Jerzy Borowski „Bomba”
Nazywam się Jerzy Borowski, pseudonim „Bomba”, urodziłem się 2 stycznia 1926 roku w Warszawie, jestem powstańcem Pułku „Baszta”, Kompania K1, Batalion „Karpaty”, 1 Pluton, 3 Drużyna. Z całej mojej drużyny niestety tylko ja jeszcze żyję.
- Proszę opowiedzieć o czasach przed wybuchem II wojny światowej. Jakie było pana dzieciństwo, z jakiej rodziny pan pochodzi?
Moja rodzina jest trochę nietypowa, ponieważ mój ojciec pochodził ze szlacheckiej, kresowej rodziny. Jego rodzina miała majątek ziemski niedaleko Mińska Litewskiego, obecnej stolicy Białorusi. Z tym, że ojciec i jego rodzina przed samą rewolucją październikową sprzedali ten majątek i chcieli kupić hotel w Warszawie. Niestety nie doszło to do skutku, bo mój dziad gdzieś stracił te pieniądze. Nie warto dochodzić okoliczności, w których je stracił. Ciekawe jest to, że mój dziad miał na imię Napoleon, bo były takie czasy, ponieważ Polska i Polacy z Kresów widzieli wyzwolenie narodu polskiego spod jarzma carskiego poprzez Francuzów. To tak, jak dzisiaj na wsiach polskich olbrzymia ilość młodych chłopców, dzieci, które się rodzą dostają imię Karol. Tak było i wtedy z Polakami na Kresach, że polscy chłopcy dostawali na imię Napoleon, bo Polacy z Kresów liczyli na to, że spod caratu wyzwolą nas Francuzi z Napoleonem Bonaparte. […]Mój ojciec, mieszkając na Kresach, kończył gimnazjum i podchorążówkę w Petersburgu ze względu na to, że rodzina chciała, żeby skończył dobrą szkołę. Mieszkali właściwie na terenie Rosji, na polskich Kresach, które były pod wpływami Rosji. Ojciec dostał stopień oficerski jako lejtnant carskiej armii i co najdziwniejsze, potem został rozstrzelany w Starobielsku wśród polskich oficerów, którzy byli rozstrzelani w Katyniu. Był w grupie dwudziestu dwóch tysięcy oficerów, których Stalin kazał rozstrzelać po wzięciu ich do niewoli we wrześniu 1939 roku. Potem rodzina ojca, ci, którzy przeżyli, żyła w Rosji na Kresach, byli wywiezieni do Kazachstanu. Natomiast do Polski wrócił mój ojciec i jego starszy brat, kapitan armii polskiej artylerii, Jan Borowski, który tu się ożenił w poznańskim. Ojciec skończył studia, Wyższą Szkołę Handlową w Warszawie i pracował jako ekonomista w dyrekcji Monopolu Spirytusowego w Warszawie. Centrala potrzebowała wykształconych ekonomistów, ponieważ Polacy zawsze dużo pili i w związku z tym monopol spirytusowy był bogatą instytucją. Z tym, że ojciec nie pracował do końca, do 1939 roku - przed samą wojną został zwolniony z pracy ze względów osobistych. [...] Ojciec wrócił do Polski po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Oczywiście, był polskim oficerem, jeżeli chodzi o służbę wojskową, był w rezerwie, to znaczy był podporucznikiem Wojska Polskiego rezerwy. Z chwilą mobilizacji do II wojny światowej ojciec służył w kawalerii. Kochał konie. Został wzięty do niewoli przez wojska sowieckie, ponieważ wycofywali się na wschód. Gdzieś pod Równem wojska sowieckie ich rozbroiły, wzięły oficerów do niewoli, do trzech obozów, to znaczy do Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa. Ojciec trafił do Starobielska, skąd przysłał jedną rosyjską kartkę pocztową. To było w listopadzie 1939 roku, w kwietniu już go rozstrzelali, jako polskiego oficera, za nic. Natomiast inna była historia z mamą. Mama była córką warszawskiego szewca, rzemieślnika, który robił wspaniałe buty dla najlepszych firm obuwniczych w Warszawie. Dobrze zarabiał, bo buty robione przez mojego dziadka Stefana kosztowały bajońskie sumy. Dziadek dostawał za te buty również duże pieniądze. Największe obuwnicze firmy przed wojną brały za parę butów dwieście złotych. [...] Mój dziadek, jako artysta szewc, miał kopyta, to znaczy odlewy nóg swoich klientek, czyli najbardziej eksponowanych kobiet w Warszawie. [...] Ale dziadek był komunistą, to znaczy był w związkach zawodowych, gdzie działał, miał lewicowe przekonania. Ciekawe jest małżeństwo mojego ojca i mojej mamy. To wszystko jest w książce opisane. Dziadek był komunistą i zgodził się, żeby jego córka wyszła za mąż za obszarnika z Kresów Wschodnich. Mama kończyła pensję, prywatne gimnazjum w Skierniewicach. Znalazła się w Skierniewicach, bo jeden z moich wujów miał tam restaurację i ponieważ mama uczyła się na pensji, jednocześnie była utrzymywana przez wuja. Pułk mojego ojca był powołany na ćwiczenia wojskowe przed wojną do Skierniewic do Pułku Kawalerii. Matka była piękną dziewczyną. Ojciec - ponieważ oficerowie spędzali wieczory w knajpach, w restauracjach - tam poznał siedemnastoletnią dziewczynę, z którą się ożenił. Stąd ten mezalians, że ojciec był, jak to się za PRL-u mówiło, obszarnikiem, a dziadek był szewcem komunistą warszawskim.
- Gdzie mieszkali pana rodzice Warszawie?
Mieszkaliśmy w domu Monopolu Spirytusowego, bo ojciec był pracownikiem wydziału finansowego. To był piękny, zbudowany na początku lat dwudziestych dom na ulicy na Inflanckiej 1, to było w tym miejscu, gdzie dziś stoi wieżowiec „Intraco”. To było moje miejsce urodzenia. Tam powstała drużyna harcerska, w której byłem od samego początku. [...]
- Proszę powiedzieć, do jakiej szkoły pan chodził?
