okropnie, kiedy segregowali.
- Czy w czasach okupacji zetknęła się pani, pani rodzina, z konspiracją?
Nie. Tylko pomagałam nosić opatrunki do Wytwórni Papierów Wartościowych mojej koleżance, która była zrzeszona. Mieszkała tak jak kawiarnia „Bombonierka”,
vis-à-vis [mojego domu]. Pamiętam tylko, że była Stasia. Gdybym jeszcze pamiętała nazwisko, to bym ją może jakoś odszukała. To tylko tyle.
Barykady budowaliśmy wszyscy. Mama zrywała płyty chodnikowe i nosiła. Ktoś rzucił jej na ręce [płytę chodnikową], więc wszystkie paznokcie jej spadły. Dźwigałam z dorosłym mężczyzną bramę metalową i rozryłam sobie całe kolano, krew broczyła, w bucie chlupało, ale nie czuło się tego, był taki entuzjazm niesamowity.
Trzeba się było przed tym bronić. Poza tym w piwnicach, jak były bomby łańcuchowe, to dali nam rozkaz, żebyśmy się nakrywali chusteczkami. Były grube warstwy kurzu, bo to był straszny wybuch, wąskie uliczki. To było straszne. Pewnego razu siedziałam w piwnicy i dostałam drzwiami, bo wyrwało drzwi. Pytałam się, czy żyję. Takie to było straszne, to był [taki] moment, że myśleliśmy, że już poginęliśmy. Jednak nie, wyszłyśmy cało do obozów.
- Kiedy ojciec został zabrany na wojnę, pani i mama miały z nim kontakt?
[Nie]. Wrócił w 1939. Byłam z mamą. Moja mama pracowała w lecznicy Sołowiejczyka na Chmielnej i tam do nas przyszedł tata. Płakałam po nocach, bo tata był mój ukochany. Przyszedł zarośnięty, brudny, zawszony, bo było straszne przejście przez Ukrainę. czterech ich ocalało i Ukraińcy ich przyjęli do stodoły, żeby przenocowali. Dobrze, że jeden z kolegów nie spał – oni przyszli z nożami ich wyciąć. Niestety, tego też nie zapomnę. Potem przebijali się przez ulice, do Warszawy dostali się piechotą oczywiście i już był z nami. Potem pracował, jak mówiłam, jako introligator.
- Wspomniała pani, że zapamiętała pani wyraźnie dzień wybuchu Powstania.
[Dzień 1 sierpnia – wakacje, byłyśmy z koleżankami w Parku Traugutta, pod krzyżem położono wieniec z biało-czerwonych róż. Pobiegłyśmy do rodziców o tym powiedzieć – o godzinie siedemnastej od strony źródełka, biegł mały Powstaniec w Chełmie i wołała: „Powstanie”]. W dzień wybuchu był entuzjazm niesamowity, porównywalny z wybuchem „Solidarności”. Wszyscy byli bardzo szczęśliwi, każdy pomagał, co mógł, jak mógł. Jeszcze ważna rzecz, że jak nosiłam opatrunki do Wytwórni Papierów Wartościowych, to nasi żołnierze mieli tylko jeden karabin jednostrzałowy i pistolety. Nie mieli broni. Od tyłu weszli do Niemców i wyrzucili ich, wystrzelali żandarmów, więc bohaterami byli, bo od tyłu, od dołu tam weszli po drabinach. To było bardzo głośne na Starówce. Byliśmy dumni z naszych Powstańców. To dzieci prawie były. Generał Rozłubirski był przywódcą, którego poznałam osobiście za dorosłych lat, więc wiem dobrze, że to było AK, nasi. Żydzi przyszli również z powstania żydowskiego, byli sformowani, też pomagali w Powstaniu. Potem Niemcy ich zagarnęli wszystkich, bo się wydało.
- Jak było w kolejnych dniach Powstania? Nadal była współpraca między Powstańcami a ludnością cywilną?
