Barbara Obrycka
Barbara Obrycka.
- Zaczniemy pani opowiadanie od wybuchu wojny, od 1939 roku. Czy pamięta pani wybuch wojny?
Tak, pamiętam.
Wiadomościami z radia, zdenerwowaniem rodziców, odejściem ojca do obrony Warszawy, bo był kapitanem w służbie czynnej, zawodowym oficerem. Potem – wyjazd na tak zwaną uciekinierkę. Pojechałyśmy (tylko mama i ja) samochodem z przyjaciółmi rodziców, w stronę Zaleszczyk. Drogę pamiętam. To są żywe obrazy. Na drodze samochód został ostrzelany przez pikujące samoloty i już dalej piechotą odbywałyśmy drogę do najbliższych zabudowań. Dosyć długo to trwało, jak tam mieszkałyśmy. Wiem, że najpierw byłyśmy pędzone przez jakichś żołnierzy. To chyba byli Rosjanie. Robili rewizję wśród ludności, która mieszkała w tym domu. To był dwór z zabudowaniami gospodarczymi. Niestety odkryli neseser mojej mamy, gdzie był galowy mundur mojego ojca, bo były takie plany, że się rodzina połączy. Jak już odkryli ten neseser, to zostałyśmy odłączone od grupy i byłyśmy dosyć długo pod strażą. Czekali, że ojciec przyjdzie do nas, że wróci. Musiały być duże zawirowania na wschodniej granicy, bo po pewnym czasie wszyscy się rozpierzchli (całe wojsko) i człowiek zaczął wracać do domu. Nikt nas nie pilnował, więc to było możliwe.
Po powrocie do Warszawy dowiedziałyśmy się, że (już po kapitulacji Warszawy) tata został wzięty do niewoli przez Niemców. Byłyśmy w dalszym ciągu w naszym mieszkaniu, do momentu aż Niemcy zaczęli się panoszyć. Wyrzucili nas wszystkich, cały dom. Ponieważ mama była żoną oficera, obowiązywała konwencja genewska, liczyli się z tym, więc nie wyrzucili nas na bruk, tylko do piwnicy. Mieszkaliśmy w tej piwnicy do zimy, ze wszystkimi meblami. Potem, jakimś cudem (nie wiem, mamy to już zasługa) dostaliśmy mieszkanie, które po trzech miesiącach zostało zburzone przez naloty niemieckie. Następne starania o mieszkanie, mieszkanie w jakichś komórkach, pokątnie u znajomych. Ostatnie nasze mieszkanie to była ulica Pańska 56, gdzie byłyśmy w czasie Powstania, cały czas, do 7 października.
- Z czego utrzymywała się pani rodzina w czasie okupacji, jeszcze przed Powstaniem?
Mama sprzedawała zasoby i dostawała od ojca trzydzieści pięć marek (to pamiętam) przez całą wojnę, tata przysyłał. Tata dostawał żołd. Był w Woldenbergu jako oficer. To był oficerski oflag i dostawał żołd na papierosy, na różne potrzeby osobiste. Przysyłał wszystko do nas, bo wiedział, że mama nie pracowała, ja chodziłam do szkoły. No i zasoby rodzinne, biżuteria mamy.
- Czy w czasie okupacji spotkała się pani lub może pani rodzina z konspiracją?
Nie. Nie spotkałyśmy się. Mama nie miała takich kontaktów. Nie miałyśmy żadnej rodziny w Warszawie, cała rodzina była w Krakowie. Byłyśmy same w Warszawie. Tata był warszawiakiem i tu był w wojsku.
- Przejdźmy do Powstania. Czy w jakiś sposób spodziewała się pani tego wydarzenia?