Chodziłem do szkoły podstawowej na Starówce na ulicy Rybaki 2, to jest tam, gdzie dziś jest Wytwórnia Papierów Wartościowych, przy samej Wiśle. To była wspaniała szkoła, jedna z bardziej znanych szkół w Warszawie, którą prowadziła pani dyrektor Tańska. Jak przyjechał namiestnik papieski do Warszawy, to właśnie tę szkołę odwiedził. Ranga tej szkoły była związana ze wspaniałą osobą dyrektorki. [...] Pani Tańska to była taka osoba, która miała wielkie uznanie w oświacie warszawskiej. Część [dzieci] z mojego domu chodziła do szkoły na Rybaki, a część chodziła na ulicę Nowolipki. To było związane z układami rodziców. Rodzice moich kolegów uważali, że szkoła na Nowolipkach jest na równie wysokim poziomie, a dużo bliżej, bo przejście z Inflanckiej na Rybaki było przez całą Starówkę, trzeba było pół godziny iść do szkoły i pół godziny wracać, tak, że niektórzy rodzice wybrali Nowolipki. Moja drużyna harcerska, z której się potem stworzyła drużyna „Baszty”, pod dowództwem drużynowego Wiesława Robaczewskiego, to była 46 Warszawska Drużyna Harcerska. 1 września wybuchła wojna, a ja akurat skończyłem szkołę - sześć klas szkoły podstawowej. Potem był problem, co dalej. Ponieważ mój ojciec był zastrzelony przez NKWD i nie wrócił z wojny, to mama zdecydowała, że będę chodził do gimnazjum imienia Poniatowskiego na ulicy Felińskiego. To jest do dziś znane żoliborskie gimnazjum. Zacząłem chodzić go gimnazjum i po miesiącu Niemcy zabronili, to znaczy zlikwidowali gimnazja. Dzieci przestały się uczyć, mogły chodzić tylko do szkół zawodowych. Był problem, co z nami mają robić. Po miesiącu zlikwidowali wspaniałe gimnazjum Poniatowskiego. Jeden z krewnych moich przyjaciół z Inflanckiej był dyrektorem szkoły zawodowej imienia Konarskiego, zresztą jednej z najlepszych. To była szkoła mechaniczno-elektryczna. Chodziliśmy do Konarskiego przez trzy lata. Zrobiliśmy tak zwaną małą maturę. Po trzech latach Niemcy uznali, że dosyć nauki i musimy iść pracować, budować, ponieważ już byliśmy mechanikami. W szkole Konarskiego były dwa wydziały: mechaniczny i elektryczny. W związku z tym, po nabyciu kwalifikacji elektryczno-mechanicznych zdecydowali, że mamy iść budować czołgi w Ursusie, gdzie była niemiecka fabryka czołgów, która robiła części. Co oni tam robili, to nawet nie wiem, bo nam się udało, że nie poszliśmy. Dzięki mojej ciotce trafiliśmy do niemieckiego szpitala polowego, gdzie była kierowniczką pralni. Oczywiście też była związana z konspiracją. Musieliśmy uzyskać zgodę naszego Pułku „Baszta”, czy możemy pracować w niemieckim polowym szpitalu wojskowym. Myśleliśmy, że nie dadzą nam takiej zgody. Okazało się, że wręcz przeciwnie, „Baszta” zdecydowała, że mamy tam iść do pracy, dlatego, że zaczęła się już wojna na wschodzie i ten szpital na Solcu, o którym zresztą jest specjalne opowiadanie w mojej książce, zaczął przyjmować olbrzymie ilości rannych żołnierzy niemieckich ze wschodu, spod Stalingradu, ze wszystkich potyczek, bo Niemcy już zaczynali ponosić od zimy 1941, 1942 roku porażki. Do tego szpitala przywozili rannych oficerów niemieckich, na przykład z pourywanymi nogami. Armia Krajowa zgodziła się, żebyśmy tam pracowali, dlatego, że my tam pracowaliśmy w pralni i praliśmy mundury tych niemieckich oficerów, z żelaznymi krzyżami, z odznaczeniami, dębowymi liśćmi i tak dalej. My po prostu wykradaliśmy mundury dla Kedywu, który potem wykonywał wyroki na różnych zdrajcach, folksdojczach. Ten etap pracy był taki, że zamiast szkoły pracowaliśmy w pralni niemieckiego szpitala, po prostu wynosiliśmy mundury. To był następny etap po etapie wojska harcerskiego. Nasza drużyna nie była oficjalnie drużyną Szarych Szeregów. W oparciu o tę młodzież stworzyła się „Baszta”, ale my to wszystko zaczęliśmy od harcerstwa. Akcję Małego Sabotażu przeszliśmy całą na Żoliborzu i pograniczu Żoliborza i Starówki, to znaczy byliśmy żołnierzami Małego Sabotażu. Wszystkie akcje robione przez Szare Szeregi również robiła nasza drużyna „Baszty”. Był to bardzo ciekawy okres i bardzo trudne chwile, że nasi rodzice musieli się na to zgodzić. Potem była taka sytuacja, że Niemcy, jak się zorientowali, że tworzy się podziemne wojsko, to warunki konspiracji były coraz trudniejsze. Coraz więcej było przypadków, gdzie gestapo odkrywało działalność konspiracyjną. W związku z tym, ponieważ mój brat utopił się w Wiśle jako jedenastoletnie dziecko, a ojciec był już rozstrzelany przez bolszewików, dowódca mojego 1 Plutonu „Baszty”, 1 Kompanii „Fred” przyszedł z moim drużynowym Wieśkiem Robaczewskim do mojej matki [ z pytaniem], czy szkolenie wojskowe mogłoby odbywać się w naszym mieszkaniu, ponieważ nas było tylko dwoje. Poprzednie szkolenie było robione u mojego kolegi Staśka Przełomskiego, ale tam była duża rodzina, córka, syn, dziadek. Mama zgodziła się na to i właściwie szkolenie naszej 3 drużyny Pułku „Baszta” 1 Plutonu odbywało się w naszym mieszkaniu. Tu trzeba sobie z tego zdawać sprawę, że kobieta, warszawska matka, straciła wszystko, męża, brat się utopił. Jak mieliśmy szkolenie z bronią, to równocześnie już wtedy było wiadomo, gdzie będziemy walczyć w Powstaniu. „Baszta” była od początku ustawiona na to, że będzie walczyć na warszawskich Wyścigach z dziewięćset osobową załogą SS, która tam stała. To był Pułk Kawalerii SS, który rezydował na Wyścigach ze względu na to, że miał konie i jedynym miejscem w Warszawie, gdzie można było trzymać Pułk SS Kawalerii to były wyścigi konne na Służewcu. „Baszta” dostała zadanie, że ma zdobyć Wyścigi. Trzeba wziąć pod uwagę, że jak my się szkoliliśmy to matka od razu wiedziała, jakie zadania przed nami stoją. U nas było właściwie jednopokojowe mieszkanie. Mama siedziała w kuchni, a w pokoju mieliśmy to wojskowe akowskie szkolenie i mama wszystko słyszała. Właściwie nie było żadnych szans, żebyśmy z tego natarcia na Wyścigi wyszli cali. Odsyłam do książki, w której wszystko szczegółowo jest napisane, cały okres harcerstwa. [...] Nasza kompania była największą kompanią „Baszty”. Są dwie książki o Mokotowie, jedną napisał Lesław Bartelski - „Mokotów 44”, a drugą książkę napisał mój kolega Tadeusz Kubalski, który był członkiem naszej kompanii K1. To są książki oficjalnie wydane w Polsce i dostępne w każdej bibliotece. W ich relacjach jest powiedziane, że moja kompania K1, jak wchodziła na Wyścigi do ataku pierwszego dnia Powstania liczyła trzystu dwudziestu ludzi, a ostatniego dnia przed kapitulacją liczyła dwudziestu dwóch chłopaków, czyli jest to niesamowity procent, dziewięćdziesiąt pięć procent niezdolnych do walki chłopaków. Nie mieliśmy prawie żadnego uzbrojenia i wszystko musieliśmy zdobyć na Niemcach.
- Proszę opowiedzieć o wybuchu Powstania. Gdzie pana zastało?
Pojechaliśmy rano 1 sierpnia na pozycję wyjściową pod Wyścigi. Wszyscy musieli się zameldować tam, gdzie zaczęło się natarcie, czyli na Wyścigach Konnych na Służewcu. Z tym, że nasza drużyna, którą dowodził Wiesław Robaczewski, i którego ojciec był przed wojną pułkownikiem policji, wysokim oficerem w Wojsku Polskim, przed tym otrzymała zadanie, że ma zdobyć radio. To była radiostacja Warszawa 2, która była przy samych Wyścigach, do dziś tam jest. Najpierw, tylko nasza drużyna, musieliśmy zdobyć tę radiostację. Po wykonaniu zadania mieliśmy włączyć się w akcję na Wyścigach. Akcja na Wyścigach niestety się nie udała, bo nie było szans. Powiem, jak była uzbrojona nasza harcerska drużyna, bo to są podstawowe rzeczy. Dowódca Wiesiek Robaczewski miał pistolet, wisa czy Waltera, broń osobistą oficera Wojska Polskiego. Były trzy karabiny sprzed I wojny światowej, gdzieś wykopane z ziemi, które praktycznie były nie do użycia, to znaczy mogły tylko raz wystrzelić. Dostałem taki karabin. Mogłem wystrzelić tylko raz, dlatego, że był zepsuty pazur wyciągu, czyli zamek nie podawał następnych naboi. Praktycznie, żeby można było strzelić drugi raz z tego lebela, to trzeba było wybić łuskę z lufy, żeby można było wprowadzić nowy nabój, co było niemożliwe. Czyli praktycznie raz mogłem strzelić i koniec. Były trzy takie karabiny w drużynie, reszta z nas miała tylko granaty, polskie sidolówki. Te granaty były zrobione z puszek o cienkiej blasze, czyli był duży huk, jak wybuchał granat i żadnego efektu bojowego, to znaczy nikogo nie zabijał. Tak jak dziś jest „Ludwik” do mycia naczyń, to przed wojną był „Sidol” w butelkach z cienkiej blaszki jednomilimetrowej. W tej sidolówce był materiał wybuchowy, zawleczka, którą trzeba było wyciągnąć, żeby uruchomić zapalnik i rzucało się w Niemca granat, który wybuchał, robił huk i nikogo nie zabijał. Czyli musieliśmy zdobyć całą broń, którą potem zabijaliśmy Niemców. To w głowie się nie mieści, żeby tych młodych chłopaków wysłać bez broni. Reszta miała kamienienie, normalne brukowce z ulicy i w ogóle nie miała broni. Wyliczyłem całą broń, która miała nasza drużyna, siedemnastu chłopaków. Potem byliśmy jedną z najlepiej uzbrojonych kompanii na Mokotowie, ponieważ wszystko zdobyliśmy. Po paru dniach „Baszta” wycofała się do lasów Chojnowskich, gdzie było zrzutowisko i mieliśmy dostać jakieś zrzuty alianckie, bo praktycznie nie było czym walczyć. Wyścigów nie zdobyliśmy, nie było siły, żeby zdobyć, bo nie było broni, nie było czym zabijać Niemców.