Tyle że oni się z nami komunikowali pocztą, gazetki, które nam dały dużo do myślenia, bo mogliśmy przeczytać wszystko na bieżąco. W gazetkach były opisane przebiegi i w jakich rejonach są Niemcy, w jakich rejonach Powstańcy.
- Wiedzieli państwo, co się dzieje?
Tak, na bieżąco wszystko.
- Ma pani jakieś wspomnienia związane z konkretnymi osobami, z Powstańcami?
Nie. Wyginęli wszyscy sąsiedzi, wszyscy, co do jednego [w obozach]. Nasza dozorczyni, starsza pani, która miała córkę w Ravensbrück, spotkała ją w Ravensbrück. Dlatego poszła tam, że może odnajdzie córkę. Tam były zagazowane obydwie, tylko wieści przyszły, rodzice mieli od kogoś wieść, że wszyscy zginęli.
- Czy w Powstaniu dało się odczuć pogorszenie warunków życia codziennego?
Tak, oczywiście, bo nie mieliśmy co jeść. Dokąd były magazyny niemieckie, to Powstańcy czuwali nad tym i rozdawali ludziom. Na początku jeszcze każdy miał jakieś swoje zapasy w domu, a potem już było tragicznie. Ale Starówka była, jak słyszałam jako dziecko, dożywiona najbardziej, właśnie przez magazyny na Stawkach. Inne dzielnice nie miały takiego luksusu. Potem przejście kanałami, przeszli Powstańcy. Ja nie, bo byłam już w obozie.
- Jak to się stało, że państwo opuścili Warszawę? Jakie były dalsze losy?
Opuściliśmy Warszawę, wyprowadzili nas z kościoła na Woli do Pruszkowa, już pociągiem.
Tak, koniec sierpnia, 31 sierpnia wyszliśmy z Warszawy. Jedną noc [spędziliśmy w kościele na Woli] i do Pruszkowa wieźli nas pociągiem elektrycznym. Na peronach ludzie krzyczeli: „Wyskakujcie, wyskakujcie!”. Parę osób rzeczywiście wyskoczyło, a myśmy się bali bardzo. Natomiast potem, jak wyszliśmy z obozu, segregacja była i był oficer niemiecki, pielęgniarka Polka chyba, bo mówiła po polsku. Miałam dwoje małych dzieci na ręku.
Tak, sąsiadki. Ich ojciec był piekarzem i gdzieś zginął, on pracował w piekarni podczas Powstania. Jak płakałam, to one razem ze mną płakały. Jak pielęgniarka zobaczyła, że płaczę, mam dwoje dzieci, to mówi: „Matka zginęła − do niego tłumaczy − i ona została z dwojgiem maleńkich dzieci”. A ojciec był ranny na barykadzie. Dali nas do tych wagonów, gdzie do Polski jechaliśmy. Nie wiedzieliśmy o tym, gdzie jedziemy. Po drodze nam mówili ludzie, że w Łodzi są obozy. Polacy po drodze puszki nam dawali, kazali ciągnąć na sznurku, w puszkę wkładali jedzenie, żywność. Nocą zajechaliśmy do Opoczna. Jeszcze kilku Polaków zginęło, bo wyskakiwali z pociągu, żeby się ratować, a tam jechali Niemcy, Wehrmacht i strzelali do nich, więc ci, którzy się odważyli uciekać, to poginęli. Raptem w nocy otwierają się drzwi (to były bydlęce wagony) i [krzyk]: „Wysiadajcie!”. Myśmy się wszyscy w kąt schowali, bo nie wiedzieliśmy gdzie, do kogo. „Wysiadajcie, my jesteśmy Polacy, to jest Opoczno”. Poznosili nas na ręku z wagonów i potem furmanką. Gospodarze z okolicznych wsi przyjeżdżali i nas zabierali. Tak to było, nasza przygoda powstańcza.
Wrzesień. Wyszliśmy 31 sierpnia, pięć dni byliśmy w Pruszkowie i dwie noce w wagonach jechaliśmy do Opoczna. W dzień pociągi stały, a nocą nas wieźli.
- Z Opoczna trafiła pani dalej?
Dalej, do wsi Wygnanów. Sołtys przyjechał i nas zabrał.