Coś było. W naszym mieszkaniu na ulicy Pańskiej, ukryty w ostatnim pokoju, mieszkał nasz daleki kuzyn, który był w AK, ale ja o tym niewiele wiedziałam, to były kontakty mamy z nim. W każdym razie on po pewnym czasie odszedł i zaczęło się Powstanie. Pierwszy dzień doskonale pamiętam, bo przez naszą ulicę przed godziną piątą przegalopował żołnierz na białym koniu. Pamiętam to, ładny początek można powiedzieć. Ale potem już zaczęło się niewesoło. Naprzeciwko naszych domów było getto, ulica Pańska była podzielona. Tam się zaczęły bardzo nieciekawe rzeczy jeszcze w czasie okupacji. Ponieważ mieszkałyśmy na trzecim piętrze, więc niestety dużo widziałam bardzo przykrych rzeczy. Wyrzucanie mieszkańców z domów, wyskakiwanie przez okno, przez balkony, pochód dzieci, które prosiły: „Chleba, chleba” do okien polskich, ale pod murem getta stało gestapo z wycelowanymi karabinami i nie było mowy, żeby coś rzucić.
Powstanie zaczęło się nalotami bomb zapalających. W naszym domu palił się dach, strych, ale że cała kamienica była pełna mężczyzn, więc oni działali, odrzucali te bomby. To były „śmieszne” bomby, bo leciał wielki pocisk, a w środku było pełno maleńkim bomb, które powodowały pożar. One się rozsypywały w momencie uderzenia na jakiś twardy podkład. Potem nie można było mieszkać w mieszkaniu, tym bardziej że to było trzecie piętro. Zamieszkało się w piwnicy. Chodziło się po wodę do piwnic w kolejnych domach, bo były przebite ściany, wszystkie kamienice były połączone ze sobą przejściami. Spokojnie nawet było, miałyśmy co jeść, wszyscy jeszcze mieli jakieś zapasy domowe, a najważniejsze były pomidory przygotowane na zimę i mąka. Jadło się kluski z pomidorami. W miarę rozwijania się Powstania było coraz gorzej, coraz ciężej z jedzeniem, z wodą. Nie pamiętam, kiedy w jedną z oficyn (to był dom – studnia, stary) uderzyła bomba, zawalając cały schron, wszystkich ludzi. Ja akurat w tym momencie, parę minut wcześniej, wyszłam z mamą do sąsiedniej oficyny, gdzie była zorganizowana kuchnia, i dzięki temu uratowałyśmy się. Zginęło ponad trzydzieści osób, wszystkie moje koleżanki, z którymi się bawiłam, które znałam w tej kamienicy. Wszyscy dorośli starali się odkopać ten schron. Udało się, wyciągnęliśmy ich. Leżeli około tygodnia na podwórku, bo naloty i ostrzały były tak nasilone, że nie można było ich pochować. Wtedy po raz pierwszy właściwie zobaczyłam śmierć, bo zobaczyłam moje koleżanki nieżyjące. Dom już był dosyć zrujnowany po tym ostatnim nalocie, tak że mieszkało się w otwartych piwnicach, bo klatki schodowe były zawalone, okna powyrywane. Już wody całkowicie nie było, chodziło się na teren getta, które było już wypalone kompletnie. Początkowo mama żegnała się ze mną i szła sama po tę wodę, ale potem zabierała mnie. Wiedziała, że jak zginie, to nie wiadomo, co ze mną.
Zostało w naszej kamienicy czternaście osób. Była pani, której dwaj synowie walczyli. Przychodzili do nas na jedzenie, a potem zorganizowała się kuchnia dla tego oddziału. Blisko był „Haberbusch” (na placu Grzybowskim) ze swoimi zapasami kaszy i strasznych syropów pomarańczowych. To już było po połowie Powstania, więc już jedzenia, pomidorów ani mąki nie było. Od czasu do czasu chłopcy przynosili kawałek koniny, to było wielkie święto. Tę kaszę cały czas się jadło, odsiewając i wypluwając łuski, z sosem pomarańczowym. Może to zostało – do dzisiejszego dnia nie lubię pomarańczy.
- Skąd panie brały wodę na terenie getta?