- Czy duże były straty w ciągu tych kilku dni?
Olbrzymie, bardzo duże, zginął nasz dowódca plutonu, szereg najbardziej wartościowych chłopaków było tam zabitych na Wyścigach. [...] W każdym razie „Baszta” była niezdolna do walki, bo nie miała broni. Poszliśmy do lasów Chojnowskich, przyleciały dwa samoloty alianckie, zrzuciły część jakiejś broni, jakieś piaty przeciwko czołgom, steny, angielskie pistolety maszynowe, broni osobistej nie, bo było nas za dużo ludzi. Potem się przebiliśmy z Chojnowa drugi raz do Warszawy. Potem prawie przez cały miesiąc walczyliśmy w forcie na Sadybie, a potem na Sielcach. Całą broń, którą mieliśmy to właściwie zdobyliśmy na Niemcach w dzielnicy Sielce, na Chełmskiej, Podchorążych, Czerniakowskiej. Potem mieliśmy broń, ale co z tego, jak nasi najbliżsi przyjaciele zaczęli ginąć. Mój najbliższy przyjaciel z drużyny, pseudonim „Wańka” był zastrzelony w natarciu na odbicie Sadyby. Mieliśmy odbić fort na Sadybie, który najpierw zdobyliśmy, potem Niemcy nam to odebrali. Oni pilnowali Wisły, chodziło im o to, żeby Ruscy nie mogli lądować. Może sobie zdawali sprawę, albo nie, że Ruscy wcale nie chcieli lądować, tylko robili wszystko, żeby nas wytłukli w tym Powstaniu. Zresztą to już historia Powstania, ja mogę tylko mówić jako żołnierz. Dostałem awans na starszego strzelca, bo byłem strzelcem, nie miałem żadnego stopnia, oraz Krzyż Walecznych za walki na rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej. Tam była barykada i po prostu tam zdobyliśmy broń, moja zasługa była taka, że tę broń ściągnąłem z pola walki.
- Opowiadał pan o swoim przyjacielu...
Mój przyjaciel zginął w strasznych warunkach. Było to 1 września. Niemcy już odebrali nam fort na Sadybie i tę część Siekierek, która przylegała do Wisły. Nasza kompania była w forcie Legionów Dąbrowskiego na Idzikowskiego, teraz to chyba jest Fort imienia Józefa Piłsudskiego, jak się idzie Idzikowskiego, to jest fosa i tam wtedy było miejsce postoju naszej kompanii. Dowództwo Mokotowa zdecydowało, że mamy odbić Niemcom Sadybę. Poszliśmy do natarcia całą Kompanią K1 odbijać Sadybę. Tam właśnie zginął „Wańka”. Nie było żadnych szans, od samego początku było wiadomo, że ta akcja nie może się udać. Szliśmy do natarcia, Niemcy byli okopani już na polach siekierkowskich, to jest ta cała część od ulicy Sobieskiego w stronę Wisły do samej ulicy Idzikowskiego. [...] Z góry na dół Mokotowa Idzikowskiego było jedną arterią, drugą była Chełmska. Poszliśmy do natarcia, byłem w niewielkiej odległości od „Wańki”, Andrzeja Stańczaka. To był wspaniały chłopak, harcerz najlepszy, jakiego można sobie wyobrazić. W pewnym momencie dostał serię i przy mnie wypłynęły mu wszystkie wnętrzności, błagał mnie: „Jurek, zastrzel mnie, bo widzisz, że nie jestem w stanie z tego wyjść.” Za dziesięć minut umarł mi na rękach… Żyje jego siostra Marysia. Jestem twardy facet, ale są rzeczy trudne do opowiadania... Człowiek cudem żyje. [...]W połowie walk, jak „Wańka” już umarł, jak go zabili, zabili drugiego mojego przyjaciela z tej drużyny. Nas zostało kilku. Potem dowództwo Mokotowa zdecydowało, że mamy zdobyć koszary na ulicy Podchorążych. Tam były dobrze obsadzone koszary niemieckie i to natarcie też nie miało prawa się udać i nie udało się. Tam był ranny nasz dowódca Wiesiek Robaczewski. Umarł w Kanadzie dwa lata temu. Wysłałem tę książkę jego rodzinie, żeby przeczytała o tym wszystkim. Po sierpniu doszliśmy do wniosku - nas zostało chyba trzech, czterech - że nie możemy się dać tak zabijać, bo nas wytłuką wszystkich. Do końca walk bez ran - bo część była ranna - zostało nas właściwie tylko trzech. Stasiek Przełomski, którego wujek był dyrektorem u Konarskiego, w ostatnim dniu Powstania był ranny, strzaskało mu obojczyk i była ranna nasza wspaniała koleżanka, łączniczka „Rena”, Halina Wołowicz. Też będzie trzeciego na spotkaniu promocyjnym mojej książki. Koniec Powstania był na ulicy Ursynowskiej. Na Mokotowie z jednej strony jest Ursynowska, potem Park Dreszera i Odyńca. Piechota [niemiecka] nie miała racji bytu, bo byśmy ich wszystkich wystrzelali. Dwa niemieckie czołgi stały przy Odyńca i rozbijały domy na Ursynowskiej poprzez Park Dreszera. My walczyliśmy w ostatnich dwóch dniach Powstania na Ursynowskiej w dwóch domach, w jednym z nich była ranna „Rena”. To przechodziło z rąk do rąk. Szkoła na Woronicza, gdzie teraz jest telewizja przechodziła z rąk do rąk, z rak do rąk… Raz oni zdobywali tę szkołę, raz my. Tam właśnie w ostatnim dniu był ranny Stasiek Przełomski. My byliśmy w tych dwóch domach przy Ursynowskiej, a z drugiej strony przy Odyńca strzelał do nas czołg i rozwalał ten dom. Chodziło o to, żeby rozwalić ten dom, a w piwnicy była „Rena”, która była ranna gdzieś w pierś. W tym czasie wpadł patrol niemiecki i zdecydowali się ją zastrzelić. Był wśród nich jakiś niemiecki podoficer, który miał córkę i powiedział, że nie pozwoli jej zastrzelić i dlatego „Rena” żyje. Ona słabo widzi, jest lekarzem stomatologii, teraz ma siedemdziesiąt osiem lat. Dostanie moją książkę z dedykacją. Jestem takim nietypowym powstańcem, z którym robicie wywiad, bo podparłem się tą książką, którą jak przeczytacie, to będziecie wiedzieć wszystko o K1. Nie wszystko jest wytłumaczalne na tym świecie. Ja, jako facet uważam, że żyję cudem, bo być jednym spośród pięciu procent, którzy ocaleli z K1, takim, który do końca walczył - bo do ostatniego dnia walczyłem na Mokotowie na Ursynowskiej, gdzie się poddaliśmy - [to cud]. 