Tam życie było dobre, bo to byli Polacy. Sołtys był przeuroczym człowiekiem, [Jan Pietras], jego żona nie bardzo, nawet znaczyła nitkami chleb, żebyśmy go nie ruszali, a on był wspaniały. Był działaczem i współpracował z Powstańcami. Pietras się nazywał. Nie mamy słów na niego. Jeszcze było takie zdarzenie, że Powstańcy przychodzili do nas z lasów. Nie pamiętam tylko daty. Jeden z tych Powstańców, zawsze jak przychodził, to mnie otaczał peleryną, żartował sobie. Potem, ostatniego dnia (nie pamiętam [daty] tego dnia, w każdym bądź razie niedługo przed wyzwoleniem), przyszedł, dał mi adres, prosił, żeby zawiadomić rodziców, w razie gdy oni zginą w Opocznie, bo idą atakować żandarmów. Wszyscy zginęli. Myśmy z tatą poszli, na Sadybie był ten adres, dom był rozwalony i nikogo nie zastaliśmy. Tak że nawet nie mogliśmy przekazać matce. On tak bardzo prosił, żeby zawiadomić matkę! Myśmy się przez sołtysa dowiedzieli, że oni zginęli wszyscy.
- Do Warszawy państwo wrócili dopiero po wyzwoleniu?
Po wyzwoleniu. Już wchodziły wojska. Jeszcze ciekawe zjawisko. Wspominałam o tym wermachtowcu, który wyniósł mojego ojca na ręku. Raptem do okna puka. Niemcy uciekali, a był straszny mróz, oni byli nieprzyzwyczajeni.
- Kiedy wermachtowiec wyniósł pani ojca?
Na ulicy róg Kościelnej i Franciszkańskiej była barykada i stamtąd do nas strzelano, [nie dawałam rady go podnieść]. Później wermachtowiec [wyszedł z dziedzińca kościoła Franciszkanów] przeniósł ojca, potem byliśmy w ogrodzie Traugutta, potem wędrówka do kościoła na Woli, potem do Pruszkowa.
- Czy jeszcze jakieś szczególne epizody z czasów Powstania zapisały się pani w pamięci?
O wermachtowcu chciałam powiedzieć, [podczas działań wojennych (wieś Wygnanów) pukał do okna. Jeszcze wtedy nie było wojsk radzieckich we wsi, tylko oni uciekali opatuleni strasznie. Pukał do okna:
Wasser, bitte, Wasser! Prosił o wodę. Gospodyni nie chciała podać, a ja wyskoczyłam, złapałam kwartę i dałam mu pić, bo miałam w sercu to, że on mi pomógł ojca przewlec przez barykadę. Moja mama była jak mimoza, bardzo delikatna, potrafiła tylko płakać, jak ja dzisiaj. Przy następnej chałupie został zastrzelony ten wermachtowiec. Na pewno to nie był ten, który mi pomógł, ale w sercu dziecka było to tak zarejestrowane.
- Czy jeszcze jakieś wydarzenia związane z Niemcami zapisały się pani w pamięci?
Nie. To znaczy podczas okupacji przychodzili gestapowcy, mojego ojca chcieli zabrać. Błagałam, klękałam przed nimi. Miałam szczęście, że to był poznaniak w niemieckim mundurze. Tylko ojca kopnął i zostawił. Takie zdarzenie było. Sąsiedzi robili różne rzeczy, jak to ludzie w konspiracji, i oni przyszli. A myśmy po sąsiedzku byli, mojego ojca akurat złapali.
- Czy państwo wiedzieli dokładnie, co robią sąsiedzi?
Nie, wiedzieliśmy, że przychodzą do nich ludzie z konspiracji, była wielka tajemnica. Ojciec nie mieszał się do tej sprawy, akurat był przed drzwiami.
- Czy jest coś takiego, co może pani nazwać najgorszym i z najlepszym wspomnieniem z tamtych czasów?