Były krany odkopane przez żołnierzy w ruinach, żeby była woda, bo u nas nie było nic. Najgorszym chyba przeżyciem była wiadomość przyniesiona przez chłopców z AK, że na placu Grzybowskim są „własowcy”. Przeprowadzili nas jakimiś piwnicami, jakimś kanałem na ulicę Sienną. Tam mieszkaliśmy wszyscy (te czternaście osób) jakieś dwa tygodnie. Po powrocie zastaliśmy w piwnicy trupy trzech Żydówek, które musiały uciec z getta i kryć się w okolicznych kamienicach, i tam je dopadli. To widok utrwalony do dzisiejszego dnia. Była „krowa”, która cały czas bombardowała ze swoim słynnym wyciem, nakręcaniem śrub. Właściwie życie było cały czas w piwnicy, nawet nie na podwórku, tylko w piwnicy. Potem tak zwane organki Stalina się odezwały zza Wisły. To jest jakieś działo, które ma trzydzieści dwa strzały. Raz to słyszałam. Ale „krowę” pamiętam dobrze i często ją słyszałam.
- Wspomniała pani, że przechodziła pani kanałem. W którym momencie Powstania to było?
To było, jak szliśmy na Sienną, jak przyszli „własowcy” i trzeba było uciec. Chłopcy nas przeprowadzili. Ale to kawałeczek był kanału, bo tak to szliśmy domami, przebitymi otworami i potem trzeba było zejść kawałeczek [do kanału]. To był wąski, długi odcinek, wszyscy mówili, że to był kanał, że to nie były już piwnice. Potem się wyszło na Sienną tym właśnie przejściem.
- Jak pani zapamiętała wasze odczucia jako ludności cywilnej w stosunku do żołnierzy Armii Krajowej?
Cudownie. Chłopcy przychodzili, odpoczywali, praliśmy im ubrania, dawaliśmy jeść. Jak najbardziej pozytywnie. Bardzo wierzyliśmy w to, że zdecydowanie nas ochronią. Potem oni obaj zginęli niestety. Przychodziła ta grupa, nie wiem zupełnie, jaki to był oddział, tego to nie potrafię [powiedzieć]. Nie interesowałam się w tym czasie tymi rzeczami, po prostu przychodzili goście na jedzenie kaszy, ale wiedzieliśmy, że to są żołnierze, że walczą. Mieli oczywiście broń przy sobie. Codziennie odbywały się nabożeństwa na podwórku, jeżeli to było możliwe. Była kapliczka, do tej pory pozostawały na podwórkach. Codziennie była litania tych czternastu osób. Codziennie był przegląd ubrań, bo z powodu u wody (woda była tylko do picia w małych ilościach) byliśmy brudni. Były wszy, były czyraki. Były ogromne kłopoty z higieną osobistą. Tak było przez dwa miesiące, oczywiście coraz gorzej, bo coraz więcej było nalotów, coraz więcej było bombardowań.
Poza tym byli snajperzy na górnych piętrach. Byli złodzieje, którzy penetrowali mieszkania w tym czasie. Trudno uwierzyć, ale byli tacy. Pamiętam, że kiedyś poszłyśmy z mamą (cisza była, spokój) do naszego mieszkania i zastałyśmy rozbite drzwi, rozbite szafy, rozbite kasety po srebrze, po sztućcach, tak że penetrowali mieszkania. Jedni walczyli, ginęli, a drudzy korzystali na tym.
- Wspomniała pani o nabożeństwie.
Było kino „Uciecha” na ulicy Złotej. Dostaliśmy wiadomość od naszych chłopców, że będzie msza. Jak pamiętam, to kino było obstawione działkami przeciwlotniczymi, a w środku był nieprawdopodobny tłum. Na ekranie wisiała biało-czerwona flaga, krzyż na fladze, ustawionych pełno doniczek z domów, różnych roślinek, odprawiający mszę ksiądz i chłopcy w panterkach. Było ogromne wzruszenie, ale cały czas słychać było strzelaninę. Chyba było więcej mszy w Warszawie w takich miejscach, gdzie było możliwe zgromadzenie jakiejś broni i większej ilości ludzi. Było zatłoczone. Wiem, że po dwie osoby siedziało się na jednym krześle. Całe kino było czarne, żadnego oświetlenia oczywiście, tylko parę świec na ołtarzu stało. Ale wrażenie na całe życie. Tylko jeden był taki wypadek. Szło się do tego kina podwórkami, dziurami przebitymi w piwnicach, bo po ulicy to w ogóle nie było możliwe. Z Pańskiej na Złotą był kawałek drogi.