27 września ludność wyszła z białymi flagami i musieliśmy się poddać i to był koniec walk na Mokotowie. Pierwszego ruszyliśmy do natarcia, czyli byłem pięćdziesiąt siedem dni w akcji przeciwko Niemcom. Pięćdziesiąt siedem dni… Tak jak w dżungli myśliwi polują na zwierzynę, a zwierzyna znów na coś, tak my z tymi Niemcami, to była taka dżungla, raz oni byli myśliwymi, raz my. W każdym razie cudem przeżyłem to Powstanie. Potem wybrałem sobie takie życie, że wychowywałem młodzież, wspaniałych zawodników, doskonałych na świecie. Moje dziewczyny do dziś są najlepsze na świecie. To nie jest moja zasługa, ale tak się to wszystko układało. Tak, że jestem takim nietypowym facetem. Denerwuje mnie ta sprawa, powiem ogólnie, że tych prawdziwych powstańców to już prawie nie ma, pojawiają się jacyś nowi ludzie, którzy mówią, że byli w Armii Krajowej podczas Powstania, a wiek im na to nie pozwala. Mam swoich kolegów, trenerów żeglarstwa, którzy mówią, że idą na zebranie kombatantów. Mówię: „Heniek, jak ty idziesz na zebranie kombatantów? Ile ty miałeś lat jak była konspiracja i Powstanie Warszawskie?” On mówi: „Dziewięć.” Trzeba sobie zdawać z tego sprawę, że to jest kłamstwo, że to nie są żadni kombatanci. Dlatego to mówię, bo robicie z nimi te wywiady. Ja jestem jednym z młodszych, a za tydzień kończę osiemdziesiąt lat, czyli, jak on się urodził, że nie miał szesnastu lat wtedy jak wybuchło Powstanie, to nie był akowcem, bo Armia Krajowa przyjmowała tylko facetów - zresztą z dziewczynami było podobnie - takich, którzy mieli skończone szesnaście lat. Jak nie miał szesnastu lat to musiał czekać. Ja musiałem czekać, żeby złożyć przysięgę w Armii Krajowej, bo nie miałem szesnastu lat. A facet przychodzi i mówi, że miał, to mówię: „Co ty żeś robił?” - „Pilnowałem, ostrzegałem, czy nie ma jakichś tendencji nalotu gestapo.” I takie różne. I biorą za to pieniądze. Ja nikomu nie żałuję, ale faceci dostają dwieście złotych co miesiąc, nawet w tych trudnych obecnych warunkach za to, że kłamią, że walczyli w Powstaniu Warszawskim, a wiek im na to nie pozwalał. To jest pod państwa rozwagę, żeby nie robić wywiadu z facetami, którzy kłamią, bo niestety tak to wygląda.
- Wróćmy jeszcze do kapitulacji. Co się z panem działo?
Jeżeli chodzi o kapitulację, ludność na Ursynowskiej wyszła z flagami, z prześcieradłami do Niemców. „Monter”, a najpierw nasz dowódca „Baszty” podpułkownik „Daniel” zdecydował, że kapitulujemy. I skapitulowaliśmy na Ursynowskiej. Rzucaliśmy broń zdobytą na Niemcach i nam tak samo łzy leciały, jak mnie teraz. Już jako trener żeglarstwa miałem spotkanie, które odbyło się na Mazurach. Promocja mojej książki jest w Niemieckim Instytucie Historycznym, ponieważ profesora historii, Niemca, który z wojną nie miał nic wspólnego, wyszkoliłem na żeglarza i on zdobył polski stopień żeglarza. Ten Niemiec stal się moim przyjacielem poprzez żeglarstwo. On naucza niemiecką młodzież, jak to rzeczywiście było z tym Powstaniem. U mnie na Mazurach, gdzie mam siedlisko, działkę około dwóch tysięcy metrów, odbyła się w 1994 roku konferencja światowa na temat Powstania Warszawskiego. Młodzi Niemcy, doktoranci historii, przyszli do mnie, a mówiłem z nimi tylko po angielsku, nigdy po niemiecku, oni wszyscy mówili perfect po angielsku, i powiedzieli: „Jurek, zbliża się pięćdziesiąta rocznica Powstania, czy moglibyśmy zrobić ognisko u ciebie na działce, żebyś nam opowiedział, jak rzeczywiście wyglądało Powstanie w Warszawie, bo my w ogóle nic nie wiemy. Nasi rodzice nie chcą z nami na ten temat rozmawiać.” Całą noc przegadaliśmy właśnie na te tematy, o które państwo dziś pytacie. Ci młodzi Niemcy pierwszy raz dowiedzieli się ode mnie, skąd miałem broń, jak byłem ubrany. Mówię: „Żeby mieć broń, w ogóle broń, to musiałem zabić waszych ojców i dziadków.” Miałem hełm niemiecki, mundur niemiecki, saperki niemieckie, wszystko miałem niemieckie. Nikt nikomu na wojnie nie da za darmo swojego karabinu, tylko trzeba go zdobyć. Zaczęło się od pytania, które mi zadali ci młodzi Niemcy: „Słuchaj, czy ty nas nienawidzisz?”. Mówię: „Nie, was nie nienawidzę.” Oni mówią: „Dlaczego?” Mówię: „Bo sprawy, rachunki osobiste, załatwiłem z waszymi ojcami i waszymi dziadkami, ośmiu zastrzeliłem.” Musiałem mieć hełm, buty, karabin, ładownicę, wszystko musiałem mieć, wszystko miałem niemieckie, nikt by mi darmo tego nie dał. Otworzyły mi się oczy. Mój profesor, który teraz sam zaproponował, żeby promocja mojej książki odbyła się w Niemieckim Instytucie Historycznym, jest to facet, który stara się mówić prawdę o tej wojnie, o hitleryzmie. Bardzo mu pomoże moja książka. Chciałem, ją przetłumaczyć na niemiecki i na angielski, ale nie miałem już forsy. Wydałem całe swoje oszczędności, żeby tę książkę wydrukować, bo zdaję sobie sprawę z tego, że za miesiąc, za dwa, za pół roku może mnie nie być. A chciałbym, żeby ludzie wiedzieli o tym, o czym dziś mówimy, zarówno u nas jak i u Niemców, niech wiedzą, co ich ojcowie i dziadkowie narobili. To jest sporna sprawa. Taka sama jest sprawa z Żydami. Warszawskie getto to było preludium do Powstania Warszawskiego, przecież też ich wszystkich wymordowali jak psów.
- Zdobywał pan te wszystkie rzeczy na żołnierzach niemieckich. Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan żołnierzy niemieckich? Czy był pan świadkiem jakichś zbrodni?
Zbrodnią było to, że oni nas zabijali, to było zbrodnią. To było zaplanowane. Nikt o tym nie pisze, nasi historycy jak piszą o Powstaniu, to o pewnych rzeczach w ogóle nie piszą. Powiem taki fakt, że przed wybuchem Powstania 1 sierpnia, 28 lipca dostaliśmy rozkaz, że wszyscy, cała Warszawa, całe AK, mamy się stawić na swoich punktach wyjściowych do natarcia. Cała Warszawa, wszyscy młodzi ludzie przemaszerowali bez broni, bo broń była w magazynach i w punktach natarcia, nie chodziliśmy z bronią. Broń była pilnie strzeżona, broń, której wcale nie było, to znaczy te różne granaty. To wszystko było na niby, bo granat, który nie zabija nie jest granatem. Dwudziestego ósmego dowództwo akowskie kazało nam się stawić na punkcie wyjścia do natarcia. Proszę sobie wyobrazić, że przychodzi godzina policyjna i odwołują rozkaz. To znaczy, że dwudziestego ósmego nie odbyło się natarcie na Niemców, czyli Niemcy doskonale wiedzieli, że szykuje się Powstanie. Potem, jak pierwszego my drugi raz jechaliśmy na punkty wyjścia, ja przez całą Warszawę na Wyścigi - to nie było tak, że wsiadało się w metro i jechało, tylko na Wyścigi przez całą Warszawę trzeba było jechać cztery godziny - Niemcy przecież musieli wiedzieć, że ta młodzież jedzie, żeby z nimi walczyć. Pomimo tego wszystkiego Powstanie się odbyło. To był podstawowy błąd, bo nas po drodze mogli wszystkich wystrzelać, bo my byliśmy bez broni. To są tajemnice Powstania Warszawskiego, o których nasi historycy w ogóle nie mówią, ale to są fakty.