Najgorsze to była strata moich czterech przyjaciółek. Te moje przyjaciółki siedziały ze mną na wodomierzu w piwnicy, jak to koleżanki, bo byłyśmy w jednym wieku. W tym momencie przyszedł Powstaniec i przyniósł gazetki. Wzięłam te gazetki, jak zawsze, i wołałam je, żeby poszły [za mną]. Macocha (zresztą miały bardzo podłą macochę) nie pozwoliła im pójść. Pobiegłam z gazetkami dziurami do innych kamienic, a one zginęły wszystkie. Komin wielki się zwalił od „szafy”, od miotacza min i zasypało je. Najmłodszej nie mogli wydostać, bo pod rurą [miała] nogę… Jak już nie żyła, to nawet chcieli uciąć tę nogę. Odkopywali je trzy razy i nie mogli wydostać. Jak myśmy potem wrócili, to nocowaliśmy, a przez ścianę te zabite. Myśmy sześć tygodni siedzieli w piwnicy. Liczyliśmy, że (tam ściana wisiała) zasypie i wszystko ocaleje. Niestety nie. Potem przemieściliśmy się na ulicę Chmielną, tam gdzie rodzice pracowali. Dozorca nie chciał nas wpuścić, bo lokatorzy wrócą, ale przypomniało mu się, że na pierwszym piętrze w kamienicy mieszkali folksdojcze, więc na pewno nie wrócą i wpuścił nas. Tam mieszkaliśmy.
- Jak wyglądały pierwsze dni po wojnie?
Pierwsze dni po wojnie to były cudowne, bo każdy pracował, co mógł, to robił. Nawet handlowałam cukierkami. Kupowałam na Pradze. To była Chmielna róg Marszałkowskiej, wynosiłam stolik spod maszyny i handlowałam cukierkami. Ojciec robił trumny ze znalezionych desek, bo były ekshumacje. Potem pracował w SPB, ja poszłam do szkoły, jakoś potoczyło się życie. Na Chmielnej mieszkałam aż do dnia ślubu, czyli do 1950 roku, teraz już ten dom (
vis-à-vis kina „Atlantyk”) nie istnieje.
- Chciałabym zapytać o osobiste refleksje na temat Powstania. Jaki był pani stosunek do tego, czy się zmieniał przez lata, czy teraz po latach ma pani inny stosunek?
Nie zmieniał się. Uważam, że to były najstraszniejsze dni w moim życiu, ale i najpiękniejsze.
- Czy były jakieś wyjątkowe, pozytywne momenty, które dawały więcej nadziei?
Ta jedność w kamienicach, na ulicy. Ludzie byli do siebie uśmiechnięci, pytali, co pomóc, dzielili się wszystkim. Nie zapomnę herbaty z sokiem malinowym, która mi już wyszła nie wiem czym, bo kto miał, to ratował się przed zaziębieniem. Mieszkaliśmy przecież prawie na ulicy. Pozytywnym elementem była jedność ludzi w nieszczęściu, najpierw entuzjazm ogromny. Do tej pory, jak się spotykam z moimi koleżankami z tamtych lat, to wszystkie dalej nie mówią źle o Powstaniu. To była wielka nadzieja. Jedyny żal był, że wojska radzieckie stały po drugiej stronie Wisły i nie reagowały, ale to już były rozgrywki polityczne, do ludności nie docierało. Komentowali, ale się nie włączałam, bo miałam takiego ojca, że nie wolno było dzieciom się wtrącać, ale to czułam, widziałam.
- Czy teraz, po latach może pani stwierdzić, że Powstanie było potrzebne? Czy to było coś, co musiało się wydarzyć?