- Czy wiedzieli państwo, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy?
Tylko były wiadomości przekazywane przez chłopców, tylko w ten sposób, bo myśmy nie wychodzili z domów. Absolutnie nie było możliwe przejście na ulicę. Wszystko było już zawalone gruzem. Pańska była bardzo zbombardowana. To było między Żelazną i Twardą, ten odcinek. Tak że brama, wszystko było zawalone. Były jakieś przebite otwory, żeby po wodę przejść do getta, ale to był strach ogromny, bo jednak trzeba było przebiec ulicę, żeby dojść na ten teren. A tam było jedno wielkie gruzowisko. Między gruzami trzeba było jakoś dotrzeć do kranu. Chłopcy przychodzili do nas też z ranami, które nie zawsze były opatrzone. Pamiętam, że koleżanki mamy pomagały im, opatrywały, zmieniały ubrania. Bandaży nie mieliśmy, bo trudno, żeby w normalnym domu był zapas środków opatrunkowych. Ten cały zespół dosyć szybko został zdziesiątkowany, ci dwaj bracia zginęli w drugiej połowie Powstania. Bardzo długo ukrywaliśmy przed matką tę sprawę, ale w końcu dowiedziała się. Była dzielna, tak samo jak wszyscy.
- To były jej jedyne dzieci?
Tak. Dwóch chłopców.
- Czy widziała pani kiedykolwiek, już w czasie Powstania, żołnierzy strony przeciwnej? Czy miała pani z nimi jakiś kontakt?
Tak. Jak nas wyrzucali 7 października. Wtedy widziałam. Parę dni wcześniej, już po podpisaniu kapitulacji, doszła do nas wiadomość, że kto jest jeszcze w Warszawie, może zostać, i myśmy postanowili zostać. Te czternaście osób, które się bardzo trzymały razem, postanowiliśmy zostać w Warszawie. Rozpakowaliśmy nasze podręczne bagaże, które każdy szykował w razie czego, jak trzeba będzie iść. Pierwszy raz chyba przebraliśmy się w bieliznę, żeby spać normalnie w piwnicy. Pamiętam, że był piękny dzień, słońce było. Już był spokój, cisza. W wielkim otworze wybitym przez jakiś pocisk, chyba od strony Żelaznej, ukazało się czterech Niemców z dwoma psami, wilczurami oczywiście. Myśmy siedzieli spokojnie na podwórku. Zaczęło się:
Raus, raus! Natychmiast wychodzić. Zdążyliśmy się tylko ubrać. Mama złapała butelkę syropu pomarańczowego, który zresztą potem rozbiła w Pruszkowie. Nic nie wzięliśmy ze sobą. Koc mama wzięła. Wszystko zostało, wszystko rozpakowane, wszystko niepozamykane. W piwnicy w ogóle trudno mówić o zamykaniu. W każdym razie wyrzucili nas w ciągu paru minut.
Poszliśmy do Pruszkowa na piechotę, włączając się w ciąg ludzi, który szedł. Z nami był młody chłopak, może osiemnasto-, szesnastoletni, który zabłąkał się pierwszego dnia. Leciał do siebie do domu, na Żoliborz i nie doleciał, i go wciągnęli do bramy, bo był już taki ostrzał. Został, cały czas, przez całe Powstanie był z nami. Był bardzo pogodny, optymistyczny. Właśnie dziwię się, że nie był żołnierzem, ale może był młodszy. Nie potrafię w tej chwili określić jego wieku. W każdym razie na drodze do Pruszkowa mijaliśmy pole pełne kapusty, która rosła niewyrwana i on, nie bacząc na Niemców, którzy szli wzdłuż całego pochodu, [pobiegł] na to pole i wyrwał głowę kapusty, i gryzł ją. Wrócił do nas, ale zjadł prawie całą. Na pewno potem chorował.