- Proszę powiedzieć, w jaki sposób ludność cywilna odnosiła się do powstańców?
To samo pytanie zadali mi ci młodzi Niemcy na Mazurach. Odpowiedziałem, że wszystkie inteligenckie rodziny w Warszawie były umoczone w konspiracji, właściwie wszystkie inteligenckie rodziny miały kogoś, kto był konspiracji, czyli miały w swojej rodzinie żołnierza. Jak ludność, jak nasi rodzice mogli być przeciwko nam? Oni musieli to akceptować, bo to się odbywało u nich w domach.
Staraliśmy się być możliwie fair w stosunku do ludności cywilnej i byliśmy. To znaczy, to były nasze rodziny, a my byliśmy ich rodzinami. Powiedziałem tym Niemcom: „Słuchajcie, jak mogła się zbuntować moja matka, jak mnie szykowała do tego Powstania? Przecież żeby pójść na Wyścigi, to u mnie, w moim mieszkaniu odbywało się szkolenie akowskie i matka wszystko słyszała, że szanse, że przebiję się przez mur na Wyścigach są żadne.” To było w Warszawie. Ludność Warszawy zachowywała się wspaniale, pewno, że czasami były sytuacje krańcowe, że psioczyli na trudności z jedzeniem, nie było wody, nie było światła, nie było nic. Na przykład spotkaliśmy się po wojnie już u mnie na Mazurach, jeszcze żyli moi koledzy. Mówię: „Chłopaki, ale właściwie, co my jedliśmy?” My w ogóle nie dostawaliśmy żadnego jedzenia, chodziliśmy głodni jak psy. Jedliśmy na Mokotowie stale jakiś sztuczny miód gdzieś zdobyty w magazynach niemieckich, w ogóle żadnych obiadów, nic nie jedliśmy. Jak mogliśmy żyć? Jakoś żyliśmy. [...] Pod koniec Powstania, na Królikarni, kiedy przyleciały bombowce i zrzuciły amerykański sprzęt, to my siedzieliśmy na skarpie i pilnowaliśmy piekarni. Na Królikarni jest baszta, gdzie była piekarnia powstańcza. [...] Było po nalocie na Idzikowskiego, gdzie przyleciały sztukasy i rozbiły naszą kompanię, naszych kolegów już prawie nie było, zostało nas tylko dwóch czy trzech. Wtedy dowódcy stale się zmieniali, już był pogrom, to był koniec Powstania, wiedzieliśmy, jak mówią Niemcy, że to jest.
kaput. Nasze stanowisko było po to, żeby piekarnia mogła piec chleb, bo niemożliwe, żeby człowiek nic nie jadł. Nie jedliśmy obiadów, nie jedliśmy zupy, bo wszystko szło do szpitali powstańczych. Jedzenie było zorganizowane w Warszawie, może u jakichś dekowników w Śródmieściu czy gdzieś, ale u nas nie było w ogóle takiej organizacji, żeby ktoś mógł przynieść nam jeść, my nic nie jedliśmy. Jak człowiek był głodny, to wchodził do mieszkania, nic nie kradł. To jest wspaniałe, że nie było żadnych kradzieży, że nikt nic sobie nie przywłaszczył. [...] W Warszawie to było w ogóle nie do pomyślenia. Było to na wskroś uczciwe miasto. My nie mieliśmy koszul, a te niemieckie mundury bez koszuli piły w szyję, że nie można było wytrzymać, to jakieś apaszki gdzieś w mieszkaniu człowiek znalazł. Jedno z moich opowiadań w mojej książce pokazuje jak byliśmy ubrani, co mieliśmy na sobie i co jedliśmy. Taka jest prawda, to jest trudne do wyobrażenia, że to można było przeżyć, ale jakoś się przeżyło.
- Jeśli chodzi o kontakt z najbliższymi, to czy pan wiedział, co się dzieje z mamą?
Nic nie wiedziałem. Wiedziałem tylko, że mój ojciec jest rozstrzelany. Były ciężkie walki o tramwajową remizę koło nas, wszyscy mężczyźni, którzy nie poszli do Powstania zostali rozstrzelani w domu na Inflanckiej 1, a ci, co poszli do Powstania, ocaleli. Taka była logika. O to pytali się mnie Niemcy: „Jak to, byliście w tym samym mieście i nie mieliście żadnych kontaktów? Gdzie indziej mieliście domy, a gdzie indziej walczyliście?” To było, wydaje mi się, dobre taktyczne posunięcie, [tak], że to Powstanie w ogóle mogło trwać. Bo jakbyśmy mieli możliwość pójścia do domu na obiad, czy do matki, żeby gdzieś w podziemiach ugotowała zupę, to czy wszyscy by wrócili? Nie. To była właśnie logika tego Powstania, że gdzie indziej się mieszkało, a gdzie indziej się walczyło i nic nie wiedzieliśmy o swoich rodzinach. Przykład mojej matki jest typowy. Po kapitulacji Mokotowa było tak, że jak z Parku Dreszera z Ursynowskiej poszliśmy, to poszliśmy do Fortu Legionów, gdzie Niemcy tworzyli kolumny, które szły do zakładów w Pruszkowie. Tam w olbrzymich fabrycznych halach przesiedzieliśmy chyba dwie doby. Stamtąd przenieśli nas do Skierniewic. Wiedziałem, że mam w Skierniewicach chrzestną matkę, koleżankę mojej mamy. Miałem taką sytuację, że jak dostałem Krzyż Walecznych i przyniosłem broń, za to, że zdejmowałem broń z esesmanów, to u jednego przy pasku były zrabowane trzy obrączki i damski zegarek. Wziąłem to, bo wiedziałem, że on zrabował to jakiejś dziewczynie czy rodzinie. Miałem te obrączki jak byliśmy w Skierniewicach w obozie przejściowym. Wiedziałem, że moja matka kończyła gimnazjum w Skierniewicach i miała tam koleżanki. Moja chrzestna matka mieszkała [na] Rynek 2. Pod druty podchodzili Polacy dowiadywać się o rodziny. Przez druty napisałem kartkę do mojej chrzestnej matki, że siedzę w obozie w Skierniewicach. Zamiast mojej chrzestnej matki przyszła moja mama. Ona też uciekła z jakiegoś transportu i poszła do swojej koleżanki w Skierniewicach. I akurat jak my byliśmy w Skierniewicach, to dzień wcześniej matka trafiła do swojej koleżanki też w Skierniewicach. Pod te druty najpierw przyszła mama, a potem przyszły obydwie. Dałem im te trzy obrączki, które zdjąłem esesmanowi i one nam przyniosły jedzenie, bo byliśmy głodni jak psy. Zęby tak nam się ruszały od szkorbutu, bo nie jedliśmy żadnych jarzyn. Przyniosły nam cebulę, takie rzeczy, które postawiły nas na nogi. Ze Skierniewic dopiero zawieźli nas do Sandbostel do zachodnich Niemiec, do olbrzymiego obozu czterdziestotysięcznego. Potem zawieźli nas na jeszcze gorszy obóz pod bomby alianckie do Hamburga. W Niemczech pod Hamburgiem w ostatnich dniach przed końcem wojny zmusili nas jeszcze do tego, żebyśmy budowali lotnisko pod duńską granicą. Tam nas Anglicy wyzwolili. Z Hamburga pieszo szliśmy sto sześćdziesiąt kilometrów na piechotę, żeby budować to lotnisko. Najgorzej miała młodzież inteligencka, która nie była przyzwyczajona do tego, żeby coś wziąć, ukraść. Różne męty i cwaniacy łatwiej sobie radzili. Proszę sobie wyobrazić, że wśród nas, w moim obozie, był syn dowódcy wojsk lotniczych polskich w Anglii, syn generała Rajskiego. Skądś się dowiedział, że jego syn w ostatnich dniach przed końcem wojny budował to lotnisko i Rajski, dowódca wojsk lotniczych, przyleciał na to lotnisko i płakał jak dziecko, jak zobaczył syna. Ten chłopak to był obraz nędzy i rozpaczy, nie umiał sobie radzić w tych trudnych obozowych warunkach. Rajski natychmiast go zabrał do Londynu samolotem, to chyba „Moskito” przyleciało, taki szturmowiec angielski.