Mnie się wydaje, że nie było potrzebne, dlatego że to były (jak od Rozłubirskiego słyszałam) [tarcia] wewnętrzne, a zginęło miasto. Jeszcze było takie zdarzenie, że jak myśmy wrócili z Powstania, to nie mieliśmy czym się przykryć ani nic. W piwnicy mieliśmy tylko połówkę chleba. Pieniądze, które były ważne w Opocznie, tu już były nieważne. Poszłyśmy z ojcem (mama została w piwnicy, bo musiała pilnować ognia w piecyku, mieliśmy jedną zapałkę, jakby ogień zgasł, to by było nieszczęście) na Koźlą, żeby zdobyć jakąś kołdrę, jakiś koc. Na Koźlej była hala, w której był szpital. Weszliśmy z ojcem do piwnic. Były koce, ale na łóżkach leżeli ludzie nieżywi ze spuszczonymi nogami albo klęczeli przy tych łóżkach nieżywi. W pewnym momencie ojciec zobaczył drewniane schodki, mówi: „Chodź, wejdziemy”. Udawałam, że się nie boję, ale bardzo to było nieprzyjemne. Chcieliśmy jakąś miskę zdobyć, coś, żeby przeżyć. Weszliśmy po tych schodeczkach: piaskiem wysłana, podstemplowana piwniczka, taka mała, że mogliśmy tylko na kolanach chodzić. Była przepiękna biblioteka pocięta przez szczury, skórzane oprawy. W drobny mak to było. Ale ojciec krążył dookoła tego stempla i znalazł w paczkach czterdzieści tysięcy marek, w setkach. Odwrócił się, znowu szukał czegoś, mówi: „Może jakieś całe książki”. Bardzo ceniliśmy książki. Jeszcze pół litra oleju stało na piasku. Ojciec to wziął. „Weźmiemy to i marki”. Obróciliśmy się i tego już nie było. Tam się chyba przechowywali Żydzi. To było zamaskowane, oni zauważyli, że ktoś im rabuje i to nam zabrali. Myśmy uciekali szybko z tej piwniczki, bo to już było przerażenie. Podejrzewam, że się ukrywali Żydzi, oni nie mogli przecież wyjść, nie wiedzieli, czy już jest wyzwolenie, czy nie. Później ojciec żałował, że nie krzyczał, że już jest wyzwolona Polska, Warszawa. Ale byliśmy bardzo zdenerwowani. Jeszcze był szpital w kościele Świętego Jacka. Jak wróciłam, to zobaczyłam kości w tych skrzyniach, bo strasznie zbombardowali ten szpital. To tyle. Te straszne momenty pamiętam.
- Czy po wojnie o Powstaniu się mówiło głośno, czy trzeba było się ukrywać?
Nie ukrywaliśmy tego, tylko szczyciliśmy się tym. Na przykład byłam już w gimnazjum, o którym mówiłam, tam urządzaliśmy przedstawienia na schodach, tam są piękne schody. Tam grałam „Polskę”, Powstańcy zawsze obstawiali, bo moje koleżanki z gimnazjum należały do organizacji. Powstańcy pilnowali, żeby nie weszli, to była okupacja, moja pierwsza klasa gimnazjum.
- Później, jak się domyślam, w swojej poezji pani nawiązywała do tych tematów?
Bardzo. Zresztą pani Pawelec prosiła mnie, czy bym poszła do szkół (bo proszą) z patriotycznymi wierszami. Mówię: „Z przyjemnością”. Byłam w szkołach. Młodzież jest bardzo zainteresowana, tylko po prostu rodzice są tak zapędzeni, że chyba nie opowiadają. Albo są za młodzi, już nie wiedzą tego.
- Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać na koniec?
Chciałabym powiedzieć wiersz. Jak wróciliśmy do piwnicy, to w piwnicy napisałam wiersz:
„Warszawo, gdzie jesteś? Gdzie twoje okien oczy?
Gdzie ruch uliczny i [dzielni] Powstańcy [sierpniowi]?
Warszawo, runęłaś w zgliszcza, popioły zmieniona,
ale ty będziesz i jesteś żywa, nowa, wspaniała, bo odrodzona,
Warszawo moja!
Rozpaczy, odejdź ode mnie!”.
Wierzyłam w to, że Warszawa wstanie i przecież jest piękna. Chociaż żal mi starych kamienic, które rozwalają, bo one też były w swoim rodzaju piękne. Jestem patriotką, bardzo dużo mam takich wierszy, bo to co przeżywam, to piszę.
Warszawa, 12 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Sulicka