- Pamięta pani, jak się nazywał?
Wojtek, Wojtuś na niego mówili, Wojciech. Ale nic więcej nie pamiętam, nie interesowałam się jego nazwiskiem wtedy. Muszę podkreślić jedną rzecz, że się nie bałam w czasie Powstania. Słyszałam to wszystko, rejestrowałam to wszystko, wiedziałam, co się dzieje, ale się nie bałam. To zawdzięczam tylko mojej mamie. Moja mama miała takie nastawienie, że nie ma się co bać, bo co ma być, to będzie. Jak mamy się spotkać z ojcem, jak mamy wyjść z tego piekła, to wyjdziemy. Tak mnie nastawiała i miała dobrą siłę perswazji, udało jej się to. Tak samo było w czasie okupacji, kiedy były naloty i trzeba było zejść do piwnicy. Było rejestrowane, że trzeba po prostu zejść do piwnicy, bo Niemcy bombardują, ale nie to, […] że nas zabiją. Nie miałam zupełnie uczucia strachu. Raz jeden może się bałam, jak na placu Teatralnym szłyśmy z mamą i podjechały budy, była łapanka. Tak szczęśliwie się stało, że mama przyspieszyła kroku, a budy zatrzymały się za nami. Pamiętam jak dziś słowa mamy: „Nie oglądaj się, idziemy”. I rzeczywiście, nie wzięli nas, a tam słychać było krzyki, zapędzanie ludzi do samochodów. W czasie wojny widziałam Niemców, ale w czasie Powstania nie. Tylko 7 października, w momencie jak nas wyrzucili.
- Wspomniała pani, że pojechały panie wtedy do Pruszkowa?
Poszłyśmy [piechotą] do Pruszkowa. Tam, pamiętam były stoły, była selekcja: ci tu, ci tu. Nas nie rozłączyli z mamą, byłam za mała, żeby jechać na roboty do Niemiec, mama za biednie wyglądała, żeby ją przeznaczyli na roboty do Niemiec, bo ważyła trzydzieści sześć kilogramów. Można sobie wyobrazić, jak wyglądała. Zapędzili nas do baraku, w którym byliśmy parę dni. Potem mama się dowiedziała, że jest transport matek z dziećmi, i udało jej się dostać do wielkiego hangaru, gdzie rzeczywiście zgromadzone były matki z dziećmi i był chyba jakiś zagraniczny Czerwony Krzyż, który chodził między nami. Przy wyjściu na rampę, przy wsiadaniu do wagonów pielęgniarki rozdawały mleko w puszeczkach, każde dziecko dostawało jedną puszkę mleka. To były wagony oczywiście bydlęce, towarowe z odkrytym dachem, zapchane nieprawdopodobnie, które jechały trzy dni, nie wiadomo gdzie. Stały, jechały, stały, jechały.
Zatrzymały się na dłużej w Krakowie. Ludzie zaczęli uciekać. My z mamą też wyszłyśmy z wagonu. Pod paroma wagonami stojącymi przeczołgali się ci ludzie (i my z nimi) na zewnątrz. Widać było, że tam można było wyjść, ale tam stał już rząd Niemców z wycelowanymi w nas karabinami i trzeba było zawrócić i z powrotem przeczołgać się, i wsiąść z powrotem do swojego wagonu. Na szczęście po jakimś czasie pociąg ruszył i wysadził nas pod Krakowem, w Skawinie, gdzie zapędzili nas wszystkich na rynek i tam rozdzielali ludzi do okolicznych gospodarstw, na roboty. Po rynku chodził ksiądz z kilkoma mieszkańcami, wybierał ludzi, dzieci i [chował] do kościoła. Myśmy się znalazły w tej grupie. Z kościoła w nocy mieszkańcy zabierali nas do siebie.