- Proszę krótko opowiedzieć, jakie były warunki w tym obozie?
Chleb miał osiemdziesiąt deko. W Sandbostel był chleb na dziesięciu, czyli dostawało się osiem deko chleba, jakąś brukiew gotowali jako zupę, nieokraszoną i dawali chyba pół litra jakiejś sztucznej kawy zbożowej i koniec. Byliśmy spuchnięci z głodu. Jak nam robili obozowe zdjęcia w Sandbostel, to mieliśmy wielkie głowy, cieniutkie jak patyki nogi i ręce z z głodu. Całe szczęście, że wywieźli nas do Hamburga. Jak były naloty alianckie na Hamburg to wszyscy szli do schronów, a my szliśmy gasić pożary. Wszystko się paliło, lali ten fosfor, te bomby dywanowe. Po Powstaniu Warszawskim to dla nas nic nie znaczyło, to znaczy w ogóle nie odczuwaliśmy żadnego strachu, bo w Warszawie było najgorzej. Tam rzucali te bomby, wszyscy szli do schronów, ludzie odpowiednio wcześniej poinformowani, że jest nalot na Hamburg, przeżywali ten nalot w schronach, wychodzili ze schronów, a domów wokoło nie było już, bo były zbombardowane. Ale nam nie wolno było iść do schronów, tylko musieliśmy ratować naszych wrogów. Jak rzucali dywanowe naloty, to bomby były ze sobą połączone łańcuchami, cała dzielnica szła pod młotek. Ich bunkry, które oni wcześniej wybudowali, ochroniły im ludność. A tu w Warszawie, to nalot na Starówkę albo nasz nalot na Idzikowskiego i koniec. Przylatują trzy czy sześć sztukasów i [człowiek] nie ma żadnych możliwości obrony, bo nie będzie strzelać do tego, bo po pierwsze żadnego skutku by nie było, nie było siły, żeby bronić się przed sztukasami, które na przykład strzaskały Starówkę albo Idzikowskiego. Nic nie ma i nie ma się czym bronić, ale jakoś przetrzymaliśmy.
- Proszę opowiedzieć, jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Walczyliśmy do końca. Nas było siedemnastu w drużynie, potem nas zostało trzech, czy czterech. Wszyscy byli ranni albo zabici. Nigdy nie było takiej sytuacji, żebyśmy zwątpili albo poszli do domu, albo że chcemy kapitulować. Nigdy, [walczyliśmy] do końca. Skapitulowali na Mokotowie cywilni ludzie, którzy nie byli w stanie już tego wytrzymać, wyszli z prześcieradłami i to był koniec Mokotowa. Dowódca „Baszty” i inni dowódcy dostali od „Montera” rozkaz, że nie mają prawa kapitulować, że do końca ma być walka. I nikt nie kapitulował. W wojsku nastrój był do samego końca taki, że wiedzieliśmy, że zginiemy. Było tak, że jak na Ursynowskiej czołg strzelał w dom, to my byliśmy w podziemiach drugiego domu. Jak działo czołgu przechodziło na ten drugi dom, to my podziemiami wyłaziliśmy jak szczury i strzelaliśmy do Niemców z drugiego domu. I tak do końca było.
- Czy podczas Powstania uczestniczyli państwo w życiu religijnym? Czy były jakieś przejawy życia religijnego?
Oczywiście, że były. W domach, szczególnie w Śródmieściu, gdzie jeszcze były domy, to ludzie robili ołtarzyki, święte obrazy, modlili się na głos, jak leciały samoloty, to się modlili szybko, potem, jak samoloty odlatywały, to mówili już powoli. Ale my nie mieliśmy w ogóle [czasu]. To była dżungla, walczyliśmy o życie. Na żadne tematy, poza tym, że trzeba tego wroga zabijać, nie było z kim rozmawiać. Ze swoją rodziną w ogóle nie można było rozmawiać, ludzie się tylko modlili i walczyli. Piszę w swojej książce, że młodzież w tym czasie zamiast się uczyć o miłości od pani Wisłockiej, o seksie, to uczyła się o zabijaniu. Wiązało się na oczy opaskę i trzeba było rozłożyć szmajsera, karabin niemiecki po ciemku. Do tego stopnia byliśmy wyszkoleni, a tych karabinów nie mieliśmy. Żeby się szkolić w drużynie na broni - znowu odsyłam do swojego opowiadania „Drużyna” - to trzeba ją było przywieźć z innej drużyny, przenieść zamek, pistolet maszynowy, to wszystko trzeba było przynieść na szkolenie. Za każdym razem ci, co szli przynieść tę broń na szkolenie, narażali się na to, że ich gestapo rozwali. Tak to wyglądało. My byliśmy doskonale wyszkoleni. Niemcy się dziwili, skąd my tak znamy dobrze ich broń, a to z okresu konspiracji. Dwa lata się uczyliśmy. Okres wojska to jest teraz tylko dwanaście miesięcy, a było dwa lata. Każdy z nas przeszedł bojowe wyszkolenie z bronią przez cały okres konspiracji. Ja w 1942 roku złożyłem przysięgę, Powstanie było w 1944 roku, to cały czas się szkoliłem o broni, wszystko było nastawione na walkę z bronią, z wrogiem.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę?
Nie. Była prasa podziemna, ale czytali ludzie cywilni, nie my, bo my musieliśmy się bić.
- Z tego, co pan mówi, to albo walczyliście albo odpoczywaliście po walce? Jak to wyglądało?
Musieliśmy spać, musieliśmy zdobyć wodę. Sprawa zdobycia wody była centralnym punktem, nie było w ogóle światła.