Pamiętam pokój na strychu, właściwie strych, gdzie stały dwa łóżka przykryte czystą pościelą i woda do mycia. To też był moment: w normalnym łóżku, normalna, czysta pościel. Bardzo serdeczni byli ci państwo. Na drugi dzień rozmawiali z mamą, dowiedzieli się, że jest rodzina w Krakowie. Dali nam jakąś walizeczkę, zapakowali koc w walizkę, żeby wyglądało, że jesteśmy podróżnymi, kupili nam bilet i pojechałyśmy do Krakowa. Mama zapomniała, gdzie w Krakowie mieszka siostra, druga siostra, jak się nazywają. Nie wie. Wysiadłyśmy na dworcu, ale nie wie, gdzie ma iść. Po prostu był szok pamięciowy. Dopiero przy pomocy dorożkarzy trafiłyśmy do ciotki, do rodzonej siostry mojej mamy, która jej nie poznała, tak była zmieniona. Trafiłyśmy w ten sposób, że zawsze się śmiałam, że moja kuzynka mieszka na ulicy Tarło pod Wawelem. Było wiadomo, że to jest pod Wawelem. Tą metodą rozmów i dociekań trafiłyśmy na ulicę Tarłowską do ciotki.
Tam czekałyśmy na powrót taty z niewoli, który został oswobodzony i przyjechał (pierwsza rzecz) do Warszawy nas szukać. W Warszawie nas nie znalazł. Przez Czerwony Krzyż znalazł nas w Krakowie, bo mama zgłosiła się do Czerwonego Krzyża, dając swoje dane, gdyby ojciec wrócił i nas szukał. Ponieważ ojciec był w Woldenbergu jako oficer, został wcielony do wojska natychmiast, jak się zameldował po powrocie i cztery lata był w służbie czynnej w Krakowie. Po czterech latach został służbowo przeniesiony do Warszawy […]. W 1949 roku, w październiku wróciliśmy wszyscy.
- Czy starali się państwo wtedy jeszcze odnaleźć stare mieszkanie?
Nie, ojciec dostał przydział na Wilczą. To nie było mowy, chociaż ten dom stoi do dzisiaj. Trudno było wyrzucać ludzi, którzy tam mieszkali. Domy się zachowały, bo to były trzy domy, w których stacjonowali Niemcy w 1939 roku, jak nas przeprowadzili do piwnicy. Domy są niezburzone, na ulicy Okrąg 3C. Pamiętam, zresztą byłam tam nieraz, oglądałam te domy na Powiślu.
- Jakie było pani najbardziej znaczące wspomnienie z okresu Powstania?
Te wszystkie wspomnienia to są żywe obrazy, one nie mają ciągłości. Chyba dużym szokiem było dla mnie zobaczenie moich koleżanek wyciągniętych z piwnicy. Wiadomo, ci wszyscy ludzie byli bardzo zmienieni poza tym, że nie żyli. To było pierwsze zetkniecie się ze śmiercią. Oni byli wszyscy w kolorze ziemi, ciemnoszarzy, [pokryci] pyłem. To było bardzo mocne przeżycie. No i msza, to było z kolei bardzo pięknym przeżyciem i optymistycznym, że można coś takiego zrobić wśród tej walki. Zostało bardzo piękne uczucie po tej mszy. I wyjście, wyrzucenie nas przez Niemców, którzy przyszli umundurowani, ważni zdobywcy. Stanęli w dziurze, te psy… Jeszcze było mocne przeżycie, bo mama miała swojego psa, panieńskiego jeszcze, który niestety zginął w czasie Powstania, to znaczy został przysypany gruzem i był sparaliżowany. Chłopcy musieli go wyprowadzić, zastrzelili go. Wiedziałam o tym, byłam świadkiem całej rozmowy. To, że nie było z nami Miśka, też było dla mnie bardzo ciężkim przeżyciem, takim od strony dziecka.
- Czy ktoś jeszcze z pani znajomych, oprócz tych dwóch chłopców, brał udział w walce jako żołnierz?
Tak, kuzyn, on zginął na Mokotowie. Tak jak mówiłam, moja cała rodzina była w Krakowie i w Warszawie nikt nie walczył. Ze znajomych mojej mamy na pewno ktoś, ale nie rozmawiałyśmy na ten temat. Mój mąż był Powstańcem na Starówce, ale to już późniejsza [historia]. Był na Starówce, był ranny dwa razy, był w Batalionie „Gozdawy”, w kompani kapitana „Prusa”. Kanałami przeszedł do Śródmieścia i był na rogu Chmielnej i Nowego Światu, na tej pozycji. Potem, ponieważ był bardzo ranny i leżał (przeszedł przez niego trzy razy miotacz ognia, tak że był bardzo poparzony), nie mógł wyjść ze swoim oddziałem i wyszedł już pod koniec Powstania z ludnością cywilną. Jego brat, zresztą głuchoniemy, również walczył w Powstaniu. Potem się dostał do Anglii, stamtąd wrócił. Po wojnie wszyscy się spotkali [w Warszawie], bo to rdzenni warszawiacy.
- Jaki wpływ miało Powstanie na pani późniejsze, dorosłe życie?
Wielkiego wpływu nie miało. Żyliśmy tak jak wszyscy: biednie, skromnie, pracował tylko ojciec, ja chodziłam do szkoły. Byłam bardzo zainteresowana historią Polski, bo w domu było kultywowane bardzo nastawienie patriotyczne. O wszystkim się nie mówiło, bo można było gdzieś coś powiedzieć. W następnym pokoleniu to miało odzew. Moja córka zdawała maturę w okresie, kiedy można było pisać pracę albo odpowiadać. Córka napisała pracę o Powstaniu Warszawskim i w momencie, kiedy stanęła przed komisją, nastąpiło szalona [konsternacja] całej komisji – kto pozwolił na taki temat, jak można było. Tym niemniej praca została zaakceptowana i córka do dnia dzisiejszego jest w kręgu historii, patriotyzmu, naprawdę bardzo. Zadowolona z niej jestem.
- Jak po latach pani ocenia Powstanie?
Konieczność. W ogóle sobie nie wyobrażam (znając naturę polską, Polaka walczącego nie tylko na swoim froncie, na innych frontach świata), żeby długo można było znieść to, co się działo. Musiało być. Straszna ofiara, ale tak jest na całym świecie, że jak się walczy, to są ofiary. Ale są ogromne pozytywne skutki tego. Widać to w Muzeum Powstania. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy się nie ruszyli, nie zbuntowali. Wydaje mi się, że dzisiaj to samo by się stało. Chociaż jest wyraźnie podzielone nasze społeczeństwo, ale w momencie jakiegoś zagrożenia na pewno by było lepiej.
- Co się działo z panią do zakończenia wojny? Czy była pani tylko w Krakowie?
Tak. I tam był moment, kiedy wychodzili Niemcy, przychodzili Rosjanie. Szczerze powiedziawszy, my z mamą tego prawie nie zauważyłyśmy, natomiast w Krakowie była panika, strach potworny. Wszyscy siedzieli w piwnicach. Mieszkałam na ulicy Tarłowskiej, niedaleko Wisły, u ciotki. Pamiętam, że nie było mowy o tym, żeby iść na górę do mieszkania, chociaż nic się nie działo, bo front szedł inną drogą i działo się to bardzo spokojnie. [Może] nie spokojnie, ale w każdym razie nie tak, żeby leciały bomby, strzelały armaty. W każdym razie bardzo krótko to trwało. Kraków był zresztą podminowany cały i wielka zasługa, że to ocalało. [Wyzwolenie Krakowa prowadził major Koniew i jemu zawdzięczamy cały Kraków]. Potem normalnie: chodziłam do szkoły, tata pracował, mama zajmowała się domem do 1949 roku. Piękny jest Kraków. To było miasto bajka po tym strasznym przeżyciu warszawskim. To miasto, takie piękne, ciche, spokojne – to była naprawdę bajka. Do tej pory jeżdżę tam co roku. Bardzo lubię Kraków, te rejony. To chyba jakieś rodzinne ciągoty, bo cała rodzina mojej mamy stamtąd pochodzi, a ja urodziłam się w Wadowicach, bo tata akurat był w 12. pułku piechoty, służbowo przeniesiony. Tam stacjonowała moja rodzina przez trzy lata, mama z tatą, i tam się urodziłam. Mając rok, wróciłam do Warszawy. Tak że uważam się za rdzenną warszawiankę.