Woda była akurat na Sielcach. Tam, gdzie walczyliśmy było dużo ogródków działkowych i były pompy. To było główne źródło wody. Przede wszystkim z dolnego Mokotowa nie było dostępu do Wisły, bo Niemcy szczególnie o to dbali. Potem przyszli berlingowcy, ten niby desant z tamtej strony Wisły. Trzeba powiedzieć prawdę, że oni ich wysłali po to, żeby ich Niemcy zabili. Stalin się zgodził na to, żeby dywizja Berlinga, czy parę pułków, bo cała dywizja chyba tutaj nie przyszła, żeby oni tutaj przyszli i żeby Niemcy ich zabili. Jak już zrobili jeniecki obóz niemiecki w Hamburgu, to było nas dwudziestu w takiej izbie, sztubie. Było czterech berlingowców, którzy się cudem uratowali, to byli ci, co się zza Wisły przedostali na przyczółek czerniakowski. Pytam się ich: „Ilu was zginęło przez te dziesięć dni?” On mówi: „Dziesięć tysięcy ludzi zginęło.” Mówię: „Dlaczego tak dużo?” My już tak byliśmy wyszkoleni w walce ulicznej, że niełatwo nas było zabić, ginęliśmy już pojedynczo. Chyba, że jakiś idiota - przepraszam, że mówię tak o niektórych dowódcach - zdecydował, że trzeba odbić Sadybę, tam, gdzie zginął „Wańka”, i robił akcję, o której wiadomo było, że tego się nie zrobi, że nie ma siły, żeby tę Sadybę odbić. Ale normalnie to nie daliśmy się łatwo zabijać. A tamci mówią, że ich nikt nie nauczył jak się bije w mieście, to byli chłopi małorolni z Polesia, w owijaczach na nogach, nie mieli normalnych butów i spodni. Armia tak była wtedy ubrana. Mówili, że ich nikt nie uczył, że szli do natarcia na Czerniakowską, po przeciwnej stronie niż ta, po której stali Niemcy, którzy mogli ich wystrzelać ile chcieli bez żadnego trudu. Tych czterech facetów, którzy jakimś cudem siedzieli z nami w obozie, opowiadało mi to wszystko szczegółowo, mówili: „Żebyśmy tak się umieli bić w mieście jak wy.” Oni mieli pełno broni, mieli pełne uzbrojenie, tak jak Niemcy, może nie takiej jakości, ale mieli pepesze, rusznice przeciwpancerne, mieli broń taką, jak potrzeba. Ale co z tego, jak nie umieli się bić i wszystkich ich zabijali, bo to Polacy. Taka jest prawda. Dziwię się, że na ten temat się nie mówi, ale taka jest prawda, że Stalin zgodził się ich posłać tylko dlatego, że niby pomaga Powstaniu, ale że oni tam zginą. On od początku do końca nie wierzył, że to Powstanie się uda. Nasi historycy są do dziś, za wyjątkiem Davies’a, naiwni na tyle, że liczyli na to, że Stalin pomoże, kiedy on od początku był uznany jako wróg polskiej armii numer dwa.
- Czy w pana oddziale było cały czas takie przekonanie, że nie ma co liczyć na Rosjan?
Tak. Na co tu liczyć, jak przychodzą dwa bataliony do natarcia i wszystkich ich zabijają. Liczyliśmy tylko na siebie, i to na jednostki, bo każdy wiedział, że Powstanie jest przegrane. Już od nalotu amerykańskich superfortec - może przylecieli tu w najlepszych zamiarach, ale to nic nie dało - wiedzieliśmy, że to jest nieprawda, bo tam powinni być żołnierze Sosabowskiego zamiast pojemników, powinien być normalny desant, który by wspomógł Powstanie Warszawskie. Ale ze Stalinem było ustalone, że ma być inaczej, że Powstanie ma upaść. My byliśmy inteligentnymi warszawskimi chłopcami i w końcu widzieliśmy, że nic z tego nie będzie i tak do końca się dotelepaliśmy. To było bez sensu - jeżeli Stalin razem z przywódcami alianckimi nie ustalili, że jest jakaś taktyczna operacja, która ma wyzwolić Warszawę, to robienie Powstania na własną rękę to jest bzdura, to jest zabijanie nas. Przyjemnie jest być dzisiaj bohaterem. Ale po pierwsze połowa tego to jest lipa, to znaczy nie są to ludzie, którzy walczyli w Powstaniu, a połowa zginęła. Ilu nas zostało? Kilkunastu w jakimś oddziale.
- Proszę powiedzieć, czy gdyby pan miał opowiedzieć o najgorszym wspomnieniu z Powstania czy to będzie śmierć przyjaciela?
Tak. Jak zginął „Wańka”, to było dla mnie największe przeżycie i [on] mówił: „Jurek, zastrzel mnie.” Nie miałem krótkiej broni, miałem karabin, ale mówię: „Jędrek, to jest niemożliwe, nie jestem w stanie nic ci pomóc i nie jestem w stanie cię zabić, po prostu nie jestem w stanie.” Za dziesięć minut umarł. [...]
- Proszę powiedzieć, jakie jest pana najszczęśliwsze wspomnienie z Powstania?
Nie ma. Walczyliśmy, żeby przeżyć, nie było żadnych radości, żadnych dziewczyn nie było. Nasz dowódca kompanii „Wirski” ożenił się podczas Powstania z którąś z łączniczek.
- Czy mógłby pan o tym opowiedzieć?
Mam w pogardzie tego faceta, on przestał być naszym dowódcą. Chcę powiedzieć jedną prawdę, że Powstanie dlatego tak długo trwało, że miało doskonałych młodszych dowódców. W mojej książce opisuję tylko trzech facetów jako bohaterów Powstania. Cała moja książka to jest zbiór opowiadań o tym, co zapamiętane. Powiedziałbym, najbardziej odpowiedzialne, na które muszą odpowiedzieć historycy, to jest opowiadanie, które się nazywa „Bohaterowie i konsekwencje”. Wyróżniam tylko trzech facetów jako prawdziwych bohaterów Powstania. To jest „Ran”, dowódca drugiego plutonu K1, mojej kompanii, wspaniały człowiek, który oduczył mnie i moich przyjaciół strachu. Jest specjalne opowiadanie pod tytułem „Strach”. On nas oduczył strachu i potem przez jednego faceta już się nie baliśmy do końca Powstania. Był doskonałym dowódcą, żyje jeszcze, ma osiemdziesiąt cztery lata. Drugim [bohaterem] jest „Wańka”, chłopak, który zginął zastrzelony serią z karabinu maszynowego. Może to jest subiektywne, że to akurat było przy mnie i dla mnie to jest taki bohater, ale jego zdeterminowane zachowanie do końca, że wiedział, że zginie, do samego końca był bohaterem. Trzeci to był facet, którego zobaczyłem na Wyścigach, bo najpierw zdobyliśmy radio, a potem przez dziurę w murze dostaliśmy się na teren Wyścigów. Zobaczyłem faceta, który ciągnął drugiego, to wszystko było pod ostrzałem niemieckich karabinów maszynowych. Tłukli bez litości, a mieli broń niesamowitą, a my żadnej. Ciągnie facet drugiego ciężko rannego i osłania go własnym ciałem, bo podświadomie wie, że jak tamten dostanie jeszcze jedną kulę, to zginie. Sam, głupi, pod tym maszynowym karabinem ciągnie tego drugiego. Na mnie zrobiło to niesamowite wrażenie. Potem odnalazłem tego faceta. On miał tylko torbę sanitarną, więc myślałem, że to jest jakiś przeszkolony sanitarnie harcerz i że to jest taki bohaterski sanitariusz, a okazało się, że to jest mój kolega z kompanii, który idąc do natarcia nie dostał nic, kompletnie nic. Mówię: „Słuchaj Staszek, przecież miałeś torbę sanitarną.” Napisałem w swoim opowiadaniu, że facet bez broni z torbą sanitarną ciągnął tamtego osłaniając go przed kulami nieprzyjaciela. On miał do mnie pretensje, mówi: „Jurek, to nie jest prawda, nie dostałem żadnej torby, to była moja torba sanitarna z domu.” Czyli dostał nic, kompletnie nic i walczył z brygadą SS na Wyścigach. To jest mój trzeci bohater.
- Proszę opowiedzieć o ślubie?
Ślub odbył się, jakoś po cichu pobrali się.
Ależ skąd! Przecież ktoś musiał walczyć. „Wirski” przestał być właściwie dowódcą. Natomiast dowódcami byli dowódcy plutonów.
- Proszę powiedzieć, dlaczego przestał być dowódcą i dlaczego ma pan go w pogardzie?
Mam, bo to nie jest czas na to, żeby myśleć o własnej miłości, czy o dziewczynie, tylko jak się jest dowódcą największej kompanii „Baszty”, to nie ma innego wyjścia, to trzeba dbać o każdego żołnierza, nie wolno iść i się ożenić w tym czasie.
- On przestał walczyć po ślubie?
Nie wiem, nie widziałem go. Musiał się dekować, bo musiał myśleć o swoim nowym życiu, szczęściu. Po co się żenił? Żeby zginąć?