- Jakie było Pani najlepsze wspomnienie z tamtego okresu, z czasów wojny?
Wyjazdy pod Warszawę do Włoch, do przyjaciół mamy. Raz na tydzień jechałyśmy tam z mamą na weekend. To było wyrwanie się z miasta. Jeszcze w Rembertowie mieszkali dwaj bracia mojego ojca i tam były ich dzieci, dziś już nie żyją. Pamiętam, że całe dnie bawiliśmy się w wojsko. Była moja kuzynka, która była młodsza ode mnie, więc była zawsze sanitariuszką, był mój kuzyn równolatek i był kapitanem, ja byłam żołnierzem. Cały pobyt tam, dwa, trzy dni, jak byłyśmy z mamą, bawiliśmy się tylko w wojsko. Oczywiście okoliczne dzieci tworzyły również armie zwycięzców i armie pokonanych. To były bardzo miłe chwile poza miastem, Rembertów jest ładny, ogródki, domy. A w Warszawie była szkoła i domowe życie z mamą.
- Gdzie Pani wtedy chodziła do szkoły?
Chodziłam różnie, bo jak mieszkaliśmy na Okrąg jeszcze, to chodziłam do pierwszej klasy na Górnośląską. To było przedszkole, przepraszam bardzo. Potem na Pokornej pierwsza klasa, potem na Pańskiej druga klasa i były prywatne komplety pani Foltańskiej na ulicy Złotej, to pamiętam. Te trzy klasy skończyłam w Warszawie.
- Pani uczestniczyła w tajnych kompletach?
To była tajna szkoła, tak że chodziłam do normalnej trzeciej klasy, ale to była prywatna szkoła. Pamiętam nazwisko pani Foltańskiej.
W mieszkaniu prywatnym się odbywało.
- Dużo było dzieci w jednej klasie?
Nie, było chyba około dwudziestki, niedużo było. […] Taki przypadek: chodził ze mną chłopiec (to koedukacyjne była), którego jako dorosłego mężczyznę spotkałam w mojej pracy i dogadaliśmy się, że byliśmy razem w czasie Powstania w Warszawie i chodziliśmy razem do jednej klasy, ale oczywiście nie pamiętałam go z tego okresu. Pamiętam natomiast z tego okresu przedstawienia szkolne, które pani Foltańska urządzała dla nas. To miłe wspomnienie z roku szkolnego. Czwartej klasy już nie było, bo było Powstanie. Potem w Krakowie chodziłam do sióstr prezentek dwa lata. To jest zakon prowadzący szkołę na ulicy Świętego Jana, od Rynku. Potem chodziłam do Świętej Scholastyki, ale to już nie była szkoła zakonna. Małą maturę robiłam w szkole imienia Jotejki, w gimnazjum. Na tym skończyłam krakowskie „studia”. W Warszawie chodziłam do Hoffmanowej, koło mnie. Teraz ta szkoła jest na Emilii Plater.
- Czy ma pani jakieś inne wspomnienia, inne historie, o których nie wspomniałyśmy?
Byłam małym dzieckiem, więc byłam właściwie pod ochroną mamy, a mama była osobą samotną, więc specjalnie nie udzielała się nigdzie i tak prowadziłyśmy nasze życie.
Warszawa, 12 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Maria Ciostek