Może. Przestał mnie interesować. Natomiast bohaterem jest „Ran”. Było to na forcie Sadyba. Jak przyszliśmy z lasów chojnowskich, zdobyliśmy fort na Sadybie, tam już były polskie oddziały, dołączyliśmy do nich. Potem zaczął się ostrzał artyleryjski z kościoła Dominikanów Świętej Katarzyny. Jest ostrzał i nagle zaczęliśmy się bać. Przyzwyczajeni już trochę, ostrzelani, zaczęliśmy się bać, bo patrzymy, że całe pagóry fortu są zmiatane przez artylerię, która bije z klasztoru. Siedzieliśmy w wykopanych strzeleckich dołkach i obserwowaliśmy przedpole, bo tam się szykowało niemieckie natarcie. Doszliśmy do wniosku, że jeżeli to dłużej potrwa, to nas zmiecie artyleria, że to jest śmierć. Nic nie mówiąc - bo potem rozmawialiśmy na ten temat - każdy z nas doszedł do wniosku, że trzeba uciekać z tego fortu. Między naszymi stanowiskami chodził „Ran”, mój bohater, dowódca 2 plutonu. Nic nie powiedział, tylko wyciągnął swój pistolet, krótką broń, chyba waltera, albo przedwojennego wisa, bo to były dobre pistolety, naładował go i powiedział spokojnie, tak jakby mówił „dzień dobry”: „Jak się który ruszysz, to strzelam.” Odjęło nam nagle strach, przestaliśmy się nagle bać, bo facet stoi na gołej ziemi, nie schowany za żadnym pagórkiem, jakby się nic nie działo, jak na paradzie i repetuje pistolet. Oduczył nas na całe Powstanie strachu. We trzech nigdy już się nie baliśmy. [...]Nie wolno było wydać rozkazu przed Powstaniem i pomylić się, że cała Warszawa szła na stanowiska do natarcia, a potem się odwołuje, już po godzinie policyjnej, że trzeba wrócić do domu. Przespaliśmy cały czas we wsi Zagościniec za Wyścigami.
- Proszę powiedzieć, czy w obozie zastało pana wyzwolenie?
Nie, potem nas wygonili budować lotnisko. Szliśmy sto sześćdziesiąt kilometrów pod duńską granicę budować lotnisko wojskowe. Teraz jest problem, bo do dziś nie jestem w stanie powiedzieć, po co się to lotnisko wybudowało. Skończyło się budować lotnisko i na trzeci dzień angielskie wojska zajęły północne Niemcy. Ale było to zrobione z premedytacją, bo w tym czasie jak nasza kolumna szła z Hamburga do Huzum, do Schwesinga, gdzie było to lotnisko, to nad całym terytorium Niemiec panowało angielskie i amerykańskie lotnictwo. Po prostu oni byli unieruchomieni. A ze wschodu z Prus Wschodnich cofała się armia pod naciskiem Armii Czerwonej. Wydaje mi się, że ta kolumna została specjalnie po to wysłana z Hamburga, żeby osłaniać oficerów niemieckich uciekających tą drogą na motocyklach. Było tak, że my szliśmy, a obok jechały niemieckie albo małe sztabowe samochody, albo na motocyklach z przyczepami jechali niemieccy oficerowie. My byliśmy osłoną. W tym, że mówię prawdę utwierdza mnie to, że nagle na horyzoncie ukazały się trzy angielskie samoloty szturmowe „Moskito”, doskonałe zresztą, które pod skrzydłami miały podwieszone bomby i cztery sprzężone działka pokładowe. Budziły grozę na niemieckich drogach. Idzie cała kolumna, nas było prawie dwa tysiące ludzi, dwa kilometry ludzi i nagle na horyzoncie lecą te trzy „Moskito”. Ci, co nas pilnowali i wszyscy Niemcy, którzy [jechali] obok, wszystko prysło, uciekli na pola obok, a my ani drgnęliśmy, szliśmy i nawet się nie ruszyliśmy, jakby się nic nie działo. Te „Moskito” pikowały na nas, pomachały nam skrzydłami i poleciały dalej. To była jedyna lotnicza pomoc, jaką powstańcy dostali od aliantów.
- Co potem się z panem działo?
Zbudowaliśmy to lotnisko, Anglicy nas wyswobodzili, nie bardzo wiedzieli, co mają z nami zrobić. Dali nam angielskie mundury, battle dresy, ale nie dali nam żadnej broni. Potem nas zawieźli na wyspę Silt i tam żeśmy pilnowali jako wartownicy angielskiej bazy samolotów RAF. Już wtedy dostaliśmy broń angielską, angielskie uniformy i właściwie włączyli nas do służb pomocniczych. Potem nagle gdzieś ktoś włączył radio i słyszę: „Maria Borowska wzywa syna do powrotu.” To była skrzynka poszukiwania rodzin, jakiś spiker czytał to. To był odzew mojej mamy, żebym wrócił. Oddałem karabin majorowi Oklejowi, który dowodził Siltem i wróciłem. Nawet nie oponował, mówi: „Każdy z was może robić co chce. Do brytyjskiej armii też będziemy zwalniali ludzi, bo wojna się skończyła.” Potem wróciłem jakimś statkiem, który wiózł różnych Polaków, i ze wsi, i tych co u baorów pracowali. Bolek Michalski został, nie chciał, powiedział: „Ja do tych ruskich nie pojadę.” W Warszawie jak kończyła się w 1939 roku wojna, to pułkownik Umiastowski wydał rozkaz, że młodzi ludzie i zdolni mężczyźni mają iść na wschód. Taki był rozkaz w Warszawie przed kapitulacją Warszawy w 1939 roku, to było jeszcze przed konspiracją. Bolek z ojcem poszli aż za Bug i tam się przekonali, zobaczyli ruskich i zobaczyli jak to rzeczywiście tam wygląda. Wrócili po jakimś czasie, uciekli przez zieloną granicę zza tego Buga. Bolek mówi: „Jurek, ciebie matka wzywa, Czesiek też chce jechać, bo ma matkę w Polsce, ale ja do tych kacapów, żeby mnie wywieźli na Sybir, nie pojadę.” Nie pojechał, został w Anglii. Już nie żyje. Przyjeżdżał do Polski w odwiedziny. Jest w mojej książce bardzo ciekawe specjalne opowiadanie pod tytułem „Krowa” o nas trzech, to znaczy o mnie, o Bolku, który został w Anglii i o Cześku, który został ranny w nogę. Powiedzieli nam, że gdzieś jest krowa, którą można by było zabrać Niemcom i za to, że tę krowę przyprowadzimy, to dostaniemy dobry obiad. My poszliśmy po tę krowę.
- Czy był pan represjonowany w Polsce Ludowej?
Nie, bo miałem dziadka komunistę. Jak przyjechałem to brat mojej matki Stanisław Walczyk był komunistą i mówi: „Jurek, przyjechałeś, nie masz gdzie mieszkać, mieszkasz u mnie.” Matka podała adres Mokotowska 52 i przyjechałem w angielskim mundurze. On mówi: „Jestem komunistą i w Polsce jestem we władzach PPR i musisz wybierać, albo idziesz do WIN i walczysz dalej ze Związkiem Radzieckim pod dowództwem nowego dowództwa AK – bo przecież dalej był ruch oporu – albo wiążesz się z ruchem lewicowym.” Ponieważ nie miałem ani szkoły, ani domu, ani nic, mówię: „Zgoda.” Potem powiedzieli mi, że podpisałem traktat z diabłem. I rzeczywiście tak było, byłem akowcem o zabarwieniu różowym, ale takie jest życie. Matkę miałem komunistkę, ojca obszarnika, nie miałem wyjścia. Ojca już nie było od lat, a matka zawsze była prawym człowiekiem, była wspaniałą kobietą, przecież zgodziła się, żeby to akowskie szkolenie było u nas, to tylko od niej zależało. I tak było. Nigdy nie miała do mnie pretensji, że byłem w AK, a nie w AL, bo wiedziała, że ja jestem solidna firma. Takie jest życie, nic się na to nie poradzi.
Warszawa, 25 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Majchrowska